wtorek, 4 marca 2014

Świstak i motyl – lekcja przyjaźni

Jest takie miejsce w Tatrach, skąd jest widok na trzy doliny. W każdej z tych dolin są piękne jeziora. Nieco poniżej, w pobliżu przełęczy przez którą przebiegają rozchodzące się w trzech kierunkach ścieżki, mieszka od dawien dawna pewna rodzina. Każdego ranka, zanim pojawią się tu tłumy ludzi, … ale o tym później.

Jeszcze nim poczęła jaśnieć ciemność nocy, ze schroniska nad Morskim Okiem, w kierunku Szpiglasowej Przełęczy, ruszyła para piechurów.

Mięguszowieckie Szczyty ledwo się odcinały od szarzejącego powoli nieba, a z gładkiej jak lustro powierzchni jeziora nie zniknęły jeszcze: nocna tajemniczość i poranne mgiełki, gdy kobieta i mężczyzna pięli się coraz wyżej ścieżką wśród smreków, brzózek i jarzębin. Gdy weszli w piętro kosówek na szczytach pojawiły się wreszcie pierwsze promienie słońca. Z każdą minutą jego światło zjeżdżało po nich coraz niżej, lecz nim zaczął znikać poranny chłód, minęło jeszcze sporo czasu. Chłód zapowiadał piękną pogodę, a potrzebowali jej, bo przed nimi długa i wymagająca trasa.

Szli w milczeniu, dziarsko jak przystało na doświadczonych górskich turystów, bez dłuższych postojów. Co rusz tylko rzucali spojrzenia w lewo na malejące Morskie Oko i coraz bardziej zaokrąglający się – z każdym stawianym krokiem – Czarny Staw pod Rysami. Obserwowali jak zmieniały się kształty i proporcje okalających dolinę szczytów, a szczególnie Rysów i Mnicha. Mnich z każdym krokiem malał, zaś Rysy rosły. W pewnym momencie Mnich … zniknął, trzeba było naprawdę dużej uważności, by go zobaczyć na tle Mięguszowieckich Szczytów i Cubryny.

Nagle, gdy byli już bardzo blisko przełęczy, kobieta wypatrzyła … świstaki. Wcześniej słyszeli tylko ich „śpiewy”, tym razem je zobaczyli. Były zaskoczone, ich „zegarki” były nastawione na późniejszą godzinę, bo pierwsi turyści powinni się tu zjawić później. Każdego ranka, tuż po wschodzie słońca, miały kilka ładnych chwil wolności zanim pojawiły się tu tłumy. Dzisiaj ta dwójka przyszła tu szybciej. Byli tak cicho, tak spokojnie, iż świstacza rodzinka, tym razem, nie znikła natychmiast w swojej kryjówce. Wręcz przeciwnie, świstaki przyglądały się parze z zaciekawieniem. Spośród całej rodzinki jeden był szczególnie odważny. Pozwolił sobie nawet postawić parę kroków w stronę ludzi. Zatrzymał się i badawczo ich obserwował.

Później nawet podążył za nimi swoją własną ścieżką i co rusz przystawał, i obserwował. Chyba był bardzo ciekawy świata. Szli dalej, lecz co chwilę się zatrzymywali i patrzyli na niego. Szedł obok, gdy doszli do przełęczy, szedł, gdy schodzili ubezpieczoną łańcuchami ścieżką w stronę Doliny Pięciu Stawów.

W pewnym momencie, już sporo niżej, na pokrytej trawą małej łączce, świstak przystanął. Spotkał tam barwnego motyla. Ten przysiadł na małej roślince pokrytej wieloma niebieskimi kwiatkami. Świstak zbliżył się do motyla, usiadł, zrobił gest główką, jakby się przywitał. Motyl odpowiedział ruchem skrzydeł. Od tej pory świstak stracił zainteresowanie ludźmi, nie postawił za nimi już żadnego kroku. Kobieta zażartowała – Widziałeś? To chyba umówiona randka z motylem. Może to ona, a nie on! Może to panna świstakówna. – roześmiali się oboje i poszli dalej. Świstak i motyl zniknęli im z oczu.

Mężczyzna i kobieta nadal niewiele mówili. Kochali góry. Podziwiali je, ale nie musieli o nich bez przerwy opowiadać. Tu doświadczali czegoś innego, niż na co dzień wśród miejskich tłumów. Tu oddychali górami, przyrodą, ciszą, odpoczywali zaś od miasta, hałasu, gonitwy.

Obserwowali. Nie musieli rozmawiać, rozumieli się bez słów. A w takich chwilach, w takiej ciszy, w takim otoczeniu, podczas takiego wysiłku zapomina się o wielu rzeczach. Zapomnieli więc, że idą, że pozostawili gdzieś swoje własne, codzienne sprawy i problemy, że na co dzień funkcjonują jako trybiki w jakichś maszynach. Mężczyzna zapomniał też, że na początku ich ścieżki, kobieta poprosiła go, by jej o czymś opowiedział. Oboje zapomnieli o wszystkim, a szczególnie o tym co było i co będzie.

Lecz nie był to sen, bo było to w marszu, a marsz był sprawny, energiczny, uważny, bo pod nogami kamienne schody – ruchome, mokre, śliskie. To nie był sen, bo góry były rzeczywiste, stawy były rzeczywiste, napotkane zwierzątka były rzeczywiste. Słaby wiaterek muskający ich oblicza, oraz niewidoczne jeszcze w tym miejscu, ale za to rzucające wielki cień Miedzianego na całą dolinę, słońce, były rzeczywiste. Coraz bardziej rzeczywiste stawało się też ciepło, bo w pewnym momencie do plecaków poszły polarowe bluzy. Ułożona z kamieni oraz piarżysta i mocno wydeptana ścieżka, też była rzeczywista, chyba najbardziej rzeczywista, bo naprawdę trzeba było uważać przy każdym kroku.

Dopiero spotkanie na trasie pierwszych ludzi, „obudziło” ich oboje. Zwyczajowe w górach, wśród prawdziwych turystów – „dzień dobry” przerwało na dobre ich górską medytację.

Marsz trwał dalej. Schodzili coraz niżej, więc z każdym krokiem zwiększały się stawy, a po pewnym czasie zaczęły kolejno znikać. Gdy zeszli ścieżką do rozwidlenia szlaków, z sześciu widzieli już tylko trzy. Po prawej lśnił już w słońcu, marszczył się pod muśnięciami delikatnego dzisiaj wietrzyku Wielki Staw. Za nim i kolejnymi dwoma, znacznie mniejszymi, widać było schronisko. Lecz ich plan był inny, ruszyli znowu w górę, w stronę Przełęczy Zawrat.

Prze zejściu z poprzedniej przełęczy znikały kolejne stawy, teraz ponownie zaczęły się pojawiać. Gdy zobaczyli ten najwyżej położony – Zadni, to był znak, iż przełęcz już blisko.

Na Zawracie pobyli dłużej. Tutaj naprawdę warto – dla przepięknego widoku, jednego z najbogatszych w całych Tatrach. Przyjrzeli się szczytom i dolinom, stawom po jednej i drugiej stronie grani (Dolina Pięciu Stawów i Gąsienicowa), przyjrzeli się ludziom odpoczywającym na przełęczy i ruszyli dalej.

Ich kolejny odcinek nazywany „Małą Orlą Percią” prowadził z Zawratu w kierunku Świnicy i dalej na Przełęcz Liliowe. To zdecydowanie najtrudniejszy kawałek ich trasy. Lecz dla nich, doświadczonych turystów nie sprawiał żadnego problemu. Mogli zatem podziwiać piękno gór z najbardziej stromych, czy najbardziej eksponowanych nad przepaściami, fragmentów ścieżki. Po kilkudziesięciu minutach znaleźli się na Świnicy, a po kolejnej godzinie na Przełęczy Liliowe.

Gdy przechodzili pokrytą trawą i w wielu miejscach ukwieconą głównie niebieskimi i fioletowymi kwiatami łączką, ich uwagę przykuł kolorowy motyl. Kilka razy przeleciał przed nimi, usiadł na jednym z kwiatów i wystawił do słońca swoje piękne, niezwykle kolorowe skrzydła, tak jakby chciał specjalnie nimi ich zainteresować, albo bardziej … przypomnieć o sobie, jakby chciał im pokazać, gdzie jest jego dom. Mężczyzna i kobieta porozumiewawczo spojrzeli na siebie i usiedli w pobliżu.

Przypomnieli sobie poranne spotkanie ze świstakiem. Mężczyzna przypomniał sobie też prośbę swojej towarzyszki.

Dłuższą chwilę zastanawiał się. Ona domyśliła się nad czym on medytuje, czekała więc.

Siedzieli na łączce na miękkiej trawie, wśród mikroskopijnych oczek wodnych. W tych małych zagłębieniach wypełnionych wodą rosły trawy i małe rośliny. Na każdej z nich kilkanaście, kilkadziesiąt małych, niebieskich kwiatków. Między nimi, w kilku miejscach rosły większe, fioletowe. Na jednym z nich siedział nieruchomo motyl. Bardzo słabe podmuchy wiatru lekko poruszały kwiatem, trawami pokrywającymi łączkę. Zwykle na tej, jak i na pozostałych przełęczach w górach, mocno wieje, tym razem była prawie cisza. Słońce opalało ich nagie ramiona i łydki. Błękit nieba, tylko kilka małych białych obłoczków na nim, a wokół góry i doliny. Z jednej strony, na wprost przed nimi, wypełniona stawami Dolina Stawów Gąsienicowych, z boku, mocno z prawej Skrajna i Pośrednia Turnia oraz Świnica, dalej w prawo, Dolina Walentkowa, a za nimi potężny, podłużny rów Cichej Doliny Liptowskiej.

Mieniące się tysiącami słonecznych odbłysków jeziorka przykuwały uwagę. Odbijały kształty i kolory otaczających je szczytów i zboczy. Czarne, szare, niebieskie i zielone ich powierzchnie z lśniącymi na ich taflach słonecznymi brylantami, uspokajały oczy i dusze. Gdyby nie przechodzący ścieżką przed nimi ludzie, pewnie uśpiłby ich ten widok.

Oboje nasycili się widokiem otaczającej ich natury i w końcu ich oczy skupiły się na kolorowym motylu. Mężczyzna zaczął swoją opowieść.

- Gdzieś daleko w wysokich górach, mieszkał świstak – no może była to ona – świstaczka. – Oboje zaśmiali się i spojrzeli na siebie. – Ona, energiczna, pracowita, ciekawa świata, ciekawa wszystkiego, chętnie lubiła się uczyć, lecz była niecierpliwa. Chciała poznawać świat, zapuszczać się w sąsiednie doliny, marzyła o jeszcze dalszych podróżach. Lubiła organizować wycieczki, organizowała je dla swoich braci i sióstr, ale oni nie podzielali jej entuzjazmu. Woleli ruch wokół domu, woleli się ponudzić. Ona wręcz przeciwnie …, jakaś siła bez przerwy ją pchała do wyzwań, do poszukiwań, do zdobywania wiedzy, do doskonalenia się. Mocno ją nudziły, a nawet irytowały częste sprzeczki z braćmi i siostrami, oraz pouczenia mamy i taty. Szukała więc czegoś nowego.

Pewnego dnia spotkała motyla. Przyleciał z daleka, przyniósł ze sobą mnóstwo opowieści: o innych dolinach, odległych łąkach, kolorowych kwiatach, słodkich zapachach, lśniących drogimi kamieniami jeziorach, o cieple łąki na której mieszka. Lecz ona wolała opowiadać o sobie, o swojej rodzinie, o dolinie w której mieszka. Choć był niezwykle zajętym motylem, cierpliwie jej wysłuchał.

Opowiadała o swoich pasjach, a szczególnie o jednej, pragnęła się nauczyć pięknie śpiewać, stało się to jej wielkim marzeniem. Zrobiłaby wszystko, by pewnego dnia zaśpiewać tak, by zadziwić samą siebie, by zadziwić swoich bliskich, całą jej rodzinną dolinę, a może i wszystkie górskie doliny. Lecz wszyscy wokół, a nawet w jej rodzinie, śmiali się z jej pasji. Nikt jej nie wsparł. Ciągle słyszała: a po co ci to, i tak nie masz talentu, zajmij się czymś mądrzejszym, szkoda czasu na głupoty. Życie to nie śpiew i taniec, życie to ciężka praca i obowiązki – tak mówili bracia, siostry, rodzice, wszyscy. Tak mówiły nawet jej koleżanki i inni, których miała za przyjaciół. I tak każdego dnia. Przestała już wierzyć, że ktoś powie do niej – Tak, to właśnie powinnaś robić – śpiewaj. Dasz radę.

Motyl jej wysłuchał i powiedział – Wierzę, że kiedyś będziesz pięknie śpiewać, lecz by się to stało, sama musisz uwierzyć, że będziesz … śpiewać. Ćwicz i nie przejmuj się tym co mówią inni.

Ze łzami w oczach tego wysłuchała. To ją bardzo podniosło na duchu. Od razu zobaczyła w tym kolorowym i drobnym przybyszu z dalekich dolin, prawdziwego przyjaciela.

On naprawdę wierzył, że ona może to osiągnąć. Sam lubił słuchać śpiewu ptaków, wiatru na swojej łące. Miał wrażliwą duszę. Doceniał więc tych, którzy śpiewają, tańczą, radują się zapachami i kolorami kwiatów, chmurami z pasją ganiającymi po niebie i bawiącymi się ze słońcem w światło i cienie. A ponieważ też uważał przyjaźń za najważniejszą rzecz na łące, wsparł swoją nowopoznaną przyjaciółkę mocno. Postanowił mówić jej to często, każdego dnia, lecz jej rodzinne obowiązki i praca wyznaczona do wykonania, nie pozwalały widzieć go każdego dnia. On jednak, od czasu do czasu, leciał w jej rodzinne strony i tam wysłuchiwał jej kolejnych narzekań, ale i obserwował coraz to większą nadzieję i wiarę w jej postawie, głosie, działaniach. To go autentycznie cieszyło.

Ona była tak wdzięczna za okazaną sympatię, za wiarę w nią samą, że postanowiła nazwać go swoim … bratem. Stali się przyjaciółmi. Niczego od siebie nie żądali, do niczego nie zobowiązywali, niczego nie obiecywali. Wystarczała świadomość, że są. Ona wiedziała, że jest on i on w nią wierzy, to ją podtrzymywało na duchu w ciężkich chwilach, a on miał świadomość, że jest komuś potrzebny i to mu dawało wiele radości. Takiej samej radości, lub nawet większej, niż radość z latania, odwiedzania sąsiednich dolin, podziwiania piękna i zapachu kwiatów.

Pewnego dnia motyl powiedział swojej przyjaciółce, że jego marzeniem jest usłyszeć jej piękny śpiew, jak wypełnia jej dolinę, jego łąkę, jak wszyscy ją podziwiają, jak wszystkich jej śpiew przepełnia radością.

To ją zmobilizowało do częstszych prób, do dodatkowych lekcji u ptaków mieszkających w okolicy. Dzięki temu robiła coraz szybsze postępy, i coraz bardziej wierzyła, że pewnego dnia jej i jego marzenie zrealizuje się.

Takimi to przyjaciółmi stali się świstak i motyl.

To opowiadanie tak rozradowało kobietę i samego mężczyznę, iż śmiali się do siebie, do siedzącego przed nimi motyla. Ich śmiech udzielił się górom, jeziorkom w dolinie, obłokom, słońcu, a nawet ludziom przechodzącym pobliską ścieżką.

Po chwili kobieta poprosiła: – Powiedz mi więcej o przyjaźni. Czym jest przyjaźń, prawdziwa przyjaźń? Kim jest przyjaciel?

On się znowu zadumał. Wpatrywał się przy tym w cienie biegnące przez dolinę wypełnioną jeziorami. Jedne cienie goniły drugie, za nimi pojawiały się jaskrawe smugi słonecznego światła, za nimi kolejne cienie, i tak dalej. Gdy mężczyzna nieco podniósł wzrok, zwrócił uwagę na małą chmurkę, która otuliła wierzchołek Kościelca, szczytu po przeciwnej stronie Doliny. Po chwili jego wzrok ponownie przeniósł się na połyskujące poniżej stawy, a później spoczął na motylu. Ten być może poczuł to spojrzenie, bo wykonał kilka ruchów skrzydłami i odleciał. Ten fakt coś mężczyźnie uzmysłowił.

Zapytał – Zauważyłaś? Odleciał. To mi przypomniało, by się śpieszyć, bo wiele rzeczy w naszym życiu szybko odchodzi, tak jak motyle szybko odchodzą, tak i ludzie szybko odchodzą, a wraz z nimi ich miłość, ich przyjaźń. Trzeba uważać, by nie przegapić miłości, albo przyjaźni – prawdziwej miłości, prawdziwej przyjaźni. Zresztą obie, i miłość, i przyjaźń są niedaleko od siebie. Właściwie są jednym, bo nie może być prawdziwej miłości, bez przyjaźni i nie może być prawdziwej przyjaźni, bez miłości. Nie może ich być bez miłości do drugiego człowieka, bez miłości w ogóle, bez miłości do siebie.

Miłość, przyjaźń, mogą otrzymać tylko ci, którzy nią obdarowują innych. Jeśli nie obdarowujesz, to znaczy, że nie jesteś gotowy też na jej przyjęcie. Otwartość na przyjaźń, na miłość, trzeba u siebie ćwiczyć, właśnie poprzez obdarowywanie nimi, ale poprzez miłość do siebie, poprzez zaprzyjaźnianie się ze sobą, poprzez poznawanie siebie, akceptowanie siebie, poprzez ufność. Nie ma przyjaźni bez zaufania, bez poznawania prawdy o sobie, bez pogodzenia się z tą prawdą. Musimy zgodzić się z tą prawdą, a to jest bardzo trudne, bo przeszkadza w tym nasze własne ego. Ono woli byśmy naginali prawdy, byśmy je do siebie dopasowywali, a taka prawda przestaje być prawdą, staje się kłamstwem.

Od tego jest właśnie, prawdziwy przyjaciel, by mówił prawdę, by odbijał prawdę o nas, na własnym obliczu, w swoich oczach, w swoich, do nas skierowanych słowach, we własnym wnętrzu. By był lustrem, które pokaże nasze własne ja, nic nie przekłamie, nic nie ubarwi, pokaże prawdę. Właśnie przyjaciel jest od tego, by ukazywać prawdę o nas samych, bez upiększeń, ubarwień, dodatkowych kolorów. A im bardziej inteligentny jest, tym delikatniej i tym bardziej motywująco to zrobi. Czasem zrobi to nie będąc niczego świadomym, to jego zwierciadło wewnątrz niego zadziała intuicyjnie.

To trudne w przyjaźni, by nie kłamać, by ukazywać prawdę, ale jeszcze trudniejsze jest to, by nie podciąć skrzydeł, by nie zabrać wiary, by nie odebrać zaufania do siebie przyjacielowi/przyjaciółce.

Prawdziwa przyjaźń jest trudna. Są w niej chwile piękne, słodkie, wielkie, ale są też burze, jest gorycz, jest cisza, jest martwienie się, jest ból. Ale taka jest prawda – nie zawsze słodka i bezbolesna.

Prawda nie jest od tego, by nam służyła, wiec na nic jej fałszowanie, na nic oczekiwanie od przyjaciół, by ją na nasze potrzeby dopasowywali.

Właśnie tym się różni prawdziwy przyjaciel od fałszywego, ten prawdziwy nigdy nie służy ci kłamstwami, choćby nie wiem, jak pięknie i przekonywująco, motywująco działały. Przyjaciół, którzy mówią pięknie brzmiące o nas samych treści możemy mieć i najczęściej mamy wielu, zaś tych, przy pomocy, których możemy osiągnąć wiele, a przede wszystkim osiągnąć wyższy szczebel rozwoju najczęściej przegapiamy. Dzieje się tak dlatego, że nasze ego woli wybierać tych którzy traktują nas komplementami a nawet pochlebstwami, niż tych, którzy mówią i uświadamiają nam prawdę, prawdę która źle brzmi. Taki przyjaciel jest prawdziwym skarbem, ale tylko nielicznym udaje się go nie przegapić, nie odrzucić.

Prawdziwy przyjaciel niczego nie oczekuje w zamian. Nie oczekuje nawet przyjaźni, po prostu jest przyjacielem. Niczego nie deklaruje, niczego nie przyrzeka, nie obiecuje, niczego nie daje, do niczego nie jest zobowiązany w zamian za ofiarowaną przyjaźń.

W prawdziwej przyjaźni jest pełna wolność, żadnych warunków, zasad. Jest po prostu prawda i zaufanie, i jest przyjaźń. Prawdziwy przyjaciel chce być przyjacielem, nie musi nim być. Może być nim od czasu do czasu, lub może być stale obecny przy nas. Może tak być, gdy uzna, że to jest konieczne, nie możemy go jednak zmusić. Wymuszanie czegokolwiek będzie końcem przyjaźni, bo będzie ograniczaniem wolności, robieniem czegoś na siłę, a w przyjaźni nic nie odbywa się na siłę.

Przyjaźń między kobietą i mężczyzną też jest możliwa. Zresztą w większości prawdziwa przyjaźń miedzy kobietą i mężczyzną jest trwalsza niż miłość, bo jest oparta na czymś znacznie głębszym niż fizyczne zauroczenie i seks, na duchowym złączeniu. Właśnie dlatego tylko prawdziwa miłość i prawdziwa przyjaźń są w stanie przetrwać próbę czasu, bo wynikają z czegoś naprawdę głębokiego, z czegoś duchowego, a nie cielesnego.

Do czego potrzebny jest przyjaciel?

Przyjaciel jest po to, by asystował, by towarzyszył, by był świadectwem naszego własnego rozwoju. By był kimś, kto na nasz rozwój zareaguje, pokaże nam jak w lustrze, że zrobiliśmy postęp, że staliśmy się innym, lepszym człowiekiem, że pokonaliśmy naszą słabość, że weszliśmy na wyższy stopień rozwoju. Wszystko jedno jakiego poziomu i wszystko jedno jakiego rodzaju będzie to postęp – być może w rozwoju ciała, odchudzaniu się, w walce ze stresem, czy chorobą, pokonywaniu strachu, wyeliminowaniu lęków, albo w rozwoju duchowym, ale przyjaciel staje się wtedy naszym mistrzem. Ta jego reakcja będzie sygnałem zwrotnym naszego postępu.

To może nastąpić, gdy przyjaciel jest osobą naprawdę bliską, na tyle bliską, by mogło wobec niego nastąpić pełne otwarcie.

Przyjaciel chce i potrafi słuchać. Przyjaźń to przede wszystkim słuchanie, a co za tym idzie, współodczuwanie. By była to prawdziwa przyjaźń musi to działać w dwie strony. Jeśli któraś ze stron nie potrafi słuchać, nie potrafi wykazać się empatią, musi nad tym pracować. Rozwój u wielu ludzi na tym właśnie polega, na uczeniu się słuchania innych, na umiejętności współodczuwania. Uczenie się przyjaźni, to w wielkiej mierze, uczenie się tych dwóch rzeczy.

Przyjaciel może być na wyższym stopniu rozwoju. Doganianie go, naśladowanie, wzorowanie się na nim jako na mistrzu, nie może być jednak przedmiotem zazdrości. U prawdziwych przyjaciół tak nie jest. W prawdziwej przyjaźni nie ma zazdrości, bo prawdziwi przyjaciele nie porównują się, nie chwalą, nie stają do rywalizacji, wręcz przeciwnie są bardziej trenerami, opiekunami, doradcami, pomocnikami, bratnimi duszami, towarzyszami niedoli, niż współzawodnikami, rywalami, konkurentami. Właśnie z tego powodu prawdziwy przyjaciel nie jest zazdrosny o innych przyjaciół, o przyjaźń, o miłości, o rzeczy, o powodzenie, o cokolwiek.

W pojedynkę trudno jest cokolwiek osiągnąć. By się rozwijać potrzebujemy kogoś, kto ukaże prawdę o nas samych. Tak jest z każdym sportowcem, z każdą religijną osobą, pisarzem, poetą, kimkolwiek, bo prawdziwy przyjaciel ukazuje nam prawdę o naszym ego, o naszych prawdziwych lękach, pomaga odzyskać wiarę w siebie, zbudować nadzieję, odzyskać zdrowie, nie głaszcząc przy tym naszego ego, lecz wręcz przeciwnie, pomagając odsunąć je od niepodzielnej do tej pory władzy nad nami.

Możemy mieć przyjaciela, ale możemy mieć też przyjaźń. Ta ostatnia jest w dwie strony. Z jednej strony przyjaźń może pomóc nam, ale najczęściej pomaga też drugiej stronie. Obie strony odnoszą korzyść z przyjaźni. Jest to jednak przede wszystkim korzyść duchowa, nie materialna. Jednak to następuje samoistnie, nie dlatego, iż tego oczekujemy, tego wymagamy.

Tak jak i miłość, przyjaźń jest bezwarunkowa. Jest ponadczasowa.

Prawdziwą przyjaźń buduje się na zaufaniu, a to też jest trudne, ponieważ wielu ludzi uważa, iż najpierw trzeba kogoś dobrze poznać, by mu zaufać, ale prawda jest zupełnie inna, bowiem nie możemy kogoś dobrze poznać, jeśli najpierw nie zaufamy.

Zaufanie jest podstawą w prawdziwej przyjaźni i w miłości.

Prawdziwego przyjaciela łatwo przegapić, trudno trafić na okazję, by sprawdzić czy ktoś jest prawdziwym przyjacielem, ale z drugiej strony, nie wolno poddawać przyjaciół próbom. To się zdarza samo, życie samo stwarza takie okazje, życie jest najlepszą próbą trwałej, autentycznej przyjaźni.

Żyjemy po to, by się rozwijać, więc żyjemy też dla doświadczania miłości, żyjemy dla doświadczania przyjaźni. Stajemy się lepsi, doskonalimy się, robimy postępy dzięki miłości, dzięki przyjaźni.

Życie samo podsuwa nam prawdziwych przyjaciół. Pojawiają się sami, ale trzeba do nich dorosnąć. Im bardziej dorastamy, im bardziej się doskonalimy, im bardziej ufamy, tym bardziej doskonali się nasza przyjaźń.

Stare, wschodnie porzekadło mówi, iż jeśli uczeń jest gotowy, to i mistrz się znajdzie. Tak samo jest z przyjaźnią i miłością, jeśli jesteś gotów, jeśli jesteś otwarty na miłość, przyjaźń, im masz więcej ufności, to prędzej czy później się znajdą przy tobie, i w tobie – miłość, przyjaźń.

Poprzez przyjaźń uczymy się miłości. Przyjaźń uzdrawia i ciało, i ducha, i relacje. Pozwala odbudować wiarę w siebie, w ludzi, w dobro świata, pozwala budować zdrowie ciała, umysłu, budować dobro w sobie, pozwala nauczyć się obdarowywania, pozwala nauczyć otwierania się. Przyjaźń pozwala nauczyć się wielu innych rzeczy, jest tak naprawdę nauką życia, jest podstawą szczęścia.

Takim właśnie przyjacielem dla Ciebie i dla mnie są góry. Bądźmy takimi samymi przyjaciółmi dla nich.

Tym jest przyjaźń, tym są przyjaciele – tak myślę.

Tym zdaniem, w tym pięknym, górskim otoczeniu mężczyzna podsumował swoją wypowiedź.

W tym momencie i on, i ona, pomyśleli o napotkanym dziś motylu i świstaku. Poczuli wdzięczność za udzieloną im przez te zwierzątka lekcję przyjaźni.

Kobieta i mężczyzna wstali, zaczęli schodzić ścieżką z Liliowego w stronę Hali Gąsienicowej. To był ostatni etap ich wycieczki. Dzień wydał im się bardzo długi, i faktycznie takim był – również dlatego, iż się dzisiaj bardzo dużo nauczyli.


Piotr Kiewra


Dziękuję drogim przyjaciółkom Monikom za inspirację w napisaniu powyższego tekstu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane