środa, 29 listopada 2023

Świąteczne choinki i podchoinkowy prezent

W sierpniu tego roku przez dziesięć dni wędrowałem po Tatrach. Z mojej kwatery poszedłem pieszo Drogą pod Reglami, w kierunku wybranego szlaku. Maszerując dogoniłem staruszkę. Opowiedziała mi swoją historię, jako żywo z mojej książki. Ruszyłem dalej i znowu dogoniłem kobietę… Resztę opowie sama… lecz póżniej -  najpierw ta opowieść o zimowych Tatrach i o:

Świąteczne choinki

Idealna świąteczna choinka, to ta przystrojona czapami śniegu, gdzieś w Dolinie Strążyskiej, Chochołowskiej, Kościeliskiej, lub gdzieś wzdłuż Drogi pod Reglami. Taka choinka stała się dla mnie tradycją. Urywałam i urywam się ze świątecznej gorączki w Tatry, choćby na te dwa, trzy dni, by pobyć w tym klimacie, w tej scenerii, w tym duchowym – „religijnym” nastroju, samej ze sobą. A to rzadko mi się udaje, bo tutejsze ścieżki, co rusz stawiają mi na drodze jakieś zagubione dusze. Dzisiaj było to stare małżeństwo. Przyjechali tu po sześćdziesięcioletniej przerwie. Spędzili tu wtedy miodowy tydzień i obiecali sobie, że jeszcze tu przyjadą… i przyjechali. Żegnają się już powoli ze światem – tak mówią i zachcieli wrócić do raju.

Tak nazwali ten raz widziany świat gór. Lecz jakoś tak życie płynęło, jego ścieżki kręciły się wokół odległych od raju spraw. Co rusz odkładali wyjazd, obiecując sobie: „Na pewno w przyszłym roku”. No i nazbierało się tych przyszłych „roków” całą kopę. Jechaliśmy razem pociągiem i obiecali mnie zabrać, by mi pokazać góry. W duchu się śmiałam, lecz z wielką radością daję sobie pokazać te góry.

I oto jesteśmy. Gdy tylko wysiedli z pociągu oboje rozpłakali się i cały czas płaczą. Góralskie sanie podwiozły nas w pobliże parku, maszerujemy, patrzymy, nic nie mówimy.                                                                                   Ta świąteczna cisza, wśród tatrzańskich dolin zasypanych śniegiem jest nieporównywalna z żadną inną ciszą. Wtedy nie potrzeba mi długich marszów po szczytach, wysokogórskich wspinaczek, wystarczy tu być. Tu, gdzieś u podnóża Tatr, idąc po skrzącym się w słońcu, skrzypiącym od mrozu, śniegu, lub brnąc w zadymce, jest mi ciepło, gwieździście, świątecznie, wzniośle na sercu i duszy. Tutaj się odnawiam, na nowo się rodzę. I tak samo oni. Trzymają się za ręce, jak wtedy, gdy mieli po dziewiętnaście lat, jako młodzi małżonkowie. Idą tak samo żwawo jak wtedy, jedyna różnica, to te łzy.

Zawsze wierzyłam i wierzę, że miłość podtrzymuje w zdrowiu i w młodości – to właśnie w nich widzę. Idziemy, a tutaj prawdziwy Święty Mikołaj obdarowuje nas nie materialnymi, lecz duchowymi darami. My obdarowujemy jego i małego Jezusa, obdarowujemy cały świat swoim szczęściem, radością.                                                                                           Obserwujemy jak inni się cieszą, szczególnie górale z udziałem swojej muzyki, śpiewu. Jesteśmy z nimi, uczestniczymy w ich modlitwie, stojąc gdzieś w kącie kościoła, nucąc z nimi kolędy. Nucimy kolędy też z moimi i ichnimi gazdami.                                                                                                                Doświadczamy dziwnych zjawisk, gdy w dwudziesto, czy nawet trzydziestostopniowym mrozie, czujmy się jak latem w upale. Tutaj tak rozgrzewa jakiś wewnętrzny płomień, mnie i dwoje osiemdziesięciolatków, że nie potrzebujemy szalika, czapki. Ta zimowa, świąteczna przytulność tatrzańskiej przestrzeni, okrytej śniegiem jak pierzynką, jest tak przyjazna, tak miękka, delikatna, czysta… Naprawdę, czuję się tu razem z nimi jak w raju, jak w niebie. I tak chyba wygląda raj, tak jest w niebie.                                                                                                                                                                   Dzisiaj, w Wigilię Bożego Narodzenia, co prawda w samo południe, nie o północy, spotkaliśmy jelonka, a chwilę później liska. Oba zwierzątka chwilę popatrzyły na nas, a my na nie. Ja do nich przemówiłam ludzkim głosem, a dla nich było chyba za wcześnie, hi hi. Chociaż przemówiły do nas uczuciem i przyjaźnią, bo nie uciekły, póki się nie nagadały nasze serca i dusze.                  Staruszkowie nie mogę się napatrzeć na tatrzańskie drzewa: świerki i jodły, uśpione na białych poduszkach, przykryte grubymi, śnieżnymi kołderkami. Śpią tak wdzięcznie, tak lekko, a my odczuwamy ich ledwo widoczne i słyszalne oddechy. Wydają się tak małe, tak grzeczne…  A gdy się obudzą, gdy rozszumią swoją melodią, swoją poezją…  Gdy z wiatrem zaczną szeptać tajemniczo...                                                                                                           Dzisiaj, w świąteczny poranek, przeżyliśmy burzę śnieżną na Drodze pod Reglami. Nie pozwoliła nam wejść gdzieś głębiej do Parku. No i dobrze, nie było nam to potrzebne. Tak naprawdę to przeszliśmy od góralskich sań może jedynie ze sto metrów, bo wiatr i śnieg razem próbowali zamienić nas w śnieżnego bałwanka, no i bawili się w przepychankę, a w odpowiedzi na każdy krok naszej trójki do przodu, spychali nas o dwa do tyłu. Trzymaliśmy się za ręce i bawiliśmy jak trójka przedszkolaków, beztroskich dzieciaków.

To była moja najpiękniejsza zabawa od czasów dzieciństwa. Mówią mi to samo.                                        

W drugim dniu świąt spacerujemy wzdłuż Potoku Kościeliskiego nie mogąc się nadziwić jego artystycznej kreatywności, nie mogąc się nadziwić Matce Naturze. Tyle różnych arcydzieł, tyle wizji, tyle chwilowych i bardziej trwałych form, że żałuję, że nie fotografuję, bo brak mi słów, by móc to zatykające dech piękno, oddać, choćby w małej części. Tylko, co zrobiłabym z tą fotografią? Leżałaby w jakimś pudełku. Czym zastąpiłabym tego ducha, ten klimat, by zdjęcie oddało w pełni to, co czuję? To, co widzę, czasem się uda, ale to, co czuję…? Patrzę też na te promienie, tę promienistość bijącą od moich towarzyszy. W ciągu tych trzech dni odmłodnieli chyba o dwadzieścia, trzydzieści lat. Patrzę na nich i nie mogę oderwać oczu.  Z jednej strony natura, z drugiej oni – tak, oni są jej częścią, nieodłączną częścią.

Chwilę się zastanawiałam: Co ja tu widzę – w Naturze, i w nich? Jak to co? Miłość. Tak się właśnie ona przejawia: promienistością, radością.                                                            

 Czwartego dnia staruszkowie opisują mi to, co widzą, a ja zapamiętuję, by to uwiecznić w pamiętniku. Gdy to słyszę, słyszę siebie. Tak, to takie same dusze, takie same serca jak moje. Są w nich te same słowa, te same poruszenia, te same łzy.  Jeszcze nigdy nie widziałam Strążyskiej tak świątecznie przystrojonej przez naturę. Są tak samo zdumieni jak ja.

Mówi on:

- Zobaczcie dziewczyny na te kreacje świerków, potoku, tej ścieżki! Człowiek nie jest tak pomysłowy. Ludzie tylko małpują naturę, małpują jeden drugiego. Kobiety się malują, by dorównać modelkom, aktorkom, by dokopać rywalkom, by się, choć odrobinkę, wyróżnić. Tu żadne drzewo, żaden zakątek nie podejmuje takich wysiłków, dostaje wszystko od Natury. Człowiek jest głupi, bo wierzy, że jest mądrzejszy. Wierzy, że potrafi stworzyć równie wspaniały, świąteczny nastrój, bombkami, cukierkami i światełkami. Daremny trud - to tylko małpowanie. Tu jedna śnieżynka spadająca z nieba, jest większą artystką niż tysiące ludzkich rąk. A Giewont? Dzisiaj obudzony, w rozmowie ze słońcem, z wiatrem, z chmurką śnieżnego pyłu nad nim i wokół. Rozmarzony, królewski, wspaniały, lecz nie wyniosły, duchowy. Naprawdę jak król nad swoim królestwem. To król łączący dwa królestwa: nieba i gór.

Szliśmy Strążyską, wpatrzeni to w niego, to w drzewa, to w swoje serca i dusze. Czujemy jak się bratamy ze sobą, ze wszystkim, jak w modlitwie.

- To najwspanialsze Święta! Nigdy takich nie mieliśmy. Cieszymy się. – podkreślają oboje. Teraz ona:                                                                               - Te zimowe i świąteczne Tatry, to nie tylko moja duchowa strawa, materialne jadło dające energię mojemu ciału, to miliony, miliardy tajemnic. Są one w każdej śnieżynce, w każdym promieniu słońca, w każdym moim oddechu, w każdej mojej komórce, i w każdej chwili… Są w moim mężu i w tobie. Tutaj patrząc na to, co mnie otacza, rozumiem: świat to Boże Królestwo i ja też w nim jestem. Nie muszę nigdzie iść, nie muszę niczego i nikogo szukać. Jestem tu, w tej chwili i to wystarczy. Znalazłam i zostałam znaleziona. Jestem spełniona. Ludzie nieraz mnie pytają, czy się modlę? Pytają, bo nie wiedzą, czym jest modlitwa. Chcą bym potwierdziła to, co oni na ten temat wiedzą. Nie potwierdzę, bo moją modlitwą jest całe moje życie, moją modlitwą jest nieustająca radość, moją modlitwą jest nieustająca wdzięczność. Moją modlitwą jest mój mąż – on nie tylko jest uczestnikiem naszej wspólnej modlitwy, ale i samą modlitwą. Ona nie dzieje się za pomocą słów. Jest nią nasze bycie. Tak, jest nią bycie radosnym, wdzięcznym i ciągle zadziwionym, ciągłe bycie razem. Ty też jesteś częścią naszej modlitwy. Wymodliliśmy ciebie. Dziękuję!

 Właśnie wracaliśmy z naszej codziennej wycieczki, gdy przy drodze, pod Krokwią, zatrzymuje się samochód i wysiadają z niego dwie kobiety i do towarzyszącej mi pary staruszków:

- No tak, tylko zostawić was samych, to zachowujecie się jak dzieci. Jesteście lekkomyślni. Tu taka pogoda, zimno, a wy chodzicie porozpinani, bez szalików. Czemu nie siedzicie na kwaterze? W waszym wieku nie powinno się… - krzyczą, pouczają. Domyślam się, że to ich córki. Mężczyzna popatrzył na mnie i odważył się:

- Słuchajcie moje drogie, powiem wam coś, co musicie przemyśleć: Życie to nie tylko oczekiwanie na następny dzień i wspominanie poprzedniego, to również dzisiaj. Właśnie teraz, tutaj z mamą przeżywamy nasze najpiękniejsze święta, najpiękniejsze chwile życia i nie życzymy sobie, by nam ktokolwiek to psuł zupełnie nieistotnymi rzeczami. A poza tym, moje drogie, zauważcie, że to my tu jesteśmy kapitanami naszego okrętu. Rozumiecie to? A jeśli nie, to chodźcie z nami – wracamy w góry!

I zawróciliśmy. Córki przyglądały się swoim rodzicom, ich łzom, przyglądały się Naturze, jej cudom, przyglądały się mi i chyba zrozumiały, bo też zauważyłam łzy w ich oczach. Cieszyłam się widząc krąg utworzony przez nie wspólnie z rodzicami. Włączyły mnie w samo jego centrum. Płakaliśmy wszyscy.

Następnego dnia wyjechali. Czuję, że wyjechali inni – jak nowonarodzeni.

 

A teraz wcześniej obiecany list kobiety. Kilka dni temu dotarł do mnie, napisała w nim:

„Pamiętasz Drogę pod Reglami, w sierpniu tego roku, w Tatrach? Spotkałeś tam kobietę, pochwaliła się tatrzańskimi zdobyczami z lat młodości. Po tych kilku pierwszych słowach, zapytała, czym się zajmujesz? Odpowiedziałeś, że kiedyś nauczałeś, a teraz piszesz książki. Zapytała: O czym piszesz? Odpowiedziałeś: O takiej kobiecie jak ty. To byłam ja.

Po powrocie z gór, poszłam w miasto i w księgarni na Krupówkach kupiłam Twoją książkę. Wróciła nieotwierana w bagażu, do domu, do Ameryki. Kilka dni temu chwyciłam za nią i otworzyłam na przypadkowej stronie i… krzyknęłam: O Boże, to moja historia, to naprawdę książka o mnie. Ta jej część, o krętych ścieżkach życia, jest o mnie. Przypomniała mi moje przeżycie sprzed kilkudziesięciu lat. Ktoś, tak jak w tej opowieści, mi pomógł – uratowałam się, lecz uciekłam przed wspomnieniami do Ameryki.

I parę dni później czytam kolejną opowieść „Minutę przed północą” i moje „O mój Boże!” jest jeszcze bardziej głośne, powtórzone wiele razy i okraszone płaczem, wręcz szlochem. To moja historia, tak się zaczęła, lecz zakończyła zupełnie inaczej. Naprawdę, bohaterka tej książki była tysiąckroć mądrzejsza: poddała się życiu, pogodziła z jego wyrokami i żyła w spokoju. Nagroda pojawiła się po kilkudziesięciu latach trwania w miłości spotkaniem ukochanego i co nawet cenniejsze, mądrością. Ja uciekłam i żadna z tych rzeczy mnie nie dotknęła, czego żałuję. Nauczyłam się od niej wiele, to nic, że dopiero teraz – łatwiej mi się żyje, bo miłość wróciła, już jej nie wypieram. Tak, musiałam wrócić w Tatry, by i mnie życie nagrodziło. Stąd mój apel do Ciebie, by dać szansę takim jak ja, by mogli naprawić to, co kiedyś zepsuli, utracili, przeoczyli.

To naprawdę piękny prezent, podchoinkowy, mikołajkowy, świąteczny - dar od życia. Ja jestem bezimienną istotą – jak bohaterka, jak samotny wędrowiec z pamiętnika, lecz list ode mnie możesz opublikować, ta recenzja może pomóc. Dla mnie ta książka jest autentyczna, bo jest o mnie. 

 Napisz, zareklamuj i podaruj światu te opowieści, właśnie na ten czas: podchoinkowy, mikołajkowy – świąteczny czas, pełen ciepła i bliskości rodziny, drugiego człowieka, wszystkich istot we Wszechświecie. Podaruj! Niech wypięknieją przy lekturze, tak jak wypiękniałam w środku ja. Wielu czytelników, być może, nie wyznaje swego odczucia, bo ta książka ma wymiar bardzo osobisty, wręcz intymny, jak spowiedź. Odnaleźli „coś” i odłożyli zadowoleni na półkę. Ja chcę to polecić, bo pamiętnik naprawdę nadaje się na wyjątkowy dar, nie materialny, duchowy, pomocny… Przeczytałam przyjaciółkom, tłumacząc na angielski kilka „moich” historii, roniły łzy i żałują, że nie mogą czytać same – przynajmniej na razie, bo nie ma jeszcze wydania pamiętnika po angielsku. Dziękuję za ten kawałek drogi z tobą, tam pod Reglami, za to, co się zdarzyło później i za to, co wydarzyło się we mnie. I zobacz! Skończyłam list do Ciebie, patrzę na zegar i zgadnij, która jest godzina? Zgadłeś, dokładnie minutę przed północą.

Bezimienny, samotny wędrowiec”.

 


Autorka listu wspomina moją książkę: „Księga górskich sekretów. Pamiętnik samotnego wędrowca” dostępną w sieci księgarni internetowych, w tym i u wydawcy, w wersji papierowej i elektronicznej. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce tytuł. Być może dostępny jest jeszcze jakiś egzemplarz w Księgarni Poraj na Krupówkach w Zakopanem, może nawet z moim autografem (podpisałem tam sporo egzemplarzy).

Piotr Kiewra