Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pamiętnik samotnego wędrowca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pamiętnik samotnego wędrowca. Pokaż wszystkie posty

środa, 29 listopada 2023

Świąteczne choinki i podchoinkowy prezent

W sierpniu tego roku przez dziesięć dni wędrowałem po Tatrach. Z mojej kwatery poszedłem pieszo Drogą pod Reglami, w kierunku wybranego szlaku. Maszerując dogoniłem staruszkę. Opowiedziała mi swoją historię, jako żywo z mojej książki. Ruszyłem dalej i znowu dogoniłem kobietę… Resztę opowie sama… lecz póżniej -  najpierw ta opowieść o zimowych Tatrach i o:

Świąteczne choinki

Idealna świąteczna choinka, to ta przystrojona czapami śniegu, gdzieś w Dolinie Strążyskiej, Chochołowskiej, Kościeliskiej, lub gdzieś wzdłuż Drogi pod Reglami. Taka choinka stała się dla mnie tradycją. Urywałam i urywam się ze świątecznej gorączki w Tatry, choćby na te dwa, trzy dni, by pobyć w tym klimacie, w tej scenerii, w tym duchowym – „religijnym” nastroju, samej ze sobą. A to rzadko mi się udaje, bo tutejsze ścieżki, co rusz stawiają mi na drodze jakieś zagubione dusze. Dzisiaj było to stare małżeństwo. Przyjechali tu po sześćdziesięcioletniej przerwie. Spędzili tu wtedy miodowy tydzień i obiecali sobie, że jeszcze tu przyjadą… i przyjechali. Żegnają się już powoli ze światem – tak mówią i zachcieli wrócić do raju.

Tak nazwali ten raz widziany świat gór. Lecz jakoś tak życie płynęło, jego ścieżki kręciły się wokół odległych od raju spraw. Co rusz odkładali wyjazd, obiecując sobie: „Na pewno w przyszłym roku”. No i nazbierało się tych przyszłych „roków” całą kopę. Jechaliśmy razem pociągiem i obiecali mnie zabrać, by mi pokazać góry. W duchu się śmiałam, lecz z wielką radością daję sobie pokazać te góry.

I oto jesteśmy. Gdy tylko wysiedli z pociągu oboje rozpłakali się i cały czas płaczą. Góralskie sanie podwiozły nas w pobliże parku, maszerujemy, patrzymy, nic nie mówimy.                                                                                   Ta świąteczna cisza, wśród tatrzańskich dolin zasypanych śniegiem jest nieporównywalna z żadną inną ciszą. Wtedy nie potrzeba mi długich marszów po szczytach, wysokogórskich wspinaczek, wystarczy tu być. Tu, gdzieś u podnóża Tatr, idąc po skrzącym się w słońcu, skrzypiącym od mrozu, śniegu, lub brnąc w zadymce, jest mi ciepło, gwieździście, świątecznie, wzniośle na sercu i duszy. Tutaj się odnawiam, na nowo się rodzę. I tak samo oni. Trzymają się za ręce, jak wtedy, gdy mieli po dziewiętnaście lat, jako młodzi małżonkowie. Idą tak samo żwawo jak wtedy, jedyna różnica, to te łzy.

Zawsze wierzyłam i wierzę, że miłość podtrzymuje w zdrowiu i w młodości – to właśnie w nich widzę. Idziemy, a tutaj prawdziwy Święty Mikołaj obdarowuje nas nie materialnymi, lecz duchowymi darami. My obdarowujemy jego i małego Jezusa, obdarowujemy cały świat swoim szczęściem, radością.                                                                                           Obserwujemy jak inni się cieszą, szczególnie górale z udziałem swojej muzyki, śpiewu. Jesteśmy z nimi, uczestniczymy w ich modlitwie, stojąc gdzieś w kącie kościoła, nucąc z nimi kolędy. Nucimy kolędy też z moimi i ichnimi gazdami.                                                                                                                Doświadczamy dziwnych zjawisk, gdy w dwudziesto, czy nawet trzydziestostopniowym mrozie, czujmy się jak latem w upale. Tutaj tak rozgrzewa jakiś wewnętrzny płomień, mnie i dwoje osiemdziesięciolatków, że nie potrzebujemy szalika, czapki. Ta zimowa, świąteczna przytulność tatrzańskiej przestrzeni, okrytej śniegiem jak pierzynką, jest tak przyjazna, tak miękka, delikatna, czysta… Naprawdę, czuję się tu razem z nimi jak w raju, jak w niebie. I tak chyba wygląda raj, tak jest w niebie.                                                                                                                                                                   Dzisiaj, w Wigilię Bożego Narodzenia, co prawda w samo południe, nie o północy, spotkaliśmy jelonka, a chwilę później liska. Oba zwierzątka chwilę popatrzyły na nas, a my na nie. Ja do nich przemówiłam ludzkim głosem, a dla nich było chyba za wcześnie, hi hi. Chociaż przemówiły do nas uczuciem i przyjaźnią, bo nie uciekły, póki się nie nagadały nasze serca i dusze.                  Staruszkowie nie mogę się napatrzeć na tatrzańskie drzewa: świerki i jodły, uśpione na białych poduszkach, przykryte grubymi, śnieżnymi kołderkami. Śpią tak wdzięcznie, tak lekko, a my odczuwamy ich ledwo widoczne i słyszalne oddechy. Wydają się tak małe, tak grzeczne…  A gdy się obudzą, gdy rozszumią swoją melodią, swoją poezją…  Gdy z wiatrem zaczną szeptać tajemniczo...                                                                                                           Dzisiaj, w świąteczny poranek, przeżyliśmy burzę śnieżną na Drodze pod Reglami. Nie pozwoliła nam wejść gdzieś głębiej do Parku. No i dobrze, nie było nam to potrzebne. Tak naprawdę to przeszliśmy od góralskich sań może jedynie ze sto metrów, bo wiatr i śnieg razem próbowali zamienić nas w śnieżnego bałwanka, no i bawili się w przepychankę, a w odpowiedzi na każdy krok naszej trójki do przodu, spychali nas o dwa do tyłu. Trzymaliśmy się za ręce i bawiliśmy jak trójka przedszkolaków, beztroskich dzieciaków.

To była moja najpiękniejsza zabawa od czasów dzieciństwa. Mówią mi to samo.                                        

W drugim dniu świąt spacerujemy wzdłuż Potoku Kościeliskiego nie mogąc się nadziwić jego artystycznej kreatywności, nie mogąc się nadziwić Matce Naturze. Tyle różnych arcydzieł, tyle wizji, tyle chwilowych i bardziej trwałych form, że żałuję, że nie fotografuję, bo brak mi słów, by móc to zatykające dech piękno, oddać, choćby w małej części. Tylko, co zrobiłabym z tą fotografią? Leżałaby w jakimś pudełku. Czym zastąpiłabym tego ducha, ten klimat, by zdjęcie oddało w pełni to, co czuję? To, co widzę, czasem się uda, ale to, co czuję…? Patrzę też na te promienie, tę promienistość bijącą od moich towarzyszy. W ciągu tych trzech dni odmłodnieli chyba o dwadzieścia, trzydzieści lat. Patrzę na nich i nie mogę oderwać oczu.  Z jednej strony natura, z drugiej oni – tak, oni są jej częścią, nieodłączną częścią.

Chwilę się zastanawiałam: Co ja tu widzę – w Naturze, i w nich? Jak to co? Miłość. Tak się właśnie ona przejawia: promienistością, radością.                                                            

 Czwartego dnia staruszkowie opisują mi to, co widzą, a ja zapamiętuję, by to uwiecznić w pamiętniku. Gdy to słyszę, słyszę siebie. Tak, to takie same dusze, takie same serca jak moje. Są w nich te same słowa, te same poruszenia, te same łzy.  Jeszcze nigdy nie widziałam Strążyskiej tak świątecznie przystrojonej przez naturę. Są tak samo zdumieni jak ja.

Mówi on:

- Zobaczcie dziewczyny na te kreacje świerków, potoku, tej ścieżki! Człowiek nie jest tak pomysłowy. Ludzie tylko małpują naturę, małpują jeden drugiego. Kobiety się malują, by dorównać modelkom, aktorkom, by dokopać rywalkom, by się, choć odrobinkę, wyróżnić. Tu żadne drzewo, żaden zakątek nie podejmuje takich wysiłków, dostaje wszystko od Natury. Człowiek jest głupi, bo wierzy, że jest mądrzejszy. Wierzy, że potrafi stworzyć równie wspaniały, świąteczny nastrój, bombkami, cukierkami i światełkami. Daremny trud - to tylko małpowanie. Tu jedna śnieżynka spadająca z nieba, jest większą artystką niż tysiące ludzkich rąk. A Giewont? Dzisiaj obudzony, w rozmowie ze słońcem, z wiatrem, z chmurką śnieżnego pyłu nad nim i wokół. Rozmarzony, królewski, wspaniały, lecz nie wyniosły, duchowy. Naprawdę jak król nad swoim królestwem. To król łączący dwa królestwa: nieba i gór.

Szliśmy Strążyską, wpatrzeni to w niego, to w drzewa, to w swoje serca i dusze. Czujemy jak się bratamy ze sobą, ze wszystkim, jak w modlitwie.

- To najwspanialsze Święta! Nigdy takich nie mieliśmy. Cieszymy się. – podkreślają oboje. Teraz ona:                                                                               - Te zimowe i świąteczne Tatry, to nie tylko moja duchowa strawa, materialne jadło dające energię mojemu ciału, to miliony, miliardy tajemnic. Są one w każdej śnieżynce, w każdym promieniu słońca, w każdym moim oddechu, w każdej mojej komórce, i w każdej chwili… Są w moim mężu i w tobie. Tutaj patrząc na to, co mnie otacza, rozumiem: świat to Boże Królestwo i ja też w nim jestem. Nie muszę nigdzie iść, nie muszę niczego i nikogo szukać. Jestem tu, w tej chwili i to wystarczy. Znalazłam i zostałam znaleziona. Jestem spełniona. Ludzie nieraz mnie pytają, czy się modlę? Pytają, bo nie wiedzą, czym jest modlitwa. Chcą bym potwierdziła to, co oni na ten temat wiedzą. Nie potwierdzę, bo moją modlitwą jest całe moje życie, moją modlitwą jest nieustająca radość, moją modlitwą jest nieustająca wdzięczność. Moją modlitwą jest mój mąż – on nie tylko jest uczestnikiem naszej wspólnej modlitwy, ale i samą modlitwą. Ona nie dzieje się za pomocą słów. Jest nią nasze bycie. Tak, jest nią bycie radosnym, wdzięcznym i ciągle zadziwionym, ciągłe bycie razem. Ty też jesteś częścią naszej modlitwy. Wymodliliśmy ciebie. Dziękuję!

 Właśnie wracaliśmy z naszej codziennej wycieczki, gdy przy drodze, pod Krokwią, zatrzymuje się samochód i wysiadają z niego dwie kobiety i do towarzyszącej mi pary staruszków:

- No tak, tylko zostawić was samych, to zachowujecie się jak dzieci. Jesteście lekkomyślni. Tu taka pogoda, zimno, a wy chodzicie porozpinani, bez szalików. Czemu nie siedzicie na kwaterze? W waszym wieku nie powinno się… - krzyczą, pouczają. Domyślam się, że to ich córki. Mężczyzna popatrzył na mnie i odważył się:

- Słuchajcie moje drogie, powiem wam coś, co musicie przemyśleć: Życie to nie tylko oczekiwanie na następny dzień i wspominanie poprzedniego, to również dzisiaj. Właśnie teraz, tutaj z mamą przeżywamy nasze najpiękniejsze święta, najpiękniejsze chwile życia i nie życzymy sobie, by nam ktokolwiek to psuł zupełnie nieistotnymi rzeczami. A poza tym, moje drogie, zauważcie, że to my tu jesteśmy kapitanami naszego okrętu. Rozumiecie to? A jeśli nie, to chodźcie z nami – wracamy w góry!

I zawróciliśmy. Córki przyglądały się swoim rodzicom, ich łzom, przyglądały się Naturze, jej cudom, przyglądały się mi i chyba zrozumiały, bo też zauważyłam łzy w ich oczach. Cieszyłam się widząc krąg utworzony przez nie wspólnie z rodzicami. Włączyły mnie w samo jego centrum. Płakaliśmy wszyscy.

Następnego dnia wyjechali. Czuję, że wyjechali inni – jak nowonarodzeni.

 

A teraz wcześniej obiecany list kobiety. Kilka dni temu dotarł do mnie, napisała w nim:

„Pamiętasz Drogę pod Reglami, w sierpniu tego roku, w Tatrach? Spotkałeś tam kobietę, pochwaliła się tatrzańskimi zdobyczami z lat młodości. Po tych kilku pierwszych słowach, zapytała, czym się zajmujesz? Odpowiedziałeś, że kiedyś nauczałeś, a teraz piszesz książki. Zapytała: O czym piszesz? Odpowiedziałeś: O takiej kobiecie jak ty. To byłam ja.

Po powrocie z gór, poszłam w miasto i w księgarni na Krupówkach kupiłam Twoją książkę. Wróciła nieotwierana w bagażu, do domu, do Ameryki. Kilka dni temu chwyciłam za nią i otworzyłam na przypadkowej stronie i… krzyknęłam: O Boże, to moja historia, to naprawdę książka o mnie. Ta jej część, o krętych ścieżkach życia, jest o mnie. Przypomniała mi moje przeżycie sprzed kilkudziesięciu lat. Ktoś, tak jak w tej opowieści, mi pomógł – uratowałam się, lecz uciekłam przed wspomnieniami do Ameryki.

I parę dni później czytam kolejną opowieść „Minutę przed północą” i moje „O mój Boże!” jest jeszcze bardziej głośne, powtórzone wiele razy i okraszone płaczem, wręcz szlochem. To moja historia, tak się zaczęła, lecz zakończyła zupełnie inaczej. Naprawdę, bohaterka tej książki była tysiąckroć mądrzejsza: poddała się życiu, pogodziła z jego wyrokami i żyła w spokoju. Nagroda pojawiła się po kilkudziesięciu latach trwania w miłości spotkaniem ukochanego i co nawet cenniejsze, mądrością. Ja uciekłam i żadna z tych rzeczy mnie nie dotknęła, czego żałuję. Nauczyłam się od niej wiele, to nic, że dopiero teraz – łatwiej mi się żyje, bo miłość wróciła, już jej nie wypieram. Tak, musiałam wrócić w Tatry, by i mnie życie nagrodziło. Stąd mój apel do Ciebie, by dać szansę takim jak ja, by mogli naprawić to, co kiedyś zepsuli, utracili, przeoczyli.

To naprawdę piękny prezent, podchoinkowy, mikołajkowy, świąteczny - dar od życia. Ja jestem bezimienną istotą – jak bohaterka, jak samotny wędrowiec z pamiętnika, lecz list ode mnie możesz opublikować, ta recenzja może pomóc. Dla mnie ta książka jest autentyczna, bo jest o mnie. 

 Napisz, zareklamuj i podaruj światu te opowieści, właśnie na ten czas: podchoinkowy, mikołajkowy – świąteczny czas, pełen ciepła i bliskości rodziny, drugiego człowieka, wszystkich istot we Wszechświecie. Podaruj! Niech wypięknieją przy lekturze, tak jak wypiękniałam w środku ja. Wielu czytelników, być może, nie wyznaje swego odczucia, bo ta książka ma wymiar bardzo osobisty, wręcz intymny, jak spowiedź. Odnaleźli „coś” i odłożyli zadowoleni na półkę. Ja chcę to polecić, bo pamiętnik naprawdę nadaje się na wyjątkowy dar, nie materialny, duchowy, pomocny… Przeczytałam przyjaciółkom, tłumacząc na angielski kilka „moich” historii, roniły łzy i żałują, że nie mogą czytać same – przynajmniej na razie, bo nie ma jeszcze wydania pamiętnika po angielsku. Dziękuję za ten kawałek drogi z tobą, tam pod Reglami, za to, co się zdarzyło później i za to, co wydarzyło się we mnie. I zobacz! Skończyłam list do Ciebie, patrzę na zegar i zgadnij, która jest godzina? Zgadłeś, dokładnie minutę przed północą.

Bezimienny, samotny wędrowiec”.

 


Autorka listu wspomina moją książkę: „Księga górskich sekretów. Pamiętnik samotnego wędrowca” dostępną w sieci księgarni internetowych, w tym i u wydawcy, w wersji papierowej i elektronicznej. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce tytuł. Być może dostępny jest jeszcze jakiś egzemplarz w Księgarni Poraj na Krupówkach w Zakopanem, może nawet z moim autografem (podpisałem tam sporo egzemplarzy).

Piotr Kiewra 

czwartek, 9 marca 2023

Źdźbło

 


W dniu, w którym położyłam na biurku dyrektora szkoły, podanie o przeniesienie do pracy jako wykładowcy wyższej uczelni, a on bez namysłu je zaakceptował, rozpłakała się szkolna sekretarka.  

To wrażliwa kobieta, czuła, jaką energię rozsiewał wokół, a musiała go znosić, na co dzień, przez osiem godzin. Szła do domu, a ta energia podążała za nią, dręczyła nawet we snach. Często się ze mną spotykała, rozmawiałyśmy, skarżyła się.

W dniu mojego rozstania ze szkołą spotkałyśmy się w parku, tam na ławce, wypłakała się. Miała kłopoty nie tylko w pracy, ale i w domu, z mężem i w ogóle jej się nie układało. Nawet zdrowie jej nie dopisywało. Z jednej strony jej psychikę niszczył stres w pracy, a z drugiej to, co spotykała w domu. Tutaj nie mogła się odbudować, rozluźnić, nie miała komu wyżalić się, w kogo się wtulić. Mówiła mi, że była zapatrzona we mnie i że gdyby nie ja, dawno by zrezygnowała z pracy, lub skończyła ze sobą.

Siedziałyśmy na ławce, spowiadała się, prosiła o radę. Coś jej pokazałam, a kilka dni później wyjechałam do pracy na uczelni, daleko stąd, tam się urządziłam.

Następny raz spotkałyśmy się po kilkkunastu latach, gdy przeszłam na emeryturę i wróciłam do domu babci. Odwiedziła mnie, już też jako emerytka. Zasiadłyśmy pod lipą. Oto, co mi powiedziała:

„Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Dmuchało tak samo jak dziś. Wtedy płakałam, dużo mówiłam, ty słuchałaś, a naigrywał się ze mnie wiatr. Ledwie słyszałaś moje słowa. Wylałam w tamtym dniu mnóstwo łez, nie tylko w tamtym, wylewałam je przez lata. Łzy znaczyły moją drogę do pracy i z pracy, lały się ze mne w domu, a w szkole musiałam je gorzko przełykać, za wszelką cenę próbując ukryć je, a pokazywać zadowoloną, lub przyynajmniej obojętną, twarz. Tylko ty potrafiłaś odczytać moją skrywaną prawdę. Tak było od dnia, gdy „on” został dyrektorem. Wiem, że utrudniał ci życie, próbował cię zniszczyć, szantażował, wyzywał cię przed innymi nauczycialami, przede mną, przed uczniami, miałaś sto razy gorzej niż ja. A ty? A ty nigdy nie powiedziałaś o nim złego słowa, nie okazałaś przed nim, nie tylko lęku, lecz i cierpienia, smutku. Była w tobie pogoda. Nie mogłam tego zrozumieć, odkryć tajemnicy twojej siły. I tego ostatniego dnia… traciłam cię. Traciłam moją ostoję, moją mistrzynię, jedyny wzór do naśladowania. To dzięki tobie, do tamtej pory, nie rozpadłam się na kawałki. Dlatego wtedy, tuż po pracy, pobiegłam do ciebie, poprosiłam o rozmowę.  

Pamiętam: był silny wiatr, a my prosto z miejskiego tłoku, ze szkolnego hałasu, trafiłyśmy do parku, na ławkę w pobliżu starego drzewa. Wiatr złamał część starego drzewa i rzucił u naszych stóp, suchą gałąź. Pokazałaś mi ją, a po chwili położyłyśmy się na trawie i kazałaś mi obserwować trawę – jedno, pojedyńcze źdżbło trawy.

Od tamtej pory ta sytuacja śniła mi się po nocach, rozmyślałam o tym w dzień, w pracy, w domu, gdziekolwiek byłam. To drzewo i ta gałąź zostały już we mnie na zawsze i są do dzisiaj. Nie od razu, dopiero po jakimś czasie zrozumiałam tamtą naukę. Zdałam sobie sprawę z tego w dniu, w którym ustał mój płacz.

Do tamtej pory to ja byłam tym drzewem. Próbowałąam być silna, twarda, przciwstawiać się wiatrom życia i w szkole, i w domu. Próbowałam, lecz wiatr łamał mi gałęzie, powodował wielki ból, wyciskał łzy. Szum wiatru, to zamieszanie, ten ruch, ciągły, nieustanny ruch, potrząsanie moimi gałęziami wywoływało we mne wielkie napięcie, kazało być ciągle w gotowości na następny podmuch. Zapierałam się ze wszystkich sił, by się przeciwstawić, by wytrwać, by wygrać w tej walce.

A ty mi pokazałaś trawę, małą drobną istotkę na trawniku. Położyłyśmy się wtedy, jak dwie małe dziewczynki i patrzyłyśmy jak wiatr próbuje złamać to źdźbło, jak nim potrząsa, nagina w prawo, w lewo, jak je przyciska do ziemi. Kazałaś mi je zdeptać, a ono… wstało. Nie, nie poddało się. Zrozumiałam, nie od razu to się stało, lecz pewnego dnia przyszło do mnie… Tak, siła nie wynikała z wielkości, z twardości, z napięcia, z wielkości włożonego wysiłku… Nie wynikała z walki, przeciwstawiania się, zapierania się nogami i rękami, głową… Siła nie wynikała z bycia na „nie” wobec wiatru, wobec życia, wobec ludzi, wobec czegokolwiek…

Siła wynikała z bycia na „tak”. Poprzez to źdźbło nauczyłaś mnie tego. Nic nie powiedziałaś, pokazałaś małą, wiotką, słabą, delikatną istotkę – trawkę. Zobaczyłam w tym źdźble siebie. Od kiedy to źdźbło obudziło się we mnie, stałam się silna. Od kiedy jest we mnie „tak” dla wiatru, dla „wiatrów życia” czuję się silna, czuję się niepokonana. Od tej pory nie mam wrogów. Gdy zrozumiałam, czym jest „tak”, nie mam wrogów, mam samych przyjaciół, wiatr stał się moim przyjacielem.  Od tamtego dnia można mnie było przewrócić, zdeptać, a wstałabym… Lecz nikt już nie próbował. Owszem i dyrektor, i mąż, i może jeszcze kilka osób, miało ochotę, miało zamiar, lecz, gdy patrzyli na mnie, gdy ujrzeli we mnie jakąś niezrozumiałą dla nich siłę, gdzieś wewnątrz mnie…

Zrozumiałam skąd się brała twoja moc, twoja odporność na wiatry życia. Pewnego dnia potwierdził to moje zrozumienie dyrektor. Powiedział do mnie w ten sposób:

„Widzę, że twoja przyyjaciółka nauczyła cię czarów… jak ona to zrobiła? Wiem, że nie powiesz mi, ale widzę i czuję, że to ona maczała w tym palce, nauczyła cię gnębić mnie…”

Parę dni później przeszedł na emeryturę. Zauważyłam: nie dawał już rady, nie miał już siły na walkę… I podobnie było z moim mężem… poddał się, uznał za pokonanego, chociaż byłam mu przychylna, byłam już wobec niego na „tak”. Tak, czułam: potrzebował ofiary, a ja, jako źdźbło trawy, nie nadawałam się na ofiarę.  Jako wielkie, lecz kruche drzewo, nadawałam się, czuł, że mnie może złamać, a trawy, delikatnej, gibkiej, poddającej się – nie mógł. Nie czuł oporu, nie miał z kim walczyć… więc uciekł.

Parę dni temu, odwiedził mnie mój brat, ten starszy… Ten, z którym chodziłaś do szkoły, ten, który jest księdzem.

Kiedyś, gdy jeszcze płakałam, gdy jeszcze walczyłam, gdy jeszcze byłam na „nie” prosiłam go o pomoc, prosiłam go o radę, o modlitwę do Boga, o wstawiennictwo w mojej intencji. Później zaczął mnie obserwować, a gdy się już napatrzył, mówi mi, że zauważył we mnie zmianę, że jest we mnie spokój, siła, że – tak jak powiedział: „Widzę, że żyjesz w zgodzie z Bogiem.” A ja mu opowiedziałam o drzewie i o źdźble, o naszej rozmowie w parku, o tym, gdzie teraz pracujesz, że wykładasz filozofię na wyższej uczelni.  Nic nie powiedział, wzruszył ramionami i pojechał do swojej parafii. Od tamtej pory nic nie mówił, ani o tobie, ani nie nawiązywał do naszej rozmowy, unikał w ogóle rozmowy na jakieś głębsze tematy. I tak było aż do teraz.

Sam się odezwał. Ot tak, ni z gruszki nie z pietruszki, mówi do mnie, o tobie:

„Ona wygrała nie tylko ze mną, ale i z moim Bogiem. Nie wiem, czy wiesz: zostałem księdzem przez nią. Podkochiwałem się w niej i chciałem byśmy byli razem. Dała mi kosza, a ja na złość jej, sobie i Bogu, zostałem księdzem. Tak, wiem, nie dorosłem do niej. Byłem i jestem wobec niej, jak dziecko. Zdaję sobie sprawę z jej wielkości, z jej znajomości… prawdy. Kiedyś, dawno temu, ostrzegała mnie, mówiła cytując Jezusa: „Jeśli się modlisz, to grzeszysz”. Wtedy nie rozumiałem, teraz już wiem – próbowałem wymuszać, walczyć, próbowałem przekupić Boga. Byłem biznesmenem, a nie księdzem. Gdy mi to uzmysłowiłaś tą opowieścią o drzewie i źdźble trawy, nagle zrozumiałem wszystko: naprawdę próbowałem Bogu dyktować warunki, udawałem, grałem głupiego, kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, że Bóg wie o wszystkim, że próbuję mu wytłumaczyć, co jest dla mnie, czy dla ciebie dobre. Robiłem z niego jakiegoś naiwniaka, a z siebie „wszechwiedzącego”. Tak… piorun we mne trzasnął… Naprawdę! Tak jak ona mówiła: grzeszyłem modląc się. Ona rozumiała słowa Jezusa - już wtedy, jako młoda dziewczyna, a ja ich nie rozumiałem… Ona powierzyła się „wiatrom życia” i nauczyła tego ciebie, a ja próbowałem ci sprzedać swoją wiarę…  Tak, to nie jest wiara, to są same wątpliwości, to słabość, to brak zrozumienia podstaw, to bycie w opozycji wobec Boga… To nie jest wiara, to niekończące się wątpienie, to bezdenna pustka, cierpienie…

Byłem swego czasu na jej wykładzie, a nawet zostałem jej studentem. Uczestniczyłem w jej wykładach przez kilka lat, jako wolny słuchacz. To tak jakbym na nowo wstąpił do seminarium. Ona studentom wykładała filozofię, a dla mnie to był przekaz religijny. Wystarczyło jedno jej słowo, jedno „tak”, bym zrozumiał, na czym polega prawda wiary. Ja szukałem Boga i nie mogłem go znaleźć, a ty nie szukałaś, a znalazłaś. Twoje „tak” sprawiło, że do ciebie sam przyszedł i jest ci przychylny… I gdy to „tak” weszło we mnie, nie do głowy, lecz do serca, gdy spotkało się z tym”tak” w mojej duszy, odnalazłem się. „Nędza”, o której mówił Jezus, odeszła…”

Tyle mi powiedział mój brat. Przyszłam, by ci podziękować. On ci już podziękował. Mówił, że tantra mu pomogła, że już zdał egzamin na księdza, wreszcie go zdał. Wreszcie, po tylu latach, czuje, że powołanie, na które kiedyś się powoływał jest prawdziwe. Teraz wpuścił do siebie „tak” i czuje radość.  Mówi, że to znak, że jest na właściwej ścieżce i że… ja jestem na właściwej ścieżce.

Tak, jestem. „Tak” jest właściwą ścieżką. „Nie” jest błędną drogą, drogą cierpienia, drogą do piekła. Od czasu tamtego źdźbła naginanego wiatrem, tamtej jego nauki, jest we mnie „tak” i jest znak, że to właściwa ścieżka: radość. Cieszę się wiatrem życia. Jakby mnie nie zginał, jakby nie próbował powalić, zdeptać - cieszę się, jestem mu wdzięczna. To „tak”, to nie tylko „tak”, to również wdzięczność. Mówię i czuję „tak” i to wystarcza, niczego więcej nie potrzebuję…

sobota, 11 lutego 2023

Płacząca wierzba


Oto jeden z półtorej setki tekstów będący częścią drugiej książki, która, być może trafi do wydawcy w niedługim czasie. Nie zdradzę tytułu. Ksiązka zawiera wiele opowieści, będących treścią życia jednej kobiety. Jej życie było cudem, spotykała na swoje drodze zwykłych ludzi, którzy opowiadając jej historie swego życia ulegali przemianie: ich smutek, żal, pretensje do innych ludzi, Boga, pełne cierpienia doświadczenia własnego życia, nagle zaczęli postrzegać jako informacje, znaki i kamienie milowe prowadzące ich do zrozumienia natury życia, swojej własnej natury. Gdy usłyszeli siebie, przyjrzeli się własnym słowom, swoim łzom wstępowała w nich radość, odkrywali szczęście, cud życia, ich ścieżka prostowała się.

A główna bohaterka słuchając tych opowieści pomagała sobie, uczyła się i swoją obecnością pomagała innym. Nie nauczała, rzadko używała słów – słuchała. I to wystarczało. W tym się przejawiało jej współczucie, miłość do życia, wszelkich istot na jej ścieżce – darem słuchania. To rzadka dzisiaj umiejętność, to rzadki dar. O tym jest ta książka, o tym są te opowieści.  Oto jedna z nich.

Placząca wierzba

Pół roku po upadku dzielącego braci muru, zajechała pod mój dom limuzyna na zagranicznych numerach. Siedziałam akurat na ławce słuchając słowika, chłonąc woń kwitnącej lipy, wpatrując się w jasne i gorące słońce.

Z samochodu wysiadł staruszek, podszedł do mnie podpierając się laską. Przypatrywał się mi, a ja jemu. Nie odezwaliśmy się słowem, by ukryć drżenie głosu, a być może i płacz. Usadziłam go na ławce, a sama wbiegłam do domu, by po chwili wrócić z małym przedmiotem w ręce. Włożyłam go w jego dłoń, a on natychmiast się rozpłakał. W międzyczasie z samochodu wysiadła kobieta i wtuliła się w starca, łącząc się z nim w płaczu.

Minął może kwadrans, gdy padło pierwsze słowo, gdy padli też w moje objęcia. Starzec w końcu rzekł: „Wróciłem, wróciliśmy, by spełnić obietnicę.” Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy pod płaczącą wierzbę.

 Rośnie dokładnie w środku drogi miedzy domem rodziców, a domem babci, przy skrzyżowaniu z inną drogą, samotnie wśród pól i łąk, nad małym strumykiem. Często tamtędy przechodziłam z siostrą, z babcią, z przyjaciółką, lub przejeżdżaliśmy samochodem z Doktorem. Najczęściej jednak bywałam tam sama. Siadałam tam i płakałam razem z nią. Nie, nie wiem, czemu. Ona pewnie urodziła się po to, by płakać. Płakała ze współczucia, a może ze smutku, a może, by ująć tego innym istotom - nie wiem. Tak to nieraz czułam, ona jest po to, by płakać, ptaki po to, by radować duszę, kłosy zbóż na polu obok, by żywić, strumyk, by poić spragnionych, słońce, by ocieplać, by rozświetkać, by podtrzymywać życie, a ja po to, by to obserwować, by się tym cieszyć.

  Czasem podjeżdżała tu rowerem moja przyjaciółka, a do domu jechałyśmy na zmianę, ona mnie sadzała na ramie i wiozła, lub ja ją wiozłam. Tak było do momentu, aż któregoś roku, pod choinkę dostałam rower, mam go do dzisiaj.

Tu przesiadywałam. Nic tu nie było do zrobienia, wystarczyło siedzenie, lub leżenie. Obserwowałam chwiejące się na swych jedynych nogach kłosy zbóż, lub traw, maki i chabry, próbujące bawić się w chowanego przed moim wzrokiem. Wiszące, długie, siegające prawie do ziemi, zielone, wierzbowe łzy, huśtając się odsłaniały mi raz po raz, kawałek błekitu nieba, biel lub szarośc chmur.  Zawieszone nad polem skowronki powtarzały ciagle tę samą zwrotkę piosenki. Było tak muzycznie, malarsko, poetycko, że gdybym cokolwiek chciała tu robić, psułabym. Wystarczyło być.

W jedną ze śnieżnych zim przyszłyśmy z przyjaciółką zobaczyć, w jakim kolorze są tam teraz jej łzy. Były w kolorze styczniowego śniegu. Jesienią żółte, a nocą czarne. Tak, sprawdzałyśmy to nawet nocą, nawet nie raz, także w noc Kupały, razem z babcią i Doktorem. Były w kolorze księżycowego srebra, a pod nimi, na ziemi w kolorze świetlikowej, jasnej zieleni. On sprawdzał moją i jego córki czujność, opowiadając nam, iż świecące u naszych stóp punkciki, to kwiaty paproci, które przyniósł tu wiatr. „Tak – odpowiadałyśmy - przyniósł je wiatr na grzbietach świętojańskich robaczków.”

Babcia i Doktor nie pytali, co tam robiłyśmy, bo wiedzieli, że nicnierobienie jest prawdziwą i duchową formą bycia, natomiast, gdy moja mama o to samo pytała, a ja odpowiadałam, że nic tam nie robimy, to zawsze stukała się w czoło i mówiła: „Nie kłam! Przeciez nie można nic nie robić, zawsze coś robisz. Obie jesteście stuknięte.”

Tak, to prawda, byłyśmy stuknięte i to porządnie. Nam to nie przeszkadzało, cieszyłyśmy się tym naszym stuknięciem.

Tu, na tym pustkowiu, wierzba była samotna i tego mnie uczyla – radosnego bycia w samotności.

W czasie wojny spotkałam tam kogoś, kto docenił ją za to samo, co ja. Leżałam sobie pod wierzbą, w jej cieniu, wśród wysokich traw, a kilka jej długich łez, poruszanych lekkim wiatrem łaskotało moją twarz. Usłyszałam z dali warkot motocykla, lecz nie ruszyłam się. Motocykl zatrzymał się na skrzyżowaniu dwóch polnych ścieżek, ktoś z niego wysiadł i podszedł bliżej mnie, zobaczyłam niemieckiego zołnierza, groźnie wygladającego, w wielkim hełmie, z karabinem na plecach. Nie podniosłam nawet głowy, po prostu patrzyłam na niego. Nie bałam się. Wojna była dla mnie tylko opowieścią innych ludzi: Doktora, jego przyjaciela, no i babci z opowieści dziadka. Lecz oboje nigdy nie straszyli mnie nią, jeśli o niej mówili, to raczej, jako jej przeciwnicy, jako gołębie pokoju, niż historycy, czy malarze opisujący najtragiczniejsze fakty.

Miałam wtedy osiem lat, strach już nie był moim towarzyszem, więc leżałam spokojnie tak jakby to mój tata odwiedził mnie pod moim ulubionym drzewem. A tak naprawdę, to on mnie się bardziej przestraszył, niż ja jego. Zszedł z motoru wysiusiać się, a tu nagle odkrył przypadkowego świadka, którego się nie spodziewał.  Zawstydził się lekko, lecz w końcu się zaśmiał. Podszedł blizej i usiadł obok mnie. Trochę znał mojego języka, ja trochę jego, więc się łatwo dogadaliśmy. Wyciągnął z kieszeni fotografię i mi ją pokazał. Powiedział:

„To moja córka, jesteś do niej podobna i gdy przed chwilą cię zobaczyłem, pomyślałem, że przyjechała, by mnie odwiedzić. Pewnie płacze tęskniąc do mnie. Byliśmy tylko we dwójkę, mama umarła. Pewnego dnia, siedzieliśmy przy stole, jedliśmy nasze ulubione kluski i przyszli żołnierze, i zabrali mnie na wojnę. Gdy się żegnalismy płakała, i błagała: „Tato wróć!”

Dała mi to serduszko. Zrobiła je specjalnie dla mnie, z kawałka kory drzewa, przy, którym lubiliśmy razem siedzieć. W środek włożyła swoje zdjęcie. Ja jej dałem takie same, z moim zdjęciem.”

Kontynuował: „Obiecałem, że wrócę z serduszkiem, a ona mi obiecała, że będzie czekać. ” Wskazał palcem na swój karabin: „Nie cierpię tego. To nie nasza wojna, nie moja, i nie tego, do którego strzelam, to wojna tych, co nas posłali. A ja pytam, dlaczego ma ginąć niewinny człowiek? Kto wie, może to mój przyjaciel, może też gra w orkiestrze, tak jak ja? Przecież moglibyśmy razem grać, zamiast się zabijać. Całe życie trzymałem w rękach skrzypce, grałem w orkiestrze, razem z żoną, Polką. Rok przed wojną, na ulicy, pobili ją za to, że powiedziała słowo po polsku. Umarła. Moja córka pięknie gra, nauczyłem ją. Wrócę, razem będziemy grać w orkiestrze. Może kiedyś zagramy we dwójkę specjalnie dla ciebie. Tak, obiecuję, przyjedziemy i tu, w tym miejscu, zagramy dla ciebie i tego samotnego drzewa.”

 Wsiadł na motor i odjechał.

Ponad dwa lata później, w miejscu naszego spotkania, znalazłam, żołnierski, oficerski, niemiecki hełm, a pod nim list, a w nim serduszko z podobizną jego córki, to, które mi pokazywał. W liście przeczytałam:

„Moja kochana córka zginęła w naszym domu. Zniszczyła go bomba z samolotu. Nie mogła dotrzymać obietnicy, nie mogę i ja, by jej zwrócić to serduszko. Przyjmij je ode mnie. Jesteś tak do niej podobna, masz tak samo kochające serce, tak mi ją przypominasz, czuję jakby część jej była w tobie. Będę pamiętał was obie, będę się pocieszał, że ta jej dobroć, że inne serce, tak kochające jak jej, choć nie przy mnie, to bije nadal. Przyjmij je.”

Zapłakałyśmy wtedy razem – i ja, i wierzba.

Wysiedliśmy z samochodu, staruszek chwycił skrzypce, a ona instrument klawiszowy. Rozłożyli to pod drzewem i tu, w tym świętym miejscu, spacjalnie dla mnie i dla tego samotnego drzewa zagrali. Spełnili obietnicę. Popłynęła ich muzyczna i jego słowna opowieść.

 „Przetrwałem dzięki pamięci ciebie. Podtrzymałaś we mnie nadzieję, wiarę w to, że warto żyć. Po wojnie wróciłem, by odbudować dom. Ożeniłem się, ponownie z Polką, mam trzech synów, a to moja wnuczka, córka jednego z nich. Któregoś dnia zrozumiałem, że nie będzie mi dane doczekać córki, a kolejnego uświadomiłem sobie, że ty nią jesteś – zobaczyłem córkę w tobie i pogodziłem się z życiem. Nauczyłem się godzić z jego wyrokami. Moja wnuczka pokochała muzykę, tak jak moja córka, tak jak ty i gra teraz ze mną w jednej orkiestrze. Jest pianistką. Szczególnie ukochała Chopina i jego na początek zagra. Ona jest niemową, potrafi przemawiać muzyką.”

Zagrali. Słuchałam i płakałam. Spod palców przemawiającej muzyką uniosły się, na chwilę, obrazy – zobaczyłam babcię, Doktora, moją przyjaciółkę. Po chwili wspomnienia odeszły, znlazłam się na powrót z muzykami pod wierzbą. Z tej małej filharmonii, mieszczącej się pod łzami płaczącej wierzby płynęła opowieść, pełna radości opowieść o miłości, pokoju, zaufaniu, opowieść o wolności. Jednym głosem, w przyjaźni, zgodnie, w pełnym zrozumieniu przemawiały, porozumiewały się skrzypce i fortepian, jak człowiek z człowiekiem, jak przyjaciele, kochający się prawdziwie ludzie, niegdysiejsi wrogowie. Niosła się w świat opowieść o zaufaniu do muzyki serc i dusz, nie do słów przywódców, nie do głosów ludzi, lecz zaufaniu do życia, tego, co przyniesie, nie do przyszłości malowanej słowami, obietnicami, wyobrażeniami.

Tu, w tym miejscu, w tej chwili, ujrzałam i usłyszałam kolejny z cudów życia: niepotrafiąca mówić kobieta, wypowiedziała muzyką więcej o prawdzie życia, niż miliony przemawiających głosem, słowem. Tu, w tej chwili, w tej pełnej muzyki uczuć chwili, po raz kolejny ujrzałam ludzi, którzy zrozumieli i przyłączyli się do mojej misji rozsyłania kręgów na wodzie.  

Piotr Kiewra

piątek, 5 listopada 2021

Czerwony Stawek

 


90. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*


Ścieżka na Krzyżne nigdy nie jest zatłoczona, bywa, że jest pusta ( dla mnie to dziwne, bo to jedna z najpiękniejszych ścieżek w Tatrach, ścieżka dla wrażliwych dusz). Od czasu do czasu pojawia się tam jakiś samotny wędrowiec, jakaś para, nieliczna grupka. Wieczorem zbiegają nią turyści z Orlej Perci. Dzisiaj znowu na niej jestem.

Od dawna, i to coraz częściej, zdarza mi się zatrzymać w pół kroku na drodze, czy to w górach, czy w lesie … Po prostu zatrzymuje mnie coś, jakiś głos, jakieś wołanie, jakiś szept, jakaś cisza we mnie … stoję wtedy, siadam i siedzę, czy to na początku ścieżki, w środku, czy prawie u celu. Siedzę wtedy godzinę, wiele godzin, do końca dnia, zdarzyło mi się też zatrzymać i na noc w górach, a kiedyś nawet na kilka dni, na Rusinowej Polanie, wśród górali.

Dzisiaj znowu zatrzymał mnie Czerwony Stawek. Usiadłam na jego brzegu i siedziałam. Wpatrywałam się w wodę, w niebo i chmury. Moja wędrówka w górach się zatrzymuje, lecz trwa ta wewnętrzna. O tej nic nie potrafię powiedzieć, w niej nie są obecne myśli i słowa …

Tak trwałam – ciałem, sercem i zmysłami nad Czerwonym Stawkiem, duszą w jakiejś innej przestrzeni.

Po jakiejś godzince, pustym do tej pory kamiennym chodnikiem do Czerwonego Stawku, od strony Hali Gąsienicowej, zbliżała się jakaś para. Patrzyli na mnie, po kilku minutach usiedli. Dalej rozmawiali i spoglądali w moją stronę, i jakby się naradzali. Po kwadransie podnieśli się i podeszli do mnie.

- Dzień dobry! – przywitali się. – Dzień dobry! - odpowiedziałam.

- Pewnie pani sobie nas nie przypomina. Dokładnie dwanaście lat temu siedziała pani nad tym stawkiem. Dokładnie oboje to pamiętamy, bo ja i moja żona, tu w tym miejscu, wtedy właśnie spotkaliśmy się pierwszy raz. Siedzieliśmy nieopodal i rozmawialiśmy na pani temat. Tu, w tym miejscu rozpoczęła się nasza wspólna ścieżka życia, wkrótce się pobraliśmy, i tak to trwa do dzisiaj.

I dzisiaj, gdy panią tu ujrzeliśmy nie mogliśmy uwierzyć. To tak jakby tamten czas wrócił. Wszystko się powtórzyło …

Wtedy rozmawialiśmy o tym, że jest pani tu zupełnie sama i wygląda pani na szczęśliwą. Ta rozmowa o samotności, o górach, o samotnych wędrówkach, o pani samotności, bardzo, nas zbliżyła. Wyruszyliśmy wtedy rankiem na trasę, ja samotny chłopak, moja obecna żona, wtedy samotna dziewczyna i tu się wtedy spotkaliśmy. To miejsce, te okoliczności i pani niechcący, połączyliście nas.

Dzisiaj tu przyszliśmy, by w tym samym miejscu, porozmawiać, próbować się porozumieć, bo przeżywamy kryzys, jesteśmy blisko decyzji o rozwodzie. I … nie mogliśmy uwierzyć. Dwanaście lat później, ten sam dzień miesiąca, też sierpień, też Czerwony Stawek, nawet ta sama godzina. I dokładnie w tym samym miejscu pani. To nie może być zbieg okoliczności, to cud. Naprawdę cud. Gdy sobie to uświadomiliśmy, tam po drugiej stronie stawku, coś w nas zawibrowało, znowu zagrały w nas te same energie, znowu poczuliśmy się na nowo zakochani.”

Mężczyzna rozpłakał się rzewnymi łzami i nie mógł już mówić. Tak samo jego żona. Gdzieś w moim wnętrzu też płakałam.

Wypłakali się oboje. Ona przełknęła jeszcze kilka łez, resztę rozmazała po twarzy i przemówiła drżącym głosem, co chwilę przerywanym szlochaniem:

- Kim pani jest? Znowu pani nas łączy. To wszystko jest tak … nie do uwierzenia. Pani … pani całkiem sama …  i szczęśliwa …  i ten stawek …  góry …  ten ktoś nad nami, tam w niebie ... Nie, nie potrafimy z mężem tego zrozumieć. Nie musimy już rozmawiać, porozumiewać  … Wszystko się samo naprawiło. Dziękujemy, że pani tu znowu jest! Dziękujemy za pani istnienie, kimkolwiek pani jest!

I znowu się rozszlochali.

Słuchałam tak samo zdumiona jak oni. Tak samo jak oni szlochałam. I nic im nie powiedziałam, tak jak wtedy … No, bo co mogłabym powiedzieć? Słowa są tak małe, tak ulotne, a rzeczy wokół i tajemnice tak wielkie …

 

Piotr Kiewra

* Zestaw opowieści z pamiętnika kobiety samotnie wędrującej po Tatrach przez 60 lat. Spotkałem ją kiedyś przy jakiejś rodzinnej  okazji. Przegadaliśmy o Tatrach cały dzień. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce z adnotacją by korzystać z niego w pisanych przeze mnie opowiadaniach. Dotychczas ukazało się na blogu "rozmowy z wiatrem" ponad 80 jej wspomnień. Opowieści to niezwykłe bo ukazała tam piękno nie tylko Tatr ale i ludzkiej duszy. Mimo że wędrowała sama, to te wędrówki obfitują w spotkania wielu ciekawych ludzi, wiele przygód i wiele życiowych mądrości  zdobywanych tu, na tatrzańskich ścieżkach.

wtorek, 2 listopada 2021

Zaciągnięta w góry, czyli mój pierwszy raz w Tatrach i firanka w oknie..


89. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*


To może wydać się dziwne, ale o początkach wędrówek autorki pamiętnika mogłem poczytać dopiero grubo po jego połowie. Oto ta opowieść:

Dzisiaj napotkałam ludzi, dwoje przyjaciół, których znajomi podstępem zaprosili w góry. Opierali się, ale gdy spojrzeli na nie z dala, gdy postawili tam parę kroków … zostali oczarowani. I chodzą już tu od lat, wdzięczni i szczęśliwi. Spytali mnie o mój pierwszy raz. Siedzieliśmy na mchu i głazach, na skraju Smreczyńskiego Stawu. Nasze oczy zgłębiały naprzemiennie to ciemną jego toń, to zamgloną przestrzeń powyżej. Myśl natomiast powędrowała w bardziej  odległą przestrzeń ...

Było to tak:

Moi kumple ze studiów zaciągnęli mnie siłą w góry. Gdy przyjechaliśmy do Zakopanego padało, mżyło. Gór nie było widać, ale kumple obiecali, że jutro będę oczarowana. Następnego dnia tonęliśmy we mgle w mieście, gór nadal nie było widać. Jednak kazali zarzucić plecak i ruszyliśmy. Nie powiedzieli, co powinno w nim być. Byłam zielona, bezradna, nic nie wiedziałam o górach i zapłaciłam za to cenę.

Miałam być oczarowana Tatrami a w tej pierwszej wycieczce byłam rozczarowana: zmordowana podejściem po niekończących się schodach, rozczarowana tym, co na szczycie, wściekła na kumpli i kumpelki, na cały świat. Oburzona ich kłamstwami.

W tamtym czasie tak widziałam świat: wstrętny, zły, brzydki, pełen złych ludzi, pełen kłamstw,  obłudy, wykorzystywania.

Zaprowadzili mnie na Czerwone Wierchy. Co parę minut lało w drodze na górę, na szczytach sypał śnieg, wiało, że mało mnie nie przewracało.  Zmarzłam na kość, ubrana w letnie ciuchy, w pożyczonej kurtce, w jakimś co chwilę zrywanym wiatrem kawałku starej, wojskowej pałatki przeciwdeszczowej, w śliskich trampkach. Nic nie widziałam, tylko kamyki pod nogami. Czerwone Wierchy wcale nie były czerwone, lecz szare, bure, nieprzyjazne, wręcz wrogie. Co chwilę się potykałam. Prosiłam kumpli by już wracać, a oni się śmiali, poklepywali, że dam radę, że jeszcze tylko ten drugi szczyt, później, że następny i jeszcze kolejny. Prowadzili mnie płączącą, wystraszoną aż do Kasprowego. Mieliśmy zjechać wagonikiem kolejki, ale … nie kursowała, bo wiatr za silny. No, więc zbiegaliśmy po kamykach w dół. Zbiegałam … ja w moich trampkach. Czułam każdy kamyk lecz pędziłam z myślą, że pocierpię jeszcze chwilę, ale moja noga nie postanie już nigdy więcej w górach.

Biegłam i krzyczałam na nich, na siebie, na Tatry.

Kolejnego dnia nie miałam zamiaru iść w góry, chciałam wracać do domu, nawet spakowałam już plecak. Koleżanka z pokoju próbowała mnie przekonać, że dzisiaj będzie inaczej, bo wyjdzie słońce. Nie wierzyłam. Gdyby wszedł do naszego pokoju, któryś z moich kumpli, pewnie nic mnie by już nie zatrzymało, lecz koleżanka, w ostatniej, desperackiej próbie zamiast używać słów, odsłoniła firankę.

Zobaczyłam to. Świeciło słońce na błękitnym niebie, jedne wierzchołki skrzyły się wczorajszą wilgocią jakby wyłożone lustrami, inne chowały się w cieniu, a jeszcze inne tonęły w chmurach. Koleżanka wskazała palcem na ten połyskujący: - To Giewont. A te dalsze i wyższe to Czerwone Wierchy. Tam wczoraj byliśmy. - objaśniła.
Coś mnie dotknęło. Nie wiedziałam, co to było, chyba coś w środku.

Marudziłam i w końcu zamiast w góry poszliśmy do miasta. Zobaczyłam tam ludzi, wędrowców, ludzi innych niż ja. Nie wiem, na czym ta inność polegała, ale byli inni. Czułam, że są inni.

Chodziliśmy większość dnia ulicami, a od czasu do czasu spoglądałam ponad dachy budynków i widziałam wierzchołki Tatr. Coś się stało, coś się odmieniało we mnie. Przy każdej kolejnej takiej panoramie, coś silniej się we mnie budziło. Pod wieczór już na tyle zmiękłam, iż dałam się namówić na Nosal.

To jeszcze nie było to. Nosal nie był już wrogiem, ale góry jeszcze nie były moim przyjacielem.

Następnego dnia poszliśmy na Halę Gąsienicową. Gdy ją ujrzałam, obudziałam się z brzydkiego snu. Poczułam się tak jakby w moją głowę uderzył meteoryt, postanowiłam następnego dnia to powtórzyć już sama lub z koleżanką. Poszłyśmy.

Od tego następnego dnia, nikt żadną siłą nie odciagnąłby mnie od Tatr, za żadne pieniądze nie spędziłabym wakacji, gdzie indziej. Po prostu zakochałam się.

Tego dnia postanowiłam zapisywać moje odczucia, te ważne chwile na ścieżkach oraz to, co z nich wyrosło, wszystkie nasiona i kwiaty, które się później pojawiały w sercu i duszy.

Te chwile to najważniejsze chwile w moim życiu. Moje życie zyskało nową wartość, nową podnietę, inspirację, nadzieję, wiarę, zyskało miłość. Poznałam, czym ona jest. To był proces, to była długa ścieżka. Trwa już całe moje życie. Idę nią i będę szła póki nogi będą zdolne mnie nieść.

Dzięki tym ścieżkom wiele odkryłam, odkryłam wiele tajemnic, największych skarbów, jakie człowiek może odnaleźć. Nie mówię o tajemnicach gór i dolin. Mówię o górach i dolinach ludzkiego wnętrza, ludzkiej – mojej duszy.

Najpierw zmieniło się postrzeganie świata.  Zaczęłam zauważać w nim więcej piękna,  dobra, dobrych ludzi. Zaczęłam dostrzegać coraz więcej głębi i w świecie i w ludziach, i w sobie.
Tatry stały się klimatem do moich badań ... badań natury rzeczy, natury gór, ciala, ludzkiej psychiki, natury serca i duszy.

Moim narzędziem była i jest wędrówka.  Tak, po prostu wędrówka. Wędrówka to nie tylko przebieranie nogami, schody w górę i w dół, to nie tylko sycenie oczu widokami. Wędrówka to kontemplacja, medytacja, czyli wnikanie właśnie w naturę rzeczy, ale przede wszystkim obserwowanie. Obserwowanie tym wewnętrznym okiem wszystkiego, co przepływa obok i we mnie, głównie własnych myśli.

To Tatry pomogły mi poznać wiele prawd, na których poznanie gdzie indziej musiałabym przeznaczyć może z tysiąc lat, wiele kolejnych żywotów. Spotkałam wielu ludzi, moich zwierciadeł, w których przeglądałam się i odnajdywałam swoje ukryte oblicza. Pewnie i ja ich inspirowałam, bo okazywali mi wdzięczność. Tak bywało i nadal jest.

Dziękuję. Takie jest życie, ktoś ci odsłoni firankę i wszystko się odmienia.

 

Piotr Kiewra

niedziela, 31 października 2021

Echo na Kominiarskim Wierchu oraz sezon wycieczkowy

 87-88. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*



Kominiarski Wierch obok Hali Gąsienicowej, Małej Łąki i Doliny Kościeliskiej i Smreczyńskiego Stawu to najczęściej odwiedzane przez autorkę pamiętnika miejsca w Tatrach. W pierwszej połowie pamiętnika ich nazwy najczęściej wymienia w kolejnych wpisach.  Na Kominiarski Wierch, niestety nie możemy już podążyć jej śladem, bo szlak na niego prowadzący został dawno temu na stałe zamknięty. Spośród wielu wpisów o nim przybliżam dwa. Kolejność w oryginale jest odwrotna, ten pierwszy z drugiej połowy lat osiemdziesiątych, drugi jest dwadzieścia lat wcześniejszy, z lat sześćdziesiątych, ale tu jakoś inaczej mi to pasowało …


Echo

W Tatrach nie wybieram ścieżek, same mnie przyciągają. Dzieje się to spontanicznie. Często rządzi przypadek: pogoda, ludzka prośba o towarzystwo w górach, jakieś pytanie od wędrujących obok mnie, czy mijających mnie piechurów, opóźnienie w rozkładzie jazdy autobusu, lub nawet moja pomyłka. Kiedyś wybierali za mnie moi koledzy ze studiów. Oni decydowali o tym, gdzie pójdziemy. Trwało to krótko, bo już przy drugiej, czy trzeciej z nimi wycieczce zbuntowałam się. Od tej pory jest inaczej.

Dzisiaj się pomyliłam. Pomyliłam autobus i zamiast do Kuźnic zawiósł mnie do Chochołowskiej. Tam obok Siwego Potoku płynął ten ludzki. Ten drugi był tak hałaśliwy, że jego echo niosło się po okolicznych halach, lasach, ścianach. W poszukiwaniu ciszy skręciłam w bok, ku Iwaniackiej Przełęczy.

No tak, znowu jestem na ścieżce na Kominiarski. To nic, że przez pomyłkę …

Jestem tu szczęśliwa. Tu na ścieżce i tam na szczycie czuję się królową: królową gór, i widocznych stąd pięciu, czy sześciu dolin, królową wśród szybujących nad nami orłów. Ten Wierch to moje orle gniazdo. Gdzieś tu w ścianach mają swoje gniazda te wielkie ptaki, a to moje jest najwyżej, na samym czubku.

Co tu robię? Jestem, patrzę, siedzę w ciszy. Nie mówię o tej ciszy, która się zdarza przy bezwietrzności, gdy zamilknie ptak, gdy obok nie ma gadających głów, mówię o tej, o której nic nie da się powiedzieć. Nie poluję jak orzeł nade mną, na nic nie czekam, ot patrzę. Nie myślę – patrzę.

Naprawdę nigdzie w Tatrach, na żadnym wierzchołku, tak się nie czuję jak tu. Dla mnie to tatrzański Everest. Jest tak samo samotny jak ja. Jest tak samo cichy, dlatego tak często tu bywam. Bywają tu tłumy, wycieczki, sama jedną kiedyś tu przyprowadziłam. Jednak więcej już tego nie zrobię. To nie jest miejsce dla wycieczek, dla zdobywców, to miejsce dla zakochanych: prawdziwie, głęboko kochających drugiego człowieka, kochających naturę, wiatr, słońce, samotność. To miejsce dla uczących się kochać siebie …

Naprawdę. To sobie dziś uświadomiłam, że to miejsce sprzyjało w mojej nauce. I teraz, gdy już pokochałam i jest mi z tym dobrze jak nigdy wcześniej nie było, to … usłyszałam, że niedługo mają tę ścieżkę i ten szczyt zamknąć. No cóż … Teraz, gdy już potrafię akceptować wszystko, to i pogodzę się z tym.

 Gdzie ja znajdę mój inny Everest, gdzie odnajdę taki wiatr, tak okalające mnie przez cały dzień, bez innego cienia niż mój, słońce? Gdzie odnajdę tak samotny szczyt, miejsce, gdzie będę mogła pokrólować orłom? Gdzie odnajdę taką ciszę jak tu? Chyba tylko w sobie … 

Wokół mojego gniazda pokręciło się dzisiaj wielu wędrówców, nie zakłocili mojej ciszy, zrobił to orzeł. Przysiadł, gdzieś poniżej mnie, na jakimś luźnym kamieniu, a ten osunął mu się spod pazurów. Echo uruchomionej w ten sposób lawiny niosło się przez ładnych parę minut.

Teraz siedzę w domu i piszę te słowa, a echo trwa, nadal się niesie. Tak, dusza nie ma granic, więc jeśli zdarzy się w niej jakieś echo to pozostaje już na zawsze …

 

Sezon wycieczkowy

W samym środku czerwca, koleżanki z pracy namówiły mnie na wycieczkę szkolną. Jakoś nie za dobrze znoszę tłumne chodzenie za przewodnikiem i się opierałam, ale gdy doprecyzowały, że w planie są Tatry od razu stanęłam na baczność i … mnie miały.  W pociągu wiozącym nas do mojego raju przysłuchiwałam się rozmowom moich koleżanek, prawie się kłóciły nad planem wycieczki. Jedna rysowała bardzo ambitny plan, druga wręcz przeciwnie – minimalistyczny: owszem miasto, świat gór z daleka, „bo po co się męczyć, przecież to tylko wycieczka, jedziemy tam by wypocząć”, więc co najwyżej Gubałówka kolejką. W końcu pytają mnie o zdanie. Mówię: - Nie jedziecie tam dla siebie, tylko dla młodzieży. Pozwólcie im to miejsce pokochać lub znienawidzieć. Niech sami zobaczą i wybiorą, choć to trudne w grupie, bo jedni pokochają, inni znienawidzą na zawsze. Od was wiele zależy, więc … nie motywujcie, ani nie zniechęcajcie, niech to wygląda tak jakby … to oni prowadzili nas, wstrętne belferki i stare baby, na wycieczkę. Pogadam z przewodnikiem, opiszę im naszą młodzież, ich sprawność, wrażliwość, zainteresowania, on im zaproponuje, a my się zgodzimy. No jak, może być?

No i tak zrobiliśmy. Pierwszego dnia przewodnik zaprowadził nas do Strążyskiej, a później przez Sarnią Skałę do Doliny Białego, drugiego na Halę Gąsienicową, a później na Kasprowy, a trzeciego czekała nas, a szczególnie mnie, niespodzianka, zabrał nas na Kominiarski Wierch.

Byłam tu już może z dziesiąty raz, a zachwycona jak za pierwszym razem. Nie przyznałam się jednak ani przewodnikowi, ani moim koleżankom. Przewodnik, ciekawie opowiadał, lecz ja wolę góry, a nie ich historię, wolę na nie patrzeć i niekoniecznie muszę znać nazwy szczytów i dolin wokół. Nie muszę wiedzieć o tutejszych jaskiniach, kopalniach, które kiedyś tu eksploatowano. Odeszłam więc nieco na bok, by pobyć chwilę sama z górami. Przewodnik patrząc na mnie zaproponował pół godzinki kontemplacji tu na szczycie całej grupie. Po chwili podszedł do mnie i powiedział: - Dziękuję. Dałaś mi do zrozumienia, że góry to też chwila samotności tu w górach, że, być może, oprócz wiadomości i sugestii z mojej strony wobec moich podopiecznych, by spojrzeli na to lub na tamto, potrzebują tego, czego ty potrzebujesz, bycia z boku, sam na sam z górami i ze sobą. Naprawdę zrozumiałem to. Dziękuję!

Mało się nie popłakałam, gdy rozejrzałam się wokół. Młodzież rozeszła się po rozległym wierzchołku, niektórzy usiedli w grupkach, niektórzy sami. I patrzyli, słuchali, byli … Byłam wzruszona. Tak samo moje koleżanki.

W pociagu, później w drodze powrotnej, przyznały się, że to była ich najlepsza wycieczka w życiu. Nie potrafią powiedzieć, co się stało, ale jakiś duch opanował je, młodzież i na pewno mnie, bo widzą, że głęboko przeżywałam te górskie chwile. – Cieszymy się, że pokazałyśmy ci góry, pewnie tu wrócisz. – powiedziały. Udałam skromny uśmiech, a tak naprawdę o mało nie wybuchłam czymś tak gromkim, jak burza w górach. - Wrócę na pewno i to już za parę dni. – usłyszałam odpowiedź gdzieś z mojego wnętrza.

Piotr Kiewra

  

niedziela, 24 października 2021

Wielki podryw

86. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca* 

 Ile to razy wędrowałam w Tatrach? Ile razy wędrowałam sama? Niewiele. Dlaczego? Bo ciągle podrywają mnie faceci, hihi. Ilu tu już próbowało? Może z tysiąc? E, więcej, hihihi. Nie piszę o nich, bo musiałabym powtarzać ciągle to samo (chyba kopiują scenariusze jeden od drugiego, hihihi). I sami rezygnowali, po kawałku ścieżki ze mną. Dlaczego? 

 Ten dzisiejszy facet był inny, bo szczery i znał się na ludziach, no i kocha Tatry. Tamci przyjechali w Tatry, by poderwać babkę, która leż lubi tu bywać, a ten przyjechał, by tu być, a tę różnicę doskonale znam, bo … jestem tu z tego samego powodu. 

 No i … tego ja podrywałam. Naprawdę, dosłownie. Otóż, gdzieś w połowie Roztoki, na mokrych kamykach, obok potoku, wyłożył się jak długi, no i … podrywałam go z tych kamieni, obolałego, przemoczonego i … zawstydzonego, bo przecież … widziałam jego upadek.

 Usiedliśmy, lecz po chwili jakoś się pozbierał i ruszyliśmy na Zawrat. Minęliśmy w ciszy Wielką Siklawę, Pięć Stawów. Nie było z jego strony żadnych słownych„ochów” i „achów”, były gdzieś w jego środku, widziałam i czułam to, bo … znam to u mnie. I na tym polegała jego szczerość i miłość do gór. Wyrażały się w ciszy, w sposobie bycia. Natomiast jego znajomość ludzi wynika ze znajomości siebie, o czym przekonałam się już znacznie wyżej, na samej Przełęczy Zawrat, tym razem pustej, bez tłumów, za to w gęstej chmurze. 

Przyszła gdzieś z dołu, a wraz z nią przyszły jego słowa. Oto, co mi wyznał: 
 - Pierwszy raz to mi się zdarzyło, by się potknąć na górskiej ścieżce. Zawsze byłem uważny, a tu taki wstyd i to przed kobietą. Przyznam ci się, że chciałem z tobą zagadać i szukałem jakiegoś pretekstu i nic mi do głowy nie przychodziło. Od Wodogrzmotów roiło się mi w głowie od tysięcy różnych słów na tę okazję, aż w końcu … bach. 
 No i okazało się, że słowa były niepotrzebne. Teraz z tego się śmiejemy, ale … moim kościom nadal nie do śmiechu. Powiem ci, że … teraz to rozumiem … trudno się podrywa ludzi szczęśliwych. 
Człowieka szczęśliwego: kobietę, mężczyznę, nie kupisz słowem, nie zafascynujesz elokwencją, urodą ciała, wiedzą, humorem, czy opowieściami o swoim smutku, nieszczęściu. Nie zaspokoisz jego pragnienia, by nie być samotnym nie tylko na górskiej ścieżce, ale i w życiu. U takiego człowieka takiego pragnienia nie ma. I chyba dlatego, nie mogłem znaleźć słowa i musiałem upaść … 
 Szedłem tylko chwilę obok ciebie i to poczułem, iż jesteś szczęśliwa. I poczułem dzięki temu, dzięki tobie, że i ja jestem szczęśliwy. Jakoś to do mnie przyszło, tu na tej ścieżce, obok kogoś takiego jak ty. Stałaś się moim lustrem. Nie powiedziałaś słowa, nie poznałem twojej historii, wystarczyło, że tu jesteś, że patrzysz na te same góry i idziesz, po prostu idziesz. Te śliskie kamienie Roztoki dały mi do zrozumienia właśnie w ten sposób, poprzez ból, iż jestem szczęśliwy.

 I jeszcze jedno: nie muszę niczego planować, wszystko dzieje się samo. Czasem to trochę boli, lub bardzo mocno boli, ale jednak przynosi ulgę, bo oddala lęk i pozwala być szczerym, bo nie trzeba udawać, silić się na grę, oszukiwać, przekonywać siebie i innych. Stajesz się … nie, odkrywasz, że jesteś wolnym. No i za to zrozumienie ci dziękuję. - skończył. 

 Taki to był podryw dzisiaj. Zeszliśmy z Zawratu znowu w ciszy, w ciszy ścieżki, ciszy łańcuchów, obok ciszy Zmarzłego i Gąsienicowego Stawu, w ciszy w naszych głowach. A teraz, gdy to piszę, czuję, że naprawdę jestem szczęśliwa.

 On też był moim lustrem. Też mi wiele powiedział i słowem, i nic nie mówiąc. Które to już lustro w moim życiu? No tak, tysiące przegapiłam. 

Minęłam tysiące kamieni milowych i ich nie zauważyłam, a każdy czemuś służy, nie znalazł się na drodze, na mojej drodze, przypadkiem. 

 Ten kamień był wielki: Jestem szczęśliwa, inni to widzą, a sama nie widziałam.

 Piotr Kiewra

niedziela, 10 października 2021

Stara baba w górach

85. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca* 

 Jeszcze nigdy się tak nie naśmiałam. Cały dzień się śmieję … teraz to już prawie nie pamietam, co mnie tak rozśmieszyło, ale się śmieję. 

Chyba zapiszę to, by się jeszcze pośmiać w przyszłości. 

Otóż pękam ześmiechu, bo jacyś piłkarze w górach sprawili mi ogromną radość, usłyszałam od nich komplement, największy komplement jakim mnie obdarzono, hi, hi. Nazwali mnie „starą babą”. Jakbym nie wiedziała, że nią jestem, hihi. Od dawna nią jestem, może od urodzenia. Tak czasem bywa. Lao Tzu też podobno urodził się stary i wcale, a to wcale mu to nie przeszkadzało …

 Nie wiem, czy uda mi się tu cokolwiek napisać, bo ręce mi się trzęsą z tego śmiania … 

Szłam na Czerwone Wierchy … Nie, może zacznę od wczoraj, hihihi. 
No tak, wczoraj zgłupiałam … Lało w górach, więc człapałam z nudów po Krupówkach, pod parasolem. Z ciekawości weszłam do jakiegoś sklepu ze sportową odzieżą, no i wtedy zaszalałam jak nigdy dotąd, bo obkupiłam się zgodnie z najnowszą modą. Legginsy, jakiś polar, czy softshell, kto by to pamiętał jak to licho się nazywa … no tak, zwariowałam całkowicie. Wystroiłam się w te rzeczy dzisiaj rano i ruszyłam. Tylko mój stary plecak pozostał, mój stały towarzysz, reszta to rzeczy jeszcze pachnące fabryką. Zamiast mojej przepaski z chustki założyłam czapkę, oczywiście firmówkę. 

Naprawdę jestem świrnięta, stałam się żywą reklamą jakiegoś kota z Ameryki, hihi. 

No i dę na te Czerwone Wierchy z Kościeliskiej. Przy kasach biletowych mijam jakąś piłkarską drużynę, którą trener ustawia na łapanie kondycji w górach i idę dalej, wkraczam na czerwony szlak na Ciemniaka. Po paru chwilach słyszę kroki jakiejś dużej grupy wędrówców, patrzę ci ja, a to sportowcy – piłkarze drałują za mną. Przyspieszyłam kroku. 

Mija parę chwil i słyszę za sobą zawołanie: - Hej lala, zwolnij. Nie możemy nadążyć. – wtedy przyspieszam jeszcze bardziej, a mną zaczyna wstrząsać śmiech. Pomyślałam: - Ja, lala, no nieźle. Hihi.

 - Hej zgrabna, poczekaj. Tu sami przystojniacy, na pewno któryś ci się spodoba. No poczekaj, nie pędź tak! – a ja przęłączam bieg na maksa. Śmiech we mnie też wybucha na maksa, prawie się dławię ze śmiechu, a za mną jeszcze inny głos: - Proszę panią, gdzie kupiła pani ten modny plecak? 
- No nie, oszaleję ze śmiechu. Podoba się wam mój stary plecak? On jest prawie tak stary jak ja. Lubicie zabytki. Młode byczki, a lubią zabytki. - ledwo mówię sama do siebie.

Ten pierwszy głos znowu: 
- Hej mała, daj żyć. Nie damy rady, a wielu ma na ciebie ochotę, naprawdę. – słyszę śmiech całej grupy. Nie zwalniam jednak, a nawet jeszcze wydłużam krok, a za mną znowu:

 - Hej ślicznotko, nie żal ci nas, połowa z nas umiera ze zmęczenia, a druga połowa z tęsknoty za twoimi zgrabnymi nóżkami i pupcią. Naprawdę zwolnij! - śmiech mnie dusi, powoli łapię zadyszkę (no przecież ścigam się ze sportowcami). 

W końcu któryś podbiega i wyprzeda mnie i nagle staje jak wryty. Gdy zrównują się z nim kumple, on do nich:
 - Nie uwierzycie, to stara baba. 
Całe towarzystwo, jak wulkan wybucha śmiechem na cały okoliczny las. No i drużyna mnie zostawiła. Ich motywacja do dogonienia mnie spadła do zera. No tak: 
- I nici z treningu. Hihi 

 I w ten sposób stałam się odpowiedzialna za słabszą formę drużyny, a z drugiej strony to nadawałabym się na trenera, gdybym nie była taką „starą babą”, hihihi. 

 W ten sposób przypomniała mi się podobna historia z czasów mojej młodości. Też gonili za mną jacyś sportowcy, biegacze, też wołali za mną: 

- Laluniu, zwolnij. Któryś z nich podbiegł szybciej i spojrzał mi w twarz. Zniesmaczony zawrócił do kumpli i do nich: - Brzydula. Zgrabna, ale brzydula. 

 Wtedy nie było mi do śmiechu. Dzisiaj jednak śmieję się. 

Dobrze jest być brzydulą, dobrze jest być starą babą, ba ma się święty spokój. Można spokojnie wędrować, hihi.

 Cała trasa w górę i całe Czerwone Wierchy były świadkiem mego śmiechu, całe tłumy turystów też. Może wzięli mnie za wariatkę, tak pomyślałam i było mi jeszcze bardziej do śmiechu. Rzadko widuję stare baby i starych dziadów, by się tak śmiali od ucha do ucha, więc chyba jestem świruską. 

Gdybym to komuś opowiedziała, nie zrozumieliby mnie. Nie zrozumieliby, dlaczego można się śmiać z samej siebie jako starej baby. Dlatego nikomu tego nie opowiem, hi hi. 

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach 

Piotr Kiewra

niedziela, 22 marca 2020

Gdy nie możesz być w Tatrach

84. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*

Obecna sytuacja spowodowana lękiem przed pandemią i zamknięciem Tatrzańskiego Parku Narodowego sprawiła, iż przypomniałem sobie fragment podarowanego mi pamiętnika. Było to kilka zdań, które w poprzednich okolicznościach wydały mi się bez znaczenia, a teraz stały się warte opublikowania, opowiedzenia kolejnej historii, bo wpisują się w to, co się aktualnie wydarza.
Otóż, gdy nasza bohaterka, na początku swojej drogi górskiego wędrowca, jeszcze jako studentka, miała nazajutrz ruszyć pociągiem w Tatry, dopadło ją zapalenie ucha. Przełożyła więc wyjazd do czasu wyzdrowienia, a gdy dolegliwości ucha minęły, pojawiła się kolejna infekcja, tym razem zakaźna i znowu przymusowy czas spędzony w domu odsunął termin wyjazdu. Zalecenie było takie, by leżeć, czy przebywać w domu, by odzyskać pełnię zdrowia, ale i by nie zarażać innych, szczególnie bliskich. No i ta kwarantanna sprawiła, iż skończyły się wakacje i czas było wrócić do studenckich zajęć. 
„Wtedy to podjęłam decyzję, że już nigdy nie będę uzależniona od przypadku, że sprawię, iż zdrowie będzie moją decyzją. Postanowiłam, zgodnie zresztą z zaleceniem lekarza, wzmocnić odporność. Cały następny rok, do sierpnia, czasu wyjazdu w Tatry, poświęcam na pracę nad moją odpornością. Przy okazji zrzucam zbędne kilogramy i wzmacniam moje ciało nizinnymi wędrówkami i biegami. Biorę zimne kąpiele i staram się mieć kontakt z chorymi, przeziębionymi, zagrypionymi, by moja odporność ćwiczyła się w walce. 
Zaczynam też medytować, by w moim życiu zapanował spokój, by wyciszyć stres, by Tatrom i światu dać lepszą wersję siebie. Nie chcę, by od tej pory, moje ciało i jego ból, słabość mojej psychiki, przyćmiewały to piękno i tajemnice, które w górach i życiu spotykam.”
To tyle nauki od samotnej, górskiej wędrowczyni. W całości zgadzam się z jej podejściem i sam to praktykuję od lat. Wzmacniając swoją odporność dajemy swoim bliskim i światu lepszą, zdrowszą wersję siebie i przy okazji wzmacniamy ich odporność, bo ta się przenosi podobnie jak zarazki z człowieka na człowieka. Nie znam mechanizmu, ale doświadczyłem tego i doświadczyli tego ludzie, z którymi się częściej stykam. **
Polecam na czas rozbratu z górami również zadbać o swoją kondycję, moc swego ciała, by móc tam wejść wyżej, pójść dalej, w nowe, ciekawsze i bardziej odległe miejsca, by móc to robić bez bólu, bez ryzyka kontuzji, czy utraty zdrowia. Gdy przepracujemy solidnie ten trudny okres, pójdziemy w Tatry nie tylko fizycznie wzmocnieni, lecz i otwarci na tajemnice, na piękno, które ból do tej pory przyćmiewał. 
Co do medytacji – nie ma lepszego leku, zarówno, co do słabości ciała, jak i psychiki.  Cały pamiętnik, jego każdy wpis to potwierdza. Tatry i medytacyjny charakter jej wędrówek wydobyły z niej wszystko, co największe, a stało się to dzięki chorobie, dzięki cierpieniu. 
To na dzisiaj, na ten czas, na te okoliczności, tak sądzę, pozytywna nauka. Nic się nie dzieje przez przypadek i wszystko czemuś służy – naszemu rozwojowi.
To tyle od samotnej, górskiej wędrowczyni i jej ucznia.

Piotr Kiewra   
*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćdziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.
** Gdy jesteś chory, nie zarażaj, bo nie wszyscy mają odporność i będziesz wtedy odpowiedzialny za ich chorobę. Gdy jesteś odporny znika z twego życia lęk o siebie, ale też dajesz coś pozytywnego innym.

sobota, 9 listopada 2019

Miłość zawodzi


Gdy pierwszy  i jedyny raz spotkałem kobietę, samotnego, górskiego wędrowca*,  w czasie naszej trwającej wiele godzin rozmowy o Tatrach wspomniała mi taką oto swoją przygodę.
- Kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, spotkałam starego wędrowca.  Tak jak ja samotnego, lecz śmiejącego się. Tak mi się dobrze z nim rozmawiało w naszej wędrówce po Zachodnich Tatrach, że otworzyłam się przed nim.  On na koniec, gdy już wyrzuciłam wszystkie swoje żale wobec świata, ludzi, Boga, roześmiał się i powiedział coś, co ja dzisiaj powiadam innym, że miłość zawodzi i że to dobrze. Powinniśmy się tym cieszyć. Nadmienił: - „Jesteś już na tyle dojrzała, by po następnym bólu serca, pewnie większym niż te obecne, zrozumieć.”
Nie zrozumiałam tego od razu, minęły następne lata doświadczania miłości, relacji, związków, by któregoś razu, tu w Tatrach, w największym moim życiowym rozczarowaniu miłością, zrozumieć, co starzec miał na myśli. 
Tak, przeżyłam wiele gorzkich pigułek miłości, które zawiodły. Później w moim widzeniu tego świata i świata porywów serca pojawiła się jasność, pojawił się śmiech, taki jak u starca. I gdy tu, w górach, spotykałam kobiety i mężczyzn wędrujących ze smutkiem w sercu, współczułam im, ale i śmiałam się. Oni przyjechali tu, by zapomnieć, by uleczyć górską ciszą bolące serca, tak jak niegdyś ja.  

Widocznie i moja cisza, i współczucie, i ten śmiech, też mają podobną jak u starca, moc przyciągania, bo jakoś tak wyjątkowo łatwo otwierali się przede mną i często ze łzami w oczach opowiadali mi swe smutne historie.  
Na koniec spodziewali się ode mnie, tak sądzę, współczucia, pocieszenia, słów krzepiących ich nadzieje, a ja, jak to ja, wręcz przeciwnie, śmiałam się i starałam się zaszczepić im mój śmiech. Mówiłam to, co kiedyś starał się przekazać mi stary, górski wędrowiec napotkany dawno, dawno temu: - To dobrze, śmiejcie się więc razem ze mną, bo jesteście na dobrej ścieżce, jesteście blisko kresu wędrówki, wasze cierpienie prowadzi was ku zrozumieniu, a to ku spełnieniu.  Miłość zawodzi. To jej wielka przysługa. Gdyby nie zawodziła, żylibyście w zawieszeniu, bez nadziei na spełnienie. A tak zbliżacie się ku niemu. Sukces, materia, znaczenie dla świata, nadzieje na lepsze jutro i na pomniki, zawiodły was wcześniej. Miłość jest największą boską rzeczą w naszej ziemskiej wędrówce i musi zawieźć, byście zapragneli czegoś jeszcze większego: tajemnicy naszego istnienia, nieba, błogości, spotkania z boskością, wiecznego życia. Więc cieszcie się, jak i ja się cieszę.  
Moje miłości też zawiodły.  Też cierpiałam i też uciekłam z tamtego świata w góry, by tu się troszkę podleczyć, by wyrzucić część bólu, a pomogły mi się uleczyć całkowicie. Tu zrozumiałam, że właśnie taka jest tajemnica życia, miłość musi zawieźć, by na trwałe znikło cierpienie, lęk, by poznać prawdę, by poznać coś milion razy większego niż miłość do jednej kobiety, do jednego mężczyzny:  by zakochać się w całości.  

Miłość zawodzi, by mogła się pojawić modlitwa - połączenie z całością.  

Ziemska miłość jest pragnieniem, braniem, nadzieją, a ta jest Bogiem, jest spotkaniem z nim, jest ostatecznym celem naszego istnienia, wieczną ekstazą. Jest ostatecznym poznaniem, spełnieniem.  Dopiero wtedy z mężczyzny lub kobiety przeistaczamy się w człowieka - w boskość. Dlatego miłość musi zawieźć. To jej ziemska misja. 

Jest to jednak droga dla dojrzałych, dla wrażliwych, inteligentnych, dla poszukujących prawdy o sobie. Na początku jest słodka, później gorzka, a na końcu jest nirwaną, spotkaniem z Bogiem - z CAŁOŚCIĄ.
Cieszcie się. Musicie przez nią przejść. Musicie doświadczyć całego jej bólu, intensywnego cierpienia, skrajnej goryczy. Taka właśnie staje się pomostem. Nie te przyjemne chwile, te krótkie przebłyski szczęścia, bliskości, poznania prawdy, nie te długotrwałe, lecz przeżywane w zobojętnieniu związki, małżeństwa, romanse, lecz te właśnie, te, które zawiodły, bo były tak intensywnie przeżywane, tak wielkie były w nich nadzieje, że aż zapierało dech w piersiach, aż umierało z bólu serce, a na koniec pojawiała się myśl o samounicestwieniu ... Tak musi być, i taka jest prawda o naszym rozwoju - miłość zawodzi. – roześmiała się znowu, gdy skończyła.

Opowiedziała mi tę historię w ważnej dla mnie chwili. Myślę, że dla każdego mężczyzny i dla każdej kobiety jest ważna, by zrozumieć, że istnieją tajemnice, że istnieje „coś” o niebo większego.

Piotr Kiewra

*ładnych parę lat później przekazała mi swój pamiętnik, a z zawartych w nim wspomnień powstało wiele górskich opowieści, którymi dzielę się na tym blogu.