Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rozmowy z ciocią. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rozmowy z ciocią. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 października 2017

Prawo odwrotnego skutku



- Ciociu, co ci dolega? Jesteś markotna, nieobecna,  podenerwowana, jakaś taka … inna niż zwykle? – zapytał Piotr

- Bo nic mi nie wychodzi. Wszystkie moje plany wzięły w łeb. Piotrze, jak to jest z tym „Sekretem”? Im bardziej się staram, im bardziej pozytywnie myślę, im mocniej chcę, tym gorzej. Wszystko jest odwrotnie. Teraz to zauważam. Jak to jest z tym naszym myśleniem? Rozmawialiśmy kiedyś o „Sekrecie”, ale chyba nadal go nie rozumiem. Jak ty to robisz, że jesteś taki cichy i spokojny? Masz, tak to postrzegam, to, co chcesz? Jak to jest? Powiesz? – odpowiedziała pytaniami.

- Oj ciociu, „Sekret” trudno zrozumieć intelektualnie, to coś bardziej duchowego. Ciociu, to jest prawo odwrotnego skutku.  – stwierdził.

- Nie znam, nie znam , ale chyba to obserwuję. Tak, chyba tego doświadczam: chcę radości, chcę zwalczyć chorobę, chcę coś wokół siebie naprawić, chcę komuś pomóc, coś dobrego dać światu, a tu nic z tego nie wychodzi. Staram się: pozytywnie myślę, a tu coraz większe smutki, coraz więcej biedy, coraz więcej narzekania wokół. Wszystko się psuje zamiast naprawiać. Żadna moja misja się nie powiodła. Powiedz, zdradź mi to prawo! – poprosiła.

- Tak, wszyscy tego prawa doświadczamy. Znamy je ze swojego życia: chcemy dobrze, mamy piękne intencje, fantastyczne marzenia, pełnimy szczytne misje, chcemy walczyć ze złem, z chorobą, a skutki są opłakane, jest odwrotnie niż chcemy. Stąd tyle w nas niepokoju, stresu. Takie plany, a skutek odwrotny. Jesteśmy coraz bardziej zdesperowani, coraz bardziej agresywni, coraz mniej w nas nadziei i wiary, coraz więcej drżenia, coraz więcej napięcia, coraz bardziej nas to nakręca i motywuje - cały świat próbuje nas motywować i media, i ludzie wokół nas, i trenerzy rozwoju osobistego, wszyscy … a tu – odwrotnie.

 Osho i inni mistycy, od tysięcy lat, mówią nam o prawie odwrotnego skutku, o tym, że „naturą pragnienia jest niespełnienie” … Mówią o tym, że drobne, nieistotne materialne rzeczy i zdarzenia możemy przyciągnąć do swojego życia, niektórym się udaje nawet zgromadzić fortunę, ale nie są szczęśliwi, bo to prawdziwe pragnienie pozostaje niespełnione. Tobie też parę drobiazgów się w życiu udało. Gdy o czymś nie marzyłaś, nie pragnęłaś, przyszło samo. Pamiętasz takie rzeczy? Pamiętasz „kropelkę”? A gdy się nastawiłaś, gdy zaprogramowałaś swoje życie, gdy zaczęłaś o tym myśleć, mówić i działać, to … figa z makiem. Chciałaś schudnąć,być szczęśliwą, chciałaś by cię kochano? Co z tego miałaś? Co zostało na dłużej niż chwilę? Co zostało na zawsze?

Ciocia tylko czekała na głębszy oddech Piotra i natychmiast się wstrzeliła słowami:

 - No tak Piotrze, tak właśnie jest. Tak to działa. To powiedz mi w takim razie, co mistycy proponują? Co ty zrobiłeś, jakie jest to twoje myślenie?

- Ciociu, oni nie proponują myślenia, żadnego działania, wręcz przeciwnie. Oni proponują zrozumienie … zrozumienie siebie, swojej prawdziwej natury, swojej prawdy, swojej ciszy. Oni proponują zaufać sercu a nie umysłowi. Nie proponują żadnych działań, wręcz przeciwnie, mówią:

Siedzę w ciszy

Nic nie robię

Wiosna przychodzi

A trawa rośnie sama”

Widzisz ciociu? Rozumiesz? Twoje serce się z tym zgadza? Bo moje się zgodziło, zaakceptowało. Mało tego, moje serce zawsze takie było, to jest jego „filozofia”, tylko mój umysł się z tym nie zgadzał, on miał swoją filozofię na życie, tylko on o tym nie wiedział. Stąd nasze cierpienie, stąd ból egzystencjalny, stąd cierpienia świata. Wykreowaliśmy to wszystko naszymi myślami, nie tylko tymi negatywnymi, lecz również tymi pozytywnymi. Nigdy tak naprawdę nie wiemy co jest dobre, a co złe. To, co dla nas dobre, dla innych złe, to co teraz dobre, za chwilę jest złe. Stąd właśnie piekło: nasze dobre intencje go stworzyły.

Mistycy mówią o poddaniu się, o zaufaniu, o całkowitym powierzeniu się Egzystencji, Całości, Bogu … Bo przecież Bóg, Egzystencja, Całość i tak wie, co jest naszym pragnieniem, tym czystym, nieskażonym, prawdziwie naszym, nienazwanym, niematerialnym, duchowym, wiecznym. Tak, wie o tym, więc po co szukać? Po co się niepokoić? Po co napinać? Po co walczyć? Po co myśleć, modlić się i działać? Tak, gdy się modlisz okazujesz tym samym brak ufności, przeciwstawiasz się boskiemu planowi. Jezus powiedział Tomaszowi: „Jeśli się modlisz to grzeszysz” …

Wszystkie nasze misje są niepotrzebne, a nawet szkodliwe. Psujemy świat nimi, psujemy boski plan, okazujemy swój brak zaufania, okazujemy swoje ego, swoją ludzką pychę …

Zobacz, wysłuchaj, zrozum: Jezus powiedział, by się przyjrzeć ptakom niebieskim, bo przecież nie sieją i nie orzą … Tak, one się oddały życiu, i tak jest ze wszystkim, oprócz … człowieka. On ma swoją wizję świata i od jego początków niczego tu nie naprawił, a wręcz wszystko zepsuł. Jego pomysł, by stworzyć cywilizację, by wymyśleć prawo własności, by wymyśleć podziały, granice, pieniądze … W czym ten świat wymyślony przez człowieka jest lepszy od raju? No w  czym ciociu?

- Teraz rozumiem. To jest twoja tajemnica. Stąd twój spokój. Stąd twoja cisza. Czemu mi o tym nie mówiłeś? – zapytała z żalem w głosie.

- Ciociu, każdy musi do tego dorosnąć, każdy musi do tego dojrzeć, każdy człowiek musi to ciche pragnienie odnaleźć sam w sobie, każdy sam musi się zmierzyć ze swoją samotnością, każdy musi poznać siebie, i każdy ma być sobą. To jest nasza jedyna misja: być sobą. Wtedy znika prawo odwrotnego skutku, wtedy znikają pragnienia i wtedy:

Siedzę w ciszy

Nic nie robię

Wiosna przychodzi

A trawa rośnie sama”

 – i zamilkł.

Twarz cioci wypogodziła się, zmarszki wyprostowały, oczy uśmiechnęły, ciało w sposób widoczny się rozluźniło, a wokół i w nich samych zapanowała cisza. Tak głęboka, tak radosna i bezdźwięczna … że znikły pytania i odpowiedzi.

Słychać było tylko jak „rośnie” trawa.

 

Piotr Kiewra  

środa, 10 sierpnia 2016

Złość

- Piotr, ty się nigdy nie złościsz. Jak ty to robisz? Skąd u ciebie tyle spokoju? – zapytała, odrzucając list, który przed chwilą przeczytała. Wyłączyła też telewizor, zamknęła okno nie chcąc słuchać wiadomości ze świata oraz krzyków i kłótni sąsiadów.

- Ciociu, pytasz o to samo, o co pytała osa motyla. – powiedział z uśmiechem.

- A co on jej na to? – zaciekawiła się.

On ją zapytał: - A co robisz gdy ktoś ma gorączkę, bo jest chory?

- Współczuję mu i opiekuję się nim. – odpowiedziała osa.

- Otóż to, otóż to. Złość to też gorączka, to też choroba i to bardzo zaraźliwa. Gdy się ktoś na ciebie złości, a ty reagujesz złością, to za chwilę zamieniacie się w wulkany, w bokserów na ringu. Obie strony są w gorączce, a ona często zostaje na lata, czasem na zawsze. I nie ma znaczenia jaki jest tego powód.

W dzieciństwie, zanim dojrzałem, byłem gąsienicą. Wtedy nauczyłem się cierpliwości. Gdy ktoś mnie nadepnął, dokuczył mi, złościł na moją powolność, mówiłem sobie: odpowiem jutro, bo dzisiaj nie mam czasu, muszę przejść na drugi liść, a czeka mnie długa droga. I to pomagało. Na drugi dzień, nie miałem ochoty się złościć, a wręcz przeciwnie, czułem, że ten ktoś potrzebował pomocy, dobrego słowa, współczucia, opieki, bo ten ktoś miał problem, a nie ja.

To jest moja tajemnica, to mój sposób na złość: czekam do jutra z odpowiedzią, oraz współczuję złoszczącemu się, choćby wylewał na mnie całą lawę świata. To pomaga nam obojgu i zamiast wrogów mam przyjaciół.

- To ciekawe, muszę spróbować. We mnie jest dużo złości. Tak, potrzebuję cierpliwości i współczucia. Dziękuję. - powiedziała zadowolona osa.

Gdy Piotr skończył, ciocia podziękowała:

- Dziękuję motylowi. To mądra rada. Znam siebie, znam tę swoją gorączkę. Tak, złość to choroba, faktycznie jest zaraźliwa. Człowiek jest jak osa, ja jestem jak osa, nieraz jak rój os. Wiem, że zrzucam odpowiedzialność na innych, bo w nich widzę przyczynę mojej złości. Złoszczę się, złości mnie wiele rzeczy, złoszczę się na koleżanki, na świat, a później tego żałuję. Zarażam ich swoją złością, a oni zarażają mnie.

Dziękuję! Gdy wypełni mnie złość, poczekam do jutra, pozwolę jej odejść, a zamiast reagować na czyjąś złość, będę współczuć, bo jak mam się złościć na kogoś, kto jest w gorączce, gdy jest mu źle, gdy jest nieszczęśliwy, gdy potrzebuje pomocy? Piotrze od dzisiaj jestem motylem. – zadeklarowała uszczęśliwiona.

- Ciociu, na razie jesteś gąsienicą, na razie się uczysz, na razie dojrzewasz. Życie cię wypróbuje. By być motylem, trzeba się się przeobrazić, trzeba zdać egzamin, trzeba zamienić złość na współczucie. Same słowa nie czynią nas motylem. Życie nas odmienia. Będąc w złości nie możesz latać, osa nie lata, ona śni o lataniu, złość ją nosi, dopiero współczucie dodaje skrzydeł. – podsumował z uśmiechem.

Piotr Kiewra


czwartek, 14 lipca 2016

Autobiografia wielkiego mistrza

- Ciociu, co tak ciebie nosi? Chyba ktoś cię zdenerwował? – zapytał, gdy tylko wszedł do jej mieszkania.

- Ach te moje koleżanki, siedzą w domu, nigdzie nie wyjeżdżają, nie czytają książek, w ich życiu niewiele się zdarza, już sto lat temu przeżyły wszystko to, co miało się u nich wydarzyć, a ciągle mają tyle do powiedzenia. Gdy się spotkamy, to jedna przez drugą opowiadają i opowiadają tyle, jakby codziennie przeżywały wszystkie historie świata. Gdyby ktoś kiedyś miał napisać ich biografie, to pewnie lasów by zabrakło na papier. – żartowała ciocia.

- Rozumiem, tylko dlaczego cię to denerwuje, ciociu? Przecież je znasz, są nieszczęśliwe, znudzone, smutne, osamotnione, gdzieś tam w duchu cały czas płaczą, więc słodzą to swoje życie, wzbogacają przynajmniej słowem swoją autobiografię. Inspirują je seriale. Mają w tym talent, pomaga im wyobraźnia. Gdy ktoś rozdziawi buzię słuchając ich niestworzonych opowieści i milionów słów, czują się szczęśliwe, na chwilę zapominają o swoim nic-nieznaczeniu, budują sobie pomniki słowem w twojej pamięci. Im więcej nudy w ich życiu, tym więcej słów używają, by dodać tej nudzie kolorów tęczy. I niech sobie tak robią, tylko dlaczego ciebie to denerwuje?

- Właśnie, nie wiem. Sama nie wiem. Gdy od nich przychodzę, jestem jakaś wyprana z energii, rozbrojona, ale i coś tam we mnie się buntuje. Może chciałabym kiedyś im dosolić, powiedzieć prawdę, ale nie chcę im psuć humoru, nie chcę ich odzierać ze złudzeń, i nie chcę – boję się ich wprost zapytać, dlaczego tak oszukują. Wiem dlaczego – to, co mówisz jest prawdą. I tak od lat nawzajem się oszukujemy, one mi opowiadają, a ja ich słucham. – odpowiedziała już uspokojona.

- Ciociu, zapytaj siebie samej, dlaczego cię to denerwuje. Zajrzyj do serca, zajrzyj głębiej. – uparcie pytał o to samo.

- Może chciałabym sprawiedliwości, może nie dają mi możliwości opowiedzenia mojej historii, może nie pozwalają mi się oczyścić poprzez gadanie, a może, dlatego, że w ogóle mnie nie zauważają, myślą tylko o sobie, cały czas chcą zwracać na siebie uwagę, cały czas zabiegają o zainteresowanie, o współczucie. Ja tylko jestem biernym słuchaczem i czuję się ofiarą tego próżnego gadania. Czy też to tak widzisz, Piotrze? – zapytała w odpowiedzi.

- Podobnie, chociaż nie weszłaś zbyt głęboko, nie zapytałaś samej siebie o prawdę … - nie dokończył, bo zwróciła się do niego:

- Piotrze, ty nie opowiadasz mi swoich historii, dlaczego?

- Chyba wolę obserwować, słuchać, a poza tym, jestem zwyczajnym człowiekiem. Moje życie to tylko trochę prozy, trochę poezji, trochę smutku i radości, trochę ptaków, motyli, drzew i trawy, trochę dni i nocy, trochę gór i dolin, trochę strachu i miłości … O czym tu opowiadać? Moja biografia niewiele się różni od  miliardów biografii przeszłych i obecnych, od niezliczonych historii życia niezliczonych istnień wszelkiego rodzaju, o czym tu opowiadać? O przeszłości? O przyszłości? A gdzie wtedy czas na to, co obecnie się może dziać?
Dlaczego słowem miałbym wzbogacać swój życiorys?

Coś ci ciociu opowiem. Kiedyś zapytano mędrca, jak wygląda jego życie, odpowiedział im:

„Gdy chcę jeść – jem, gdy chcę spać – śpię, gdy chcę spacerować – spaceruję. To wszystko.”

No i wielu powie: nuda, przecież z tego nie da się stworzyć żadnej biografii, bo kto mógłby się tym zachwycić. Co to za życie? Nie taka jest rola człowieka, by jeść, spać i spacerować.

Ale ciociu, jego biografia przetrwała tysiące lat, jego imię dzisiaj się pamięta, jego przesłanie, jego przykład życia, jego zwykłość są dzisiaj inspiracją i wskazówką dla ludzi poszukujących ciszy. A gdzie jest pamięć o miliardach ogłaszających słowem, za życia, swoje autobiografie? Gdzie są ich pomniki?

Ciociu, słowo jest tanie i nie ma znaczenia. Jedyne znaczenie na tym świecie ma cisza i ją trzeba odnaleźć, a nie hałas. Doceniam ciszę, bo żyję w hałasie. Jednak nie tworzę hałasu, nie chcę innych obciążać swoim hałasem.

Ciociu, powiedz, gdzie się lepiej czujesz, w ciszy mojej autobiografii, czy w hałasie autobiografii twoich koleżanek? Nie odpowiadaj, już odpowiedziałaś.- skończył.

Ciocia przez dłuższą chwilę milczała, po czym powiedziała: - Co prawda, to prawda. To piękna historia o tym mistrzu. Wiele mnie nauczyła. Naprawdę dużo lepiej się czuję. Och ta cisza, wieczna cisza! – zamilkła, uśmiechnęła się, ale inaczej niż zwykle, zdecydowanie bardziej i szczerze gdzieś w środku, niż na powierzchni.

I trwali tak w ciszy z uśmiechniętymi sercami.

Piotr Kiewra 

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Masochizm cioci

- Piotrze, dostałam zaproszenie na warsztaty zdrowotne. Napisali w informacji, że „zastosujemy ćwiczenia nie tylko dla twojego ciała, ale również dla umysłu i ducha, poruszymy twoje serce.” – pochwaliła się ciocia, gdy tylko wszedł do jej mieszkania.

- A ty ciociu, co na to? – zapytał zaciekawiony.

- Są za daleko, to kawał drogi. Może kiedyś. – odpowiedziała zniechęcona.

- Ciociu, nieprzypadkowo to do ciebie przyszło, ale … to twój wybór. Dobrze więc, niech będzie jutro. Jak zwykle, jutro. – powiedział zaniepokojony obserwując jej twarz i próbując ją przeniknąć, by odkryć, co ją gnębi, co ją smuci.

- Dobrze, nie mówmy o tym. – zgodziła się bez namysłu z ulgą, że Piotr nie upiera się, by kontynuować temat, by wnikać głębiej. Zamyśliła się szukając jakiegoś tematu, czegoś, co by ją poprowadziło na inne tory. Po chwili powiedziała: - Żal mi ludzi.

- A czemu? – zapytał.

- Bo cierpią. – odparła.

- Cierpią? A ty nie cierpisz? Mówisz, że żałujesz ludzi, a ja widzę, że żałujesz siebie. Masz poczucie winy. Widzimy u innych cierpienie, bo mamy je w sobie. Ludzie są naszymi lustrami, odbijają nas.

Ciociu, znajdź to źródło cierpienia, opowiedz o nim … - zanim dokończył, przerwała mu zdecydowanym: - Nie, nie cierpię, nie czuję się winna! – lecz im głośniej i bardziej zdecydowanie zaprzeczała, tym bardziej czuł, że jest zupełnie inaczej. I chyba ona to czuła, że Piotr zdjął jedną z jej masek, że odkrył jej aktorstwo, bo jak zawsze w takich chwilach … wyszła do kuchni.

Może po dziesięciu minutach wróciła i powiedziała:

- Piotrze, ty mnie znasz jak nikt inny, ty wiesz, że cierpię, że czuję się winna, że obciążam innych, moje sąsiadki, moją przeszłość, a nie chcę się przyznać …, nie chcę wziąć odpowiedzialności.

Tak, mam takie różne myśli, staram się je wyrzucać, nie dopuszczać, chronić przed nimi, udawać głuchą i ślepą.

Tak, jestem ślepa i głucha. I taka byłam od zawsze, nic się nie zmieniło. No może troszkę, jak zaczęłam z tobą rozmawiać od jakiegoś czasu. Ach, te moje myśli.

Mam tłuszcz na mózgu, jestem leniwa. Za to chcę sobie dokopać. Te negatywne myśli chciałabym wykopać, ale im mocniej kopię, tym silniej mnie dopadają. Ciagle siebie ośmieszam, produkuję brzydkie myśli, brzydotę, kwasy, trucizny i siebie zatruwam. I pewnie innych też. I pewnie ciebie zatruwam. To wstyd, że żyję.

Moja głowa rysuje jakieś wstrętne rysunki, obrazki. Chowam je, wstydzę się ich, bo gdyby ktoś je zobaczył, to pewnie zamknęli by mnie u czubków.
30 - 50 lat temu mi się chciało z tym walczyć, próbowałam, ale teraz? Po co? Dla kogo?

Widzę debilkę w sobie. Niczego tak głupiego, to nawet u głupków nie widziałam. Mam kalafior zamiast mózgu - to taki biedny, ludzki robaczek, który litości szuka. Daję światu tylko brudy …

Mam tylko negatywne myślenie. Czemu ja je tak uwielbiam? Czemu się rozczulam nad sobą?

Lubie jednak te swoje żale, te myśli, jak pijak butelkę. To dla mnie tajemnica.

Ukrywam je, przed tobą też, chociaż czuję, że ty wiesz, chociaż ci nie mówiłam. Ty wiesz, ty masz jakiś dar czytania człowieka, ty to czujesz. I dlatego przy tobie czuję się najbardziej winna, jestem najbardziej zamknięta, najwięcej u mnie strachu. Boję się, byś tego nie potwierdził …

Rysuję słowem brzydkie rzeczy, to, co gdzieś tam w mojej wyoraźni się roi. W większości pozostają te słowa tam, gdzie się urodziły, w mojej głowie, nie wypuszczam ich, dzisiaj – teraz, się odważyłam, czasem u moich koleżanek, też mi się to zdarza. One mówią swoje słowa, ja swoje. Ja narzekam, że one mnie dołują, a one pewnie to samo mówią o mnie. Takie jesteśmy nieszczere. Gramy.

My ludzie jesteśmy niezłymi aktorami. Nosimy tysiące masek. Poubieraliśmy jedną na drugą i używamy tej, która pasuje do danej chwili, do danej osoby. Dla ciebie też pewnie przywdziewam jedną z nich, tę z napisem: „dla Piotra”. Wszystkie je zostawiam, gdy jestem sama, chociaż pewnie mi się tak tylko wydaje. Pewnie gram też przed samą sobą. No tak, przed sobą też jestem masochistką.

Ten mój język to ołówek, to kieliszek, to nałóg. On jest nieuleczalny. Boję się go przy sobie trzymać, z ludźmi rozmawiać, otwierać się, ale też boję się go odstawić.
Mój „kalafior” choruje, ma poczucie winy i nie potrafię na to znaleźć lekarstwa.

No widzisz, jestem masochistką, jaja sobie robię ze swojego własnego „kalafiora”.

Kiedyś w różne rzeczy - piękne rzeczy, wierzyłam, dzisiaj się tylko wstydzę.
Tak, delektuję się wykańczaniem siebie słowem, dokopywaniem sobie. Nawet to, co czasem się innym podoba, to, co innym smakuje, za co mnie podziwiają, to tylko gnioty do odkurzenia, do wyrzucenia.

Tak naprawdę, nie mam, czym się pochwalić, nie jestem nic warta … Tak, ten zając, którego widzę za oknem, lepiej sobie radzi z bycia zającem, niż ja z bycia człowiekiem
Nic mi nie pomoże, po co mi te warsztaty? – Piotr słuchał, znosząc cierpliwie wszystkie słowa, którymi siebie obciążyła, którymi chciała siebie pogrążyć, ukarać. Wysłuchał, bo czuł, że jednak wyrzucając te brudy z siebie, doznaje ulgi, doznaje oczyszczenia. Znał ją i czuł, że jest w niej ktoś znacznie większy, ktoś, kogo ona nie zna, albo nie daje mu dojść do głosu. W końcu przemówił:

- Tak ciociu, kochasz – ubóstwiasz swoją masochistkę, a nienawidzisz twojej bogini. Nienawidzisz bogini, bo wydaje ci się zbyt piękna i dobra, a ty przecież uczyniłaś tyle zła dla świata i dla siebie. No tak, nie zasługujesz na chwilę ciszy, na dobre myśli o sobie samej, na miłość, na kropelkę tej miłości z łąki sprzed 50 lat. Nie zasługujesz, bo taką podjęłaś decyzję.

Chcesz siebie ukarać, chcesz siebie karać wiecznie. Wtrąciłaś siebie do piekła i prześladujesz siebie piekielnymi obrazkami, słowami ciężkimi i palącymi jak piekielny ogień.

Twoja niespełniona miłość tak ci się wryła w pamięć, tak znienawidziłaś siebie za ten taniec na łące, za piękno, które pokazałaś chłopakowi, za to, że powstało w tobie uczucie, za to, że serce się nie poddało, za to, że jest czyste, nadal dziewczęce, i nadal pełne uczucia. Tylko za to siebie karzesz?

Tam, gdzie serce nie masz kamienia, ono jest nadal zdolne do obdarowywania, te 50 lat niczego nie zmieniają. Te 50 lat pokazują, że czas się nie liczy, że miłość jest wieczna i ponadczasowa. Nic nie straciłaś, nikomu niczego nie zabrałaś, nikomu, niczego nie jesteś winna. Uwolnij siebie od winy. Nie krzywdź innych ludzi, taką sobą!

Tak, jesteś masochistką, dobrze ci z tym – kochasz – ubóstwiasz ten masochizm w sobie, a nienawidzisz swojej boskości. Twoje odkładanie wszystkiego na jutro, jest schronieniem przed boskością, ucieczką przed twoją prawdą, jest wygraną - wyborem cierpienia. Cierpienie jest twoim Bogiem.

Ale … No właśnie, ciociu, ale to wszystko nieprawda. Mimo, że się starasz prażyć w piekle, ja widzę w tobie bliskość nieba, widzę w tobie wielkie i bijące miłością serce, tylko wypuść je z więzienia, otwórz mu wrota. Zdejmij z niego ciężar władzy twojej głowy, twoich myśli. Przyjrzyj się swoim myślom, jak cię wykorzystują, jak wkładają w ciebie śmieci, jak wzniecają w tobie piekielny ogień, jak próbują zawłaszczyć tobą, a to te twoje myśli nie zasługują, twoja głowa nie zasługuje na władzę, tylko serce jest boskie, tylko twoja prawda, taka jest i im się należy władza.

Jesteś człowiekiem, jesteś wielką indywidualnością, człowiekiem pełnym wielkich skarbów, pełną siebie samej, a pustka, jaką odczuwasz, jest tylko pustką twoich myśli. One są fałszywe i zmienne jak chmury na niebie, bo zasłaniają ci niebo, starają ci się je zasłonić. Chmury to tylko mgła, to parę marnych kropelek pary. Cóż one znaczą wobec jednej kropli miłości, jednej połówki kropelki, nawet tej zagubionej w oceanie innych kropel? Cóż znaczą?

Jesteś wypełniona po brzegi swoją boskością – miłością, ja to czuję i czuje to twój łąkowy chłopak, i będzie czuł, gdy odejdzie. Nie, nie odejdzie, bo jego miłośc pozostanie, bo ona nigdy nie zginie, nigdy nie zmarnieje, nawet wtedy, gdy ją zniechęcasz brudem swoich słów, nawet, gdy ją wykopujesz, nawet, gdy uważasz, że na nią nie zasługujesz.

Doceń siebie, pokochaj, zauważ swoją prawdę, odkryj ją. Pokochaj siebie tak mocno, jak mocno bije twoje serce - ono bije dla ciebie. Jesteś tylko jedna – jedyna na świecie, takiej jak ty, nie ma więcej, nie było i nie będzie. Któż inny ma cię pokochać, tak głęboko i prawdziwie, jak nie ty?

Ciociu, łatwo jest się bać. Ciociu, łatwo jest błagać o litość, łatwo jest brudzić słowem, łatwo jest nienawidzić, bo to wszystko nie jest twoje. Najłatwiej jest brudzić siebie, łatwo jest siebie winić – najłatwiej. Bo samą siebie nie podasz do sądu. Najłatwiej siebie osądzać i najłatwiej siebie karać. Tak właśnie czynią masochiści. Przypisują sobie wszystko, co złe, nie widzą tego, co dobre. Widzą tylko połowę świata, widzą tylko tę gorszą część, bo tak chcą widzieć.

Masochizm jest łatwy, staje się przyjemny, przychodzi łatwo, bo łatwo jest kopać siebie – leżącego, bezbronnego, przygniecionego. Łatwo jest widzieć to, co na powierzchni, widzieć tylko swoją twarz, swoje dłonie, swoje kroki, swoje działania i swoje myśli. 

Tak, najłatwiej przychodzi widzenie tych złych myśli, bo prawie wszystkie są złe, bo są fałszywe. ...

Tak, łatwo przyszło, łatwo z ciebie wychodzi. Wystarczy zeskrobać z powierzchni i od razu wyrzucić. Nic to nie kosztuje. Natomiast trudno jest dać coś prawdziwego, coś ze swojej głębi, bo tego się nie da zabrać, ukraść komuś innemu, zeskrobać z wierzchu, stworzyć, jeśli się nie ma swojego. Prawdy nie da się udawać, jej zagrać. Prawdy nie można wypowiedzieć, jej stworzyć, bo ona jest, już jest. Prawdę się po prostu widzi, czuje, zna. Ona jest głębią, ona jest tobą, więc ją znasz, ale wolisz się do niej nie przyznawać, bo jest zbyt piękna, bo jest boska, a ty wolisz Boga stworzyć na swoje podobieństwo, strachliwego, niekochającego, płytkiego, niż przyjąć, powitać tego, który jest w twoim własnym domu i nie karze, nie krzyczy na ciebie, nie osądza, a jest cichy i czeka, aż zmądrzejesz, aż dorośniesz.

Tak, dorośnij wreszcie. To nie lata, czynią cię dorosłą – dojrzałą, tylko prawda cię taką czyni. Nie twoje myśli, lecz twoje serce i dusza.

Uciekłaś przed prawdą, bo prawda czyni odpowiedzialnym, gdy ją znasz, musisz za nią iść, podążać jej śladem, podporządkować się jej, nie możesz się od niej schować, ani nią zarządzać, dopasowywać. Prawda czyni cię dorosłą, ale wymaga odpowiedzialności, a z odpowiedzialnością wiąże się wysiłek. Uciekłaś od prawdy. Uciekłaś w masochizm. To twoja sztuczka, by się ukryć przed odpowiedzialnością. Uciekłaś w jutro, uciekłaś w samotność i uciekłaś w swoją starość.To też twoja sztuczka, dzięki niej możesz się chronić, racjonalizować swoją nieobecność w życiu, swoją obojętność, swoją obecność we wspomnieniach, albo mżonkach z przyszłości. 

Te twoje ucieczki są na wierzchu, nie w twoim środku. To są fałszywe miejsca i oparte na fałszu i śmieciach rzeczy. Udajesz zająca – dlatego nie radzisz sobie z bycia człowiekiem. Tak, ten zając jest bardzo symboliczny. Przyszedł, by ci coś pokazać, zrozum cel jego wizyty. Chce ci pokazać twoją boskość, człowieka na kształt i podobieństwo Boga.

Wiedz, że to, co na wierzchu nie jest twoje, to tylko twoje myśli, one są fałszywe, nie twoje i to tylko śmieci. Tylko to, co w głębi jest twoje, jest twoją prawdą. To do ciebie nie przychodzi, to zawsze jest. Dlatego, jeśli coś z siebie wypuszczasz, opieraj zawsze na tym ze środka, przepuszczaj przez to głębokie, tam je naprawiaj.

Tego, co prawdziwe i z głębi, od serca i z duszy nie możesz się wstydzić. Nie możesz, bo to jest twój największy skarb, nie masz większego.

Nie jest ważne, co do ciebie wpływa, może to być nienawiść, obojętność, złe słowo, strach, ważne, co z ciebie wypływa. A skoro tak, to dawaj swoją prawdę, swoją boskość, swoją miłość, siebie.

Nie wstydź się.To nic, że inni … , ważne … Pamiętasz?

Zakwitnij wreszcie, tak jak kiedyś przed 50 laty, na łące! Dorośnij! Bądź wreszcie sobą! Nie graj masochistki! Zakwitnij ponownie! Nie jesteś za stara na rozkwit! Świat czeka! – Piotr mówił jak natchniony, a ciocia rosła w środku. Coś się w niej rozkurczyło, coś skruszyło, jakieś nasionko pękło … i zostało podlane natychmiast łzami.

Poczuła ulgę, poczuła niezwykłą błogość. Tego jeszcze w niej nigdy nie było, nawet przed pięćdziesięciu laty. Teraz poczuła się jak tysiąc … milion motyli. I ponownie zaczął się w niej taniec, tym razem głębszy, dojrzalszy, bardziej duchowy i bardziej radosny.  Taniec szalony, choć cichy, taniec, w którym ciocia wytańczy te zapomniane 50 lat życia i na pewno jeszcze znacznie więcej. Taniec w jej wnętrzu – taniec prawdy o niej samej.

Piotr przyglądał się jej bacznie w milczeniu. Minęło sporo chwil, w których w niej się dokonywał cud przemiany. Było to pewnie to, co podejrzewał, przeskok z głowy do serca … W końcu ciocia przemówiła:

- Piotrze, chyba dorównam dla zająca, a może go przegonię! Jadę na warsztaty!* Tam mnie potrzebują. – i oboje zaśmiali się szczerze, aż do łez.

Piotr Kiewra


czwartek, 14 kwietnia 2016

Nie jesteś nienawiścią

Piotr słuchał ostrych jak brzytwa słów cioci. Zionęła nimi jak wulkan, były one nie tylko w jej ustach, ale i w oczach rzucających błyskawice, w nogach, którymi przebierała i tupała, w rękach, którymi wygrażała, w zaciskanych pięściach, w niej całej.

Jednak z każdą chwilą słowa się tępiły, błyskawice się oddalały, hałas cichł, łagodniały nerwowe gesty rąk i nóg. W końcu spojrzała na Piotra i powiedziała:

- No tak, jak zwykle twój spokój mnie rozbraja. Przepraszam za moje słowa, za moje emocje. To przecież nie ty jesteś winien za to, co wyczyniają politycy, media, cały ten zwariowany świat. Czasem się zastanawiam, po co ja się tym tak przejmuję, po co mi wysłuchiwanie i oglądanie tych kłótni, tych bredni, tych śmieci i tego brudu, którym nas zasypują?

Zastanawiam się tylko skąd u ludzi tyle nienawiści, zła, zazdrości, strachu, kłamstw, oszczerstw? Zastanawiam się … Chyba jest tak, jak to zawsze mi powtarzasz – widzę to, bo we mnie jest nienawiść, jest zło, strach i zazdrość. Tak, Piotrze?

- Nie ciociu! Nie jesteś nienawiścią, złem, zazdrością i strachem. To nie są twoje rzeczy, to są rzeczy, które do ciebie przyszły, skądś przypłynęły. Nie są prawdziwe, nie są tobą. Widzisz je, bo twoja prawda jest zupełnie inna. Nie ma ich w twoim sercu, w twojej duszy, a więc w twojej głębi. Tam jesteś czysta, tam jesteś jak światło, tam jesteś boginią, tam jest tylko twoja miłość. Czuję to. To zło, nienawiść, te śmieci, osiadły na tobie, na twojej powierzchni jak kurz, jak brud, który od czasu do czasu trzeba zmyć, trzeba wyrzucić. I to właśnie zrobiłaś: oczyściłaś się. Teraz jest w tobie cisza i spokój – sama łagodność, jasne światełko, spokojny płomień. Od czasu do czasu ten płomień spala niepotrzebne śmieci i wtedy trzaska, chwieje się, wybucha, staje się wulkanem.

Ciociu, to tylko oczyszczenie, to jest potrzebne pranie. Po tym pozostaje już czysta, spokojna, zdrowa energia – zielona, ukwiecona łąka, spokojnie płynąca woda, błękitne niebo. Ale by tak się stało wulkan musi wybuchnąć, burza musi się wyszaleć, pięści zacisnąć, a nogi muszą wytańczyć wojenny taniec.

Nie jesteś nienawiścią, strachem i chorobą – to tylko symptomy oczyszczania się twojej boskiej natury, to tylko objawy twojego budzenia się, samouzdrawiania duszy. – przerwał wpatrując się w wielkie, czyste jak krople rosy, łzy spływające z ciocinych oczu.

- Tak ciociu, twoje łzy, też są oczyszczeniem. Wylej je, a będzie ci lżej. – skończył Piotr. A ciocia wytarła łzy z policzków, wyprostowała się i całkiem już spokojna powiedziała:

- Chyba tak. Tak to czuję, gdy się wykrzyczę, gdy się wytańczę, wybiegam, gdy wyrzucę z siebie ten piekielny ogień i gorąco, lepiej się czuję. Przestaje mnie boleć głowa i brzuch, zrzucam kamień z serca, nie blokuje się mi głos, jaśniej widzą moje oczy. A przede wszystkim przez dłuższy czas jest we mnie cisza, czuję się jak motyl – chce mi się latać.

Mądrze to powiedziałeś, ładnych i celnych słów użyłeś. Naprawdę chce mi się biegać po tej ukwieconej łące i latać pod błękitem nieba.
Zapamiętam to: tak jak moje mieszkanie potrzebuje sprzątania, tak i ja tego potrzebuję. Dziękuję!


Piotr Kiewra

sobota, 18 lipca 2015

Ciepłe kluchy

Piotr słuchał, ciocia opowiadała, a gdy powoli zaczęły się jej kończyć tematy, spojrzała na niego i zapytała: - Piotrze, jesteś jakiś milczący, co cię gryzie?
- Przepraszam, zamyśliłem się nad opinią mojej przyjaciółki.  – odpowiedział, dodając do tego uśmiech, lecz ciocia pytała dalej:
- I co, nie zgadzasz się z nią?
- Zgadzam się. Przecież wiesz, że akceptuję wszystko: i nietypowe lato, i deszcz, i burzę, a więc i opinie przyjaciół na mój temat. – wyjaśnił całkiem już pewny, że to wystarczy. Jednak nie wystarczyło:
- Piotrze, to pięknie akceptować przyjaciół, bez względu na to, co o nas sądzą, ale ...   – nie dokończyła, lecz Piotr domyślił się dlaczego urwała w pół zdania i głośno się śmiejąc zwrócił się do niej: - Wiem, wiem ciociu, koniecznie chcesz wiedzieć, co to za opinia? Powiem ci, to nie tajemnica. Otóż w oczach mojej przyjaciółki jestem ciepłymi kluchami.
Spodziewał się ciocinego śmiechu, gdy tymczasem jej usta zatrzymały się w jego połowie, na podbródku pojawiły się trzęsące się dołki, oczy się zasmuciły, a w ich kącikach pojawiła się wilgoć. Ciocia odwróciła się i pobiegła do kuchni.

Nie poszedł za nią. O nic nie chciał pytać. Znał jej drogę życia, opowiadała mu o tym.  
- Pewnie znowu wróciło coś ze wspomnień. Sama mi o tym powie. To jej przyniesie ulgę. – pomyślał. Czekał cierpliwie.
Po kwadransie wróciła. Otarte łzy i przyklejony uśmiech nie były w stanie jego zmylić. Czuł, że cierpiała.
- „Kropelka”?* – zapytał.

- Tak. – odpowiedziała krótko. Usiadła naprzeciwko Piotra, spojrzała na starą, czarno-białą fotkę na komodzie i tam gdzieś w treści tego zdjęcia zatopiły się jej oczy, myśli i serce. Zniknęła. Siedziała obok, lecz wszystko oprócz ciała było kilkadziesiąt lat wstecz. 
Piotr wpatrywał się w nią i czekał. Współodczuwał jej smutek, ale i radość, bo czuł, że to wspominanie ważnych chwil jej życia przynosi jej też wiele radości. Czuł, że radość i smutek, jak siostra i brat, idąc razem, trzymając się za ręce, dodały ciocinemu życiu głębi, sprawiły, że odkryła i posiadła to, o czym inni mogą tylko marzyć …

- Ciepłe kluchy. – nagle się odezwała. Wiedział, że zaczęła swoją opowieść, więc milczał. Słuchał.

- Trudno uwierzyć, że dwa słowa mogą tak dużo zmienić w naszym życiu. Trudno uwierzyć, ale to prawda. One zmieniły wszystko. Sprawiły tyle bólu, cierpienia, oddaliły mnie na zawsze od ukochanej osoby. To tylko dwa słowa, ale odebrały mi wszystko: rozum, szczęście, 50 lat mego życia. Wycisnęły ze mnie cały ocean łez, morze żalu, wodospady nienawiści, ach …

Gdy spotkałam na łące chłopaka, gdy on zakochał się w moim tańcu, w moich rozwianych wiatrem włosach, gdy razem spędzaliśmy najwspanialsze chwile, cieszyłam się. Chciałam się chwalić nim przed wszystkimi, przed całym światem, pochwaliłam się przed swoją, kilka lat starszą ode mnie kuzynką, a właściwie ciocią. Ona koniecznie chciała zobaczyć źródło mego szczęścia. Znalazłam sposób, by go jej pokazać. Zaproponowałam, by w pewien deszczowy dzień, zamiast na łąkę pójść do kawiarenki. Usiedliśmy tam w trójkę, na krótko, bo gdy tylko przestało padać pobiegliśmy na naszą łąkę. To wystarczyło mojej cioci. Widziała go, on milczał, chyba nie wypowiedział żadnego słowa, czuł się tam nieswojo, a ona miała już na jego temat opinię.

Gdy wieczorem się z nią spotkałam, powiedziała mi krótko: „Ciepłe kluchy”. Opowiedziała mi o jej ideale mężczyzny. Wypytała czy przynosi mi kwiaty, czy umie tańczyć, czy gra na gitarze, czy bez przerwy patrzy mi w oczy, czy dobrze całuje i czy często mi powtarza, że mnie kocha, i czy jest śmiały? Powiedziała też oczywiście, co miała na myśli mówiąc o śmiałości: - No wiesz, czy cię dotyka, czy cię przytula, no wiesz … i tak dalej, i tak dalej …

Wtedy popsuła mi tylko mój wspaniały nastrój. Zapomniałam o rozmowie z nią już następnego ranka, bo mój nieśmiały łąkowy chłopak sprawiał, że chciało mi się tańczyć, śpiewać, obserwować razem z nim księżyc i gwiazdy. Nie musiał mi patrzeć w oczy, nie musiał trzymać za rękę i całować, bym czuła, że moje serce tańczy i śpiewa.

Gdy wyjechał, moja ciocia wróciła ze swoją opinią. Śmiała się z listów, które od niego dostawałam, cały czas mnie pouczała, dawała swoje przykłady, chciała, bym zrozumiała, że miłość to swego rodzaju gra między kobietą, a mężczyzną, że powinnam się nauczyć bawić z nimi w myśliwego i króliczka. Wzięła to sobie za punkt honoru: zjawiała się nieproszona u mnie i zatruwała mnie swoimi naukami. Cały czas chwaliła się swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie. Cały czas mi powtarzała: „potrzebujesz wojownika, a nie ciepłe kluchy”. I tak dzień, w dzień. Miałam jej serdecznie dość. Nie wspomniałam w swoich listach do mojego chłopaka o tym, bo uznałam, że ona mnie i tak nie przekona. Moje serce było nieugięte.

Ona chyba jednak uznała, że oprócz nauk, potrzebna też jest praktyka, więc prawie na siłę zabrała mnie kiedyś na jakąś zabawę, a tam popchnęła mnie w ramiona bardzo przystojnego, wygadanego i bardzo śmiałego wojownika. Ten porwał mnie do tańca. Przez cały wieczór razem tańczyliśmy. Opowiadał mi cały czas o sobie, o swojej waleczności, o swoich marzeniach. Ściskał mnie w tańcu coraz mocniej, przytulał, aż w końcu zaczął całować. Broniłam się, uciekałam, odpychałam, aż w końcu się zorientowałam, że to jest właśnie ten rodzaj gry między kobietą a mężczyzną, o której mi mówiła moja doświadczona ciocia. Więc uciekałam, a on mnie gonił. Wyściskana, wytańczona, wycałowana, ledwo się wyrwałam z jego objęć i uścisków tuż nad ranem. A moja ciocia cały czas tylko to obserwowała z tajemniczym uśmieszkiem.

Gdy wróciłam do domu przeczytałam kolejny list od mojego chłopaka, pełny spokoju, ciszy, miłości, od razu poczułam się źle. Wstrząsały mną jakieś dreszcze, jakieś dziwne myśli, no i czułam, że w pewnym sensie zdradziłam swego ukochanego. Nie napisałam mu nic o tym moim doświadczeniu, choć moje serce robiło mi wyrzuty, że zmieniłam się, że przestałam być szczera, że tak naprawdę to w tym momencie zaczęłam prowadzić grę w myśliwego i króliczka ze swoim chłopakiem. Zachciałam się do niego przytulić, chciałam by potrzymał mnie za rękę, a on był daleko.

Natomiast blisko był wojownik. Codziennie przychodził do mnie, zapraszał na kolejne imprezy, chciał się mną chwalić przed kumplami. Jednak nie ulegałam. Powiedział mi, że uważa mnie za swoją dziewczynę, że się we mnie zakochał, przynosił mi kwiaty.

Pewnego razu zaprosił mnie na wesele swojego przyjaciela. Na tym samym weselu miała być też moja ciocia, więc zgodziłam się, bo czułam, że obok niej mogę się czuć bezpiecznie. Ona oczywiście szkoliła mnie nadal, starała się pobudzić moją „nieodkrytą jeszcze namiętność”. Cały czas opowiadała, chwaliła się swoim szczęściem, pokazywała fotki, filmy.

Na weselu wojownik był szarmancki, męski, dowcipny, zabawny, opiekuńczy. No i poczułam się przy nim bezpiecznie. Lecz z każdym kieliszkiem stawał się coraz większym wojownikiem. Rosła jego śmiałość, jego odwaga i waleczność. Ciocia cały czas się przy nas kręciła i zmusiła mnie do kilku lampek wina. Zauważyłam też, że kilka kobiet zazdrościło mi mego przystojnego i śmiałego wojownika, bo od czasu do czasu wyrywały mi go do tańca. Wtedy może po raz pierwszy poczułam się w jakiś szczególny i brzydki sposób ważna i wyróżniona. Odezwał się mój egoizm.

Jednak wojownik po każdym tańcu z innymi kobietami szybko wracał do mnie. W połowie wesela po kolejnym kieliszku był już na tyle odważny, że … się rozpłakał wtulony we mnie w tańcu. Powiedział, że jest nieszczęśliwy, że beze mnie nie potrafi żyć, że tęskni i że nie wyobraża sobie życia beze mnie. Wtedy to, po raz pierwszy ja go przytuliłam. Bardzo chciałam się przytulić do mojego łąkowego chłopaka, lecz nie było go blisko, a i on nie był na tyle śmiały, bym się oswoiła z jego bliskością. Wtuliłam się więc w wojownika. Gdy po moim policzku spłynęła łza, on ją otarł. Wtedy jego śmiałość sięgnęła szczytu. Chwycił mnie za rękę i ze środka wesela, z tłumu tańczących gości zabrał mnie do ogrodu, pociągnął w ustronne miejsce i szaleńczo całował, dotykał. Przez moje ciało przebiegały dreszcze, zapomniałam się.

Wróciliśmy. Po kilku następnych lampkach szampana i wina poczułam się bardzo zamieszana. Mój bardzo śmiały wojownik nie pozwalał mi jednak na chwilkę odpoczynku, refleksji, na otrzeźwienie, na zapytanie się serca o jego zdanie na ten temat.

Tuż nad ranem podeszła do mnie moja ciocia i zapytała tajemniczo: - Czy już teraz wiesz, co to są ciepłe kluchy?

Nie wiem, czy to z powodu tego, że się wszystko tak szybko działo, czy to z powodu lampek szampana nie zwietrzyłam wtedy spisku, no cóż, gdybym wtedy pozwoliła sobie posłuchać swojej natury, swojego serca, można by jeszcze zawrócić z drogi zatracenia. Lecz w tamtym czasie, tuż nad ranem nie wiedziałam, że popełniam największy błąd swego życia, że się dałam zmanipulować, posłuchałam opinii innych osób, uległam namiętności, odstawiłam na bok głos serca, pozwoliłam zagłuszyć go muzyce, hałasom zabawy, pozwoliłam sobie lampkami wina stłumić moją czujność, moją naturę, prawdę o mnie. Uległam głosom, podszeptom, słowom, obietnicom, pokusom, zamiast słuchać siebie.
Wtedy to, w tym wielkim zamieszaniu, w wirze tańca, w hałasie muzyki, śpiewu, krzyków, wśród hałasów w mojej głowie wojownik poszedł na całość: poprosił mnie o rękę. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, on to uznał za zgodę i kilka dni później, zanim wróciła do mnie moja własna cisza, byłam już jego żoną.

Tak, on był naprawdę wielkim wojownikiem, parł do przodu jak czołg. Od razu zaplanował wspólny wyjazd nad morze. Wynajął pokój i pojechaliśmy. Tam się przekonałam, że bez lampek wina, bez muzyki i hałasu, bez popychania mojej ciotki, to ja się boję tego wojownika, że nic mnie z nim nie łączy, że bez zamieszania wokół, bez uśpienia mego serca, on nie potrafi pobudzić mej namiętności.
Gdy tylko postawiłam opór wobec jego wojowniczej natury, uderzył mnie, właściwie to mnie pobił. Uciekłam.

Wtedy do mnie dotarło, co takiego się wydarzyło, od kiedy pokazałam mojego chłopaka ciotce.
Znienawidziłam siebie, znienawidziłam ciotkę, znienawidziłam wojownika. Płakałam. Nie miałam komu się poskarżyć. Poczułam, że zmarnowałam sobie życie.

„Ciepłe kluchy”, te słowa stały się moim straszakiem, wyznacznikiem niedojrzałości, nie mojej, lecz kogoś, kto takie opinie głosi. Te dwa słowa odmieniły moje życie, przybliżyły do mnie nieznane mi do tej pory lęki, złych ludzi, lecz oddaliły innych, tych, których kochałam. Tak mi się wtedy wydawało.
Przewróciły mnie do góry nogami, zrobiły mi w głowie śmietnik. Potrzebowałam kilkudziesięciu lat, by trochę tam posprzątać. Ale dzięki nim doświadczyłam prawdziwego życia, zrozumiałam, że moje własne opinie, szczególnie mego serca, są dla mnie o niebo ważniejsze od tych zewnętrznych opinii. Zrozumiałam, że słowa nic nie znaczą, że liczy się doświadczanie, liczy się prawda, nie ta z podręczników, ale nasza własna.

Przekonałam się, że moje serce się nie myli, że głosi tylko prawdę, odwieczną, najprawdziwszą, niezłomną, niezniszczalną, niepodlegającą zmianom, wpływom, opiniom, niepotrzebującą dowodów. I to był mój zysk.

Na początku obarczyłam siebie winą, bo straciłam czujność, posłuchałam innych, dałam się zmanipulować, okazałam się słaba, niedoświadczona, dałam się wykorzystać i skrzywdziłam siebie, a przede wszystkim mojego łąkowego chłopaka.
Dzięki mojej cioci dojrzałam.

Odkryłam, co nas różni: ona oceniała ludzi, mężczyzn po ich wyglądzie, zachowaniu, po doświadczeniu w zdobywaniu kobiet. Nie miało dla niej kompletnie znaczenia, jaki ktoś jest w środku.

Przez to nagromadziło się wokół niej mnóstwo ciemnych typków, drani, mężczyzn typu macho, którzy nauczyli się grać, i tą grą, udawaniem, zdobywali niewieście serca i ciała. Po latach poodkrywałam ją coraz głębiej. Była zbyt niedojrzała, zbyt mocno przekonana o swojej nieomylności, by mogła mnie wysłuchać, by zrozumieć mój punkt widzenia. Przez lata takiego życia nie doświadczyła nigdy miłości, nigdy.

Po tym jak jej wyrzygałam wszystko, co o niej myślę, jak obarczyłam ją odpowiedzialnością za moje nieszczęście, za to, że mną tak manipulowała, że rozstałam się z moim chłopakiem, za to, że przyczyniła się do obudzenia we mnie ciemnej strony mojej natury, za to, że uległam pokusom zamiast głosowi serca, kilkanaście lat się nie widziałyśmy. Powiedziałam jej, jak ją nienawidzę, i że jest najbardziej podłą, podstępną żmiją, na jaką trafiłam w życiu.

Kiedyś jednak, przy okazji jakiejś rodzinnej imprezy spotkałyśmy się. Przestraszyłam się. Była wrakiem człowieka. Wyglądała na bardzo zniszczoną, steraną życiem, nieszczęśliwą kobietę, na bardziej nieszczęśliwą niż ja. Zrobiło mi się jej żal. Podeszłam wtedy do niej i poprosiłam, by mi trochę o sobie opowiedziała.

Jej życie to było pasmo nieszczęść. Sama je sobie zafundowała. Nigdy nie zaznała miłości. Nie wiedziała nawet, czym jest prawdziwa miłość. Bardzo usilne jej poszukiwała, lecz nie znalazła, nie mogła znaleźć. 
Poczułam się przy niej szczęściarą, ja przynajmniej, kiedyś to przeżyłam, zaznałam prawdziwej miłości, mogłam się czuć wyróżniona. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że nadal kocham i że pewnie nadal jestem kochana, zrozumiałam, że taka miłość nie rdzewieje, że ona nadal jest w moim sercu i pewnie zawsze będzie. Wtedy też zrozumiałam kilka kolejnych rzeczy. Zrozumiałam, że dzięki mojej ciotce poznałam różne smaki życia, poznałam nieszczęście, ale przede wszystkim nauczyłam się doceniać to, co prawdziwe, wartościowe, zrozumiałam, że miłość przychodzi sama i to wtedy, kiedy sama uzna za stosowne, że nie trzeba o nią walczyć i że miłość i namiętność, to dwie zupełnie różne rzeczy.

Ciotka te wszystkie swoje zauroczenia męskością, siłą, zdecydowaniem, odwagą, wojowniczością, zewnętrznością, atrakcyjnością mężczyzn, których napotykała, brała za miłość. Odrzucała innych, wg niej niemęskich, bo nie pasowali do jej obrazu prawdziwego mężczyzny. Poklasyfikowała mężczyzn na wojowników i na ciepłe kluchy. Pragnęła miłości, lecz wybierała mężczyzn, którzy nie potrafili kochać. Potrafili być namiętnymi kochankami, potrafili zagrać miłość, o nią zawalczyć i zawalczyć o kobietę, lecz nie mogli dać tego, czego nie posiadali. Żaden z nich nie miał w sobie miłości, bo nie mógł mieć:  wojownik nigdy jej nie miał i nie będzie miał.

Myliła się. Pokazywało jej to życie, lecz nie była w stanie tego dojrzeć.
Ja dzięki niej nauczyłam się, by nie oceniać ludzi po ich wyglądzie i charakterze, po tym, co mówią i robią, nauczyłam się tego, by dawać im czas i okazję, by przemówiły ich serca, ich wnętrza.

Mój chłopak, w porównaniu z ciocinymi wojownikami, tak naprawdę był ciepłymi kluchami, ale to tylko w jej opinii. W mojej był najwspanialszym wojownikiem, jakiego można było sobie wyobrazić, był prawdziwym rycerzem, kimś, kto potrafi rozkochać kobietę do granic szaleństwa, bez żadnego wysiłku, wystarczy, po prostu, że jest jaki jest. Nie musiał grać, nie musiał walczyć, nie musiał być ani kowbojem, ani macho, ani kimkolwiek, po prostu poznałam jego serce i moje zaakceptowało jego takim, jakim był. A najważniejsze, że to było coś trwałego, niezniszczalnego, coś, co już nigdy się nie zagubi, nawet, gdy jest tylko kroplą w oceanie innych kropel. Jego serce też kochało bezwarunkowo. Wystarczyło, że istniałam, nie musiałam być jakaś szczególna, nie musiałam niczego szczególnego robić, nie musiałam o nic walczyć. Pokazałam mu jedynie swoją prawdziwą naturę i to wystarczyło.

Ciocia przy swoich poszukiwaniach miłości korzystała z wiedzy, z różnych encyklopedii i podręczników, z filmów, opowiadań, doświadczeń innych ludzi, ja tylko i wyłącznie z głosu serca. I ja „wygrywałam”, a ona przegrywała. Wygrywałam, chociaż wydawało mi się na początku, że przegrałam. Zrozumiałam jednak, że liczy się to, co jest na długi termin, na całe życie, coś, czego nic i nikt nie może zniszczyć, a nie tylko chwilowa przyjemność, chwilowa radość z pokonania kogoś.

Moja miłość nikogo nie pokonywała i nikogo nie czyniła niewolnikiem, ciocia z całą tą swoją wojenną sztuką próbowała zniewalać wojowników i sama się wpędzała do niewoli. Stąd była zawsze nieszczęśliwa. Nie wiedziała skąd się bierze to nieszczęście, bo nie potrafiła zrozumieć, że miłość i wolność chodzą ze sobą w parze.

Porozmawiałyśmy. Chyba się już w życiu nacierpiała, bo pierwszy raz mnie wysłuchała, pierwszy raz to ja mogłam jej czegoś nauczyć, mogłam jej pomóc zrozumieć. Powiedziałam jej jedynie, by patrzyła sercem i to by zweryfikowała swój sposób patrzenia na ludzi, by nie oceniała mężczyzn po pozorach, by nauczyła się dawać im czas i okazję, by przemówiły ich serca, ich natura, a nie ich wyuczone wojownicze sztuczki.

I znowu nie widziałyśmy się wiele lat. Gdy ją kolejny raz spotkałam, była już zupełnie inną kobietą i wtedy zrozumiałam, że to ja miałam misję jej czegoś nauczyć, że ona miała tak mi „urządzić” życie, bym zrozumiała, bym odpowiednio wcześnie dojrzała, by później pomóc w marszu na jej ścieżkach życia.

Przebaczyłam mojej cioci. A gdy spotkałyśmy się całkiem niedawno, już po tym, jak odnalazłam swoją zagubioną kropelkę i opowiedziałam jej wszystko, zostałyśmy nawet przyjaciółkami.

Jest szczęśliwa, odnalazła wreszcie miłość, potrafi się nią dzielić, nie ocenia już ludzi po pozorach. Tego wszystkiego nauczyło jej cierpienie, i moje, i jej cierpienie.
Jej mąż, wspaniały człowiek, to typowe ciepłe kluchy, takiego przez całe życie szukała, lecz musiała do niego dorosnąć, stać się dojrzałą, by go dojrzeć wśród milionów wojowników.  

Ciocia skończyła swoją opowieść i na koniec zapytała: - No i jak, moje ty ciepłe kluski, jak się czujecie?
- Wspaniale, ciociu! Naprawdę wspaniale!

Piotr Kiewra                       


*Powyższe opowiadanie jest kontynuacją „Kropelki”. Oto link:  http://rozmowyzwiatrem.blogspot.com/2014/03/kropelka.html

czwartek, 11 września 2014

Gadanie to choroba

Ciocia rozżalona skarżyła się Piotrowi:

- Te moje koleżanki nie dają mi dojść do słowa. Gadają i gadają, jedna przez drugą. Jak nie marudzą, nie użalają się nad sobą, nie narzekają na wszystko co tylko na świecie istnieje, nie oplotkowują każdego kogo znają, to gadają jak katarynki o niczym. Strzelają słowami jak pepeszki w ruskich filmach wojennych. Co się z nimi porobiło?

Jedna z nich, Zyta, na przykład, ciągle się skarży, że jej mąż cały czas gada przez sen i  nie daje jej spać. Rozumiem, to ją frustruje i jest ciągle niewyspana, ale żeby gadać o tym bez przerwy … powtarza mi tę historię ze swoim mężem już chyba setny raz. Opowiada też mi o swoich dzieciach, że rzadko ją odwiedzają, że nie chcą jej słuchać, że przyjeżdżają tylko wtedy, gdy zabraknie im pieniędzy i tak dalej, i tak dalej.

Druga z nich, gruba Jadzia, ciągle gada o swoich chorobach, nadciśnieniu, lekarzach, lekach, coraz droższym życiu, no i oczywiście o swoim mężu, że on tylko czyta gazety, ogląda mecze w telewizji i milczy, że nie chce z nią rozmawiać …

Czasem to mi się w ogóle nie chce do nich iść i z nimi spotykać. To wygląda tak jakby oprócz tych wszystkich chorób, o których opowiadają, tych wszystkich nieszczęść i niesprawiedliwości, jakie ich dotykają ze wszystkich stron, miały jeszcze jedną, chyba nieuleczalną chorobę – gadulstwo, zamęczanie wszystkiego i wszystkich swoim gadaniem.

Czyż nie mam racji Piotrze? – po raz kolejny pytała ciocia, lecz zanim Piotr powiedział choćby słowo, ciocia, mówiła już dalej:

- Tak naprawdę to nie mam z nimi o czym rozmawiać, bo gdy tylko skończą narzekać na politykę, na księdza, na sąsiadów, na mężów, to opowiadają setki razy to samo – historie swego nieszczęśliwego życia, jakie to one są nieszczęśliwe i pechowe, jak im się wszystko wali na głowę, a gdy i ten temat przewałkują już …  to potrafią zacząć wszystko od początku. Mam wrażenie, że ich życie wygląda jak brazylijski serial – bez ładu i składu. No właśnie, jak już się wystrzelają o swoim życiu i życiu sąsiadów, dzieci, aktorów, polityków, to zaczynają opowiadać o serialach … ach Piotrze, co się z nimi porobiło?
Naprawdę, ciężko mi się z nimi rozmawia, czuję się przytłoczona i znudzona ich gadulstwem. To naprawdę choroba! – na chwilkę ciocia zamilkła patrząc na Piotra, a on lekko się tylko uśmiechał. Zaniepokojona tym uśmieszkiem ciocia zapytała:

- Co ty o tym sądzisz?
- Tak ciociu, gadulstwo to choroba. – potwierdził Piotr.
- Naprawdę tak myślisz? To w takim razie musi mieć swoją przyczynę. Co nią jest? – pytała dalej, nadal zaniepokojona, bo uśmieszek nie znikał z twarzy Piotra.
- Gadułami są ci, którzy nie kochają siebie, potokiem słów zalewają swoje niedowartościowanie oraz brak odpowiedzialności za siebie. Ponadto wierzą, że wiedza jest oznaka mądrości i próbują ilością i jakością słów zaimponować nią otoczeniu. Często też, szczególnie u osób starszych, gadulstwo wynika z poczucia osamotnienia.
Gdybym jednak miał powiedzieć w dwóch słowach, co jest przyczyną gadulstwa, to wymieniłbym nieobecność miłości.

Ktoś kto kocha siebie i innych, kocha życie i świat, jest cichy. Nie potrzebuje gadać, bo żyje w teraźniejszości, jest szczęśliwy i odpowiedzialny. Ktoś w kim brak miłości odczuwa wewnętrzną pustkę, którą wypełniają śmieci w postaci słów. Gadanie jest próba pozbycia się tych śmieci. Ktoś komu nie da się możliwości wygadania się w dzień, będzie gadał przez sen. Słowa muszą znaleźć gdzieś ujście. Gadanie to taka sama oznaka wewnętrznej pustki jak palenie papierosów, alkohol, narkotyki, czy oglądanie seriali. To taka sama choroba, bo i przyczyna jest taka sama.

Tak więc, słowa są bardzo często, zamiast sposobem komunikacji, oznaką, świadectwem poczucia nieszczęścia, są prośbą, błaganiem o docenienie, o współczucie, o litość, stąd ich tyle wszędzie i stąd tyle gadułów wokół. Tak myślę ciociu. – skończył Piotr. 

Ciocia zamilkła, bo zrozumiała skąd ten uśmieszek na jego twarzy. Nie obraziła się jednak, wręcz przeciwnie, sama się uśmiechnęła i postanowiła posiedzieć z Piotrem w milczeniu.


Piotr Kiewra         

piątek, 7 marca 2014

Tęsknota


Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie jest bezwstydna,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje.

Hymn o miłości, fragm..
Biblia, list do Koryntian
                                                                                                              Piotr przyglądał się cioci, jak uwija się wokół choinki.

Czekał, bo gdy ona parzy herbatę, prasuje, sprząta, tak ją to pochłania, iż w tym czasie nie da się z nią rozmawiać, o cokolwiek pytać. Ona nie potrafi czegoś robić bez zaangażowania, jest w tym obecna całą sobą, a wtedy spod jej ręki wychodzą prawdziwe cuda. Gdy patrzy się na wyprasowany przez nią obrus, widać tam jej duszę, gdy się je ciocine ciasteczka, to wyczuwa się tam nie tylko mąkę, cukier, jest tam jeszcze coś, czego nie ma w przepisach.
Dlatego Piotr czekał, przyglądał się i dostrzegał jak powoli z tych drobnych czynności, z pozoru niepoukładanych ruchów, wyłania się dzieło jej serca, wyłania się jej miłość. Ona wszędzie pozostawia ślad swojej obecności, swojego poświęcenia, choćby na ubranej przez nią choince, w poukładanych na stole owocach, w zapalonej przez nią świecy. Wystarczy się rozejrzeć po pokoju, by dojrzeć aniołki nie tylko w porcelanowych i glinianych figurkach, lecz w każdym zakątku jej mieszkania. Część z nich ma postać, pozostałe są niewidoczne, lecz się je czuje. One tańczą, rozmyślają, śmieją się, lub płaczą. Każdy z nich to kawałek jej duszy.
Nie nudził się, bo przy niej nie można się nudzić, bycie u cioci to prawdziwa medytacja, nie potrzeba słów, nie potrzeba poważnych tematów, wystarczy być, wystarczy patrzeć, a można się poczuć, jakby razem z ciocią uczestniczyło się w jakimś wielkim dziele, w czymś co przypomina … taniec


Gdy skończyła, usiadła naprzeciwko Piotra, uśmiechnęła się do niego, lecz on zamyślony nie zauważył tego. Dopiero, gdy postawiła przy nim filiżankę pachnącej herbaty i podziękowała za cierpliwość, poruszył się. Spojrzał na nią i powiedział:
- Ciociu, patrzyłem na ciebie jak sprzątasz, jak się uwijasz po swoim mieszkaniu i widziałem w tobie coś, co … Chciałbym byś mi o tym opowiedziała, jeśli możesz oczywiście.
- Opowiem, lecz nie wiem o czym mam ci opowiedzieć, a gdy patrzę na ciebie to zaczynam rozumieć, że coś się w tobie dzieje i chyba świąteczny nastrój jeszcze to pogłębił. Zgadza się? – powiedziała cicho, patrząc na niego i próbując zgadnąć, o co chciałby ją zapytać.
- Ciociu, opowiedz mi o swojej tęsknocie! – odważył się poprosić.
Ona popatrzyła czule na niego, oczy jej się lekko zaszkliły, odwróciła więc szybko twarz, wstała i … wyszła do kuchni. Po chwili wróciła, już z uśmiechem, a na talerzyku przed nią leżało kilka ciasteczek. Powiedziała:
- To jeszcze nie święta, lecz jest jakoś tak świątecznie, że pozwolimy sobie na tych parę łakoci, co ty na to, Piotrze? – i nie czekając na jego odpowiedź, kontynuowała:
- Dobrze, opowiem ci o mojej tęsknocie. – Na chwilkę się zamyśliła, odleciała gdzieś w czasie. Piotr domyślił się gdzie i jak długą odbywa podróż. Patrzył na nią, lecz nie dostrzegał w niej smutku, wręcz przeciwnie, dostrzegał spokój, ciszę, wdzięczność, pogodzenie się, harmonię, radość. Żadnej przykrości, żadnej pretensji, żadnego żalu, nic z tych rzeczy. Był ciekaw, więc znowu czekał.
Ona patrzyła w palącą się świecę. On również spojrzał w smukły, nieruchomy płomień, a ten lekko się poruszył, zachwiał, zaświecił to jaśniejszym, to mniejszym światłem i po chwili się uspokoił. Od tej pory trwał nieruchomo, jakby był namalowanym obrazem, a nie żywym, gorącym ogniem.
Domyślił się, iż w ogniu ciocia zobaczyła wiosenną łąkę pełną kwiatów, zobaczyła motyle, zobaczyła swój taniec, zobaczyła nieznajomego chłopaka. Jeszcze raz przeżywała najpiękniejsze wakacje swojego życia. Oderwał na chwilę wzrok od płomienia i spojrzał na ciocię. Była szczęśliwa. Zaczęła swoją opowieść:
- Moja tęsknota … Tak wiele jej było, tak dużo wylałam łez z jej powodu … ach! Tak, wiem co to znaczy tęsknić, pięćdziesiąt lat to sporo czasu. – tu głos jej zadrżał, więc na chwilę przerwała. Pochrząkała trochę, jakby chcąc pokazać, że to nie z powodu wzruszenia. Wypiła łyk herbaty i kontynuowała dalej:
- Tak, pięćdziesiąt lat … Zanim motyle nie zaprowadziły mnie do chłopaka leżącego na mojej łące, nie wiedziałam, co to tęsknota. Lecz już pierwszego wieczoru, gdy każde z nas poszło do domu, poczułam, że czas mi się dłużył, choć umówiliśmy się następnego ranka. I od tego wieczoru do dzisiaj tęsknię i tęsknię. Owszem moja tęsknota dojrzewała, przemieniała się, przemieniała i rozwijała mnie. Wiele mnie nauczyła, dzięki niej wiele zrozumiałam, dzięki niej jestem szczęśliwa.
Pierwsze dwa lata moja tęsknota, to potrzeba bliskości. Po prostu chciałam być blisko niego, mojego łąkowego, trochę zagubionego, nieśmiałego chłopaka. Byliśmy jednak daleko, zamiast niego musiały wystarczyć mi jego listy. Były piękne, pełne entuzjazmu, pełne wiosny, pełne naszej łąki, słowików, skowronków, świerszczy, motyli. Te listy były też pełne mnie i pełne jego tęsknoty do mnie. Pisał o mnie, o moim tańcu, o motylach, które uknuły spisek przeciwko nam. Pisał o moich włosach, o wietrze z którym się ścigałam. Czytałam te słowa po sto i tysiąc razy, śmiałam się i płakałam. Czasem płakałam ze śmiechu, tak mnie bawiły opisy jego dni, miesiące oczekiwania na spotkanie ze mną.
Pisał o swojej tęsknocie w każdym liście, w każdym zdaniu. Ja pisałam o swojej. Jego tęsknota dodawała mi sił, a moja jemu. Wiedziałam, że nie jestem sama, że myśli, że czeka.
Czułam się wspaniale. Czekałam na każdy kolejny list jak na spotkanie z moim ukochanym. Zresztą tak naprawdę to były randki, mówił o uczuciach, poznawałam jego tajemnice. Pisał tak pięknie, tyle czułam tam bicia jego serca, tyle jego oddechu, tyle ciepła w spojrzeniach jego oczu, tyle jego obecności, że nie musiałam się do niego przytulać, bo wydawało mi się, że cały czas jestem w niego wtulona.
Swoją tęsknotę również ja wkładałam do kopert i wysyłałam mu systematycznie. Karmiliśmy się tymi listami, nie potrzebowaliśmy jedzenia, niczego nie potrzebowałam. Cieszyłam się jego obecnością, choć był daleko. – ciocia na chwilę przerwała. Jej nastrój się zmienił, wystarczył ułamek sekundy, by ciocia znalazła się w zupełnie innym fragmencie swojego życia i że nie jest to fragment, który chętnie wspomina.
- Później … – nie dokończyła i natychmiast wyszła do kuchni. Zamknęła drzwi. Piotr mógł się jedynie domyślać, ile w jej sercu przepływało teraz żalu i smutku, i ile łez – tam za drzwiami – ciocia ukryła.
Wróciła po kilku minutach i powiedziała:
- Przepraszam Piotrze, muszę to przejść silna, to jest ten kawałek życia, który mnie do dzisiaj mocno boli.
On nie przyjeżdżał do mnie. Zastanawiałam się dlaczego, przecież obiecywał, zapewniał, że przyjedzie za miesiąc, za pół roku, a na pewno na następne wakacje. Lecz nie przyjeżdżał. A moja tęsknota rosła i rosła. Potrzebowałam go, tyle miałam mu do pokazania, bo resztę powiedziałam w listach.
Gdy mijał drugi rok od naszego poznania, mimo, że pisaliśmy listy i że były one gorące, moja nadzieja, że go ujrzę była coraz mniejsza. Lecz trwałam, a ze mną moja tęsknota.
I pewnego dnia zdarzyło się coś co zamieniło moją tęsknotę w żal, w poczucie winy. Z pełnej wiary, kochającej, młodej dziewczyny, stałam się zepsutą kobietą – tak przynajmniej siebie wtedy widziałam. Krótka chwila, dosłowne kilka wieczorów z innym chłopakiem, zbytnia wrażliwość na jego piękne, pełne obietnic słowa, jego wielka niecierpliwość, pewność siebie, męskość, sprawiły, że zapomniałam – tylko na chwilę – o sercu, o jego cichym głosie, a usłuchałam ludzkiego, głośnego, powabnego. Usłyszałam dwa głosy: głos pięknego mężczyzny i głos mego ciała. I uległam.
Miesiąc miodowy trwał jednak krótko. Zniknął czar, zniknął bardzo szybko, a ja zrobiłam z siebie ofiarę, zrobiłam z siebie potwora, kogoś kto ukradł mojemu łąkowemu chłopakowi szczęście. Cały czas myślałam o nim, o tym jak bardzo go skrzywdziłam, ile mu zabrałam. Straciłam wiarę we wszystkie wartości.
Nie szanowałam siebie, przez długie lata chodziłam nad przepaścią i zastanawiałam się nad każdym postawionym krokiem. Każdy z nich wymagał odwagi, jeden by się unicestwić, drugi by żyć.
Uciekałam, gdzie się tylko dało. Najpierw wyjechałam, aby być jak najdalej od mojej łąki, później uciekałam od wspomnień. Uciekałam angażując się w pracę, w działalność, grałam szczęśliwą, spełnioną, samotną kobietę, lecz tylko ja wiedziałam, ile płacę za tę grę, za ten fałszywy uśmiech na twarzy, za tłumienie głosu serca.
A ono cały czas mi mówiło, że kocha, że nic się nie zmieniło, lecz mój umysł sprawiał, że czułam się winna, że czułam się niegodna miłości, niegodna by spojrzeć kolejnemu mężczyźnie w oczy. Lecz nie to było najgorsze, największy ból, wręcz rozpacz, bezgraniczne cierpienie, sprawiał brak wiary: te dwie połówki jednej kropli już nigdy nie będą razem, już nigdy się nie odnajdą w oceanie życia.
Każdego dnia niszczyłam cokolwiek, co mogłoby tę wiarę podnieść z upadku, a każdy kopniak, którego sobie wymierzałam zabijał moją chęć istnienia, nic w moim życiu nie miało sensu. Żyłam tylko dlatego, że nie miałam odwagi nie żyć.
I nie wiem jak długo, by to trwało, gdyby nie to, że któregoś dnia moja tęsknota znowu odżyła, znowu stała się tęsknotą, przestałam się winić, nagle zobaczyłam słońce na niebie. A stało się to znowu za sprawą motyla, który usiadł na mojej dłoni. Gdy odleciał postanowiłam pójść za nim. Zaprowadził mnie do mojej koleżanki, która opowiedziała mi swoją historię życia. Była smutna, wręcz zrozpaczona, bo ktoś ją skrzywdził. Pamiętam jak przez kilka godzin przekonywałam ją, by przebaczyła. Użyłam tysięcy argumentów, aż zdałam sobie sama sprawę, że skoro można przebaczyć komuś, to można też przebaczyć sobie samej. I tak się stało. Spojrzałam wtedy – tego wieczora w lustro, pierwszy raz od wielu lat i nie wstydziłam się siebie samej.
Zaprzyjaźniłam się z lustrem, dzięki niemu zobaczyłam tam osóbkę, którą warto pokochać na nowo. I tak wróciła we wspomnieniach łąka, wrócił taniec, wrócił we wspomnieniach chłopak, wróciła tęsknota. Była już inna, dojrzalsza, głębsza. Zmieniała się każdego dnia, każdego dnia dokuczała mi mniej, bo coraz bardziej kochałam siebie. Przestałam być ofiarą.
Kolejny etap zaczął się znowu za sprawą motyla. Odważyłam się pojechać w miejsce, gdzie kiedyś była nasza – moja i mojego łąkowego chłopaka, łąka. Jest tam teraz osiedle, ale jest też park i tam spacerowałam. Wśród kwiatów latał motyl. Poobserwowałam go chwilkę, nawet zaczęłam się zastanawiać co się teraz zdarzy. Lecz nic się nie zdarzyło, tak mi się przynajmniej wydawało. Przyglądałam się motylowi chyba z godzinę. I nic. Postanowiłam odejść. Gdy tylko przeszłam parę kroków, mój motyl przeleciał koło mnie, parę metrów dalej zetknął się z innym motylem i razem gdzieś odleciały.
Wróciłam do domu. Od tej pory zastanawiałam się nad tym co widziałam. Załamałam się – motyle odleciały, więc odleciała też moja nadzieja – tak myślałam. Jednak wspomnienie pary motyli nie dawało mi spokoju, doszukiwanie się tam rozwiązania mojej zagadki stało się moją obsesją. Nawet zaczęłam siebie ganić za przejmowanie się jakimiś przepowiedniami.
Minął chyba rok, któregoś dnia siedziałam sobie i przez okno obserwowałam padający deszcz. Krople spływały po szybie, jedna za drugą, jedna za drugą. Tańczyły, skręcały to w lewo, to w prawo, łączyły się … Spływały i łączyły się … W tym momencie zrozumiałam. To było takie proste, a ja przez rok nie mogłam tego zrozumieć. Motyle mi to pokazały już dawno, a ja się doszukiwałam jakichś ukrytych znaczeń, tam, gdzie wszystko było jasne od pierwszej chwili.
Tych łączących się kropel potrzebowałam, bardzo ich potrzebowałam. Moja wiara natychmiast urosła, znowu przypomniałam sobie to, co powiedział mój łąkowy chłopak i znowu stał się moją kropelką, a ja jego. Nie miało znaczenia to, że był daleko ode mnie, że nie wiedział o mnie, o moich kolejach losu nic. Od jego ostatniego listu, w którym napisał tylko: „Moja kropelka przepadła gdzieś w oceanie, już nigdy jej nie odnajdę”, nie miałam o nim żadnej wiadomości, ani słowa.
Zdałam sobie sprawę, że moja tęsknota to miłość. Od tej pory przestały rosnąć moje pragnienia, przestała dokuczać samotność, pojawiło się współodczuwanie. On może czuł to samo, może nie, nie miało to znaczenia. Przepełniło mnie uczucie, pojawiło się wreszcie trochę radości, coś czego od ostatniego listu mojego chłopaka do mnie, nie zaznałam nigdy.
Zrozumiałam, że spotykamy innych ludzi, wykonujemy wspólny marsz, lub bieg, by się nauczyć czegoś o sobie. Może to trwać całe życie, może być jednorazowym spotkaniem, aktem, a może być tańcem, który odbył się w czasie wakacji i nauczył nas życia. Jako młoda dziewczyna wtedy jeszcze tego nie rozumiałam, był to początek mojej drogi, drogi pełnej cierpienia, ale też pełnej przemian. To dojrzewanie trwało wiele lat.
Było w moim życiu wiele tęsknot, na początku takie, które nie dawały spać, bo pragnęłam być blisko, pragnęłam dotyku, docenienia, później takie, które odbierały spokój, powodowały płacz całymi miesiącami, wzniecały poczucie nieszczęścia, samotności.
Dość wcześnie pozbierałam się i zaczęłam swój samotny bieg po łąkach życia, czasem ukwieconych , częściej pustych, brzydkich, pełnych szarości, nudy. Mimo odległości od mojego łąkowego chłopaka, mimo, że motyle nas do siebie już nigdy nie prowadziły, to jestem szczęśliwa, bo odkryłam co tak naprawdę jest szczęściem – prawdziwa miłość.
Kto wie, czy gdyby łąka zaprowadziła nas do wspólnego życia, czy bylibyśmy szczęśliwi, tak jak jesteśmy teraz, mimo, że daleko od siebie. Trudno powiedzieć, ale wiem, że niczego nie żałuję. Wiem, że nadal tęsknię, a ta tęsknota jest pełna radości.
Połączyła nas łąka i ona w nas trwa, jesteśmy jedna kroplą, mimo, że każda z jej połówek jest daleko, jednak łączy je ocean. Odległość między nami nie odgrywa żadnej roli, przestrzeń, która nas dzieli, tak naprawdę nas łączy, jest nicią, jest niebem, jest naszym rajem, jest miłością.
To, że na co dzień moja twarz, moje oczy, nie są w pełni szczęśliwe, to tylko dowód na to, że jako ludzie nie jesteśmy doskonali. Mam świadomość tego, że pełne szczęście, pełna radość nastąpi, gdy wszystkie pragnienia znikną, a póki nie znikną, to będą się pojawiać krótkie chwile słabości, tęsknoty.
Dzisiaj wiem: pragnienia zabierają nam wolność, nic w zmian nie dają, prócz cierpienia.
Życie jest piękne, wszystko co się zdarzyło miało swój cel, wszystko co się jeszcze wydarzy także będzie go miało. Zrozumienie czym jest miłość jest celem naszego życia, a na drodze do niej stają tęsknoty, cierpienia.
Przez te pięćdziesiąt lat miałam wiele marzeń, dzisiaj pozostało jedno: zobaczyć jeszcze raz zakłopotaną, nieśmiałą minę mojego chłopaka. Tylko do tego tęsknię. Resztę już mam. – ciocia skończyła.
Wstała i poszła się krzątać przy swojej choince. Czy coś tam zgubiła, czy chciała znaleźć, dla Piotra nie miało to znaczenia.
Postanowił zadać cioci jeszcze jedno pytanie i takie samo drugiej połówce kropelki i to jeszcze teraz, w czasie świąt, bo to czas szczególny, czas narodzin, czas przemian, czas zrozumienia, czas odkrywania drogi do miłości.

Cz. II Złota klatka
W dużym, acz przytulnym salonie stała choinka. W kominku buchały płomienie, oświetlając migoczącym światłem całe pomieszczenie. Oprócz światła, z kominka płynęło przyjemne ciepło. 

Świąteczny nastrój sprawił, że dwaj mężczyźni szybko zaczęli rozmowę na frapujący ich temat. Piotr zadał pytanie i czekał. Mężczyzna zastanawiał się dłuższą chwilę. Jego wzrok utkwił gdzieś daleko, daleko, znacznie dalej niż choinka, niż kolorowe ozdoby. Piotr wiedział – nawet w duchu się uśmiechnął, że mężczyzna trafił do starego kina i przegląda w przyspieszonym tempie wszystkie stare filmy, swoje filmy z ostatnich pięćdziesięciu lat. Gdy jego wzrok spoczął tym razem na migającym świetle kominka, zaczął mówić:
- Cóż mogę powiedzieć o trwającej pół wieku tęsknocie? Mogę dużo powiedzieć. Z niej się wszystko urodziło – z niej narodziła się miłość. Tęsknota mnie zmieniła, obudziła moją wrażliwość, stałem się lepszym człowiekiem, wydoroślałem, nauczyłem się współodczuwać. Wyrosłe z tęsknoty cierpienie przez tych kilkadziesiąt lat doprowadziło mnie do najważniejszego odkrycia: cierpienie jest potrzebne, by zrozumieć, że jest niepotrzebne.
Gdy to zrozumiałem stałem się wolny. Przestała mi przeszkadzać moja samotność, a wtedy zaczęły się dziać cuda. Największym cudem była moja radość. Musiałem przeżyć lata smutku, by wreszcie ją wybrać. Cierpiałem, bo tak chciałem, byłem smutny, bo tak chciałem. Zadręczałem się pytaniami prowadzącymi do udręki, do pogłębiania smutku i cierpienia, bo tak chciałem. Musiało jednak minąć wiele lat, by się zorientować, że to do niczego nie prowadzi.
Z tęsknoty więc wszystko się narodziło: miłość, wolność, radość.
Jednak, by się to stało, musiałem się rozprawić ze wspomnieniami, i z przyszłością. Tutaj pomógł mi taniec, on sprawił, że żyłem chwilą, że byłem tu i teraz.
Lecz każdy, kto obserwował mój taniec, kto zaglądał we mnie głębiej, mówił, że widzi w moim tańcu jakąś tęsknotę, tylko ja wiedziałem o niej wszystko, o jej niszczycielskim płomieniu, lecz też o jej budującej sile.
Czasem patrzę na to swoje życie, patrzę na to co się wokół dzieje, patrzę na innych ludzi pozamykanych w swoich złotych klatkach, w klatkach w których drzwi są otwarte, nikt ich nie zamknął na kłódkę, mimo to każdego dnia, ludzie tam wchodzą, zupełnie dobrowolnie zamykają za sobą drzwi, zamykają się od środka. Mim tego, że mogą je w każdej chwili otworzyć, to czują się zniewoleni, czują się zamknięci, ograniczeni. Zabrali sobie szczęście.
Przez jakiś czas też się tam zamknąłem. To wspomnienia, zmartwienia, ograniczenia, pragnienia, każą nam tam siedzieć. Sami nakładamy na siebie taki obowiązek, zakładamy łańcuchy, kajdany, sami doprowadzamy siebie do cierpienia. Sami zadajemy sobie ból, trwamy w nim i głosimy wokół, że to takie boskie. Nie ma w tym nic boskiego, wręcz przeciwnie, jest to przeciwko Bogu, bo on dał nam zupełnie inną ścieżkę, jasno oświetloną ścieżkę ku radości. Oświetla tę drogę miłość – prawdziwa, bezwarunkowa miłość. Nie pragnienie miłości, nie chemia, nie cielesne żądze, lecz prawdziwa, duchowa, głęboka miłość. Taka miłość niczego nie żąda, niczego nie pragnie – zresztą ty wiesz, znasz przecież hymn o miłości.
Takich rzeczy uczymy się w tej klatce, ale życie polega na tym, by dorastać, by doskonalić się, by dążyć do boskości, by wreszcie ze złotej klatki wyjść.
Jestem człowiekiem szczęśliwym i myślę, że moja kropelka też jest szczęśliwą kobietą, bo nie zabraliśmy sobie wolności. Daliśmy sobie miłość. Mimo tego, że dzieli nas odległość, to tak naprawdę jesteśmy blisko siebie. Jesteśmy jedną połączoną kropelką, jesteśmy w oceanie pełnym innych połączonych kropel. Jesteśmy tego świadomi.
Stało się tak w naszym życiu, bo nasza tęsknota ukształtowała w nas coś prawdziwego, pozwoliła odkryć prawdę o miłości. Dzięki temu, że byliśmy daleko, że nie było bliskości, odkryliśmy radość dawania miłości, pokonaliśmy w sobie chęć brania, potrzebę, pragnienie . Ludzie żyjący w złotych klatkach nadal chcą brać, nadal oczekują, nadal pragną, cały czas szukają, w związku z tym, nigdy nie wyzwolą się z tej klatki. Dzięki naszej łące, dzięki naszym tańcom na tej łące, nauczyliśmy się czym jest prawdziwa miłość, nauczyliśmy się ją dawać.
Mimo, że nigdy nie byliśmy razem, to mogliśmy pójść w górę, mogliśmy sięgnąć gwiazd, sięgnąć chmur. Wśród tych chmur i gwiazd mogliśmy tańczyć, mogliśmy się przekonać jak wielką radość przynosi ten taniec – taniec miłości.
Mimo tego, że różne były etapy, że nasze i naszych tęsknot dojrzewanie było bolesne, bo nie było jedną chwilą, trwało kilkadziesiąt lat, to jednak na końcu tej drogi pozostała miedzy nami nić połączenia, połączenia naszych istot, nie ciał, losów, wspólnego życia, lecz nić połączenia duchowego. I to jest miłość – chyba to jest, tak myślę. To ta nić łączy nas z radością, łączy na stałe.
Pewnie nigdy byśmy jej nie doświadczyli, gdybyśmy tak jak inni, tak jak większość, weszli do swoich złotych klatek i tam swoją wolność zagubili – oddali dobrowolnie.
Opowiadasz mi o swojej cioci, i z tego co słyszę wnioskuję, że jest szczęśliwa. Wiem to, bo ja jestem szczęśliwy, wiem co ona czuje, a ona pewnie wie to samo o mnie. To mnie uszczęśliwia. Wydawało mi się na początku, że mnie skrzywdziła, bo wyszła za innego mężczyznę, lecz wiele lat później zrozumiałem, że nie ważne, czy była ze mną, czy z kimś innym, ważne by była szczęśliwa.
To jest prawda o miłości: liczy się dla nas drugi człowiek, jego szczęście, jego radość. Jeśli czujemy w nim tę radość, współodczuwamy ją z nim, niczego więcej nam nie potrzeba.
Nie musieliśmy się posiąść nawzajem, ominęło nas to doświadczenie. Wtedy wydawało się bolesne i takie było, lecz liczy się to, co jest na końcu drogi, nie początek.
My nic nie posiadamy, pod tym względem jesteśmy biedakami, lecz jednocześnie jesteśmy największymi bogaczami na świecie, bo mamy coś, co tak naprawdę jest jedynym bogactwem, jedyną wartością, którą można ze sobą zabrać, gdy się już na stałe z tego świata odchodzi. Nic więcej nie można wziąć, tylko z miłością podążymy dalej do innego świata.
I myślę, że świadomość tego powoduje, że nie boimy się już niczego, śmierci, nie boimy się odległości, nie lękamy się tęsknić, nie lękamy się być sami. To jest to, o co tak naprawdę chodzi.
Odkryliśmy dzięki łące, że samotni jesteśmy do momentu, kiedy pokochamy siebie, a kiedy ta miłość w nas wzbierze pokochamy innych, wtedy współodczuwamy ich szczęście, wtedy tworzymy razem ocean radości, jesteśmy tam kroplami i wspólnie się tą radością cieszymy i obdarowujemy.
Przestrzeń, która powstała miedzy nami, gdy wyjechałem, zbudowała w nas tę piękną miłość, gdyby nie ta przestrzeń być może dzisiaj żylibyśmy w złotej klatce, nieszczęśliwi, zniewoleni, bylibyśmy samotni i nie rozumielibyśmy sensu bycia samotnym, nie rozumielibyśmy czym jest wolność, i co z sobą niesie. Jestem wdzięczny losowi, że wszystko się tak potoczyło, niczego nie żałuję.

Myślę, że każdy w swoim życiu ma jakąś łąkę, bardziej, lub mniej ukwieconą łąkę, każdy w życiu ma jakiś taniec, który ma zatańczyć i problem w tym, by ten taniec czegoś nauczył, pozwolił coś zrozumieć, bo tak naprawdę życie jest tańcem.
Jednak nie może to być bezmyślny taniec, musi być w nim jakaś treść, głęboka treść, choć z pozoru wydawać się może tylko zbiorem kroków i gestów, ale korzenie tego tańca, jego nasiona są ukryte głęboko w naszej istocie. Ty wiesz, twoja ciocia i ja wiemy, co jest tym nasieniem, korzeniem, a później treścią tańca zwanego życiem. Jeżeli ktoś nie jest w stanie wytańczyć tej treści – przynajmniej raz w życiu, to zmarnował swoje życie. Problem w tym, że nikt nas nie może do tego tańca wcześniej przygotować, poprowadzić, musimy to zrobić sami.
Tak to widzę.
Czasem ktoś mnie o coś pyta, odpowiadam, lecz nie wszyscy wierzą w to co mówię, ci którzy żyją w złotej klatce, nie wierzą, w nic nie wierzą, bo nie wierzą w miłość, dla nich już nie ma nic w co mogliby uwierzyć, bo z klatki nie ma widoku już na nic, tylko płacz, cierpienie, ograniczenia. Z tej klatki nie chcą wyjść, mimo, że jest otwarta, bo się boją, bo wolność wiąże się z ryzykiem, miłość też się wiąże z ryzykiem.
Dla miłości trzeba porzucić wszystko, przede wszystkim nieprawdę o sobie, tę grę, którą się prowadziło, bezpieczną, ale nudną, grę która tylko z pozoru przypomina życie.
Każdy w swoim tańcu daje się prowadzić : to ludziom, to cudzym doświadczeniom, naukom, cudzej wiedzy, cudzym tęsknotom, mnie poprowadziła prawda, która jest we mnie, obudziła ją moja tęsknota, moje cierpienie.
Niczego nie uczy taniec w którym jeden człowiek prowadzi drugiego. Niczego nie uczą pragnienia, jeśli ktoś daje się im prowadzić, tak w tańcu, jak i w życiu. Tacy ludzie niczego się nie uczą. Trudno, może nauczą się później, lecz każdy taniec się kiedyś kończy. Muzyka przestaje grać i nie czas wtedy na naukę, na płacz i zgrzytanie zębów. Dlatego taniec nie daje im radości, taniec jest dla nich udręką, ciężarem, pod którym się uginają , przy którym tracą nadzieję i wiarę, i nigdy nie kochają.
Życie jak taniec, jest po to, by nauczyć nas miłości. Mnie nauczył, moja kropelkę też.
Moje marzenie? Do czego teraz tęsknię? Zobaczyć dziewczynę na łące, biegającą za motylami, wykonującą swój taniec radości, jej rozwiane wiatrem włosy. To jest moja tęsknota, to jest moje marzenie. Widzę tę dziewczynę codziennie, ona już taka na zawsze pozostanie. – skończył, lecz wzrok nadal miał utkwiony w choince, wśród jej gałązek, wśród jej igieł. Może przypominały mu łąkę, las, sprzed pięćdziesięciu lat, Piotr już o to nie pytał.
Miał inne pytanie, świąteczne pytanie: co się narodziło w ciągu tych pięćdziesięciu lat? Miał je zadać, lecz nie zadał, bo wcześniej na nie odpowiedzieli. Stało się tak może dlatego, że rozmowa odbyła się przy okazji świat, a może powód był inny, kto oprócz nich może to wiedzieć. Piotr był wzruszony, bo oboje odpowiedzieli na to pytanie w ten sam sposób: z tęsknoty narodziła się prawdziwa miłość, autentyczna, bezwarunkowa miłość. Uczyniła ich lepszymi dla całego świata, nie tylko dla jednej istoty. Gdy to usłyszał poczuł radość, poczuł, że to jest spełnienie.
Piotr również wpatrywał się, to w choinkę, to w ogień z kominka i rzucane przez niego cienie. One biegały po pokoju jak małe dzieci bawiące się w berka. I właśnie te cienie nie dawały mu spokoju. Postanowił o tych cieniach, o ich pięćdziesiąt lat trwającym biegu powiedzieć łąkowemu chłopakowi.
- Powiem ci coś, jeśli pozwolisz, co powiedziałem swojej cioci. Marzenie, o którym opowiedziałeś ty i opowiedziała ciocia, świadczy o strachu, który w was jest, strachu, by się skonfrontować z mijającym czasem, z pięćdziesięcioma laty tęsknoty. Chcielibyście widzieć siebie takimi jak przed pięćdziesięciu laty. Oboje mówicie o wielkiej miłości, więc nie bójcie się mojej szczerości, powiem co ja o tym myślę.
Otóż miłość jest czymś totalnym, jest czymś na całość, nie na pół gwizdka. Jest czymś nad czym nie należy rozmyślać, zastanawiać się, ważyć za i przeciw. Jest czymś czego nie można udowadniać, badać, sprawdzać. Nie jest czymś co się da uzasadnić, o czym można porozmawiać, opisać słowami, zdefiniować. Nie jest rzeczą, jest czymś duchowym, ulotnym dla naszych zmysłów, ulatującym naszemu umysłowi. Ona się po prostu dzieje, przychodzi, trwa, zmienia ludzi, zmienia świat, nadaje sens istnieniu. Jest wszystkim, jest Wszechświatem, Bogiem, wszystkim.
Dlatego nie ma w niej żadnej granicy, nie ma granicy między miłością a przyjaźnią, nie ma granicy między miłością duchową a fizyczną, miedzy młodą a starą miłością, jest czymś spontanicznym, jest czymś co obejmuje wszystkie sfery, jest czymś w czym się człowiek gubi, zapomina o sobie, liczy się tylko druga osoba, i ta osoba staje się całym Wszechświatem. Takiej osobie oddaje się wszystko: ciało, serce, duszę i z tego powodu odczuwa się radość. Nic więcej nie potrzeba, nie potrzeba wzajemności, by z niej narodziła się wielka radość. Jeśli tylko ktoś ją z naszych rąk, z naszego serca przyjmie, odczuwamy wdzięczność i radość.
W takiej miłości, ten kto ją daje znika, nie odczuwa żadnego wstydu, nie widzi ograniczeń, nie ma lęku, strachu. Jest po prostu miłość.
A jednak tego się boicie, między wami pojawił się strach, bo oczekujecie, że ktoś, lub coś was do siebie zaprowadzi. Oczekujecie decyzji, nie podejmujecie jej spontanicznie, czekacie aż pojawi się znów jakiś motyl. Chcielibyście, by was poprowadził, żeby powiedział, że ten strach, który w was powstał jest takim ludzkim strachem, że tak naprawdę nie powinno go być.
Powiem ci, że nic się nie zmieniło. Minęło pięćdziesiąt długich lat, lecz w was nic się nie zmieniło, wasze ciała się zmieniły, to co wewnątrz zostało takie samo. Zmieniła się wasza skóra, serca pozostały młode, wasze istoty są wieczne, więć cóż się mogło w nich zmienić? Wasze głowy się zmieniły, to czego przez pięćdziesiat lat tam nazbieraliście jest inne niż wtedy na łące, lecz miłość jest ta sama, jest dojrzalsza, głębsza, bardziej prawdziwa. Czego się boisz? Tego co na zewnątrz? Boisz się,że twoja kropelka ujrzy starca? Nie martw się, ona ujrzy tam zagubionego, nieśmiałego chłopaka. A ty kogo ujrzysz? Ujrzysz dziewczynę grającą w berka z wiatrem, z motylami. Ujrzysz ją młodą, śliczną. Ona taka jest nadal. Uwierz. Tylko nie patrz na nią oczami, spójrz na nią sercem, a taką ją zobaczysz. To serce widzi prawdę, nie oczy. Czego się zatem boisz? No powiedz, czy jesteś tak słaby, by się jeszcze bać? Na co czekasz?
Czekacie na znaki, a w miłości tego nie ma, ona sama jest znakiem, ona was prowadzi do oceanu miłości, a w nim nie ma granicy. Ona jest jednocześnie granicą życia i śmierci, i tylko taka granica tu istnieje. Może jest jeszcze inaczej – w tej ludzkiej, zwykłej miłości, jest granica życia i śmierci, szczęścia i nieszczęścia, natomiast w tej prawdziwej, nie ma żadnej granicy. Miłość zostaje z tobą po śmierci, zabierasz ją ze sobą na dalszy marsz. Tak więc i bieg, marsz przez życie i to co jest poza życiem, czas, nie mają żadnej granicy. Wolność nie ma żadnej granicy. Ta bezgraniczność jest cechą miłości, wolności, życia, każdej prawdy.
Nie lękajcie się! Tak mówią mądrzy ludzie, tak mówią księgi, tak mówi miłość.
A jednak się lękacie W tej ludzkiej miłości, tej będącej grą między ludźmi, mężczyźni gonią, kobiety uciekają, czasem zamieniają się rolami, w tej prawdziwej, nie ma żadnej gry, bo tam nie ma ego, tam nie ma żadnych ról, żadnych masek, bo tam zostaje na scenie tylko serce. Tam się nic nie osiąga, wszystko jest dozwolone, wszystko jest miłością, miłość jest całością, obejmuje całego człowieka, od granicy do granicy, a właściwie znosi wszelkie granice. Tak jest, bo miłość – jak powiedziano – sama sobie wystarcza.
Jeśli obie strony się kochają, to tych granic nie widzą, miłość znosi pragnienia, nie ma już potrzeby bliskości, bycia ze sobą, wystarcza fakt bycia, przyjęcie tego daru, nic więcej nie jest potrzebne. Lecz u was jest między wami lęk, jakiś strach. Czyli, nie nastąpiła w was pełna przemiana, jest jeszcze jakaś tęsknota. Może powinniście się zatem spotkać, porozmawiać, popatrzeć na siebie, wybaczyć, odnaleźć ten strach, rzucić na niego światło i go wreszcie zostawić. Może tak powinniście zrobić.
To was uwolni całkowicie, to wprowadzi w wasze istnienie, tym razem, już stałą, bezwarunkową radość. Na razie w was jej nie ma. Oszukujecie się. Widzę, to u ciebie, widzę to u swojej cioci. Czuję to, widzę łzy, widzę smutek, widzę cierpienie, widzę, żal. Widzę też piękne słowa, za którymi to ukrywacie. Może czas się z tym zmierzyć! Może czas, może czas. Pół wieku minęło, nie chcecie chyba czekać następnego półwiecza? Co? Już przecież jesteście dorośli.
Pięknie mówisz o złotej klatce, ale tak naprawdę nie wyzwoliłeś się od niej, bałeś się, że stracisz wolność i ten lęk właśnie jej cię pozbawił. Innych widziałeś w ich klatkach, siebie nie. Byłeś za blisko siebie, jedna maska jednak ci została. Dowodem na to jest to, iż zauważasz innych w ich klatkach. Zawsze się tak dzieje, zauważamy w innych to, co nas samych dotyczy. Świat zewnętrzny jest odbiciem naszego wewnętrznego, skoro coś jest w świecie, jest w tobie. Zaakceptuj te prawdę.
Ona czekała na ciebie, a ty ją zostawiłeś w jej tęsknocie. Dwa lata na ciebie czekała. Zagubiła się, ona siebie winiła za to zagubienie. Wtedy gdy potrzebowała ciebie, gdy zabrakło jej twoich wpatrzonych w nią oczu, twojej ciszy, nieśmiałości, spokoju, twojego umiłowania łąki, gdy czekała, tęskniła i znikąd nie nadeszła pomoc, dobre słowo, nie było ciebie w pobliżu.
A ty się mierzyłeś ze swoim strachem.
Między listami biegło życie, między listami przebiegali inni ludzie, inni mężczyźni, a jej brakowało ciebie, chciała ciebie odszukać w innym mężczyźnie, i zagubiła się. Serce nie przekrzyczało tego co się wokół działo, i całą winę wzięła na siebie.
W tamtym czasie, młoda dziewczyna, która poczuła obok siebie twoją obecność, twoją męskość, inną niż u wszystkich innych mężczyzn, bo opartą na twojej głębi, nie była jeszcze gotowa na tak wielką tęsknotę, na samotność. Wtedy zabrakło jej ciebie.
A ty się bałeś.
Później niepotrzebnie się obwiniała, bo nie było żadnej winy, żadnej zdrady, było tylko doświadczanie życia, kolejne nauki, kolejny pretekst, by odkryć głębię waszej miłości. Tak to potraktuj, przebacz jej, wypuść ją i siebie ze złotej klatki.
Czujesz się winny, czujesz strach, porównujesz się z innymi ludźmi, uważasz się za kogoś lepszego, jednak jesteś w tej klatce, bo strach to klatka, strach to brak wolności.
Jeśli nie pozwoliłeś przeniknąć przez ciebie miłości, tak totalnie, bez żadnych ograniczeń, to nie pozwoliłeś przepędzić strachu. Powodem zawsze jest strach, on sam siebie chroni, bo wie, że miłość jest jego największym wrogiem.
Chcesz żyć w złotej klatce i pozwolić jej również w niej żyć? Czy twoja miłość na to może zezwolić? Czy jest tak mała, by się bać, czy też tak wielka, by porzucić klatkę?
Dajcie przykład mi, światu. Świat potrzebuje dowodu, że coś takiego jak wolność istnieje, że miłość istnieje. Miłość nie potrzebuje dowodów, lecz świat potrzebuje, bo potrzebuje wiary.
Zatańcz ten taniec miłości. Tym razem daj z siebie wszystko. Poprowadź swoją partnerkę tak, by pozostał już tylko sam taniec. Wy możecie zniknąć, niech pozostanie wasz taniec. – Piotr skończył.
Zapatrzony w choinkę, w płomień z kominka, nie zauważył, jak jedna mała kropelka spłynęła z jego oczu i upadła pod choinką. Może to jego prezent dla dwóch połówek jednej kropelki, dar serca. Może ten dar sprawi, iż te dwie krople jednak się odnajdą i połączą.
Piotr przyglądał się choince i bezgranicznie wierzył.

Piotr Kiewra