Piotr słuchał, ciocia opowiadała, a gdy powoli zaczęły się
jej kończyć tematy, spojrzała na niego i zapytała: - Piotrze, jesteś jakiś
milczący, co cię gryzie?
- Przepraszam, zamyśliłem się nad opinią mojej przyjaciółki. – odpowiedział, dodając do tego uśmiech, lecz
ciocia pytała dalej:
- I co, nie zgadzasz się z nią?
- Zgadzam się. Przecież wiesz, że akceptuję wszystko: i
nietypowe lato, i deszcz, i burzę, a więc i opinie przyjaciół na mój temat. – wyjaśnił
całkiem już pewny, że to wystarczy. Jednak nie wystarczyło:
- Piotrze, to pięknie akceptować przyjaciół, bez względu na
to, co o nas sądzą, ale ... – nie dokończyła, lecz Piotr domyślił się
dlaczego urwała w pół zdania i głośno się śmiejąc zwrócił się do niej: - Wiem,
wiem ciociu, koniecznie chcesz wiedzieć, co to za opinia? Powiem ci, to nie
tajemnica. Otóż w oczach mojej przyjaciółki jestem ciepłymi kluchami.
Spodziewał się ciocinego śmiechu, gdy tymczasem jej usta
zatrzymały się w jego połowie, na podbródku pojawiły się trzęsące się dołki, oczy
się zasmuciły, a w ich kącikach pojawiła się wilgoć. Ciocia odwróciła się i
pobiegła do kuchni.
Nie poszedł za nią. O nic nie chciał pytać. Znał jej drogę
życia, opowiadała mu o tym.
- Pewnie
znowu wróciło coś ze wspomnień. Sama mi o tym powie. To jej przyniesie ulgę. –
pomyślał. Czekał cierpliwie.
Po kwadransie wróciła. Otarte łzy i przyklejony uśmiech nie
były w stanie jego zmylić. Czuł, że cierpiała.
- „Kropelka”?* – zapytał.
- Tak. – odpowiedziała krótko. Usiadła naprzeciwko Piotra,
spojrzała na starą, czarno-białą fotkę na komodzie i tam gdzieś w treści tego
zdjęcia zatopiły się jej oczy, myśli i serce. Zniknęła. Siedziała obok, lecz
wszystko oprócz ciała było kilkadziesiąt lat wstecz.
Piotr wpatrywał się w nią
i czekał. Współodczuwał jej smutek, ale i radość, bo czuł, że to wspominanie
ważnych chwil jej życia przynosi jej też wiele radości. Czuł, że radość i
smutek, jak siostra i brat, idąc razem, trzymając się za ręce, dodały ciocinemu
życiu głębi, sprawiły, że odkryła i posiadła to, o czym inni mogą tylko marzyć
…
- Ciepłe kluchy. – nagle się odezwała. Wiedział, że zaczęła
swoją opowieść, więc milczał. Słuchał.
- Trudno uwierzyć, że dwa słowa mogą tak dużo zmienić w
naszym życiu. Trudno uwierzyć, ale to prawda. One zmieniły wszystko. Sprawiły
tyle bólu, cierpienia, oddaliły mnie na zawsze od ukochanej osoby. To tylko dwa
słowa, ale odebrały mi wszystko: rozum, szczęście, 50 lat mego życia. Wycisnęły
ze mnie cały ocean łez, morze żalu, wodospady nienawiści, ach …
Gdy spotkałam na łące chłopaka, gdy on zakochał się w moim
tańcu, w moich rozwianych wiatrem włosach, gdy razem spędzaliśmy najwspanialsze
chwile, cieszyłam się. Chciałam się chwalić nim przed wszystkimi, przed całym
światem, pochwaliłam się przed swoją, kilka lat starszą ode mnie kuzynką, a
właściwie ciocią. Ona koniecznie chciała zobaczyć źródło mego szczęścia.
Znalazłam sposób, by go jej pokazać. Zaproponowałam, by w pewien deszczowy
dzień, zamiast na łąkę pójść do kawiarenki. Usiedliśmy tam w trójkę, na krótko,
bo gdy tylko przestało padać pobiegliśmy na naszą łąkę. To wystarczyło mojej
cioci. Widziała go, on milczał, chyba nie wypowiedział żadnego słowa, czuł się tam
nieswojo, a ona miała już na jego temat opinię.
Gdy wieczorem się z nią spotkałam, powiedziała mi krótko: „Ciepłe
kluchy”. Opowiedziała mi o jej ideale mężczyzny. Wypytała czy przynosi mi
kwiaty, czy umie tańczyć, czy gra na gitarze, czy bez przerwy patrzy mi w oczy,
czy dobrze całuje i czy często mi powtarza, że mnie kocha, i czy jest śmiały? Powiedziała
też oczywiście, co miała na myśli mówiąc o śmiałości: - No wiesz, czy cię
dotyka, czy cię przytula, no wiesz … i tak dalej, i tak dalej …
Wtedy popsuła mi tylko mój wspaniały nastrój. Zapomniałam o
rozmowie z nią już następnego ranka, bo mój nieśmiały łąkowy chłopak sprawiał,
że chciało mi się tańczyć, śpiewać, obserwować razem z nim księżyc i gwiazdy.
Nie musiał mi patrzeć w oczy, nie musiał trzymać za rękę i całować, bym czuła,
że moje serce tańczy i śpiewa.
Gdy wyjechał, moja ciocia wróciła ze swoją opinią. Śmiała się
z listów, które od niego dostawałam, cały czas mnie pouczała, dawała swoje przykłady,
chciała, bym zrozumiała, że miłość to swego rodzaju gra między kobietą, a
mężczyzną, że powinnam się nauczyć bawić z nimi w myśliwego i króliczka. Wzięła
to sobie za punkt honoru: zjawiała się nieproszona u mnie i zatruwała mnie
swoimi naukami. Cały czas chwaliła się swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie.
Cały czas mi powtarzała: „potrzebujesz wojownika, a nie ciepłe kluchy”. I tak
dzień, w dzień. Miałam jej serdecznie dość. Nie wspomniałam w swoich listach do
mojego chłopaka o tym, bo uznałam, że ona mnie i tak nie przekona. Moje serce
było nieugięte.
Ona chyba jednak uznała, że oprócz nauk, potrzebna też jest
praktyka, więc prawie na siłę zabrała mnie kiedyś na jakąś zabawę, a tam
popchnęła mnie w ramiona bardzo przystojnego, wygadanego i bardzo śmiałego
wojownika. Ten porwał mnie do tańca. Przez cały wieczór razem tańczyliśmy.
Opowiadał mi cały czas o sobie, o swojej waleczności, o swoich marzeniach. Ściskał mnie w tańcu coraz mocniej, przytulał, aż w końcu zaczął całować.
Broniłam się, uciekałam, odpychałam, aż w końcu się zorientowałam, że to jest
właśnie ten rodzaj gry między kobietą a mężczyzną, o której mi mówiła moja
doświadczona ciocia. Więc uciekałam, a on mnie gonił. Wyściskana, wytańczona,
wycałowana, ledwo się wyrwałam z jego objęć i uścisków tuż nad ranem. A moja
ciocia cały czas tylko to obserwowała z tajemniczym uśmieszkiem.
Gdy wróciłam do domu przeczytałam kolejny list od mojego
chłopaka, pełny spokoju, ciszy, miłości, od razu poczułam się źle. Wstrząsały
mną jakieś dreszcze, jakieś dziwne myśli, no i czułam, że w pewnym sensie
zdradziłam swego ukochanego. Nie napisałam mu nic o tym moim doświadczeniu,
choć moje serce robiło mi wyrzuty, że zmieniłam się, że przestałam być szczera,
że tak naprawdę to w tym momencie zaczęłam prowadzić grę w myśliwego i
króliczka ze swoim chłopakiem. Zachciałam się do niego przytulić, chciałam by
potrzymał mnie za rękę, a on był daleko.
Natomiast blisko był wojownik. Codziennie przychodził do
mnie, zapraszał na kolejne imprezy, chciał się mną chwalić przed kumplami.
Jednak nie ulegałam. Powiedział mi, że uważa mnie za swoją dziewczynę, że się
we mnie zakochał, przynosił mi kwiaty.
Pewnego razu zaprosił mnie na wesele swojego przyjaciela. Na
tym samym weselu miała być też moja ciocia, więc zgodziłam się, bo czułam, że
obok niej mogę się czuć bezpiecznie. Ona oczywiście szkoliła mnie nadal,
starała się pobudzić moją „nieodkrytą jeszcze namiętność”. Cały czas
opowiadała, chwaliła się swoim szczęściem, pokazywała fotki, filmy.
Na weselu wojownik był szarmancki, męski, dowcipny, zabawny,
opiekuńczy. No i poczułam się przy nim bezpiecznie. Lecz z każdym kieliszkiem
stawał się coraz większym wojownikiem. Rosła jego śmiałość, jego odwaga i
waleczność. Ciocia cały czas się przy nas kręciła i zmusiła mnie do kilku
lampek wina. Zauważyłam też, że kilka kobiet zazdrościło mi mego przystojnego i
śmiałego wojownika, bo od czasu do czasu wyrywały mi go do tańca. Wtedy może po
raz pierwszy poczułam się w jakiś szczególny i brzydki sposób ważna i wyróżniona.
Odezwał się mój egoizm.
Jednak wojownik po każdym tańcu z innymi kobietami szybko
wracał do mnie. W połowie wesela po kolejnym kieliszku był już na tyle odważny,
że … się rozpłakał wtulony we mnie w tańcu. Powiedział, że jest nieszczęśliwy,
że beze mnie nie potrafi żyć, że tęskni i że nie wyobraża sobie życia beze
mnie. Wtedy to, po raz pierwszy ja go przytuliłam. Bardzo chciałam się przytulić
do mojego łąkowego chłopaka, lecz nie było go blisko, a i on nie był na tyle
śmiały, bym się oswoiła z jego bliskością. Wtuliłam się więc w wojownika. Gdy
po moim policzku spłynęła łza, on ją otarł. Wtedy jego śmiałość sięgnęła
szczytu. Chwycił mnie za rękę i ze środka wesela, z tłumu tańczących gości
zabrał mnie do ogrodu, pociągnął w ustronne miejsce i szaleńczo całował,
dotykał. Przez moje ciało przebiegały dreszcze, zapomniałam się.
Wróciliśmy. Po kilku następnych lampkach szampana i wina
poczułam się bardzo zamieszana. Mój bardzo śmiały wojownik nie pozwalał mi
jednak na chwilkę odpoczynku, refleksji, na otrzeźwienie, na zapytanie się
serca o jego zdanie na ten temat.
Tuż nad ranem podeszła do mnie moja ciocia i zapytała
tajemniczo: - Czy już teraz wiesz, co to są ciepłe kluchy?
Nie wiem, czy to z powodu tego, że się wszystko tak szybko
działo, czy to z powodu lampek szampana nie zwietrzyłam wtedy spisku, no cóż,
gdybym wtedy pozwoliła sobie posłuchać swojej natury, swojego serca, można by
jeszcze zawrócić z drogi zatracenia. Lecz w tamtym czasie, tuż nad ranem nie
wiedziałam, że popełniam największy błąd swego życia, że się dałam
zmanipulować, posłuchałam opinii innych osób, uległam namiętności, odstawiłam na
bok głos serca, pozwoliłam zagłuszyć go muzyce, hałasom zabawy, pozwoliłam
sobie lampkami wina stłumić moją czujność, moją naturę, prawdę o mnie. Uległam
głosom, podszeptom, słowom, obietnicom, pokusom, zamiast słuchać siebie.
Wtedy to, w tym wielkim zamieszaniu, w wirze tańca, w hałasie
muzyki, śpiewu, krzyków, wśród hałasów w mojej głowie wojownik poszedł na
całość: poprosił mnie o rękę. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, on to uznał za
zgodę i kilka dni później, zanim wróciła do mnie moja własna cisza, byłam już
jego żoną.
Tak, on był naprawdę wielkim wojownikiem, parł do przodu jak
czołg. Od razu zaplanował wspólny wyjazd nad morze. Wynajął pokój i
pojechaliśmy. Tam się przekonałam, że bez lampek wina, bez muzyki i hałasu, bez
popychania mojej ciotki, to ja się boję tego wojownika, że nic mnie z nim nie
łączy, że bez zamieszania wokół, bez uśpienia mego serca, on nie potrafi
pobudzić mej namiętności.
Gdy tylko postawiłam opór wobec jego wojowniczej natury,
uderzył mnie, właściwie to mnie pobił. Uciekłam.
Wtedy do mnie dotarło, co takiego się wydarzyło, od kiedy
pokazałam mojego chłopaka ciotce.
Znienawidziłam siebie, znienawidziłam ciotkę, znienawidziłam
wojownika. Płakałam. Nie miałam komu się poskarżyć. Poczułam, że zmarnowałam
sobie życie.
„Ciepłe kluchy”, te słowa stały się moim straszakiem,
wyznacznikiem niedojrzałości, nie mojej, lecz kogoś, kto takie opinie głosi. Te
dwa słowa odmieniły moje życie, przybliżyły do mnie nieznane mi do tej pory
lęki, złych ludzi, lecz oddaliły innych, tych, których kochałam. Tak mi się
wtedy wydawało.
Przewróciły mnie do góry nogami, zrobiły mi w głowie
śmietnik. Potrzebowałam kilkudziesięciu lat, by trochę tam posprzątać. Ale
dzięki nim doświadczyłam prawdziwego życia, zrozumiałam, że moje własne opinie,
szczególnie mego serca, są dla mnie o niebo ważniejsze od tych zewnętrznych
opinii. Zrozumiałam, że słowa nic nie znaczą, że liczy się doświadczanie, liczy
się prawda, nie ta z podręczników, ale nasza własna.
Przekonałam się, że moje serce się nie myli, że głosi tylko
prawdę, odwieczną, najprawdziwszą, niezłomną, niezniszczalną, niepodlegającą
zmianom, wpływom, opiniom, niepotrzebującą dowodów. I to był mój zysk.
Na początku obarczyłam siebie winą, bo straciłam czujność,
posłuchałam innych, dałam się zmanipulować, okazałam się słaba,
niedoświadczona, dałam się wykorzystać i skrzywdziłam siebie, a przede
wszystkim mojego łąkowego chłopaka.
Dzięki mojej cioci dojrzałam.
Odkryłam, co nas różni: ona oceniała ludzi, mężczyzn po ich
wyglądzie, zachowaniu, po doświadczeniu w zdobywaniu kobiet. Nie miało dla niej
kompletnie znaczenia, jaki ktoś jest w środku.
Przez to nagromadziło się wokół niej mnóstwo ciemnych typków,
drani, mężczyzn typu macho, którzy nauczyli się grać, i tą grą, udawaniem,
zdobywali niewieście serca i ciała. Po latach poodkrywałam ją coraz głębiej. Była
zbyt niedojrzała, zbyt mocno przekonana o swojej nieomylności, by mogła mnie
wysłuchać, by zrozumieć mój punkt widzenia. Przez lata takiego życia nie
doświadczyła nigdy miłości, nigdy.
Po tym jak jej wyrzygałam wszystko, co o niej myślę, jak
obarczyłam ją odpowiedzialnością za moje nieszczęście, za to, że mną tak
manipulowała, że rozstałam się z moim chłopakiem, za to, że przyczyniła się do
obudzenia we mnie ciemnej strony mojej natury, za to, że uległam pokusom
zamiast głosowi serca, kilkanaście lat się nie widziałyśmy. Powiedziałam jej, jak
ją nienawidzę, i że jest najbardziej podłą, podstępną żmiją, na jaką trafiłam w
życiu.
Kiedyś jednak, przy okazji jakiejś rodzinnej imprezy spotkałyśmy
się. Przestraszyłam się. Była wrakiem człowieka. Wyglądała na bardzo
zniszczoną, steraną życiem, nieszczęśliwą kobietę, na bardziej nieszczęśliwą
niż ja. Zrobiło mi się jej żal. Podeszłam wtedy do niej i poprosiłam, by mi
trochę o sobie opowiedziała.
Jej życie to było pasmo nieszczęść. Sama je sobie
zafundowała. Nigdy nie zaznała miłości. Nie wiedziała nawet, czym jest
prawdziwa miłość. Bardzo usilne jej poszukiwała, lecz nie znalazła, nie mogła
znaleźć.
Poczułam się przy niej szczęściarą, ja przynajmniej, kiedyś to
przeżyłam, zaznałam prawdziwej miłości, mogłam się czuć wyróżniona. Dopiero
wtedy zdałam sobie sprawę, że nadal kocham i że pewnie nadal jestem kochana,
zrozumiałam, że taka miłość nie rdzewieje, że ona nadal jest w moim sercu i
pewnie zawsze będzie. Wtedy też zrozumiałam kilka kolejnych rzeczy.
Zrozumiałam, że dzięki mojej ciotce poznałam różne smaki życia, poznałam
nieszczęście, ale przede wszystkim nauczyłam się doceniać to, co prawdziwe,
wartościowe, zrozumiałam, że miłość przychodzi sama i to wtedy, kiedy sama uzna
za stosowne, że nie trzeba o nią walczyć i że miłość i namiętność, to dwie
zupełnie różne rzeczy.
Ciotka te wszystkie swoje zauroczenia męskością, siłą,
zdecydowaniem, odwagą, wojowniczością, zewnętrznością, atrakcyjnością mężczyzn,
których napotykała, brała za miłość. Odrzucała innych, wg niej niemęskich, bo
nie pasowali do jej obrazu prawdziwego mężczyzny. Poklasyfikowała mężczyzn na
wojowników i na ciepłe kluchy. Pragnęła miłości, lecz wybierała mężczyzn,
którzy nie potrafili kochać. Potrafili być namiętnymi kochankami, potrafili
zagrać miłość, o nią zawalczyć i zawalczyć o kobietę, lecz nie mogli dać tego,
czego nie posiadali. Żaden z nich nie miał w sobie miłości, bo nie mógł mieć: wojownik nigdy jej nie miał i nie będzie miał.
Myliła się. Pokazywało jej to życie, lecz nie była w stanie
tego dojrzeć.
Ja dzięki niej nauczyłam się, by nie oceniać ludzi po ich
wyglądzie i charakterze, po tym, co mówią i robią, nauczyłam się tego, by dawać
im czas i okazję, by przemówiły ich serca, ich wnętrza.
Mój chłopak, w porównaniu z ciocinymi wojownikami, tak
naprawdę był ciepłymi kluchami, ale to tylko w jej opinii. W mojej był
najwspanialszym wojownikiem, jakiego można było sobie wyobrazić, był prawdziwym
rycerzem, kimś, kto potrafi rozkochać kobietę do granic szaleństwa, bez żadnego
wysiłku, wystarczy, po prostu, że jest jaki jest. Nie musiał grać, nie musiał
walczyć, nie musiał być ani kowbojem, ani macho, ani kimkolwiek, po prostu
poznałam jego serce i moje zaakceptowało jego takim, jakim był. A najważniejsze,
że to było coś trwałego, niezniszczalnego, coś, co już nigdy się nie zagubi,
nawet, gdy jest tylko kroplą w oceanie innych kropel. Jego serce też kochało
bezwarunkowo. Wystarczyło, że istniałam, nie musiałam być jakaś szczególna, nie
musiałam niczego szczególnego robić, nie musiałam o nic walczyć. Pokazałam mu
jedynie swoją prawdziwą naturę i to wystarczyło.
Ciocia przy swoich poszukiwaniach miłości korzystała z wiedzy,
z różnych encyklopedii i podręczników, z filmów, opowiadań, doświadczeń innych
ludzi, ja tylko i wyłącznie z głosu serca. I ja „wygrywałam”, a ona
przegrywała. Wygrywałam, chociaż wydawało mi się na początku, że przegrałam.
Zrozumiałam jednak, że liczy się to, co jest na długi termin, na całe życie,
coś, czego nic i nikt nie może zniszczyć, a nie tylko chwilowa przyjemność,
chwilowa radość z pokonania kogoś.
Moja miłość nikogo nie
pokonywała i nikogo nie czyniła niewolnikiem, ciocia z całą tą swoją wojenną
sztuką próbowała zniewalać wojowników i sama się wpędzała do niewoli. Stąd była
zawsze nieszczęśliwa. Nie wiedziała skąd się bierze to nieszczęście, bo nie
potrafiła zrozumieć, że miłość i wolność chodzą ze sobą w parze.
Porozmawiałyśmy. Chyba się już w życiu nacierpiała, bo pierwszy
raz mnie wysłuchała, pierwszy raz to ja mogłam jej czegoś nauczyć, mogłam jej
pomóc zrozumieć. Powiedziałam jej jedynie, by patrzyła sercem i to by
zweryfikowała swój sposób patrzenia na ludzi, by nie oceniała mężczyzn po
pozorach, by nauczyła się dawać im czas i okazję, by przemówiły ich serca, ich
natura, a nie ich wyuczone wojownicze sztuczki.
I znowu nie widziałyśmy się wiele lat. Gdy ją kolejny raz
spotkałam, była już zupełnie inną kobietą i wtedy zrozumiałam, że to ja miałam
misję jej czegoś nauczyć, że ona miała tak mi „urządzić” życie, bym zrozumiała,
bym odpowiednio wcześnie dojrzała, by później pomóc w marszu na jej ścieżkach
życia.
Przebaczyłam mojej cioci. A gdy spotkałyśmy się całkiem niedawno,
już po tym, jak odnalazłam swoją zagubioną kropelkę i opowiedziałam jej
wszystko, zostałyśmy nawet przyjaciółkami.
Jest szczęśliwa, odnalazła wreszcie miłość, potrafi się nią
dzielić, nie ocenia już ludzi po pozorach. Tego wszystkiego nauczyło jej
cierpienie, i moje, i jej cierpienie.
Jej mąż, wspaniały człowiek, to typowe ciepłe kluchy, takiego
przez całe życie szukała, lecz musiała do niego dorosnąć, stać się dojrzałą, by
go dojrzeć wśród milionów wojowników.
Ciocia skończyła swoją opowieść i na koniec zapytała: - No i
jak, moje ty ciepłe kluski, jak się czujecie?
- Wspaniale, ciociu! Naprawdę wspaniale!
Piotr Kiewra
*Powyższe opowiadanie
jest kontynuacją „Kropelki”. Oto link: http://rozmowyzwiatrem.blogspot.com/2014/03/kropelka.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane