piątek, 2 czerwca 2023

Księga górskich sekretów. Pamiętnik samotnego wędrowca

 



Oto pamiętnik, a w nim opowieść o samotnym wędrowcu i po górach, i w drodze przez życie, o pielgrzymie poszukującym własnego piękna i pomagającego odnaleźć je innym. „Księga…” to kilkaset ludzkich historii. Łączą je Tatry, te popularne i zapomniane ścieżki, łączy główna bohaterka, jej współczucie, umiejętność słuchania, poszukiwanie sensu i… przypadek, częściej postrzegany jako cud, z ukrytym w nim przesłaniem.

Spisane tu wspomnienia obejmują przestrzeń ponad stu lat, a wątki tragiczne przeplatają się z komicznymi. Góry i doliny, również te użyte jako metafora życia, przemijający czas, komunikacja na głębszych poziomach niż tylko werbalne, pozwalają nam obserwować zmiany u napotkanych ludzi, szczególnie tę bardziej subtelną rzeczywistość: myśli, uczucia, stany ducha.  Tak jak wspinaczka buduje taternika, alpinistę, tak i osiągnięcie szczytu, również tego wewnątrz każdego wędrowca, pozwala rozpoznawać potencjał, oddalać cierpienie, cieszyć się szczęściem, dawać przykład…   

I nie tylko to - odkrywając własne piękno zaskoczeni zauważamy, że najmniejszy okruch życia, drobny kwiatek znaleziony z dala od ścieżki, każde bohaterów i nasze „Ach”, każda łza wczorajszego deszczu na świerkowej szpilce, i to, że coś się wydarzyło akurat minutę przed północą, ma znaczenie... To nic, że czasem, na kartach książki, musimy czekać nawet pięćdziesiąt lat, by to znaczenie zrozumieć…

To książka na trudne czasy… 

Samotny wędrowiec, to kobieta. Spotkałem ją raz, przy jakiejś rodzinnej okazji. Przegadaliśmy o Tatrach, o cudach życia, cały dzień, po czym każde z nas ruszyło w swoją stronę.

Przez kilkanaście lat nie miałem o niej żadnej wiadomości, aż któregoś dnia dostałem paczuszkę, a w środku twardo oprawiony pamiętnik, a w nim wspomnienia, fakty. W liście do mnie napisała: Czuję, że potrafisz przekazać, podarować światu, w postaci słów, coś ode mnie, w taki sposób, by trafiło to do innych serc i dusz. Ja ci posyłam energię, ty to przetłumacz na język zrozumiały dla wszystkich.” Miałem przemienić pamiętnik w opowieść i tak też zrobiłem. Powstało w ten sposób kilkaset historii.

Opublilkowałem kilka z nich na blogu z opowiadaniami, na mojej facebookowej stronie, w górskich grupach i tam spodobały się czytelnikom, którzy sugerowali wydanie tego materiału w formie książkowej. Z taką propozycją wystąpiły również w prywatnej korespondencji dwa wydawnictwa. I jest…

Całość zawarta jest w książce „Księga górskich sekretów.  Pamiętnik samotnego wędrowca.” Wydana nakładem  Wydanictwa STAPIS, w cyklu: Literatura górska na świecie.  Oto link do księgarni internetowej, a tam opis wraz z opiniami https://www.stapis.com.pl/?product=ksiega-gorskich-sekretow-piotr-kiewra

 Poniżej jedna z tych niezwykłych opowieści:

Lekcja życia na Giewoncie i śmiech „Sabały”

Późnym rankiem wyruszyliśmy z moją studencką bracią w góry. W planie mieliśmy Giewont przez Strążyską. Pogoda przepiękna, słońce przypiekało. Giewont z oddali skrzył się okolony konturem świetlistości i zapraszał. Chłopcy popędzali dziewczyny, bo jak zwykle bardzo im się spieszyło, by zdobyć, by zaliczyć kolejną tatrzańską okazałość.

Mijaliśmy jedno po drugim skrzyżowania, przeciskaliśmy się wąską uliczką, wzdłuż góralskich płotów, schnącego w podwórzach prania, wietrzonych wiatrem i słońcem góralskich pierzyn.

Za jedną z ostatnich chat, na małej łączce, przy samiuśkiej drodze, siedział na jakimś zasłoniętym kocem fotelu, stary góral. Siedział w bacowskim kapeluszu, spod, którego wychodziły długie, siwe włosy. Zwrócony twarzą do gór wpatrywał się… chyba w krzyż na Giewoncie. Gdy chłopcy go ujrzeli od razu ryknęli śmiechem. Podeszli bliżej i prosto do niego:

- Hej „Sabało”, jak tam dzisiaj będzie z pogodą, bo my, wiecie, chcemy na Giewont. – stary zaśmiał się. Widać, że się wcale nie obraził i po góralsku coś im odpowiedział o pogodzie i dodał mniej więcej tak:

 - Straśne z was hałaśniki, hory takich nie lubiom i Giewont takich nie lubi. - i tu do mnie:

-  Ale ty „dziywka” jesteś inna, ciebie hory lubiom, bo żeś cicho, jako truśka. 

Moja kompania wybuchła gromkim śmiechem, wytykając mnie palcami. Później przez całą drogę powtarzali:

- Stary od razu zauważył, żeś dziwka. Górale znają się na ludziach, nie ma co. – i  chichotom nie było końca i… zostałam „dziwką” dla tego towarzystwa. Pewnie mimowolnie się zaczerwieniłam na twarzy i gdzieś tam wewnątrz wszystko się we mnie zagotowało. Dopiero, gdy chłopcy zauważyli moje łzy, uciszyli się i dali mi spokój (przynajmniej w tej chwili, bo już od tej pory zwracali się do mnie per „dziwka”).

 

Spojrzałam na starca, Bogu ducha winnego „Sabałę”. Coś w nim było intrygującego. On też się śmiał, nie prześmiewczo jak ci chłopcy i dziewczyny, ale inaczej. Czułam, że muszę z nim pogadać, bo jego śmiech i te jego oczy mnie intrygowały jakąś tajemnicą. I dużo bardziej pociągały niż zdobycie „Giewonta”, niż wędrowanie i poznawanie gór w towarzystwie „hałaśników”.  Stary się śmiał, może nie w głos, może niezbyt wyraźnie na twarzy, ale gdzieś wewnątrz, całym sobą śmiał się. Podeszłam do niego, podałam mu rękę i powiedziałam:

- Dziękuję. - a on do mnie:

 - Uważaj na siebie, nie pędź jak te rozgorączkowane głowy!

Ruszyłam za grupą. Ruszyłam, choć nie miałam ochoty.                                                                                           Moja kompania przeleciała przez Strążyską jak wicher. Nie zaciekawiła ich łąka, potok, Siklawica, widok Giewontu z doliny, nie zainteresowało „menu” w schronisku. Parli do przodu jak „ruskie czołgi”, a ja za nimi jak pies na łańcuchu. Wtedy powiedziałam sobie w duchu: „Dość! Nie będę niczyim psem, za nikim nie będę ganiać, do nikogo nie będę uwiązana. Nie jestem tu dla towarzystwa, ani tym bardziej do spełniania czyichkolwiek oczekiwań, ani oni nie są mi potrzebni do spełniania moich. By podziwiać, poznawać, by kochać góry, nikt nie jest mi potrzebny, żaden zawodnik, ani przewodnik gaduła. Nie potrzeba mi o nich wiedzy, potrzeba mi gór, ich obecności i mojej w nich obecności. Potrzeba mi uczucia, a nie gadania i biegania, potrzeba mi być, a nie zdobywać, potrzeba mi być, a nie wiedzieć.

Idę za wami, ale obiecuję sobie w sercu i duchu, że ostatni raz jestem pudelkiem na smyczy. Koniec z tym!”                                                                                                                                                                              Na Giewont nie wlazłam, bo, po co? By się chwalić, by być dumną z siebie? By przebiec przez ten szczyt jak po olimpijskiej bieżni? Tutaj odgryzłam i odrzuciłam smycz. Wróciłam na kwaterę sama w ciszy.

Rano w chacie, w której nocowaliśmy zostawiłam u góralki kartkę do mojego hałaśliwego i pędzącego szybciej niż wiatr bractwa: „Idę w góry sama. Nie martwcie się wrócę cała i zdrowa wieczorem”.

Do gór nie dotarłam. Ruszyłam znowu drogą ku słońcu, do Strążyskiej, by pobyć sam na sam z tamtejszą łąką i potokiem… i idę, patrzę, a tu „Sabała” znowu sobie siedzi, tak jak wczoraj i patrzy w słońce, a w nim uśmiech, a w oczach łzy. Wydawało mi się, że górale to twardziele i nie ronią łez. Zatrzymałam się, więc przy nim. A on nawet nie spojrzawszy na mnie, mówi: 

- Wiedziałem, że przyjdziesz. Nie gniewasz się za „dziywkę”? To po naszemu dziewczyna. Chciałaś o coś zapytać?

Usiadłam obok „Sabały” na trawie, i zostałam do końca dnia. Przyjrzałam mu się, a on mi. Naprawdę jest do niego podobny - o ile pamiętam z gdzieś widzianej fotki, lub pomnika. Odpowiedziałam:                                         

- Nie, nie ma we mnie żadnego pytania. Ot przyszłam popatrzeć stąd na góry, w słońce. Nie mówi pan dzisiaj po góralsku.                                                                                                                                  - Nie jestem góralem. Jestem tu zupełnie przypadkiem. Przyjechałem do Zakopanego kilkadziesiąt lat temu, tak jak ty, z kilkoma przyjaciółmi, też hałaśliwymi i wesołymi ludźmi. I zostałem tu na zawsze… nie mogłem stąd odejść.                                                                                                         

- Ma pan szczęście. Cieszył się pan Tatrami, na co dzień, pewnie zna pan je jak własną kieszeń. A teraz pan wspomina tamte piękne chwile, czyż tak? - zapytałam nieświadoma tego, jaka jest prawda.                                                                                                                                                - Nie dziecinko, byłem tam tylko raz. Tylko raz. Moi kumple i ja, jak to młokosy, pędziliśmy jak wiatr w te góry i już pierwszego dnia postanowiliśmy wdrapać się najwyżej jak się da. I ten pierwszy dzień wystarczył… Od tej pory nie postawiłem kroku w stronę gór. Choć każdego dnia tęskniłem patrząc na te wierzchołki, w te słońce. Prawdę powiedziawszy, to dawno temu, bardzo zazdrościłem słońcu, że tak codziennie odwiedza Tatry, że patrzy na te cuda i czerpie ich miłość, syci swą gorącą duszę. Zazdrościłem do tego stopnia, że wpatrywałem się godzinami w jego stronę, próbując sobie wyobrazić, na co patrzy i jak jest z tego powodu szczęśliwe.                                                                                                                                                                        I któregoś dnia, było to znacznie później, gdy już dojrzałem, olśniło mnie. Tak, to nie góry, to nie Tatry karmiły miłością słońce, lecz odwrotnie. Zrezygnowałem, więc z pośrednika i od tej pory patrzę na nie i dostaję mnóstwo ciepła i miłości. Nauczyłem się też oddawać swoją miłość. I teraz jestem jego uczniem. Zniknęła zazdrość, zniknęła tęsknota i towarzyszący jej smutek. Śmieję się, w sercu, duszy i w ciele. Jeśli płaczę, to są łzy, które płyną, bo się szczerze śmieję.                                                                                                                                                                                 W mojej sytuacji potrzebowałem jakiegoś mistrza, by nie zwariować i nie zapić się na śmierć. Nie mogłem pójść i go szukać, więc on przyszedł do mnie, on mnie wybrał. Od tamtego czasu jest nim słońce.                                                                                                                                                            I tak patrzę w stronę mojego mistrza i w stronę gór, i uczę się rozumieć. W każdy słoneczny dzień siadam tu i… patrzę. I tak to jest. – skończył. Nie mogłam się oprzeć, by nie zapytać:                     

 - Co się wtedy wydarzyło, w czasie tej pierwszej wyprawy?                                                                       Zamiast odpowiedzieć odsunął koc… Tak, to był fotel, lecz na kółkach, a w miejscu, gdzie powinny być nogi, była gruba poduszka. Po chwili dodał:

- Moich dwóch przyjaciół nie miało tyle szczęścia… - zamilkł i nadal lekko zmrużonymi oczami „rozmawiał” ze swoim mistrzem. Mimo gorzkiej prawdy czułam, że nie ma w nim smutku. Uśmiechnęłam się do niego, chociaż nie byłam pewna, czy mój uśmiech jest szczery. Pomyślałam, że daleka jeszcze droga przede mną. Patrząc na niego zrozumiałam jedno: „Można być szczęśliwym bez względu na to, co się wokół wydarza, bez względu na to jak gorzkie są nasze wspomnienia, i jak beznadziejna nasza przyszłość. Można. Trzeba jednak odszukać „to” w sobie. Tego nie ma nigdzie indziej, tylko w nas.”

 

Gadaliśmy długo, aż ognista kula schowała się gdzieś za smrekami i chatami. Wtedy podziękowałam „Sabale”, za jego wielką naukę. Podziękowałam w duchu za podpowiedź intuicji: „Idź”. Dzięki ufności w ten wewnętrzny głos, dostałam to, czego szukałabym pewnie i ze sto lat.                                                                                                                                                                        Z naszej długiej rozmowy z twarzami ku górom i słońcu, wynotowałam kilka zdań, które „Sabała” wypowiedział.  Biorę je do serca:

 „Góry kochają cichych. Cisi kochają góry. Cisza to język natury oraz ludzkich serc i dusz.”

 „Bez względu na to, czy masz nogi, czy nie i tak „wędrujesz” przez życie samotnie.”
„Nie ma znaczenia, ilu masz przyjaciół i kochanków, żyjesz i umierasz samotnie.”
„W samotności więcej rozumiesz.”
„Cierpienie to chmury i góry zasłaniające słońce. To nie życie je nam stawia przed oczami, to głowa je tworzy.”
„Cierpienie nie wynika z samotności, wynika z niezrozumienia jego roli.”
„Cierpienie to początek drogi do uśmiechu i radości. Wtedy to, na początku, spotykamy góry i doliny. Trzeba przez nie przejść.  Nie ma innej ścieżki.”
„Słońce jest lekarzem ciała i duchowym mistrzem, gdy patrzysz na nie sercem i duszą. Tak jest z każdym obiektem, na który w ten sposób patrzysz.”