Aż do tej chwili takie słowo jak „sens” nie istniało. Do tej
pory było zupełnie innym słowem, pojawiało się, ale to nie było to słowo.
Teraz nagle objawiło się, tu, w połowie wędrówki.
Tak, zanim się pojawiłem na tym pustkowiu, na łące, niezbyt
urodzajnej i suchej, będącej bardziej stepem, niż czymś tak użytecznym jak
łąka, to słowo było beztroskim dzieckiem, które nad niczym się nie zastanawia,
bo się bawi. Udziela się w wielu zdaniach, ale nigdy nie było kluczem.
Teraz nim się stało i od razu wszystko się zmieniło. Od razu,
przy nim, urosły też inne słowa, lecz wiele innych słów zmalało, zaczęły
znikać.
Co ma wspólnego skowronek z narodzinami tego słowa? Ma, bo to
on je wyśpiewał …
Już od miesięcy coś się działo. Wiem co: oddalała się ona.
Komuś innemu podała swą dłoń, a ten już jej nie puścił. Przewidziałem to, a
nawet ją ku niemu popchnąłem, bo chciałem się cieszyć jej szczęściem i
cieszyłem, ale … coś się zaczęło dziać. Wiem, że coś rosło i było to coś
dobrego. Kiedyś może byłaby to zazdrość, żal, poczucie osamotnienia, dzisiaj
już nie. Miłość rosła, ale rosło też coś innego, tylko co?
Był czerwcowy weekend. Obudził mnie wschód słońca, a
właściwie to cieszące się nim słowiki. Obejrzałem go przez okno, a gdy
zachciałem poczuć ten moment jeszcze bardziej, wyszedłem do ogrodu. Nacieszyłem
się i znowu poszedłem spać.
To „coś” nie dawało mi siedzieć w jednym miejscu. Pragnąłem
ciszy, bezludzia, bo taka była moja natura, już ją dobrze poznałem. Lubiłem cieszyć
się ciszą, ale nie w jednym miejscu, w bezruchu, lecz w wędrówce przez ciszę, więc
ledwo wstałem, siadłem na rower.
Nie poszukiwałem jej, bo we mnie już od dawna była, ale
lubiłem wędrować od jej krańca do krańca i poznawać jej różne odcienie i kolory.
I również jej różne głosy. Tak, cisza potrafiła być jak melodia, jak pieśń, jak
piosenka i w różnych miejscach, w różnych porach roku, porach dnia, różnych
stanach serca, używała innych nut, innych bezdźwięcznych słów, innej muzyki.
Była po prostu inna. Była płytka, a raz głęboka, lekko smutna lub wesoła, wręcz
radosna, mogła być błoga, albo męcząca, nawet nudna, ale inna. Tak, serce miało
swoje różne nastroje i różnymi ich odmianami się cieszyło.
Wyjechałem z lasu, a przede mną rozpostarł się kawał
rozgrzanej słońcem, drgającej gorączką przestrzeni. Podzielona drogą zielona, niebieska, żółta, czerwonawa, trawiasta i gdzieniegdzie krzewiasta, ukwiecona równina, napełniła mnie
swoim ogromem, powietrzem, słońcem, wiatrem i … wolnością. Tu wiatr rozmawiał z
trawami, a one kłaniały się chmurom i słońcu jak fale na morzu.
Jechałem, aż zatrzymał mnie skowronek. Słyszałem go, lecz nie
widziałem. Gdzieś tu był, albo wśród traw, albo gdzieś zawieszony w górze. Znalazłem
sobie miejsce z dala od drogi i zanurzyłem się w tym trawiastym pustkowiu.
Skowronek przypomniał mi dzieciństwo. Znowu, kilkadziesiąt
lat później patrzyłem w niebo, przeszukując jego bezkres, by wyłowić małe,
ruchliwe, ale zawieszone w przestrzeni stworzonka, które wyśpiewywały swoją
radość, swój entuzjazm, swoją spontaniczność i swoją wolność. Śpiewały, ot tak
dla świata, nie dla mnie, może i nie dla siebie, dla nikogo konkretnego, nie na
pokaz, ot tak bezinteresownie dzieliły się radością. Słyszałem tę radość,
czułem ją, lecz nigdzie nie mogłem wypatrzeć. Była tu gdzieś blisko, tuż nad
głową. Widziałem nieliczne, małe, białe chmury i błękit, wiedziałem, że gdzieś
w jego głębi za chwilkę odnajdę te małe źródełka radości. Przymknąłem oczy i
zobaczyłem je, te z dzieciństwa. Te same: - One są wieczne. – pomyślałem. –
Tak, wszystko jest wieczne. Nic nie umiera, wszystko żyje wiecznie. Tu gdzieś
nade mną są na to dowody, wystarczy otworzyć oczy. – i otworzyłem, nie bałem
się otworzyć ... i naprawdę były.
Był. Zawieszony kilka, może dziesięć metrów nad moją głową,
przebierał skrzydełkami i śpiewał. To te same pieśni co w dzieciństwie. Nic się
nie zmieniło. Skowronek jest taki sam, jego pieśń ta sama, radość ta sama i ja
taki sam. Te same łzy, te same uczucia, ta sama błogość bycia tu i teraz, razem
z tym stworzeniem, ja z nim, a on ze mną. I słońce jest to samo, i niebo to
samo, trawy te same i ten sam wiatr – nic się nie zmieniło. Czas nie pokonał
żadnej drogi. Ja byłem w drodze i miałem wrażenie, że przemieszczam się w
czasie, ale to tylko iluzja. Uczucie to samo, a reszta to iluzje, a reszta to
scenariusze grane przez umysł.
Wtedy w dzieciństwie była beztroska i po prostu cieszenie
się. Wtedy nie mogło być zastanawiania się nad sensem. Nie było żadnych pytań i
odpowiedzi, bo nie było wiedzy i wtedy jeszcze nikt mi nie powiedział, że wszystko
ma mieć jakiś swój sens. Skowronek po prostu śpiewał, a ja go słuchałem i
patrzyłem na niego. Czy to wymagało jakiegoś wyjaśniania, poszukiwania sensu?
Nie. To był szczęśliwy czas.
Później w młodości, słyszałem już o tym, że wszystko musi
mieć swój sens, wszystko musi mieć swoje przeznaczenie, swoje po co i dlaczego?
I było jeszcze wiele innych pytań, by stwierdzić, że coś ma sens, lub, że go
nie ma.
Gdy wtedy leżałem na łące skowronek był po coś. Był po to, by
było romantycznie. Śpiewał i latał, bym bardziej odczuwał porywy serca, by
dodać marzeniom i młodzieńczym fantazjom jeszcze więcej kolorów, więcej poezji,
by głębiej dotknąć, by bardziej się wzruszyć, by bardziej tęsknić, by używać
piękniejszych słów. By się dowiedzieć czym jest miłość, bo tylko miłości mogło
towarzyszyć tyle wspaniałości wokół. Tylko wtedy się dostrzegało skowronki i
falujące trawy, tylko wtedy potrafiło się rozmawiać z wiatrem, gdy serce było
rozedrgane, gdy kochało. A w innych chwilach, to wszystko było zwykłe, szare,
normalne, pospolite, codzienne.
Tak, to słowo się zmieniało przez lata. Sens nie istniał w
dzieciństwie, później się pojawił, ale chyba wraz z sensem zniknęła
bezinteresowność, pojawiły się warunki i okoliczności, pojawiły się miłości,
które tak naprawdę nimi nie były. Gdy doszukiwałem się sensu i w działaniach, i
w myślach, celach i zrealizowanych dziełach, to wszystko to miało swój sens,
lecz nie było szczęścia. Od razu widać było, że im czemuś nadawaliśmy większy
sens, tym mniej w tym było szczęścia. Nawet miłość, która właściwie jako jedyna
– podobno – na tym świecie ma sens, to trwałego szczęścia nie przyniosła.
Czyżby była nieprawdziwa? Czyżby to wszystko co ma sens teraz, traciło go w
przyszłości? Prawda jest niezmienna, więc jedyne wytłumaczenie jest w tym, że
wszystko co zmieniało w czasie swój sens, nie było prawdziwe, wszystko co
przynosiło nietrwałe szczęście, nie było oparte na prawdzie. Najsmutniejszą z
tych prawd … Czyżby tamte, minione miłości były nieprawdziwe? Czyżby nie były
miłościami? To czym były? I jaki miały sens?
Teraz, gdy to słowo znowu się zmieniło, chyba odnalazło swoją
głębię i prawdę.
Chyba tak jest, jedyny sens ma prawda. A co jest prawdziwe?
Jest kilka rzeczy prawdziwych, niezmienianych, trwałych, ponadczasowych.
Na przykład wolność. Tak, tylko taka wolność o jakiej tu
śpiewa skowronek ma sens.
Na przykład miłość. O niej też śpiewa skowronek, tu na
stepie, na tej wielkiej wolnej przestrzeni, miłość, która nie ma celu, ma tylko
być miłością, bezinteresowną, opartą na wolności, która niczego nie zabiera i
nie daje poza sobą samą. Taka ma sens.
Wiem co we mnie rosło.
Rosło w trudzie, w bólu i cierpieniu, niewyobrażalnym cierpieniu. Tylko tutaj
to widać, na tej wielkiej, wolnej przestrzeni, to widać. Słychać to w śpiewie
skowronka, a poczuć można tylko w swoim sercu. I dopiero, gdy się to połączy,
to rośnie coś prawdziwego, wielkiego, nieograniczonego, bez wyznaczonego celu,
bez jakiegoś specjalnego sensu, bezinteresownego i radosnego. Odczuwa się to
połączenie jako błogość. I wtedy wystarczy leżeć, czuć na sobie słońce i wiatr,
słuchać i obserwować skowronki,
wystarczy być. Bycie w ciszy, a gdy ona jest – jest się wolnym i bezinteresownie
się kocha.
Tylko to połączenie: miłość i wolność, wolność i miłość ma
sens. I tylko takie jest prawdziwe i tylko takie daje błogość.
Tak, obserwowanie skowronków ma sens. Tylko takie rzeczy mają
sens.
Skowronki śpiewały do wieczora, a przynajmniej słyszałem je
jeszcze długo w moim śnie, który się później przydarzył na wielkiej, pustej,
trawiastej przestrzeni. Gdy się obudziłem skowronki, ich śpiew, zabrałem ze
sobą, zabrałem te uczucia, które otrzymałem, a pozostawiłem te, które tu uwolniłem dla moich małych
przyjaciół, dla słońca, wiatru i falujących traw.
Tutaj nauczyłem się oddychać. To przyszło samo, pokazały mi
to skowronki i wiatr, i słońce, i trawy. One w każdym swoim wydechu oddają
miłość i we wdechu ją otrzymują. Nauczyło się tego moje serce i poczułem się
wolny.
Siadłem na rower i pojechałem w stronę domu, ale zabrałem ze
sobą tę przestrzeń, tę wolność i tę miłość. Zabrałem jedynie ich połączenie, bo
tylko obie razem mają sens.
Jeden długi dzień. Wschód i zachód słońca. I skowronki, te z
dzieciństwa i te obecne, łąka – to wszystko ma sens, gdy rozwija, gdy przynosi
zrozumienie.
I ona znowu się przybliżyła, ale ja byłem wolny.
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane