wtorek, 4 marca 2014

Dwa dni

Druga część opowiadania: "Aniołki nad Doliną Cichą".

Pokochały Tatry kilka lat temu. Od tego czasu schodziły je wzdłuż i wszerz. Gdy pojawiał się sierpień – nie było mowy o innym rozwiązaniu – nadchodził czas spotkania z ich ulubionymi górami. Lecz ostatniego dnia w nich pobytu, już zaczynały tęsknić … do następnego po nich wędrowania.

Mogły godzinami innym mówić o miłości do gór. Gdy je ktoś pytał, dlaczego? Tłumaczyły: góry, dzika przyroda, przygoda, ruch, emocje, piękne fotki, cudowne wspomnienia … ale tylko one wiedziały, jak głęboka jest ta miłość.

Tego, nikt z kim rozmawiały, nie potrafił do końca zrozumieć, nawet wtedy, gdy wędrowali razem. Taki ktoś obserwował kształty, kolory, światło i cień, wszystko to co na zewnątrz, one widziały uczucia, one schodziły głębiej. To był inny język … tak, tu trudno się było porozumieć.

Bywało, że ktoś chciał je naciągnąć na głębsze rozmowy. Tak, ale … ten język, więc wystarczało jedno krótkie, porozumiewawcze spojrzenie, mały, ledwo widoczny uśmiech – wspomnienie, jedna, mała chwilka smutku, łezki, to u jednej, lub u drugiej … i natychmiast kończyły na ten temat rozmowę.

Nie rozmawiały też o tym ze sobą, uznały … „bo po co, nie wszystko w życiu musi mieć swoje uzasadnienie”. Jeśli coś się lubi i kocha, to się lubi i kocha, to tyle. Jeśli się kocha bezinteresownie, to nie musi być z tego żadnych korzyści.

Mówiły i ta młodsza, i ta starsza: „kocham chodzić po górach, kocham tam być”. Ot tyle.

Przez kilka lat jeździły tam z innymi, ale powoli ich stała ekipa się wykruszyła. W tym roku, pojechały więc same – tak jak za pierwszym razem. I to im odpowiadało. Po prostu szły w góry. Nie musiały odpowiadać na pytania, rozmawiać o rzeczach, o których nie chciały tu słuchać i nie musiały gadać. Zostawiały „ziemskie” sprawy w domu, jedna w pracy, druga na uczelni, a tu, po prostu, maszerowały. W ciszy, w spokoju, pełne zaciekawienia, pełne energii, bo dobrze przygotowane, wyćwiczone.

Robiły fotki, co roku zresztą w tych samych miejscach. Młodsza uchodziła w tej dziedzinie za fachowca. Dostrzegała rzeczy, których niewielu potrafi dostrzec. To te chwile, te kawałki gór zatrzymywały się już na zawsze w jej fotkach.

Pytało wielu, kto ją tego nauczył – odpowiadała chwilką milczenia, małą, krótką, smutną chwilką milczenia, czasem łezką. Pytający wtedy odpuszczał, widział, że … czas zmienić przedmiot rozmowy.

Kwiaty bez imienia

Odwiedzały wiele różnych miejsc w Tatrach, ale jedno pojawiało się tam co roku. Właściwie to po jednodniowej aklimatyzacji, jakimś krótkim spacerze, następnego dnia jechały do Kuźnic, zatrzymywały się chwilkę nad stawem, siadały na kamieniach tuż przy brzegu, tak jakby na kogoś czekały, jakby się z kimś umówiły. Nie czekały jednak na nikogo, ot zatrzymywały się … ot tak, może na pamiątkę ich pierwszego spotkania z Tatrami.

Szły więc dalej świetnie im obu znaną ścieżką. Wchodziły na przełęcz, tam za każdym razem wiatr rozwiewał im włosy, a one stały i patrzyły zauroczone – jak wtedy, gdy weszły tu pierwszy raz. Siadały na tych samych kamieniach, patrzyły na góry i patrzyły w ich ulubioną Dolinę Cichą. To tutaj zakochały się w górach, w tych szczytach. Pokochały tę dolinę, pokochały ludzi, którzy tutaj przychodzą. To tutaj otrzymały lekcję miłości do gór. To tutaj para ptaków nauczyła tę starszą więcej przez chwilę, niż wiele innych życiowych doświadczeń przez lata. To tutaj wysłuchały najpiękniejszych słów o miłości, wysłuchały czegoś, czego się nie spodziewały. Nie mogły przypuszczać nawet, że lekcja miłości do gór, będzie tak naprawdę lekcją o miłości w ogóle.

Wypatrywały więc tych samych ptaków, ale od tamtego, pierwszego ich spotkania z Tatrami, nie udało im się to. Szczyty, doliny, wszystko na swoim miejscu, ale po orłach ani śladu. Czuły to co wtedy, to samo widziały, takie same wychodziły fotki, ale ptaków nie spotkały więcej. Wspominały je więc tylko.

Córka mówiła, matka słuchała … jedna przed drugą chowała swoje łzy. Od tamtego czasu, od tamtego dnia, długiego, wypełnionego wrażeniami, uczuciami, radością … nie rozmawiały o ich przewodniku – „nauczycielu Tatr” – tak go nazywały. Młodsza kilka razy pytała, próbowała się dowiedzieć „dlaczego”, ale starsza … dawała do zrozumienia, że nie czas, że „nie” … po prostu: „nie”. Jednak dla córki to wypowiedziane przez mamę „nie”, kryło zupełnie inną treść. Intuicja jej to podpowiadała, czuła to.

Było kolejne miejsce, które odwiedzały częściej niż inne. Może dlatego, że był to węzeł szlaków, że trzeba było tamtędy przejść, by pójść w wiele innych miejsc. Jednak to musiało być coś więcej, bo za każdym razem przeżywały tu wielką radość, podekscytowanie, zachwyt, jakby były tu pierwszy raz.

Już od początku, gdy poznały tę ścieżkę miały na niej swoje ulubione miejsca, na których zatrzymywały się na kilka minut – podziwiały, rozmyślały, a właściwie gubiły się w … myślach – nie myślały. Gdzieś odlatywały, rozpływały się. Zatykało je. Oddychały, a oddech był chyba jedynym dźwiękiem, który do nich docierał, a ten sygnał uświadamiał i jednej, i drugiej, że nadal istnieją. Postały chwilę, ułożyły w myślach parę strofek poezji – tak w tych miejscach stawały się poetkami, zrobiły kilka fotek i szły dalej. Kilka kroków … i fotka, i dalej… do następnej fotki.

Szły w milczeniu. Rozglądały się. Widziały szczyty, ścieżkę, smreki, kosodrzewinę i ciągle te same kwiaty*, których nazwa ciągle im umykała. Kiedyś starały się ją zapamiętać, nawet siebie nawzajem zobowiązywały, by ją gdzieś zapisać, ale daremnie – zapominały i tak. A teraz było już im wszystko jedno, nieważne jak się nazywają, ważne, że bardzo pasują do tego miejsca.

Skoro tak, to może ta nazwa jest zupełnie przypadkowa, ktoś nadał im to imię przez przypadek – mówiła jedna drugiej, może dlatego ulatuje, może powinnyśmy nadać im bardziej pasujące imię. Jednak nie starały się wymyśleć innego. Pogodziły się z tym, że te kwiaty nie mają nazwy – przynajmniej dla nich.

W końcu po przejściu kawałka po prostym terenie, ścieżka zaczęła opadać. Zobaczyły Kościelec, Świnicę, Kasprowy, bliżej zaś chatki rozmieszczone na hali, kawałek świata … jakby z jakiejś bajki. Smreki, kosówki – morze kosówek. I kwiaty. Fioletowe kwiaty. Kwiaty bez nazwy. Dalej od prawej do lewej niebosiężne góry. Ostro zakończone, szare, siwe, czarne, niżej zielone. Powyżej błękit, upstrzony gdzieniegdzie białymi chmurkami. I świecące w oczy słońce.

Każdy kto tu się zjawiał, zatrzymywał się, i bez względu na to czy robił fotki, czy nie, stał jakby z zatrzymanym oddechem, jakby oniemiały, jakby oszołomiony. Wydawało się, że niektórzy zapominali wszystkiego: jak się nazywają, po co tu przyjechali. Za to w oczach widać było zachwyt, skrywane łezki. Gdy się podsłuchiwało innych ludzi, nigdy, u nikogo, nie było słychać wiadomości ze świata, zwykłych ludzkich narzekań, narzekania na zmęczenie. Słyszało się i prozą, i wierszem wyrażane piękno, i to zarówno z ust tych bardziej, albo mniej wrażliwych. Tutaj ludzie zadziwiają siebie i swoich bliskich doborem słów, głębią, wrażliwością, lub nietypowym dla niektórych … milczeniem.

Tak samo i nasze bohaterki. Postały tylko chwilę i mimo, że nie powiedziały jednego słowa, to między nie i w to piękne miejsce, i w górę, w dół, we wszystkie strony świata, popłynęła energia. Niewidoczna energia, którą każdy, kto by na nie patrzył, mógł odebrać bez wysiłku. Niepotrzebne były słowa, gesty. To się czuło.

Zapatrzyły się w dal, zapatrzyły się na szczyty, na błękit nieba i chmury, na drewniane domki na hali, na świat jak z bajki. Zapatrzyły się na kwiaty – bezimienne kwiaty. Na morze fioletowych kwiatów, pięknych dostojnych, pełnych siły i piękna … które jest ich siłą.

Ten fiolet, groźne, wysokie, ostro zakończone, czarne i szare szczyty, błękit nieba, biel chmur, zieleń smreków, kosówek, trawy, oraz szare, brązowe i czerwone domki, to wszystko tworzyło klimat nie do opisania, nie do ujęcia słowami … to raj. Były tu po raz któryś i nie potrafiły przejść obok tego miejsca obojętnie. Tego się nie da zrobić. To jest niemożliwe.

Usiadły przy schronisku, wyciągnęły owoce i je jadły. Patrzyły na innych ludzi, obserwowały góry. A ich myśli gdzieś uciekały. Młodsza z nich bacznie przyglądała się setkom ludzi. Od tych kilku lat co roku obserwuje ludzi. Kilka razy serce jej mocniej zabiło, już myślała, że widzi kogoś, kogo tak dobrze pamięta, ale … nie, pomyłka. Kilka razy, lekko drgnęła, gdy zobaczyła czerwony plecak, ale znowu … nie. Spojrzała na góry, spojrzała w niebo, spojrzała na mamę i utonęła …

W czasie marszu niewiele mówiły, nie rozmawiały, lecz tu pod schroniskiem i później przy Czarny Stawie, słowa popłynęły niczym górski potok. Raz szybciej z większą energią, z większym – jak potok, szumem i łoskotem, raz ciszej, wolniej, jakby woda zmęczona pokonywaniem spadków terenu, omijaniem kamieni i głazów, chciała odpocząć. Tak i ich słowa były raz pełne wzniosłości i pędu, a raz wypowiadając je … odpoczywały.

Wydawało się, że się nic nie wydarzyło, że wykonały po prostu marsz, że odwiedziły dobrze znane sobie miejsce, ale jednak czuły się inaczej. Czuły się bogatsze, wzmocnione, silniejsze pięknem, silniejsze ciałem, ale przede wszystkim duchem. Coś w nich urosło. Czuły to za każdym razem, za każdym razem coś więcej, coś innego, coś lepszego. I to je tak ciągnęło w te miejsca. Wspinały się nie tylko pokonując metry wzdłuż i wzwyż, wspinały się coraz wyżej duchowo, coraz wyżej, na tyle wyżej, a właściwie głębiej, że odkryły świat rzeczy … niepoznawalnych.

Coraz więcej w nich było radości z odkrywania tajemnic. Może nie rozumiały więcej, ale ekscytowały je właśnie rzeczy, których nie rozumiały. Im mniej wiedziały, tym bardziej je to ekscytowało. W świecie przedmiotów, rzeczy zrobionych ludzką ręką, to co znane, zbadane, dotknięte, staje się nudne. W świecie natury, niepoznawalnego wnętrza człowieka, w świecie innych niepoznawalnych rzeczy, nudów już nie ma.

Im mniej wiedziały, tym więcej przed nimi tajemnic, tym bardziej były odważne, bo nie przeszkadzał im brak rozumienia. Ludzie boją się czegoś co jest trudno objąć umysłem, one przestały się tego bać, bo była to przygoda, fascynująca podróż. Im bardziej te podróże były tajemnicze, tym bardziej piękne. Po prostu były tu i to im wystarczało.

Uświadomiły sobie właśnie, że to w zupełności wystarcza – nie ma braków, niczego im nie brakuje, wszystkiego jest pod dostatkiem. Od tej pory postanowiły więc niczego nie zgłębiać (nauka, a odkrywanie poprzez doświadczanie to dwie zupełnie inne rzeczy), do czegokolwiek na siłę nie dążyć, nic nie planować, ale i niczego nie wspominać.

Czarny Staw. Tutaj ich górski potok słów jeszcze bardziej się rozkręcił niż przy schronisku. W drodze uciszał się – był milczący, a wtedy, płynęło – może – mniej słów, ale znacznie więcej innej energii, energii, do której wyrażenia słowa są niepotrzebne. Nie nadają się, są zbyt ubogie, zbyt błahe, zbyt dwuznaczne, zbyt długo się je wypowiada.

A więc potok płynął. Zauważyły, że bywają tu już ładnych kilka lat, ale czas się zatrzymał. Tu właśnie to odkryły – względność czasu. Tu się nic nie zmienia. Od tysięcy lat, może od milionów, życie jest takie samo, tajemnica ta sama, góry takie same, przyroda taka sama. Ludzie tacy sami.

To było najciekawsze spostrzeżenie: ludzie się też nie zmienili. Może inaczej myślą, z innych korzystają rzeczy, ale kochają tak samo, to samo ich zachwyca, tak samo tańczą, tak samo oddychają i tak samo szukają celu. Tak samo się wspinają zaciekawieni, co tam jest na szczycie, co tam jest za górą, za doliną. A jak już zaspokoją ciekawość, to i tak dalej tu przychodzą, bo odkrywają, że nie o cele chodzi, tylko o drogę, o radość bycia w drodze.

Wszystko tak samo. Te same kwiaty, te same chmury, tak samo zapominane nazwy kwiatów. Niektóre może nadal pozostają nie nazwane. Wiele rzeczy do dzisiaj pozostało nie nazwanych, to pewnie dobrze …

I słońce takie same. Tak samo jasno świeci, tak samo dużo niesie radości, powodów do cieszenia się dniem. Tak samo się waha, czy się spotkać z nocą, czy ustąpić innym gwiazdom, czy się schować za górami, za lasami. Tak samo rano się zastanawia, czy się zerwać, by zanieść więcej światła i ciepła ludziom, i pozostałym stworzeniom. Nie do końca jeszcze wyrwane ze snu waha się, przymierza się jak sportowiec przed wykonaniem próby, czy tym światłem, czy swoim ciepłem dać możliwość podziwiania świata, czy pozwolić ludziom sprawdzać każdego dnia, co wygra: rzeczywistość, czy wyobraźnia, jawa, czy sen.

Przegadały tak swoje dwa postoje. Wspięły się na wybraną przez siebie ścieżkę, lecz, tak jak od wielu lat, znowu ominęły tę, na którą sporo lat temu, miał je poprowadzić ich przewodnik. Wróciły z powrotem.

Ścieżek na następny dzień tym razem nie zaplanowały. Wspólnie postanowiły, że decyzję przyniesie kolejny dzień – chcą się nauczyć ufać kolejnym porankom. W górach burze i inne zjawiska dzieją się spontanicznie, więc czemu ludzie mieliby się z tego porządku wyłamywać. Od jutra zaczynają ćwiczyć spontaniczność. Wraz ze wschodem słońca przyjdzie decyzja.

Nauka spontaniczności

Jedna z nich zbudziła się o świcie, wyjrzała przez szybę … deszcz, mgła, mżawka. – Może przestanie, później – pomyślała. Spały więc dalej.

Godzinę później … nadal mżawka, mały deszcz, ale idą – postanowione. Gdzie? Starsza zaproponowała: – Zagramy w spontaniczność, pójdziemy na przystanek i pojedziemy tam, gdzie zawiezie nas pierwszy bus. Dobrze? Zgodziły się obie. Ubrały swoje czerwone peleryny, nasunęły kaptury na głowę i ruszyły w góry, ruszyły w deszcz, ruszyły w nieznane …

Zawiózł je do Kuźnic. – Co dalej? – Spojrzały na siebie. Młodsza zaproponowała:

- Gramy dalej. Poobserwujemy tę grupkę ludzi. Pójdziemy tam, gdzie nikt z nich nie pójdzie. Odczekały chwilkę, w tym miejscu co zwykle, nad stawem. Weszły na kamień, który przed chwilą zwolnił jeden z turystów. Zaszeleścił jedynie swoją granatową kapotką, zgrabnie zeskoczył i pomaszerował w kierunku jednej ze ścieżek. Poobserwowały ludzi przy kasie z biletami do parku i …

- Niestety! Trudno, chciałyśmy zabawy, mamy ją. Powtórka! Idziemy tam gdzie wczoraj – powiedziały prawie razem, roześmiały się … i poszły. Już po kilkudziesięciu krokach zauważyły zmianę. – To nie jest ta sama droga, co wczoraj.

Szły dalej w swoich kolorowych, foliowych kapotkach. Szeleściły przy każdym kroku, a kaptury mocno ograniczały widoczność. Im były wyżej tym mżawka była mniejsza, lecz tym bardziej były mokre – od wewnątrz.

Nastrój, który stworzyły mgły, bardzo ograniczone pole widzenia, sprawiły, że świat wydawał się mały. Góry gdzieś zniknęły, widać było tylko głazy pod nogami, ścieżkę parę kroków do przodu, najbliższe zaś ścieżki świerki i kosówki wyglądały jak stwory z bajki. Jakieś dziwne postaci, jedne wygięte, małe, poskręcane, inne wysokie, strzeliste, zakapturzone, jakby ginące w chmurach. Wszystko tajemnicze, bliskie, na dotknięcie ręki. Świat się zrobił bardzo mały, przytulny, pokazujący swoje wnętrze – inaczej niż wczoraj. To zauważyły wyraźnie.

Wczoraj świat odsłaniał swoje zewnętrze, wszystko na odległość – piękne, dalekie, wielkie, niedosiężne, dzisiaj odwrotnie – wnętrze, bliskie, dosłownie pod nogami, muskające dotykiem oczy, nozdrza, uszy, skórę, płaszcz, stopy, ale mimo wszystko nieznane. To świat zachęcający do nasłuchiwania, do rozmowy, ale zniechęcający do poszukiwania, do oczekiwania. Zupełnie nowy świat, nieznany. Każdy krok stawiany w nieznane. Dziewczyny zachwyciły się tym nowym światem. Taki zobaczyły po raz pierwszy.

W sierpniu, w połowie sierpnia w Tatrach jest najczęściej piękna, słoneczna pogoda. Tak było od wielu lat. Tak ich nauczył kiedyś ich przewodnik, ale zdarzają się pojedyncze dni z niepogodą. Dzisiaj trafiły na niepogodę. Uznały to za szczęście.

Na przełęczy, później na Równi Między Kopami okazało się, iż już nie pada, przynajmniej na tyle, iż można było ściągnąć kaptury. Szły dalej i to omijały kałuże, to przez nie przeskakiwały.

Miejsce w którym zawsze się zatrzymywały, by zrobić fotki, by rzucić okiem na doskonale widoczną stąd grań Tatr, tym razem przegapiły, bo poza widoczną na parę metrów ścieżką, od czasu do czasu można było zobaczyć tylko innych turystów, przebranych w różnokolorowe, szeleszczące peleryny z folii. Wyglądali zresztą jak ludki z bajki. Żółte, czerwone, zielone, niebieskie. Wyłaniali się dosłownie w ostatniej chwili. Kilka sekund wcześniej słychać było rozmowy, kroki, szelest folii, a nagle z naprzeciwka zbliżał się, ktoś patrzący pod nogi, wykonujący skoki nad kałużami. Od czasu do czasu wyprzedzały też takiekrasnoludki, takie zjawy.

Gdy doszły do ścieżki, która zaczęła opadać w dół na Halę Gąsienicową, zatrzymały się. Tutaj wczoraj tak się zachwycały, dzisiaj zobaczyły zupełnie inny świat, świat ograniczony do kilku zaledwie metrów. Wczoraj stąd podziwiały góry, błękit nieba, zielone hale, morze kosówek i fioletowe kwiaty. Dzisiaj tego nie zobaczyły, nie mogły zobaczyć. Nie widać zielonego dachu schroniska, nie widać dymu z komina, nie widać bajecznych domków, rozrzuconych po hali.

Kilka kroków przed nimi, stała jakaś postać w granatowej pelerynie. Ten ktoś patrzył tak, jakby chciał przeszyć na wskroś mgłę, jakby chciał zobaczyć coś, co się kryje za tymi miliardami mikroskopijnych kropel wody … Człowiek w granatowej kapocie ruszył dalej.

Po chwili ruszyły i one.

Parę kroków niżej, mgiełka jakby się rozrzedziła. Z każdym następnym krokiem, widoczność się poprawiała. Już na samej hali zobaczyły przynajmniej najbliższe domki. Były większe niż zawsze. Co się stało, czyżby urosły? Czyżby od wczoraj przeszły remont?

To co zobaczyły dalej, jeszcze bardziej je zadziwiło: kwiaty. Fioletowe kwiaty. Były ogromne, kilka razy większe niż zawsze. Czyżby tak urosły? Czyżby deszcz tak je odżywił? Wyłoniły się też drzewa i one wyglądały na ogromne, niezwykłe. Stały na baczność, okryte mgiełkami, ale wydawały się tak tajemnicze, tak … trudno było to opisać.

Najbardziej je jednak zaskoczyła ścieżka wśród kwiatów, kwiatów bez nazwy. Poczuły się jak w dżungli. Po lewej i prawej stronie nachylały się do nich, ale były tak duże i tak piękne jak nigdy do tej pory. Ich płatki, ich liście pokryte rosą, tysiącami kropel wody, jak obsypane brylantami. Te świecidełka błyskały przy każdym ruchu, przy każdym, najlżejszym powiewie wiatru skrzyły się jak prawdziwe, najdroższe kamienie.

Jeszcze niżej dostrzegły to, na co nigdy nie zwracały uwagi, bo zawsze w tym miejscu patrzyły w górę. Patrzyły na wysokie szczyty, na słońce, na błękit nieba, patrzyły w dal. Teraz zobaczyły też inny wymiar, ten niedostrzegany, ten przegapiany na co dzień, bo na czym innym była skupiona uwaga.

- Mamuś, odkryłyśmy dzisiaj, że Tatry mają jeszcze wiele wymiarów, które do tej pory nie dostrzegałyśmy. – powiedziała młodsza z kobiet.

- Tak, szukamy wielu rzeczy daleko, wysoko, czasem nawet bujamy w obłokach, a to co najpiękniejsze, najbardziej wartościowe, jest tak blisko, tak nisko, że tego nie widzimy. Nie widzimy tego co pod nogami, a najtrudniej dostrzec to co jest w nas, to co jest wokół nas. Jesteśmy jak ryby w oceanie. Nie dostrzegamy oceanu, pływając w nim nie dostrzegamy go i całe życie jego szukamy. Przepływamy świat wzdłuż i wszerz, po tysiąc razy, schodzimy w głąb, wzbijamy się w przestworza, a nie patrzymy pod nogi, nie zaglądamy do własnego wnętrza, do serca. A tam jest ukrytych wiele rzeczy, których szukamy. Chcemy znaleźć miłość w kosmosie, podczas gdy ona jest w naszym sercu, chcemy pokochać ludzi z innych galaktyk, podczas gdy tu na ziemi są miliardy do pokochania. Tak Aniołku, góry znowu nas czegoś nauczyły. Podziękujmy im za to. – powiedziała starsza z pań do córki. Obie podziękowały górom za to. Chwyciły się za ręce i razem wykonały ukłon.

Tymczasem mgiełki stawały się coraz rzadsze, tak że po chwili, spośród chmur wyłonił się mały Kościelec, później jego starszy i większy brat.

- No to co, dalej gramy w spontaniczność? – zapytała córka.

- Dobrze. – zgodziła się mama. – To zrobimy tak … – rozejrzała się w lewo w prawo. Nikogo w pobliżu nie było, oprócz postaci w granatowej pelerynie. Ten ktoś pstrykał fotki domkom, drzewom, górom. Też się kłaniał, kłaniał się kwiatom bez nazwy, właśnie robił im zdjęcia. Po chwili skończył i ruszył dalej. - … pójdziemy za kimś. Tam gdzie ten ktoś, tam my. Ok.?

– Dobrze mamuś, może tym razem za tą granatową peleryną? – zaproponowała córka. Ten człowiek idzie od samego dołu w tę samą stronę, tak mi się zdaje, że widziałam go przy stawie na „naszych” kamieniach, ale później gdzieś zniknął, chyba wchodził tutaj inną ścieżką.

Poszły więc za peleryną w stronę schroniska. Gdy weszły jednak na wąską, krętą ścieżkę, postać w pelerynie gdzieś się zapodziała wśród bezimiennych kwiatów. Nie było jej przy schronisku, ani wewnątrz. Nie bardzo się tym przejęły. Wszystkie ławki na zewnątrz były mokre, a wszystkie miejsca w schronisku zajęte, zdecydowały więc, by ruszyć od razu dalej. Ponieważ ich postać zaginęła, postanowiły przetestować nowy sposób na spontaniczne wędrowanie po górach. Młodsza z nich podniosła małą szyszkę, ustawiła się tyłem do tablicy ze szlakami i rzuciła w tył za siebie. Mama przyjrzała się dokładnie, szyszka trafiła w część tablicy kierującą do Doliny Gąsienicowej. Więc poszły. W drodze zjadły swoją kolejną porcję owoców.

Kilkaset metrów dalej, odnalazły swoją zgubę, postać w granatowej pelerynie, no a jakże – odnalazła się wśród kwiatów bez nazwy, kilkadziesiąt metrów przed nimi … postać znowu pstrykała fotki, a chwilę później zaczęła ściągać pelerynę. Peleryna trafiła do plecaka, a plecak na swoje miejsce. Młodej dziewczynie, plecak wydał się znajomy, postać też …

- Nie – pomyślała – to niemożliwe. Mężczyzna zniknął za zakrętem. Jednak jakiś mały niepokój, mała niepewność wkradła się do serca dziewczyny.

- Mamuś, ten człowiek w pelerynie, widziałaś? Zdjął pelerynę i zobaczyłam … nie zdążyła dokończyć, bo przerwała jej mama.

- Ja też widziałam czerwony plecak i kogoś podobnego do naszego przewodnika, do P… ale, nie, to niemożliwe. – podświadomie jednak obie przyspieszyły. Minęły zakręt, ale za zakrętem nikogo nie było widać. Doszły z mocno bijącymi sercami do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Spojrzały szybko w lewo na ścieżkę wzdłuż stawu, spojrzały na ścieżkę w górę, na Przełęcz Karb, nie zobaczyły tam postaci, którą szukały. Uspokoiły się więc.

- Pomyliłyśmy się. – pomyślały jedna i druga. Jakiś mały zamęt jednak powstał w ich sercach. Bo przez kilka następnych minut nic nie mówiły, trochę posmutniały. Zdjęły wreszcie swoje peleryny, spakowały je do plecaków. Siadły na głazach tuż nad wodą. Wpatrywały się w czarną toń stawu, wpatrywały się w kaczuszki pływające przy brzegu.

Kaczki na spokojnej, nie zmąconej wiatrem tafli jeziora, wywoływały rozchodzące się koliście kręgi. Rozmawiały ze sobą po kaczemu, ale dziewczyny rozumiały te mowę, więc się przysłuchiwały, łowiły słowa. Tak się zapatrzyły w nie obie kobiety, że … stały się jednymi z nich, zaczęły pływać po stawie.

I tak trwały w medytacji, albo we wspomnieniach – kto to wie.

Nie patrzyły już na ludzi, nie patrzyły na góry, które w międzyczasie odsłoniły całkowicie swój ogrom. Gdzieś się podziały mgły, gdzieś się podziały chmury, a toń jeziora zmieniła barwę z czarnej na błekitną. Powiał lekki wiaterek i wyszło słońce. Natychmiast, spokojna dotąd woda, pokryła się gęstą falą, a na jeziorze pojawiły się świecące ogniki, diamenty, brylanty, perły.

To wyrwało kobiety z ich prawie snu. Znów spojrzały uważnie na ludzi i w tym samym momencie zauważyły mężczyznę, który zadarł wysoko głowę i obserwował coś wysoko, wyżej niż najwyższe szczyty w okolicy. To był on …

Zanim jednak, którakolwiek z nich zdążyła cokolwiek zrobić: zawołać, wstać … on podszedł do nich i przywitał się – Witajcie Aniołki! Padli sobie w objęcia.

- Cześć Piotrze! – usłyszał od jednej – Dzień dobry panie Piotrku – od drugiej.

- Widziałyście? Poznajecie je? – mówiąc to pokazał do góry na dwa czarne punkty z rozpostartymi szeroko skrzydłami, dwa orły, zataczające koła, wysoko nad Doliną, wysoko nad górami.

One zadarły wysoko głowy, ale niewiele widziały, bo wszystko przesłoniły im łzy …

Piotr nie zapytał o nic, nie postawił żadnego pytania, żadnego „dlaczego”, po prostu ucieszył się ze spotkania.

Starsza z Aniołków, chciała się wytłumaczyć, chciała opowiedzieć, ale Piotr sprawiał wrażenie, że rozumiał wszystko, więc postanowiła nic nie mówić. Młodsza spędzała czas nad wodą, przemywając twarz. Kilka razy już chciała wracać, ale znów zanurzała dłonie w wodzie i po chwili woda spływała po jej policzkach.

Po kilku minutach wróciła i zapytała:

- Panie Piotrku, pamięta pan? Obiecał nam pan, że zabierze nas pan na Zawrat, pamięta pan? Obiecał pan mojej mamie.

- Pamiętam, pamiętam. Aleś ty wyrosła! Aniołki, a skąd wiecie, że właśnie dzisiaj idziemy na Zawrat, przecież wam nie mówiłem? – zażartował.

Starsza z Aniołków zamyśliła się. Pomyślała o magii. To wszystko co się w tych dwóch dniach wydarzyło było pełne magii i jest magią. To co się wydarzyło od ich pierwszego spotkania też było magią. To cud egzystencji. Gdy pragnęła, gdy planowała, gdy coś chciała przyspieszyć, chciała popychać los do przodu, nie działo się nic. Gdy zostawiła wszystko samemu sobie, naturalnemu biegowi spraw, wszystko zaczęło się układać.

Kiedyś, gdy się pierwszy raz spotkała z Piotrem, powiedział jej o ufności. Nie bardzo rozumiała na czym to polega. Starała się więc pomagać, przyspieszać. Kilka lat trwało takie eksperymentowanie i dopiero teraz w pełni zrozumiała, co on miał na myśli. Właśnie dzisiaj tego doświadczyła. To uznała za magiczne, za niewytłumaczalne. Jakieś magnesy zdziałały, jakieś tajemnicze energie, wszystko się ułożyło samo.

Tak im się dobrze rozmawiało, tak się dużo uczyła, taka szczęśliwa była jej córka, tak szybko dojrzewała, tak mądra się stała w ostatnich latach … mama była dumna ze swojej córki.

Tak to wszystko było magią …

A teraz, gdy pojawiło się rozluźnienie, spontaniczność, ufność … i wolność, tak wolność, błogie poczucie wolności, wszystko działo się samo. Życie ich zetknęło.

Gdy układała plany, ćwiczyła wyobraźnię, pojawiały się tylko wspomnienia, żyła tym co było, znajdowała żale, robiła sobie wyrzuty. Gdy „zagrała w spontaniczność” zewsząd pojawiała się tajemniczość, piękne, nieznane obszary. I to co najbardziej zaskakujące, te nieznane, nowe, były blisko, tak blisko, że nawet nie przyszło jej do głowy, by tam wcześniej szukać.

Tak, ufność to magia. Egzystencja niesie wiele magii. W tych dwóch dniach pojawiło się wiele magicznych rzeczy. Nie chciała nawet sobie tego wyliczać, ale i tak ustawiły się one w szeregu, jak wojsko. Paradowały przed nią z uśmiechami na obliczach. Paradowała przed nią więc spontaniczność, ufność, paradowało „teraz”, paradowały rzeczy bez nazwy, kwiaty bez imienia, paradowało całe mnóstwo różnych, dziwnych osobników, taka wesoła, roześmiana brać – bracia i siostry, a wszystkim na imię radość, wszystkim na imię miłość, wszystkim na imię wolność.

Tak magia. Magią jest też to, iż z tego szeregu wypadły wspomnienia, wypadły cele na przyszłość. To sprawiło, że poczuła się wolna, poczuła się bardzo rozluźniona, poczuła, iż jest gotowa wspiąć się … na Zawrat.

- Idziemy, idziemy Piotrze na Zawrat. Idziemy teraz! – oznajmiła z entuzjazmem.


Piotr Kiewra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane