27. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Przewijam się przez Mietusi Przysłop nie tylko, gdy maszeruję na Małołączniaka, czy chadzam Ścieżką nad Reglami. Bywam tam też, by posiedzieć na ławce lub na trawie przy ścieżce. Ot siedzę, bo siedzę …
Dzisiaj też siadłam, by zajrzeć do plecaka i by podjeść, i popić wody. Po chwili ławka się zapełniła. Dosiadło się towarzystwo, chyba z dziesięć osób, w tym dwie rodziny z dziećmi. Przyszli od strony Nędzówki. Zagadaliśmy chwilę o pogodzie, a później zajęli się sobą i rozmowami w swoim towarzystwie. Dzieci poszły się odsiusiać gdzieś w ustronne miejsce. Ja się położyłam na trawie, zamknęłam oczy na chwilę. Po chwili zrobiło się cicho. Towarzystwo sobie poszło. Minęło może z dziesięć minut, może więcej, gdy usłyszałam znowu hałas, rozmowy – dziecięce rozmowy. Nagle jedno z dzieci trąca mnie w rękę, którą zasłaniam oczy przed słońcem i pyta: - Proszę panią, a gdzie poszli nasi rodzice?
Poderwałam się na równe nogi, rozglądam się w lewo, w prawo, do przodu, do tyłu, a tu nikogo jak okiem siegnąć. Dzieci stoją gotowe do marszu, z plecakami, ale rodziców … brak. Pytam, gdzie mieli rodzice iść, dzieci nie wiedzą. Jednego jestem pewna, że nie poszli z powrotem do Nędzówki, ale mogli pójść zarówno do Małej Łąki, do Kościeliskiej, a w najgorszym przypadku też na Małołączniaka.
Pytam sama siebie, co mam zrobić. Odpowiedź jest prosta i jedyna możliwa: Nic! Nic nie zrobię! Posiędzę z dziećmi i poczekam. Za chwilę się zorientują i wrócą. Więc czekamy.
Mówię to dzieciom. Uspokajają się. Zaczynamy sobie gawędzić. Ale czas mija: kwadrans, pół godzinki, godzina, dwie, a tu po rodzicach ani widu, ani słychu. Już się niepokoję, a dzieci mimo moich starań coraz bardziej spanikowane. Płaczą i pytają mnie, co będzie, a ja mówię, że musimy czekać, nie mamy wyjścia. Nie mam telefonu, dzieci też nie mają, gdyby, chociaż ktoś tędy przechodził z telefonem, zawiadomilibyśmy TOPR, a tu pusto.
No coż, mówię sobie: Dzień długi, czekamy do skutku!
Częstuję dzieci moimi kanapkami, piją moją wodę, chciaż kapryszą i pytają o Colę. Mówię, że tego nie pijam, bo to szkodzi wędrującym po górach … A co mam im powiedzieć?
Mija ponad trzy i pół godziny, a tu ze ścieżki na Małołączniaka zbiega jakiś młody mężczyzna. Poznaję go, to jeden z tego towarzystwa. Podbiega do nas i już z daleka krzyczy, że dzięki Bogu, dzieci są. Dzwoni do rodziców, że dzieci czekają.
Opowiada mi, że grupa się podzieliła i tym, co na górze wydawało się, że dzieci są na dole, a tym na dole, że na górze. Nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać przez telefon. Dopiero przy Kobylarzowym Źlebie, gdy zaczekaliśmy na wolniejszą grupę, okazało się, że dzieci nie ma. No i to tak wyszło … Zbiegłem na dół, by ewentualnie wcześniej wezwać TOPR.
- Zostanę z dziećmi! – zaproponował mężczyzna.
- Nie. Obiecałam dzieciom, że będę z nimi, aż rodzice wrócą, albo sprowadzę je do Zakopanego. – wyjaśniłam.
Pół godziny później wpada na Przysłop czwórka rodziców. Reszta poszła dalej. I co najbardziej mnie zaskoczyło? Oni od razu z pretensjami do mnie, że przeze mnie musieli zawrócić ze ścieżki. Dzieciom dostało się jeszcze bardziej, że to trzeba się pilnować i trzymać dorosłych, że przez nich mają zmarnowany dzień.
Zebrałam w sobie parę ostrych słów o odpowiedzialności, o dojrzałości, o odpowiedzialnym rodzicielstwie, o zwykłej uważności, a nawet o granicy przyzwoitości względem poziomu matczynej, czy ojcowskiej miłości, ale tylko spojrzałam z politowaniem na te indywidua, pożegnałam się z dziećmi, podziękowałam im za wspólnie spędzony czas i za dzielność, i poszłam w swoją stronę.
Nie chciało mi się nawet mysleć o całym tym zdarzeniu. Jeszcze nigdy nie byłam tak negatywnie poruszona, ani tu w górach, ani w „cywilu”. Szłam i patrzyłam pod nogi. Żal mi było tych dzieci, bo doświadczyły czegoś szalenie brzydkiego: zapomnieli o nich rodzice. Coś nie do pojęcia. No coż takie czasy. Tylko w amerykańskich komediach takie rzeczy się zdarzają, a tu …
Idę powoli w stronę Małej Łąki, by tam się uspokoić, a tu po dziesięciu minutach, doganiają mnie biegnąc dwie mamy. Całe zdyszane rzucają mi się w objęcia i dziękują, przepraszają, że dopiero teraz dotarło do nich, co się stało, jak skrzywdziły swoje dzieci. I takich więcej lamentów, łez, słów, przeprosin i podziekowań.
Mówię do nich, że dla mnie to była przyjemność pobyć z ich dziećmi, ale nie zazdroszczę im, bo widzę i czuję, że brakuje im miłości, bo rodzice byli w stanie o nich zapomnieć. To chyba najbardziej przykre doświadczenie, jakie mogły przeżyć. I mówię, im, że może to musiało się zdarzyć, by odszukali w sobie więcej miłości, bo gdzieś ją zagubili … Zgodziły się ze mną w płaczu. Powiedziałam: - Wracajcie czem prędzej! Nie zdradzajcie ich więcej, bo już dzisiaj wystarczająco się nacierpiały! I jeszcze jedną mam radę: wyrzućcie dużą część słów z siebie, a w ich miejsce wpuśćcie trochę światła swych serc!
No lećcie, do dzieci, lećcie już do nich!
W Małej Łące wrócił mój górski i cywilny spokój.
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane