niedziela, 15 maja 2016

Prywatne igielne ucho

Zatrzymałem rower w pobliżu kręcących się śmigieł. Zapatrzony w nie gdzieś odleciałem …
Kilka lat temu nasz samolot zbliżał się do Las Vegas. Lądowaliśmy w nocy, ale już kilkadziesiąt kilometrów wcześniej obserwowałem łunę bijącą zza górskich szczytów w stronę nieba. Porażała oczy. Później, gdy kroczyłem ulicami miasta, porażały światła nocy, a już za dnia kształty, blask szyb i luster, rozmach tego wszystkiego – przede wszystkim bogactwo.

Gdy zaciekawiony przemierzałem, przez 40 minut w jedną stronę, kasyno w MGM Grand, moje zmysły zaatakowane zostały znowu tym samym, ale i zapachami cygar i neutralizujących je kadzideł, widokiem rozgorączkowanych ludzi, obserwujących ekrany maszyn, ręce krupierów, stosy żetonów na stołach. Znowu porażało bogactwo i coś jeszcze.

W drodze powrotnej wśród stołów i jednorękich bandytów kradnących miliony z portfeli niedoszłych bogaczy, moje zaciekawienie upadło, a wzrosło zmęczenie. Coraz bardziej zmęczony odwiedziłem kasyna w kilku innych hotelach i znowu spotkałem bogactwo, którego żaden wielbłąd by nie udźwignął, a mimo szeroko otwartych oczu, nachodziło mnie coraz większe znużenie.

Czy tylko ja byłem zmęczony oglądaniem cudzego bogactwa? Nie. Wśród obserwowanych tam bogaczy, lub marzycieli, którzy chcieli się nimi stać, nie zauważyłem kogoś wyraźnie szczęśliwego, tak do głębi szczęśliwego. Byli zmęczeni, coś w środku nich było znudzone i wyczerpane. Pokazywały to oczy. Co prawda odbijał się w nich pieniądz, żetony, gorączka – podniecenie, chwilowa przyjemność, u niektórych rozpacz, upadek, ale nawet wśród wygranych, nie było takiego entuzjazmu, jak wiosną u kosa śpiewającego w moim ogrodzie. Tak to widziałem.

Obserwując ludzi zadawałem sobie jedno pytanie: Dlaczego marzyciele nie zaglądają w dusze tych, którym zazdroszczą bogactwa? Przecież takie spojrzenie skróciłoby ich męki … No cóż, każdy musi sam doświadczyć drogi, no cóż …

Szukałem czegoś, co by mnie – „dzikusa” z puszczy naładowało energią, tak jak mnie ładuje marsz lub bieg przez las, ale mimo wszelkich możliwych, najczęściej kosztownych propozycji, żadna z nich mnie nie zainteresowała. Wszystkie były sztuczne, wymyślone przez człowieka i męczące. Coś mnie gdzieś w środku odpychało od doświadczania świata rozrywki na żywo. Nawet tryskające świetliście Vivaldim, Bachem, czy Sinatrą wielkie fontanny nie wzbudziły zachwytu na dłużej, nie dodały mi energii, mimo połączenia muzyki, z ruchem i zmieniającą w jej rytmie kształt i kolor, wodą.

Zastanawiałem się nad tym bogactwem, dlaczego mnie nie pociąga, nie zwala – jak innych – z nóg?

No, dlaczego? Bo było z zewnątrz, a moje prywatne duchowe, igielne ucho nie wpuszczało go środka. Nie o to chodzi, że w ten sposób nie mogło się stać moje, ale o to, że męczyło, że pieniądze, władza, sukces, wrażenie bycia bogatym nie unosiło w powietrze, wręcz przeciwnie, czyniło ciężkim. W żaden sposób takie bogactwo nie wzbogacało mego serca, a tym bardziej duszy.

Trzeciego dnia pojechałem do odległego o 200 czy 300 km Wielkiego Kanionu. Gdy tylko ujrzałem ten ogrom, tę głębię poczułem się lżejszy, wypoczęty. Cieszyło się me serce, a tym bardziej dusza - poleciały razem z ptakami wzdłuż i wszerz, ciało za nimi, mimo, że tylko w wyobraźni, to czułem się jak ptak. Tu natura czyniła mnie bogatym.

I co na to moje prywatne ucho igielne? Zadziałało w drugą stronę. Nie wpuściło niczego, wręcz przeciwnie wypuściło innego rodzaju bogactwo – to wewnętrzne i lepiej się poczułem, lekki, wypoczęty, świeży, latający, błogi.

I zrozumiałem: to co sztuczne, stworzone ludzką ręką, chciwością, chęcią władania i dominowania nad innymi, jest bogactwem materialnym, zewnętrznym. Obciąża, męczy, nie uszczęśliwia na trwałe, nie przechodzi przez ucho igielne i w chwili śmierci wszystko to zostaje przed bramą. To, co z natury, choćby las, puszcza, góry, Grand Canyon, łąka, motyl, wzbogacają od środka, a człowiek tym bogaty obdarowuje szczodrze, choć ręce ma puste. Jego szczęście i bogactwo się czuje - choćby był żebrakiem. Ono bije od niego mocniej niż wszystkie światła Las Vegas.

Można się bogacić zewnętrznie, albo być bogatym wewnętrznie. Ten pierwszy może się bogacić całe życie i mieć cały świat i nigdy nie będzie wystarczająco bogaty, ten drugi czuje się bogaty, choć nie ma nic i niczego nie potrzebuje, wędruje dla radości wędrowania.

Jakiego rodzaju bogactwo ja wybrałem? Nic nie wybrałem, wiem jedno, że zewnętrzne bogactwo mnie męczy – może, dlatego, że nie jest moje, nie pociąga mnie, brakuje mi energii na jego zdobywanie.

Teraz i tutaj mam niewiele, cieszę się tym, lecz gdy zobaczyłem ptaki nad kanionem, gdy stałem 1600 metrów ponad płynącą w dole Colorado, to czułem, że i żebracza miska to zbytek.

Długo stałem pod wiatrakami oparty o rower. Kręcące się ich śmigła przypomniały mi lot do Nevady, do miasta hazardu, do miasta ludzi zakręconych na punkcie pieniędzy.

Obserwowałem pracę wiatraków i słuchałem ich rozmowy z wiatrem, a tu tego tematu ani centa, ani grosza. Lecz w końcu dotarło do mnie, że pieniądze, zewnętrzne bogactwo, świecące cacka zachodniego świata, ale i świecące nimi ludzkie oczy, żebracza miska, Wielki Kanion, łąka, to tylko symbole, to rzeczy, to pretekst do oglądania siebie: swojego serca i duszy.

Zewnętrzne bogactwo ma do spełnienia określoną misję, ma męczyć, ma prowadzić do cierpienia, by pomóc odkryć to wewnętrzne, ku któremu i tak podążą ci wszyscy, którzy przed uchem igielnym zostawią – przy końcu wędrówki - to wszystko, co nagromadzili. Zostawią, nie dlatego, że jakiś celnik ich ogołocił, lecz dlatego, że zrozumieli w końcu, które bogactwo się naprawdę liczy.

Przychodzi taki czas, gdy w końcu dociera do nas, że nikt nas przed igielnym uchem nie rozlicza z bogactw, sami się z tego rozliczamy, mamy swoje prywatne ucho igielne i tak naprawdę mierzy ono naszą dojrzałość, czyli zrozumienie siebie.


Piotr Kiewra      

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Kropla oceanu

Spacerował człowiek po nadmorskim piasku, odskakując na widok zbliżających się fal. Gdy któraś z kropel zmoczyła mu spodnie zwrócił się z pretensją do wiatru:

- Wietrze, mam tyle problemów ile tych kropel w oceanie, a ty mi dokładasz następny. Dlaczego?

- Posłałem ci kropelkę oceanu, byś zauważył, że sam tworzysz swoje problemy, bo dzielisz siebie, pomniejszasz do rozmiaru kropli …

Na czym polega twój problem? Na tym, że myślisz, że jesteś kroplą, a prawda jest taka, iż jesteś oceanem.

Stań się świadomy siebie, nie myśl o kroplach, a to zobaczysz i wtedy zrozumiesz. – i większym jak zwykle podmuchem przygnał kolejną falę, która zmoczyła człowiekowi buty. A ten zapomniał o kropli, zapomniał o fali … poczuł ocean.


Piotr Kiewra

czwartek, 14 kwietnia 2016

Nie jesteś nienawiścią

Piotr słuchał ostrych jak brzytwa słów cioci. Zionęła nimi jak wulkan, były one nie tylko w jej ustach, ale i w oczach rzucających błyskawice, w nogach, którymi przebierała i tupała, w rękach, którymi wygrażała, w zaciskanych pięściach, w niej całej.

Jednak z każdą chwilą słowa się tępiły, błyskawice się oddalały, hałas cichł, łagodniały nerwowe gesty rąk i nóg. W końcu spojrzała na Piotra i powiedziała:

- No tak, jak zwykle twój spokój mnie rozbraja. Przepraszam za moje słowa, za moje emocje. To przecież nie ty jesteś winien za to, co wyczyniają politycy, media, cały ten zwariowany świat. Czasem się zastanawiam, po co ja się tym tak przejmuję, po co mi wysłuchiwanie i oglądanie tych kłótni, tych bredni, tych śmieci i tego brudu, którym nas zasypują?

Zastanawiam się tylko skąd u ludzi tyle nienawiści, zła, zazdrości, strachu, kłamstw, oszczerstw? Zastanawiam się … Chyba jest tak, jak to zawsze mi powtarzasz – widzę to, bo we mnie jest nienawiść, jest zło, strach i zazdrość. Tak, Piotrze?

- Nie ciociu! Nie jesteś nienawiścią, złem, zazdrością i strachem. To nie są twoje rzeczy, to są rzeczy, które do ciebie przyszły, skądś przypłynęły. Nie są prawdziwe, nie są tobą. Widzisz je, bo twoja prawda jest zupełnie inna. Nie ma ich w twoim sercu, w twojej duszy, a więc w twojej głębi. Tam jesteś czysta, tam jesteś jak światło, tam jesteś boginią, tam jest tylko twoja miłość. Czuję to. To zło, nienawiść, te śmieci, osiadły na tobie, na twojej powierzchni jak kurz, jak brud, który od czasu do czasu trzeba zmyć, trzeba wyrzucić. I to właśnie zrobiłaś: oczyściłaś się. Teraz jest w tobie cisza i spokój – sama łagodność, jasne światełko, spokojny płomień. Od czasu do czasu ten płomień spala niepotrzebne śmieci i wtedy trzaska, chwieje się, wybucha, staje się wulkanem.

Ciociu, to tylko oczyszczenie, to jest potrzebne pranie. Po tym pozostaje już czysta, spokojna, zdrowa energia – zielona, ukwiecona łąka, spokojnie płynąca woda, błękitne niebo. Ale by tak się stało wulkan musi wybuchnąć, burza musi się wyszaleć, pięści zacisnąć, a nogi muszą wytańczyć wojenny taniec.

Nie jesteś nienawiścią, strachem i chorobą – to tylko symptomy oczyszczania się twojej boskiej natury, to tylko objawy twojego budzenia się, samouzdrawiania duszy. – przerwał wpatrując się w wielkie, czyste jak krople rosy, łzy spływające z ciocinych oczu.

- Tak ciociu, twoje łzy, też są oczyszczeniem. Wylej je, a będzie ci lżej. – skończył Piotr. A ciocia wytarła łzy z policzków, wyprostowała się i całkiem już spokojna powiedziała:

- Chyba tak. Tak to czuję, gdy się wykrzyczę, gdy się wytańczę, wybiegam, gdy wyrzucę z siebie ten piekielny ogień i gorąco, lepiej się czuję. Przestaje mnie boleć głowa i brzuch, zrzucam kamień z serca, nie blokuje się mi głos, jaśniej widzą moje oczy. A przede wszystkim przez dłuższy czas jest we mnie cisza, czuję się jak motyl – chce mi się latać.

Mądrze to powiedziałeś, ładnych i celnych słów użyłeś. Naprawdę chce mi się biegać po tej ukwieconej łące i latać pod błękitem nieba.
Zapamiętam to: tak jak moje mieszkanie potrzebuje sprzątania, tak i ja tego potrzebuję. Dziękuję!


Piotr Kiewra

czwartek, 24 marca 2016

Zmartwychwstanie wesołych świąt


Autobus przemierzał kręte drogi, mijał drzewa, lasy, pustkowia - szare pola. Mężczyzna patrzył z uwagą przez okno. Od czasu do czasu przeszkadzały mu w tym, przychodzące na telefon wiadomości. Nie otwierał ich, bo domyślił się, że to świąteczne życzenia. 

Od dawna nie odkrywał w nich uczucia, to tylko grzeczność, coś, co wypada zrobić, by się przypomnieć, by zasłużyć na „dziękuję” i na wzajemność. Ot zwykłe „Wesołych Świąt”. Dzisiaj nie odpisywał, a nawet ich nie otwierał. Nie sądził, by jego „Wesołych Świąt!” w odpowiedzi, mogło sprawić komuś autentyczną radość.

Patrzył wiec dalej na mijane drzewa, na snujące się powyżej ich nagich koron szare i ciężkie chmury.

Wtedy zadzwonił telefon. Zawahał się, lecz gdy spojrzał na wyświetlacz, postanowił odebrać. Głos złożył mu świąteczne życzenia  i na koniec zapytał: - Co porabiasz w święta?
- Jadę w góry. – odpowiedział.
- Oo, fajnie. – głos na chwilkę zamilkł, jakby zbierał się powiedzenia czegoś, co nie łatwo wypowiedzieć, w końcu zapytał – Dlaczego jedziesz? Coś cię boli? Uciekasz? Bądź szczery!

- Powiem: bo odkryłem, że nie ma na świecie osoby, dla której byłbym na tyle ważny, by mnie na Święta zatrzymała przy sobie, by zrezygnowała z rzeczy i przywiązanych do niej ludzi, rodziny, by być ze mną. – mówił cicho, prawie szeptem. Głos natychmiast się wtrącił:

- To nieprawda, jesteś ważny, są ludzie, którzy cieszą się, że jesteś, na pewno jest taka osoba. Zapewniam, cię. Pamiętaj! Pamiętaj, dla mnie jesteś bardzo ważny!

- Pamiętam i to czuję, lecz nie powiedziałem wszystkiego do końca. Nie jestem smutny. Nie uciekam, nic mnie nie boli. Powiem ci, dlaczego chcę być w górach. Jadę odkryć - a czuję, że jestem tego bliski - zupełnie coś nowego. Do tej pory najważniejsi dla mnie byli inni, i nadal są ważni, ale teraz chcę pobyć ze sobą, by się ze sobą zaprzyjaźnić, do końca odkryć, że to ja jestem najważniejszy dla siebie i że nikt nie musi potwierdzać mojej ważności. Nie jest ważne, co robię, dla kogo i dlaczego jestem ważny, ważne jest to, iż stałem się wolny od przywiązania do poczucia ważności. Ci, których kocham są bardzo ważni, ale to czy ja jestem dla nich ważny, nie ma znaczenia. Jestem ważny – najważniejszy dla siebie, i to odkrycie jest moim zmartwychwstaniem, czuję, że to jest moje zmartwychwstanie. Jadę się tym cieszyć i zanieść tę nowinę o wesołym święcie dla gór, dla budzącej się tam wiosny, zanieść wędrującym tam ludziom tę energię. Nic nie będę im mówił, będę ją nosił w sobie, a kto ją zauważy i przyjmie, to dobrze, jeśli nie, to też dobrze.

To tyle. – mężczyzna skończył. Głos w telefonie zapłakał, rozczulił się i nie mógł już wydobyć żadnego słowa. Zdobył się jednak na wysiłek, by powiedzieć: „To piękne”. Podziękował i rozłączył się.

Mężczyzna wrócił do obserwacji drogi, jednak gdy usłyszał, że obok ktoś cicho płacze, spojrzał w bok. Obok siedziała kobieta z plecakiem na kolanach. Zauważyła, że na nią patrzy, wtedy powiedziała:
-  Ty jesteś dla mnie ważny, bo jesteś. Pojawiłeś się, by powiedzieć mi coś, czego zawsze szukałam w górach, w ludziach, w sobie. Nie mogłam znaleźć. A ty mi to niechcący powiedziałeś, pomogłeś odnaleźć w tej jednej krótkiej chwili.
Nigdy wcześniej tak dobrze się nie czułam. Przepraszam! Podsłuchałam, co mówisz i poczułam się ważna. Dziękuję! A płaczę … bo również – jak i ty - poczułam, że te Święta, po raz pierwszy od dzieciństwa, będą dla mnie wesołe. Już takie są. Czuję, że teraz zawsze będzie święto, czuję, że zmartwychwstałam.
Naprawdę jesteś ważny, bo dzięki jednemu twojemu słowu, ja stałam się ważna. Dziękuję.

- Mężczyzna uśmiechnął się do siedzącej obok kobiety, choć poczuł, że jest to uśmiech do wszystkiego, co wokół, do tego co blisko i daleko. Postanowił, że nie odpisze na smsy, lecz zadzwoni do wszystkich, nie tylko do tych, którzy o nim pamiętali.


Piotr Kiewra

środa, 23 marca 2016

Największy i najmniejszy człowiek

Kilkadziesiąt lat temu wydłubałem z kawałka deski wiatraczek – takie śmigiełko osadzone na gwoździu przybitym do kołka obracającego się na drugim – tym razem pionowym, gwoździu.

Lubiłem się mu przyglądać, jak mierzy siłę i kierunek wiatru, ale też i dlatego, że działał na moją wyobraźnię. Dzięki niemu latałem w przestworzach, nawet wtedy, gdy widziałem go przez wychodzące na podwórze i ogród, okno.  Obserwowałem go w letniej burzy, zimą w śnieżycy i zawierusze, w słocie, a najczęściej podczas wystawanej w oknie, zamiast wyleżanej w łóżku, chorobie.

Wtedy był dla mnie ogromny, zapewniał ciąg pozwalający ulecieć ponad chmury, ku słońcu, a w nocy ku gwiazdom.

Przypomniał mi się teraz, gdy patrzę na wiatrak. Ten jest chyba z milion razy większy … 

Czy naprawdę ten jest większy? Tamten mnie unosił, choć był malutki, a ten, mimo, że ogromny … to ani drgnę.

Czyżby moja wyobraźnia zmalała, czy też wielkość to coś zupełnie innego niż metry, kilometry i lata świetlne?

Jak zatem mierzy się wielkość? Czy jest to rozmiar widziany okiem, a może mierzy go czas, pamięć – historia, konto w banku, tytuły, sława, medale? A może to dokonania dla świata lub ludzi: ilość, albo, jakość uczynionego dobra, odkrytych naukowych prawd, artystycznej spuścizny?
A może wielkość to jeszcze coś zupełnie innego?

Kontemplowałem to patrząc na wiatrak i wspominając moje dziecięce dzieło, powędrowałem po przeczytanych książkach, po szkolnych lekcjach, podróżach, doświadczeniach życia. Przespacerowałem się przez filozofie, religie … i nic. Przez godzinę, czy dwie … nic. Aż w końcu znalazłem odpowiedź … to znaczy znalazł ją kos. Usiadł sobie na jakimś badylu i okazywał radość.

Wiem, że w jego życiu nie wydarzyło się nic na ludzką miarę wielkości, ale ją okazywał. Niczego nie zbudował, niczego nie dokonał, niczego nie miał, lecz był radosny. Śpiewał, choć nikt mu za to nie zapłacił, cieszył się, choć tego występu nikt nie filmował, nikt go nie chwalił … On nie dbał o to, czy się to komuś podoba, czy nie. Śpiewał, bo był radosny. On miał radość.

Co takiego jeszcze można mieć oprócz radości, czego nic i nikt nie może zabrać i czego również nie może dać, bo już to mamy? No tak: miłość, wolność, świadomość istnienia. To właśnie chyba miał ten kos – na pewno tak było. On wyśpiewywał miłość, wolność, siebie – radość.

Kto jest, zatem, największy wśród ludzi, a kto jest najmniejszy?

Ten najmniejszy nie ma nic, nawet misy żebraczej, to widać, lecz gdy ma coś, czego nawet śmierć nie może mu odebrać, ma bogactwo w środku: wolność i miłość, a tego nie widać. A ten największy ma wszystko, co największe w świecie materii, to, co największe w cywilizacji, i to widać, lecz gdy będzie odchodził z tego świata, wszyscy zobaczą jego puste ręce i pustkę w środku. Jest najmniejszy, bo nie odnalazł swojej wielkości.

Śmierć czyni najmniejszych wielkimi, a największych tu na ziemi, tych, co posiedli nawet pół świata, najmniejszymi, bo zapomnieli o swojej wielkości - zatracili ją.

Kos oraz duży i mały wiatrak odpowiedziały mi na pytanie, jaki jest sens pogoni za wielkością? Żaden, bo goniąc za wielkością malejemy, bo zapominamy o tym, co czyni nas wielkimi, o wielkości, która od zawsze jest.
Przypomniałem sobie ten czas, gdy obserwowanie kręcącego się, dziecięcego wiatraczka sprawiało mi radość tej samej miary, co u kosa. Wróciłem, więc do tej dziecięcej czynności i poczułem dziwną rzecz: im mniejsze było pragnienie wielkości, tym większa była we mnie radość.

Czy wielkość można dogonić, osiągnąć? Czy można stać się wielkim?

To, co widać, to nie wielkość człowieka, to ilość otaczających go rzeczy, wielkość i wartość tych rzeczy. Wielkość człowieka jest czymś, czego nie widać, tkwi w nim samym, a nie w świecie zewnętrznym, tym, który widać. Wielkość jest wewnątrz, a możemy ją dostrzec sami – nikt inny. Cudzej wielkości nie możemy dostrzec – możemy ją poczuć. Możemy ja poczuć tylko wtedy, gdy czujemy swoją.

I jeszcze jedno: tam wewnątrz nie ma najmniejszych i największych, tam nie ma żadnego podziału. Tam jest wielkość: ocean, niebo.


Kos sprawił, że zrozumiałem … Tak, radość to cieszenie się z bycia nieograniczonym – wolnym, nieskończenie wielkim. Nie, w porównaniu z kimś, czy z czymś, nie w jednostkach mierzących rzeczy. Ta wielkość, nieograniczoność, po prostu jest, a jej przejawem jest radość. Tę widać, choć ta widoczna, to tylko mała, mizerna jej część. Reszta ukryta w wewnętrznej ciszy rozbiega się w tej nieograniczoności, a jej echo nigdy nie wraca. Rozpoznałem ją u kosa. Gdy mu się przyjrzałem, zrozumiałem, na czym polega wolność – on nie jest przywiązany do echa.

Piotr Kiewra

sobota, 12 marca 2016

Obsesja robienia

Miałem kiedyś kumpla, który nie mógł zaakceptować tego, że miewam takie chwile, w których nic nie robię. Dziwił się, że mogę siedzieć nad jeziorem, patrzeć w chmury i słońce, chlupać nogami w wodzie ... i że sprawia mi to radość. 

Nie mógł zrozumieć mojego chodzenia po lesie i łące, nie mógł się w tym doszukać jakiegoś powodu, jakiejkolwiek przyczyny, dla której on mógłby to robić. Jego zdaniem marnowałem czas, niepotrzebnie „zbijałem bąki”. Dla niego każde „robienie” musiało mieć sens i w ogóle, chwile bez robienia nie miały sensu.

Szukał więc nieustannie czegoś do zrobienia, czegokolwiek, aby tylko mieć ręce zajęte, a gdy mimo wszystko nie był w stanie znaleźć jakiegoś celu, to krytykował moje nicnierobienie i robił wtedy buzią, czyli gadał i gadał.

Siedziałem nieraz na ławce w parku i po prostu patrzyłem przed siebie, a on czasem się dosiadał i pytał, co robię, więc mu odpowiadałem (by się odczepił), że patrzę jak trawa rośnie, obserwuję pracę pszczół i motyli wśród kwiatów, albo, że obserwuję ludzi idących chodnikiem przez park. Mimo to, czepiał się dalej, „że to robienie nie przynosi żadnego pożytku i powinienem znaleźć jakieś pożyteczne zajęcie”.

Pytał też często, o czym myślę, a ja odpowiadałem – zgodnie zresztą z prawdą, że o niczym. To go powalało. Wpadał wtedy w złość, mówiąc, że to niemożliwe, bo nie można o niczym nie myśleć, że po to mam głowę, by nią myśleć. Cytował wtedy swego dziadka: „w pustej głowie siedzi diabeł” i że trzeba o czymś myśleć, trzeba głowę, tak samo jak ręce, czymś zająć, by nie zwariować.

Wtedy czułem, że on sobie z pracy nade mną, nad moim nicnierobieniem i nicniemyśleniem zrobił jakąś misję, by mnie nawrócić na „drogę jaką idą inni”. Tak mi to uzasadniał, mówił: „spójrz na innych, oni coś robią, ty też coś rób, bo nie można nic nie robić, bo to grzech, bo urodziłeś się po to, by robić coś pożytecznego dla innych”.

Chyba zapadło mi to w głowę, poczułem się winny i zacząłem się przyglądać, co robią inni i co robi mój kumpel i odkryłem, że w dużej części, robią to samo, co ja: jedzą, chodzą, używają narzędzi do kopania, grabienia, rąbania drewna, grają w piłkę, chodzą do szkoły, bawią się, natomiast „starzy” chodzą przez środek parku do pracy, a później z niej wracają.

Ci inni odrabiają lekcje, czytają książki, chodzą po zakupy, robią coś w ogródkach, na podwórku i w domu. Ja robiłem to samo, tylko, że mój kumpel dużo wolniej i mniej dokładnie. Więc ja miałem czas wolny, a on nie i musiał dalej „robić”. A gdy już zrobił, myślał nad tym, co ma robić, żeby coś robić i robił dalej to, co robił, powtarzał to, co wcześniej, by to poprawić i by coś robić, bo gdy nic nie robił, to się źle czuł, stawał się nerwowy i albo dużo gadał, albo żuł gumę.

Powiedziałem sobie, że ja tam wolę swoje nicnierobienie i niemyślenie, a diabłem się nie przejmowałem, bo odkryłem, że to raczej w tych przepełnionych obsesją robienia czegokolwiek, głowach on się zagnieździł.
Odkryłem to u dorosłych, bo gdy nic nie robili, to pili alkohol, palili papierosy, grali w karty, przeklinali jak szewcy, albo obgadywali tych, co nic nie robią, czyli również mnie.

Przypomniałem sobie właśnie dzisiaj mojego kumpla, gdy patrzyłem na wiatrak obserwując jego obsesję kręcenia się. Zastanawiałem się nad tym, czy to obsesja tego typu jak u mojego kumpla, czy raczej taka jak moja – „obsesja nicnierobienia, niemyślenia, obserwowania”?

Doszedłem do wniosku, że u wiatraka kręcenie się jest jego naturą, czymś takim jak u mnie oddychanie, czyli, że on nie ma żadnej obsesji i nie ma obsesji czepiania się innych, za to, że nie robią tego, co wszyscy i że nie myślą za mało.

Dzisiaj mojego kumpla z podwórka nie ma już na świecie - zarobił się na śmierć papierosami i alkoholem, robieniem czegokolwiek, aby coś robić. Nigdy w swoim robieniu nie miał żadnej przerwy, chwili wytchnienia, chwili niemyślenia, bo ciągle miał obsesję, ciągle ścigał go diabeł, ciągle był smutny, ciągle wypełniony celami do zrobienia.

Tak, zarobił się na śmierć tym robieniem. Chwile, w których mogło mu się zdarzyć niemyślenie o nicnierobieniu, wypełniał alkoholem.
Nie wiem, jakie ten alkohol miał działanie, bo do „robienia” nim, też się nie dałem przekonać.

Gdy się dzisiaj nad tym zastanowiłem, czego ten mój kumpel się dorobił na robieniu, co takiego on, i jemu podobni, zrobili pożytecznego dla innych, to zobaczyłem, gdzieś tam w oddali, chichoczącego diabła, uganiającego się za takimi jak mój kumpel i przekonującego do robienia czegokolwiek.

Zobaczyłem pustkę ich dokonań, dzieło niczego nie warte. Zobaczyłem ich trzęsące się dłonie nerwowo ściskające jednego papierosa za drugim, puste butelki i kieliszki i tak samo puste ich spojrzenia, ich chwiejny, zmęczony krok, bieg, ich kąśliwe słowa.

Zobaczyłem ich dawno upadłe dzieło, ale zobaczyłem też przekazaną innym obsesję. I to chyba największe ich dokonanie, ich dorobek życia, ich zasługa robienia: udało się im zaszczepić w swoich dzieciach, w potomnych, obsesję robienia i myślenia o robieniu. Udało im się przekazać figlarnego i śmiejącego się z nich, diabła. Podali go do rąk i umysłów następnych pokoleń.  

- Ja tam wolę swoją pustkę …  i nicnierobienie, i niemyślenie. Ten diabeł, chyba, bardzo mnie nie lubi, bo trzyma się z dala od mojej pustki i niemyślenia. On chyba nie lubi pustki. Aaaaa …, a może to obsesyjne myślenie jest diabłem? – poczułem, gdzieś tam w środku.

Może … i dlatego pozostałem i pozostaję sobą.


Piotr Kiewra 

wtorek, 8 marca 2016

Kobiece serca

Gdy się obudziłem, przypomniał mi się „Mały Książę”. Czemu akurat on? No tak, bo przed snem myślałem o ogrodzie z tysiącem róż, a przecież wczoraj był 7 marca. W moim śnie opowiadał mi o docenieniu róży.

Wydawało mi się zawsze, że wiem jak je doceniać, ale teraz zrozumiałem, że jednak nie. Spotykamy je, są ważne, ale, tak czuję – niedocenianie.
Dostają kwiaty, zainteresowanie, są pożądane, podziwiane za urodę, bycie matkami, kochankami, żonami, przyjaciółkami, a jednak ...

Czują, że są niedocenione. 

Dlaczego? Bo mają bliżej do serca, są delikatniejsze, wrażliwsze. Bo patrzymy na ich powierzchnię, patrzymy na zewnętrze kwiatu, na listki, płatki, upajamy się jej aromatem i marzymy by rozchylić ich kielich. Lecz rozchylając go, nie zaglądamy głębiej. Tak, zanim zajrzymy w jej serce, zabieramy ją z ogrodu, wycinamy i wkładamy do wazonu. Od tego czasu dostrzegamy więcej kolców, ich kłucie i zadawany przez nie ból. 

Dlaczego?

Z powodu niedocenienia całości. Doceniamy to, co widzimy, a nie doceniamy tego, co ukryte. Doceniamy słowem, rzeczami, czynem, byciem blisko, pomocną dłonią i silnym ramieniem, lecz nie doceniamy uczuciem.

„By docenić, trzeba docenić serce, trzeba patrzeć sercem, trzeba czuć.” I to mi powiedział mały książę.
Kłóciłem się z nim, bo zarzucił mi – nam, że nie potrafimy patrzeć na róże sercem. Gdy rozejrzałem się wokół, gdy spojrzałem na ich smutne twarze, w ich załzawione oczy, gdy poczułem ich serca, to przyznałem mu rację – nie potrafimy.

Chcemy brać, a nie dajemy. Chcemy uczuć, a nimi nie obdarowujemy. Nie potrafimy być bezinteresowni.

Nawet, gdy się przytulamy do róży, to się nie przytulamy do jej serca, opiekujemy się nią jak ogrodnik, tylko jak marny ogrodnik. A tu potrzeba czegoś więcej. Nie tylko wody, pożywienia, ochrony, tu potrzeba serca. Róża doceniona uczuciem – sercem, nawet, jeśli nie padną żadne słowa, nie zostaną zawieszone na jej szyi i palcach srebro, złoto i brylanty, kwitnie inaczej, piękniej.

„Doceniona sercem róża, przestaje być sierotką, staje się boginią, a wtedy czujesz w niej taniec, śpiew, radość. Czujesz, że ona płynie, leci, rozsiewa miłość. I sam się czujesz inaczej. Wtedy też rozsiewasz miłość.” – pobrzmiewały jeszcze słowa małego księcia z mego snu.  

Zgodziłem się z nim w pełni.

 - Co mam zrobić by się nauczyć doceniać? – zawołałem do odlatującego z mego snu księcia. Wykrzyczał z daleka: - Nic nie rób, nie myśl o tym! Otwórz serce i doceniaj, doceniaj, doceniaj. Nic więcej. I pamietaj! Nie wycinaj jej z ogrodu, nie wkładaj jej do wazonu, bo zniszczysz jej serce!


Piotr Kiewra