Zatrzymałem
rower w pobliżu kręcących się śmigieł. Zapatrzony w nie gdzieś odleciałem …
Kilka
lat temu nasz samolot zbliżał się do Las Vegas. Lądowaliśmy w nocy, ale już
kilkadziesiąt kilometrów wcześniej obserwowałem łunę bijącą zza górskich
szczytów w stronę nieba. Porażała oczy. Później, gdy kroczyłem ulicami miasta,
porażały światła nocy, a już za dnia kształty, blask szyb i luster, rozmach
tego wszystkiego – przede wszystkim bogactwo.
Gdy
zaciekawiony przemierzałem, przez 40 minut w jedną stronę, kasyno w MGM Grand,
moje zmysły zaatakowane zostały znowu tym samym, ale i zapachami cygar i
neutralizujących je kadzideł, widokiem rozgorączkowanych ludzi, obserwujących ekrany
maszyn, ręce krupierów, stosy żetonów na stołach. Znowu porażało bogactwo i coś
jeszcze.
W
drodze powrotnej wśród stołów i jednorękich bandytów kradnących miliony z
portfeli niedoszłych bogaczy, moje zaciekawienie upadło, a wzrosło zmęczenie. Coraz
bardziej zmęczony odwiedziłem kasyna w kilku innych hotelach i znowu spotkałem bogactwo,
którego żaden wielbłąd by nie udźwignął, a mimo szeroko otwartych oczu, nachodziło
mnie coraz większe znużenie.
Czy
tylko ja byłem zmęczony oglądaniem cudzego bogactwa? Nie. Wśród obserwowanych
tam bogaczy, lub marzycieli, którzy chcieli się nimi stać, nie zauważyłem kogoś
wyraźnie szczęśliwego, tak do głębi szczęśliwego. Byli zmęczeni, coś w środku
nich było znudzone i wyczerpane. Pokazywały to oczy. Co prawda odbijał się w
nich pieniądz, żetony, gorączka – podniecenie, chwilowa przyjemność, u
niektórych rozpacz, upadek, ale nawet wśród wygranych, nie było takiego
entuzjazmu, jak wiosną u kosa śpiewającego w moim ogrodzie. Tak to widziałem.
Obserwując
ludzi zadawałem sobie jedno pytanie: Dlaczego marzyciele nie zaglądają w dusze
tych, którym zazdroszczą bogactwa? Przecież takie spojrzenie skróciłoby ich
męki … No cóż, każdy musi sam doświadczyć drogi, no cóż …
Szukałem
czegoś, co by mnie – „dzikusa” z puszczy naładowało energią, tak jak mnie
ładuje marsz lub bieg przez las, ale mimo wszelkich możliwych, najczęściej
kosztownych propozycji, żadna z nich mnie nie zainteresowała. Wszystkie były
sztuczne, wymyślone przez człowieka i męczące. Coś mnie gdzieś w środku odpychało
od doświadczania świata rozrywki na żywo. Nawet tryskające świetliście Vivaldim,
Bachem, czy Sinatrą wielkie fontanny nie wzbudziły zachwytu na dłużej, nie
dodały mi energii, mimo połączenia muzyki, z ruchem i zmieniającą w jej rytmie
kształt i kolor, wodą.
Zastanawiałem
się nad tym bogactwem, dlaczego mnie nie pociąga, nie zwala – jak innych – z
nóg?
No,
dlaczego? Bo było z zewnątrz, a moje prywatne duchowe, igielne ucho nie
wpuszczało go środka. Nie o to chodzi, że w ten sposób nie mogło się stać moje,
ale o to, że męczyło, że pieniądze, władza, sukces, wrażenie bycia bogatym nie
unosiło w powietrze, wręcz przeciwnie, czyniło ciężkim. W żaden sposób takie
bogactwo nie wzbogacało mego serca, a tym bardziej duszy.
Trzeciego
dnia pojechałem do odległego o 200 czy 300 km Wielkiego Kanionu. Gdy tylko
ujrzałem ten ogrom, tę głębię poczułem się lżejszy, wypoczęty. Cieszyło się me
serce, a tym bardziej dusza - poleciały razem z ptakami wzdłuż i wszerz, ciało
za nimi, mimo, że tylko w wyobraźni, to czułem się jak ptak. Tu natura czyniła
mnie bogatym.
I
co na to moje prywatne ucho igielne? Zadziałało w drugą stronę. Nie wpuściło
niczego, wręcz przeciwnie wypuściło innego rodzaju bogactwo – to wewnętrzne i
lepiej się poczułem, lekki, wypoczęty, świeży, latający, błogi.
I
zrozumiałem: to co sztuczne, stworzone ludzką ręką, chciwością, chęcią władania
i dominowania nad innymi, jest bogactwem materialnym, zewnętrznym. Obciąża,
męczy, nie uszczęśliwia na trwałe, nie przechodzi przez ucho igielne i w chwili
śmierci wszystko to zostaje przed bramą. To, co z natury, choćby las, puszcza,
góry, Grand Canyon, łąka, motyl, wzbogacają od środka, a człowiek tym bogaty obdarowuje
szczodrze, choć ręce ma puste. Jego szczęście i bogactwo się czuje - choćby był
żebrakiem. Ono bije od niego mocniej niż wszystkie światła Las Vegas.
Można
się bogacić zewnętrznie, albo być bogatym wewnętrznie. Ten pierwszy może się
bogacić całe życie i mieć cały świat i nigdy nie będzie wystarczająco bogaty,
ten drugi czuje się bogaty, choć nie ma nic i niczego nie potrzebuje, wędruje
dla radości wędrowania.
Jakiego
rodzaju bogactwo ja wybrałem? Nic nie wybrałem, wiem jedno, że zewnętrzne
bogactwo mnie męczy – może, dlatego, że nie jest moje, nie pociąga mnie,
brakuje mi energii na jego zdobywanie.
Teraz
i tutaj mam niewiele, cieszę się tym, lecz gdy zobaczyłem ptaki nad kanionem,
gdy stałem 1600 metrów ponad płynącą w dole Colorado, to czułem, że i żebracza miska
to zbytek.
Długo
stałem pod wiatrakami oparty o rower. Kręcące się ich śmigła przypomniały mi
lot do Nevady, do miasta hazardu, do miasta ludzi zakręconych na punkcie
pieniędzy.
Obserwowałem
pracę wiatraków i słuchałem ich rozmowy z wiatrem, a tu tego tematu ani centa,
ani grosza. Lecz w końcu dotarło do mnie, że pieniądze, zewnętrzne bogactwo,
świecące cacka zachodniego świata, ale i świecące nimi ludzkie oczy, żebracza
miska, Wielki Kanion, łąka, to tylko symbole, to rzeczy, to pretekst do
oglądania siebie: swojego serca i duszy.
Zewnętrzne
bogactwo ma do spełnienia określoną misję, ma męczyć, ma prowadzić do
cierpienia, by pomóc odkryć to wewnętrzne, ku któremu i tak podążą ci wszyscy,
którzy przed uchem igielnym zostawią – przy końcu wędrówki - to wszystko, co
nagromadzili. Zostawią, nie dlatego, że jakiś celnik ich ogołocił, lecz
dlatego, że zrozumieli w końcu, które bogactwo się naprawdę liczy.
Przychodzi
taki czas, gdy w końcu dociera do nas, że nikt nas przed igielnym uchem nie
rozlicza z bogactw, sami się z tego rozliczamy, mamy swoje prywatne ucho
igielne i tak naprawdę mierzy ono naszą dojrzałość, czyli zrozumienie siebie.
Piotr
Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane