środa, 23 marca 2016

Największy i najmniejszy człowiek

Kilkadziesiąt lat temu wydłubałem z kawałka deski wiatraczek – takie śmigiełko osadzone na gwoździu przybitym do kołka obracającego się na drugim – tym razem pionowym, gwoździu.

Lubiłem się mu przyglądać, jak mierzy siłę i kierunek wiatru, ale też i dlatego, że działał na moją wyobraźnię. Dzięki niemu latałem w przestworzach, nawet wtedy, gdy widziałem go przez wychodzące na podwórze i ogród, okno.  Obserwowałem go w letniej burzy, zimą w śnieżycy i zawierusze, w słocie, a najczęściej podczas wystawanej w oknie, zamiast wyleżanej w łóżku, chorobie.

Wtedy był dla mnie ogromny, zapewniał ciąg pozwalający ulecieć ponad chmury, ku słońcu, a w nocy ku gwiazdom.

Przypomniał mi się teraz, gdy patrzę na wiatrak. Ten jest chyba z milion razy większy … 

Czy naprawdę ten jest większy? Tamten mnie unosił, choć był malutki, a ten, mimo, że ogromny … to ani drgnę.

Czyżby moja wyobraźnia zmalała, czy też wielkość to coś zupełnie innego niż metry, kilometry i lata świetlne?

Jak zatem mierzy się wielkość? Czy jest to rozmiar widziany okiem, a może mierzy go czas, pamięć – historia, konto w banku, tytuły, sława, medale? A może to dokonania dla świata lub ludzi: ilość, albo, jakość uczynionego dobra, odkrytych naukowych prawd, artystycznej spuścizny?
A może wielkość to jeszcze coś zupełnie innego?

Kontemplowałem to patrząc na wiatrak i wspominając moje dziecięce dzieło, powędrowałem po przeczytanych książkach, po szkolnych lekcjach, podróżach, doświadczeniach życia. Przespacerowałem się przez filozofie, religie … i nic. Przez godzinę, czy dwie … nic. Aż w końcu znalazłem odpowiedź … to znaczy znalazł ją kos. Usiadł sobie na jakimś badylu i okazywał radość.

Wiem, że w jego życiu nie wydarzyło się nic na ludzką miarę wielkości, ale ją okazywał. Niczego nie zbudował, niczego nie dokonał, niczego nie miał, lecz był radosny. Śpiewał, choć nikt mu za to nie zapłacił, cieszył się, choć tego występu nikt nie filmował, nikt go nie chwalił … On nie dbał o to, czy się to komuś podoba, czy nie. Śpiewał, bo był radosny. On miał radość.

Co takiego jeszcze można mieć oprócz radości, czego nic i nikt nie może zabrać i czego również nie może dać, bo już to mamy? No tak: miłość, wolność, świadomość istnienia. To właśnie chyba miał ten kos – na pewno tak było. On wyśpiewywał miłość, wolność, siebie – radość.

Kto jest, zatem, największy wśród ludzi, a kto jest najmniejszy?

Ten najmniejszy nie ma nic, nawet misy żebraczej, to widać, lecz gdy ma coś, czego nawet śmierć nie może mu odebrać, ma bogactwo w środku: wolność i miłość, a tego nie widać. A ten największy ma wszystko, co największe w świecie materii, to, co największe w cywilizacji, i to widać, lecz gdy będzie odchodził z tego świata, wszyscy zobaczą jego puste ręce i pustkę w środku. Jest najmniejszy, bo nie odnalazł swojej wielkości.

Śmierć czyni najmniejszych wielkimi, a największych tu na ziemi, tych, co posiedli nawet pół świata, najmniejszymi, bo zapomnieli o swojej wielkości - zatracili ją.

Kos oraz duży i mały wiatrak odpowiedziały mi na pytanie, jaki jest sens pogoni za wielkością? Żaden, bo goniąc za wielkością malejemy, bo zapominamy o tym, co czyni nas wielkimi, o wielkości, która od zawsze jest.
Przypomniałem sobie ten czas, gdy obserwowanie kręcącego się, dziecięcego wiatraczka sprawiało mi radość tej samej miary, co u kosa. Wróciłem, więc do tej dziecięcej czynności i poczułem dziwną rzecz: im mniejsze było pragnienie wielkości, tym większa była we mnie radość.

Czy wielkość można dogonić, osiągnąć? Czy można stać się wielkim?

To, co widać, to nie wielkość człowieka, to ilość otaczających go rzeczy, wielkość i wartość tych rzeczy. Wielkość człowieka jest czymś, czego nie widać, tkwi w nim samym, a nie w świecie zewnętrznym, tym, który widać. Wielkość jest wewnątrz, a możemy ją dostrzec sami – nikt inny. Cudzej wielkości nie możemy dostrzec – możemy ją poczuć. Możemy ja poczuć tylko wtedy, gdy czujemy swoją.

I jeszcze jedno: tam wewnątrz nie ma najmniejszych i największych, tam nie ma żadnego podziału. Tam jest wielkość: ocean, niebo.


Kos sprawił, że zrozumiałem … Tak, radość to cieszenie się z bycia nieograniczonym – wolnym, nieskończenie wielkim. Nie, w porównaniu z kimś, czy z czymś, nie w jednostkach mierzących rzeczy. Ta wielkość, nieograniczoność, po prostu jest, a jej przejawem jest radość. Tę widać, choć ta widoczna, to tylko mała, mizerna jej część. Reszta ukryta w wewnętrznej ciszy rozbiega się w tej nieograniczoności, a jej echo nigdy nie wraca. Rozpoznałem ją u kosa. Gdy mu się przyjrzałem, zrozumiałem, na czym polega wolność – on nie jest przywiązany do echa.

Piotr Kiewra

sobota, 12 marca 2016

Obsesja robienia

Miałem kiedyś kumpla, który nie mógł zaakceptować tego, że miewam takie chwile, w których nic nie robię. Dziwił się, że mogę siedzieć nad jeziorem, patrzeć w chmury i słońce, chlupać nogami w wodzie ... i że sprawia mi to radość. 

Nie mógł zrozumieć mojego chodzenia po lesie i łące, nie mógł się w tym doszukać jakiegoś powodu, jakiejkolwiek przyczyny, dla której on mógłby to robić. Jego zdaniem marnowałem czas, niepotrzebnie „zbijałem bąki”. Dla niego każde „robienie” musiało mieć sens i w ogóle, chwile bez robienia nie miały sensu.

Szukał więc nieustannie czegoś do zrobienia, czegokolwiek, aby tylko mieć ręce zajęte, a gdy mimo wszystko nie był w stanie znaleźć jakiegoś celu, to krytykował moje nicnierobienie i robił wtedy buzią, czyli gadał i gadał.

Siedziałem nieraz na ławce w parku i po prostu patrzyłem przed siebie, a on czasem się dosiadał i pytał, co robię, więc mu odpowiadałem (by się odczepił), że patrzę jak trawa rośnie, obserwuję pracę pszczół i motyli wśród kwiatów, albo, że obserwuję ludzi idących chodnikiem przez park. Mimo to, czepiał się dalej, „że to robienie nie przynosi żadnego pożytku i powinienem znaleźć jakieś pożyteczne zajęcie”.

Pytał też często, o czym myślę, a ja odpowiadałem – zgodnie zresztą z prawdą, że o niczym. To go powalało. Wpadał wtedy w złość, mówiąc, że to niemożliwe, bo nie można o niczym nie myśleć, że po to mam głowę, by nią myśleć. Cytował wtedy swego dziadka: „w pustej głowie siedzi diabeł” i że trzeba o czymś myśleć, trzeba głowę, tak samo jak ręce, czymś zająć, by nie zwariować.

Wtedy czułem, że on sobie z pracy nade mną, nad moim nicnierobieniem i nicniemyśleniem zrobił jakąś misję, by mnie nawrócić na „drogę jaką idą inni”. Tak mi to uzasadniał, mówił: „spójrz na innych, oni coś robią, ty też coś rób, bo nie można nic nie robić, bo to grzech, bo urodziłeś się po to, by robić coś pożytecznego dla innych”.

Chyba zapadło mi to w głowę, poczułem się winny i zacząłem się przyglądać, co robią inni i co robi mój kumpel i odkryłem, że w dużej części, robią to samo, co ja: jedzą, chodzą, używają narzędzi do kopania, grabienia, rąbania drewna, grają w piłkę, chodzą do szkoły, bawią się, natomiast „starzy” chodzą przez środek parku do pracy, a później z niej wracają.

Ci inni odrabiają lekcje, czytają książki, chodzą po zakupy, robią coś w ogródkach, na podwórku i w domu. Ja robiłem to samo, tylko, że mój kumpel dużo wolniej i mniej dokładnie. Więc ja miałem czas wolny, a on nie i musiał dalej „robić”. A gdy już zrobił, myślał nad tym, co ma robić, żeby coś robić i robił dalej to, co robił, powtarzał to, co wcześniej, by to poprawić i by coś robić, bo gdy nic nie robił, to się źle czuł, stawał się nerwowy i albo dużo gadał, albo żuł gumę.

Powiedziałem sobie, że ja tam wolę swoje nicnierobienie i niemyślenie, a diabłem się nie przejmowałem, bo odkryłem, że to raczej w tych przepełnionych obsesją robienia czegokolwiek, głowach on się zagnieździł.
Odkryłem to u dorosłych, bo gdy nic nie robili, to pili alkohol, palili papierosy, grali w karty, przeklinali jak szewcy, albo obgadywali tych, co nic nie robią, czyli również mnie.

Przypomniałem sobie właśnie dzisiaj mojego kumpla, gdy patrzyłem na wiatrak obserwując jego obsesję kręcenia się. Zastanawiałem się nad tym, czy to obsesja tego typu jak u mojego kumpla, czy raczej taka jak moja – „obsesja nicnierobienia, niemyślenia, obserwowania”?

Doszedłem do wniosku, że u wiatraka kręcenie się jest jego naturą, czymś takim jak u mnie oddychanie, czyli, że on nie ma żadnej obsesji i nie ma obsesji czepiania się innych, za to, że nie robią tego, co wszyscy i że nie myślą za mało.

Dzisiaj mojego kumpla z podwórka nie ma już na świecie - zarobił się na śmierć papierosami i alkoholem, robieniem czegokolwiek, aby coś robić. Nigdy w swoim robieniu nie miał żadnej przerwy, chwili wytchnienia, chwili niemyślenia, bo ciągle miał obsesję, ciągle ścigał go diabeł, ciągle był smutny, ciągle wypełniony celami do zrobienia.

Tak, zarobił się na śmierć tym robieniem. Chwile, w których mogło mu się zdarzyć niemyślenie o nicnierobieniu, wypełniał alkoholem.
Nie wiem, jakie ten alkohol miał działanie, bo do „robienia” nim, też się nie dałem przekonać.

Gdy się dzisiaj nad tym zastanowiłem, czego ten mój kumpel się dorobił na robieniu, co takiego on, i jemu podobni, zrobili pożytecznego dla innych, to zobaczyłem, gdzieś tam w oddali, chichoczącego diabła, uganiającego się za takimi jak mój kumpel i przekonującego do robienia czegokolwiek.

Zobaczyłem pustkę ich dokonań, dzieło niczego nie warte. Zobaczyłem ich trzęsące się dłonie nerwowo ściskające jednego papierosa za drugim, puste butelki i kieliszki i tak samo puste ich spojrzenia, ich chwiejny, zmęczony krok, bieg, ich kąśliwe słowa.

Zobaczyłem ich dawno upadłe dzieło, ale zobaczyłem też przekazaną innym obsesję. I to chyba największe ich dokonanie, ich dorobek życia, ich zasługa robienia: udało się im zaszczepić w swoich dzieciach, w potomnych, obsesję robienia i myślenia o robieniu. Udało im się przekazać figlarnego i śmiejącego się z nich, diabła. Podali go do rąk i umysłów następnych pokoleń.  

- Ja tam wolę swoją pustkę …  i nicnierobienie, i niemyślenie. Ten diabeł, chyba, bardzo mnie nie lubi, bo trzyma się z dala od mojej pustki i niemyślenia. On chyba nie lubi pustki. Aaaaa …, a może to obsesyjne myślenie jest diabłem? – poczułem, gdzieś tam w środku.

Może … i dlatego pozostałem i pozostaję sobą.


Piotr Kiewra 

wtorek, 8 marca 2016

Kobiece serca

Gdy się obudziłem, przypomniał mi się „Mały Książę”. Czemu akurat on? No tak, bo przed snem myślałem o ogrodzie z tysiącem róż, a przecież wczoraj był 7 marca. W moim śnie opowiadał mi o docenieniu róży.

Wydawało mi się zawsze, że wiem jak je doceniać, ale teraz zrozumiałem, że jednak nie. Spotykamy je, są ważne, ale, tak czuję – niedocenianie.
Dostają kwiaty, zainteresowanie, są pożądane, podziwiane za urodę, bycie matkami, kochankami, żonami, przyjaciółkami, a jednak ...

Czują, że są niedocenione. 

Dlaczego? Bo mają bliżej do serca, są delikatniejsze, wrażliwsze. Bo patrzymy na ich powierzchnię, patrzymy na zewnętrze kwiatu, na listki, płatki, upajamy się jej aromatem i marzymy by rozchylić ich kielich. Lecz rozchylając go, nie zaglądamy głębiej. Tak, zanim zajrzymy w jej serce, zabieramy ją z ogrodu, wycinamy i wkładamy do wazonu. Od tego czasu dostrzegamy więcej kolców, ich kłucie i zadawany przez nie ból. 

Dlaczego?

Z powodu niedocenienia całości. Doceniamy to, co widzimy, a nie doceniamy tego, co ukryte. Doceniamy słowem, rzeczami, czynem, byciem blisko, pomocną dłonią i silnym ramieniem, lecz nie doceniamy uczuciem.

„By docenić, trzeba docenić serce, trzeba patrzeć sercem, trzeba czuć.” I to mi powiedział mały książę.
Kłóciłem się z nim, bo zarzucił mi – nam, że nie potrafimy patrzeć na róże sercem. Gdy rozejrzałem się wokół, gdy spojrzałem na ich smutne twarze, w ich załzawione oczy, gdy poczułem ich serca, to przyznałem mu rację – nie potrafimy.

Chcemy brać, a nie dajemy. Chcemy uczuć, a nimi nie obdarowujemy. Nie potrafimy być bezinteresowni.

Nawet, gdy się przytulamy do róży, to się nie przytulamy do jej serca, opiekujemy się nią jak ogrodnik, tylko jak marny ogrodnik. A tu potrzeba czegoś więcej. Nie tylko wody, pożywienia, ochrony, tu potrzeba serca. Róża doceniona uczuciem – sercem, nawet, jeśli nie padną żadne słowa, nie zostaną zawieszone na jej szyi i palcach srebro, złoto i brylanty, kwitnie inaczej, piękniej.

„Doceniona sercem róża, przestaje być sierotką, staje się boginią, a wtedy czujesz w niej taniec, śpiew, radość. Czujesz, że ona płynie, leci, rozsiewa miłość. I sam się czujesz inaczej. Wtedy też rozsiewasz miłość.” – pobrzmiewały jeszcze słowa małego księcia z mego snu.  

Zgodziłem się z nim w pełni.

 - Co mam zrobić by się nauczyć doceniać? – zawołałem do odlatującego z mego snu księcia. Wykrzyczał z daleka: - Nic nie rób, nie myśl o tym! Otwórz serce i doceniaj, doceniaj, doceniaj. Nic więcej. I pamietaj! Nie wycinaj jej z ogrodu, nie wkładaj jej do wazonu, bo zniszczysz jej serce!


Piotr Kiewra

poniedziałek, 22 lutego 2016

Schody do nieba

Gdy patrzę na wiatrak widzę jego grom, tym większy, im jestem bliżej, im bliżej niego jest kontrastująca z nim rzecz: drzewo, pojazd.

Lecz, gdy patrzę dłużej on się zmniejsza, bo dostrzegam coś znacznie większego: przestrzeń wokół niego.

Gdy jestem w niej jeszcze dłużej, to przestrzeń maleje, bo dostrzegam niebo.

Obserwując z ziemi o mało nie gubię się w jego ogromie, zauważam jego granicę – horyzont.

A gdy się od niej odrywam i niknę w tej niebiańskiej pustce, łączę się z ogromem: bezkresnym, tajemniczym, niepoznanym – łączę się jak kropla z oceanem.

To jest modlitwa – bliskość z bezgranicznym ogromem.

Tak, wiatrak jest pierwszym stopniem schodów do nieba.


Piotr Kiewra 

sobota, 20 lutego 2016

W stronę miłości

Z cyklu: Prawda wiatraków

Mam w swoim pokoju, na poddaszu, roślinę. Jest wygięta w stronę okna i cierpiała, bo wywracała się, traciła równowagę, więc musiałem przełożyć ją do większej i cięższej doniczki.
Przyglądam się jej często, bo pod tym oknem mam fotel – miejsce do kontemplacji, czytania.

Gdy jestem w lesie, przyglądam się drzewom – te pną się najkrótszą drogą do góry, tak samo trawy na łące. Spoglądam na kwiaty, fotografuję je. One otwierają swe wnętrze ku słońcu. Obserwuję wiatraki, a te – jak ptaki - kierują swe skrzydła na wiatr. Ludzie idą w stronę innych ludzi.

Na co, tak naprawdę, patrzy moja roślina, gdzie patrzą drzewa, wiatraki, w którą stronę idą ludzie, w stronę czego ja wędruję?

W stronę miłości. Tak, słońce, wiatr, inni ludzie, życie, to miłość.

Wszystko i wszyscy pragną miłości, kierują swe spojrzenia, swoje działania w jej stronę. Nie ma innych kierunków niż miłość, nie ma innych spojrzeń niż pragnienie miłości, nie ma działań, w których nie byłoby walki o nią.

Wszystko, co istnieje, wszystko, co żyje, kieruje swą uwagę na nią, wędruje w jej poszukiwaniu, w nadziei na połączenie.

Czy istnieje coś innego niż miłość? Gdy spoglądam na to bezpośrednio, już bez myśli, to czuję, że poza nią, nic więcej nie istnieje, tak, nawet jej przeciwieństwa istnieją tylko po to, by na nią wskazać, by wyprostować ścieżki, by pokierować w jej stronę.

Patrzę na rośliny, drzewa, wiatraki, jak się odwracają w stronę słońca, wiatru – miłości. 

Dlaczego czynią to tak ufnie i cierpliwie? Bo niczego nie oczekują. Wystarczy, że są otwarte – otrzymują. Ufność to otwartość.

Wiem już, dlaczego tak lubię patrzeć na kwiaty – bo są symbolem, pięknym przykładem tej otwartości. Tak, kwiaty, mimo, że tak delikatne, mogą być ufne i ta ich otwartość to dowód.  

Człowiek nie jest tak otwarty, bo nie jest ufny i nie jest cierpliwy, bo nie patrzy bezpośrednio – sercem, uczuciem, spogląda poprzez swój umysł i dlatego kalkuluje, wybiera, poszukuje, oczekuje, wędruje fałszywymi ścieżkami.

Człowiek wędruje w poszukiwaniu miłości. Szuka jej w materii, w innych ludziach, gdzieś na wierzchołkach gór, na szczytach władzy, w rywalizacji z innymi o swoją własną wielkość.

Kto nie idzie w stronę miłości? Wszyscy idą, nawet ci wędrujący fałszywymi ścieżkami. Ich droga jest jedynie dłuższa i więcej tam cierpienia, ale to też wędrówka w stronę miłości.

Bez względu jak się miłość definiuje, czy jako związek, czy pożądanie, czy jako coś uniwersalnego – energię łączącą Wszechświat, to i tak:  instynktownie, intuicyjnie, nieświadomie, czy świadomie, wędrujemy, w stronę natury, słońca, wiatru, zaglądając do wnętrza kwiatu, czy wnętrza innego człowieka, zwracamy się w stronę miłości. Kierunek nie ma znaczenia, każdy jest tym, w stronę miłości. Jedynie droga jest krótsza lub dłuższa.

Ta najkrótsza jest zwróceniem się w stronę swego wnętrza.

Tak, poszukiwanie miłości, jest prawdziwym poszukiwaniem, jest prawdziwą wędrówką, jest spoglądaniem we właściwą stronę.
Moja ufna roślina w doniczce i wiatraki, zdeterminowana, wytrwała, pełna cierpień - bo bez ufności - ludzka wędrówka, wskazały mi tę stronę.

A kwiaty? Inspirują jeszcze bardziej, bo uczą otwartości, więc skracają wędrówkę, ujmują cierpień, ale największy ich dar, to pomoc w zrozumieniu tego, że prawdziwe otwarcie, to otworzyć się na siebie samego.

To najwłaściwsza strona, bo jeden krok … i cała wędrówka, … i cały rozkwit miłości.   


Piotr Kiewra

niedziela, 14 lutego 2016

Bezpośredniość spojrzenia

Czegoś mi brakowało. Szedłem i to, co wdziałem było pozornie uboższe. Przypomniały mi się górskie wędrówki i dwa sąsiednie dni na tej samej hali. Jeden dzień w słońcu, drugi we mgle.

We mgle świat jest inny. Mniejszy? Uboższy? Nie. Jego małość i ubóstwo są pozorne. We mgle, czy w słońcu jest bezkresny, jest prawdziwy, rzeczywisty, inaczej piękny. Tak, tylko co innego widzimy, bo inaczej patrzymy, bo miedzy tym na co patrzymy, a nami coś się pojawia.

I to właśnie to. Nie widzę wiatraków – ich mi brakowało. Utonęły gdzieś we mgle.
Tak, wiem, że są, lecz ich nie widzę. Skąd wiem, że są? Czy dlatego, że przywołuję je z pamięci, czy czuję, że są?

Czuję! Uczuciem patrzę bezpośrednio. Tak, zapragnąłem: chcę się takiego spojrzenia, tej bezpośredniości patrzenia nauczyć, nie tylko troszkę, tak jak teraz, ale totalnie, czyli by wszystkie moje spojrzenia były bezpośrednie.

Teraz patrzę przez mgłę, patrzę przez chmury, przez słowa – opinie, sądy, poglądy innych ludzi … no tak, patrzę przez opinie, sądy, moje własne przekonania, doświadczenia, no tak patrzę przez swoje myśli. Te spojrzenia nie są prawdziwe, więc nie widzą prawdy.

Spojrzenie bezpośrednie, to spojrzenie bez udziału myśli, to spojrzenie nie poprzez tęczę, nie poprzez zasady, ludzkie prawo, to spojrzenie nie poprzez oczy. Spojrzenie nawet w pełnym słońcu nie jest spojrzeniem bezpośrednim - bezpośrednio spoglądam sercem, uczuciem.

Czy serce potrafi patrzeć? Ono nie patrzy, ono łączy. Serce jest mostem między rzeczywistym, tym, co TU i TERAZ, a czymś głębszym, czymś we mnie, czymś co nie ocenia, niczego nie potrzebuje, bo wszystko ma, czymś otwartym, ufnym, wolnym, czymś, co nie dzieli na dobre i złe, na ciemne i jasne, brzydkie i piękne, bo wszystko akceptuje, a więc łączy.
I to niepatrzenie serca jest spojrzeniem bezpośrednim, połączeniem, modlitwą ze wszystkim, na co patrzę oczami i wszystkim, czego nie jestem w stanie dostrzec – ze wszystkim i wszystkimi.

Uśmiechnąłem się do siebie, bo zrozumiałem, że mgła potrafi nauczyć i to prawie w jednej chwili. Gdy coś zostaje zasłonięte dla oczu, w tym samym momencie zostaje odsłonięte dla serca, gdy z patrzenia usunięte zostają myśli, wtedy patrzenie staje się prawdziwym patrzeniem, bezmyślnym, bezpośrednim.

I co? Czym się różni świat oglądany bezpośrednio, od tego oglądanego poprzednio?
Jest we mnie, jest ze mną połączony, jesteśmy jednym. Więc nie ma patrzącego – znikł. Naprawdę nie mogłem sobie przypomnieć swego imienia. Ależ błogo je zapomnieć, je zgubić … Błogo jest być! Błogo jest zapomnieć słów, bo przestają być potrzebne.

Bezpośredniość w patrzeniu jest błogością, jest ciszą.


Piotr Kiewra 

niedziela, 7 lutego 2016

Śmierć



Czekałem na wiosnę, buchnęło w ludziach jej żywiołem, lecz nie u wszystkich. W niektórych wszystko zgasło. Ces't la vie - chciałoby się powiedzieć.  „Trawiłem” więc to, co przyjaciółka opowiedziała mi o paru pogrzebach, które ją dotknęły. Mnie też to dotknęło. Odszedł mi ktoś bliski. Odeszli jacyś ludzie. I znowu zdałem sobie sprawę, że odeszli wojownicy. Rozgrywali wojnę, mieli swoje role, mieli swoich wrogów. Wykształcili się do tej wojny, zdobyli doświadczenie, powalczyli, sprawdzili się, może wydawało im się, że parę bitew wygrali, ale w końcu ostatnią – jak zawsze – przegrali. Były łzy, wspomnienia bliskich, lecz – tak mi się zdaje – nie było nauki, nie było wniosku, nie było rozwoju, nie było zrozumienia, ani w nich, ani w tych, którzy patrzyli z bliska lub z daleka na ich walkę. Pozostaną literki na nagrobkach - może kilkadziesiąt lat, pozostanie trochę nietrwałych ścian, parę ułożonych przez nich kamieni, gdzieś w, lub przy drodze, parę spełnionych lub niespełnionych marzeń, miłości, które niosły cierpienie, a nie łączyły, które zamiast przenieść ich do wieczności, przeniosły tylko w ludzką pamięć i w kilka zapisanych na papierze, lub wykutych pracą pamiątek. Zostanie jednak więcej zniszczonego, zepsutego, śmieci uczynionych ze złota. Tego zostanie znacznie więcej: złego niż dobrego, więcej brzydkiego niż pięknego, więcej sztucznego niż naturalnego, więcej gry niż prawdy, bo taki jest skutek ludzkiej ambicji, by poprawiać boga.

Człowiek robił to szukając szczęścia, a co znalazł?

Zadałem sobie pytanie, czy tu chodziło o to, by się spieszyć ich kochać? Nie, tu chodziło o to, by się im przyjrzeć i zobaczyć w ich wyścigu i trudzie, w ich walce nas samych, by skorzystać z ich odbicia w naszym lustrze.

Oni nie poszli w górę. Nie poszli, bo jak wiatraki tak i oni zaczęli się kręcić w kółko i poza zataczanym kółkiem, więzieniem, w które zaprzegła ich proza życia nie widzą już nic. W wieku 25-30 lat kończy się ich wspinaczka, kończy się ich odwaga, by się rozwijać. Stają się pesymistami, a ich ramiona służą już tylko do chwytania tego, co znają: ciągle tego samego wiatru. Ich ciekawość się skończyła, wolą już narzekać niż sprawdzać, co jest za następnym zakrętem. Skończyła się ich radość szukania i dopadł ich smutek. Przestali tworzyć, bo uświadomili sobie, że radość tworzenia pojawia się tylko w drodze do dzieła, na etapie marzeń, a na mecie nie ma już nic. Gdzieś w nich wcześniej coś umarło, bo zobaczyli bezcelowość, swoją głupotę trwania w nadziei.

Tak, po okresie młodości, po paru zakochaniach, po wybudowaniu domu, po nacieszeniu się cudem obdarowywania życiem, po zasadzeniu kilku drzew, zaczął się w nich proces umierania radości. Dlaczego? Bo nie było profitów? Bo nie było docenienia? Bo nie było już niczego wyżej? Bo już byli starzy? Bo ich ciała nie były już takie świeże i witalne? Bo więcej w nich bolało i ból zabijał błogość? Nie, oni nigdy nie obserwowali wiatraków.    

Tak. Nagle w niedokończonym dziele dopada ich śmierć. Przychodzi, bo ich żywot nie miał sensu, ich dalsza droga niczemu już nie służyłaby, szkoda było czasu … może w następnym życiu zrozumieją więcej … więc odchodzą.

Czy za cudzą śmierć możemy być wdzięczni, że czegoś nas uczy? Czy śmierć to tylko okazja do smucenia się? Czy jest w niej coś, co nas rozwija? Czy to nie nazbyt egoistyczne wnioski? - przeszło przeze mnie. I od razu pojawiły się odpowiedzi: tak właśnie jest, mamy zrozumieć, coś odkryć w sobie, odkryć prawdę, tę, która jest, a nie tę o innych. I to nie jest egoizm. Mimo pogrzebów, poczułem się odrobinkę lepiej, zrozumiałem: dopóki żyję mam się rozwijać, mam coraz więcej rozumieć i coraz lepiej się czuć. Mam się nauczyć wybaczać i lepiej się czuć. Mam się radować samym byciem, kręceniem się. Tak, to bycie, samo kręcenie się coś kreuje – daje prąd – rozedrganą energię …

Ale, ilu ludzi obserwuje wiatraki? No ilu?
Ilu ludzi odkrywa radość bycia, tylko i wyłącznie bycia - jak wiatraki?
Tak, umierają za wcześnie, bo nie zatrzymały ich wiatraki, ich prawda.

Jest w wiatrakach jeszcze więcej prawdy. Dużo więcej.
Kolejna stała się moją prawdą: wiatraki się kręcą - w tym widzą swoją misję, wiatraki nie wysiewają nasion, nie rozwijają się, nie mają szans na to, by zakwitnąć – człowiek ma taką szansę. Jeśli zaufa wiatrowi życia na pewno zdarzy się ten wielki przełom, jeśli podąża ku szczytom - mimo trudów, dostrzeże stamtąd swoją własną prawdę. Zdarzy cię cud.

Wiatrak zaufał tylko wiatrowi, na tym kończy się jego ufność, człowiek, by się uczyć wykorzysta wszystkie prawdy: i wiatraków, i wiatru życia, aż w końcu odkryje tę najcenniejszą, tę najgłębszą, tę najjaśniejszą – swoją własną prawdę – prawdę Wszechświata.

I chyba tylko po to zostaliśmy obdarowani czasem, ludźmi, relacjami, naturą, wiatrakami, by to zrozumieć. Tak na to trzeba spojrzeć … zostaliśmy obdarowani. Tak, cierpienie to droga do zrozumienia. Ale i tu mamy wybór: albo iść uparcie tą drogą i narzekać do końca i ciągle mieć nadzieję, że to się skończy, albo … zatrzymać się pod wiatrakami.

Tak, gdy się je obserwuje, one już zostają – stają się naszymi przewodnikami … nauczycielami … mistrzami. Tak droga z nimi jest drogą pod górę, ale za to pełną błysków …  

Jednym z nich jest śmierć.


Piotr Kiewra