Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 7 maja 2017

Łódź bez wioseł

Ten tekst – opowiadanie - oddaje ideę facebookowej grupy Tatry – górskie wędrówki. Publikuję go, by okazać ją tym wszystkim, dla których jest na tyle bliska, by stanowić powód uczestnictwa w grupie.

„Nie idę dalej, nie muszę iść, by czuć, że wędruję, by odbywać tę prawdziwą wędrówkę” – usłyszałem cichy, spokojny głos za sobą. 

Inny głos, chyba dużo młodszego człowieka natychmiast ripostował: „Jak to, nie rozumiem, jak możesz wędrować siedząc tu pod tym kamieniem? Chciałem z tobą pochodzić po Tatrach, ale chyba się nie rozumiemy … No dobrze - jak zwykle - idziemy dalej bez dziadka.”

„Ja zostaję z dziadkiem” – zdecydowanie oznajmił najmłodszy z głosów. 

„Dobrze, wy tu sobie wędrujcie na siedząco, a ja po mojemu. No to cześć, trzymajcie się”. – zakomunikował i po kilku sekundach minął głaz o który siedziałem oparty. Był to może trzydziestokilkuletni mężczyzna. Już w marszu zakładał swój plecak. Przeskakując po kilku kamieniach dotarł do krawędzi Czarnego Stawu, chwilę popatrzył w jego przejrzystą
toń, rzucił spojrzeniem po szczytach - od Kościelca po Żółtą Turnię, po czym odwrócił się w stronę swoich wcześniejszych towarzyszy, machnął im ręką na pożegnanie i ruszył w lewo, w stronę widocznej ścieżki okalającej część jeziora.

Obserwowałem go przez chwilę jak energicznie kroczy po niej. - Pewnie w głowie już miał plan zdobycia jakiegoś szczytu. – pomyślałem i … powędrowałem wzrokiem dalej w ciszę otaczających mnie gór, w głębię stawu i błękit nieba. Z tej ciszy wyrwał mnie dziecięcy głos:

- Dziadku, wolę wędrować z tobą. Tata zawsze się gdzieś spieszy, pogania mnie, gdy chcę popatrzeć na góry, a gdy już wejdziemy na jakiś szczyt, to zanim zdążę się napatrzeć na to wszystko, co widzę, to już zmusza mnie do gonienia na następną górę. 

Tata wszystko planuje i denerwuje się, gdy nie uda się nam czegoś zrealizować. Tak
naprawdę, to góry mojego tatę denerwują. Chyba tak jest, bo nigdy nie jest szczęśliwy, że tu jest, a ciągle narzeka, że coś mu się nie udaje, a to z mojego powodu, bo za wolno idę, a to z powodu pogody, a to z powodu tłumów ludzi … I ciągle chce, by mu robić zdjęcia, gdy jest na górze. Ostatnio mi powiedział, że robię kiepskie zdjęcia, bo na nich były same góry, potoki, kwiatki, chmurki nad szczytami, albo w dolinkach, a nie ma w nich mnie, albo jego.

Tak, tata, daje mi mało czasu na zdjęcia i na … góry. Chyba uważa siebie za kogoś ważniejszego niż te góry, bo lubi się chwalić przed innymi, że je zdobył. Pokazuje wtedy siebie na tych zdjęciach, a góry ledwo tam widać.

Dziadku, mój tata chyba nie lubi gór, bo patrzy na nie zupełnie inaczej. Ty jesteś spokojny, szczęśliwy, a on nie. Tak to czuję. Chcę by był szczęśliwy i spokojny jak ty, ale nie wiem, jak to sprawić. Dlaczego tak jest? Opowiesz mi o swoich wędrówkach po górach?  – poprosił dziecięcy głosik zza moich pleców. 

Byłem ciekaw, jak ten głos wygląda, jak duże jest to dziecko, ale nie mogłem – nie chciałem, by dziadek i jego wnuczek (myślałem, że to chłopak) zorientowali się, że ktoś słyszy ich rozmowę. Siedziałem więc dalej wpatrując się w błękit i zieleń stawu.

Już w pierwszych słowach dziadka dowiedziałem się, że rozmawia z wnuczką, małą, ale wrażliwą i ponad wiek dojrzałą dziewczynką:

- No widzisz moja mała Monisiu, twój tata, to mój
syn, ale on wędruje zupełnie inaczej. Nigdy go nie uczyłem jak wędrować, w ogóle go nie uczyłem jak żyć. Bo, moja droga, wędrówka to - po prostu – życie, a życie to wędrówka. Uważam, że każdy człowiek powinien wędrować po swojemu, dlatego nigdy go nie uczyłem, nie pouczałem, nie mówiłem, co należy, a czego nie należy. Nie wychowywałem twojego taty,
bo uznałem, że wszystkiego musi się nauczyć sam, by nikogo nie winił za to, co mu się przydarza i kim jest, bo sam jest „góralem” swego losu. Lecz życie – wędrówka, to proces i nie można wszystkiego zrozumieć od razu, w jednej chwili, na pierwszej ścieżce. Na to przyjdzie czas. Uczymy się obserwując świat, ale przede wszystkim siebie samego.   

Góry to tylko jedna ze ścieżek. Sam tu wiele się nauczyłem, wiele zrozumiałem, wiele zaobserwowałem. Był taki czas, że zdobywałem szczyty – jak twój tata, ale później poznałem znacznie piękniejszy, ciekawszy, sposób wędrowania. W tym sposobie góry to ścieżka, ale celem nie są góry, Tatry i ich szczyty, celem jestem ja sam. Cel jest gdzieś wewnątrz mnie, jest gdzieś głęboko ukryty, otoczony wielką tajemnicą i tam właśnie podążam. To jest znacznie bardziej ekscytująca wędrówka niż zdobywanie Rysów, czy Mount Everestu, więcej w tej wędrówce radości i spokoju. Na tej ścieżce nie ma gdzie się spieszyć.

W tej wędrówce Tatry są moją ścieżką, twój tata jest moją ścieżką, ty jesteś moją ścieżką, ten głaz, ten staw, chmury i niebo, wszystko, to moje ścieżki.

Wędruję krocząc ścieżkami Tatr, ulicami miast, będąc w tłumie ludzi, słuchając ich głosów, zaglądając im w serca i dusze, ale wędruję też siedząc tu w górach, patrząc na te cuda natury, na ten staw, na szczyty, niebo i chmury, rozmawiając z tobą, patrząc ci w oczy … Tak, zaglądanie w twe oczy to piękna wędrówka, zaspakajanie twej ciekawości świata, ludzi i siebie, to piękna wędrówka. Używanie słów, słuchanie twoich słów, twego taty i innych ludzi, głosów gór, wiatru, to też część tej wędrówki, ale najpiękniejsza, najgłębsza, najciekawsza, pełna odkrywających się tajemnic jest wędrówka poprzez świat ciszy, a szczególnie swojej własnej ciszy.

Więc jak widzisz, nie ma znaczenia, czy idę, siedzę, leżę, czy rozmawiam, czy milczę, jestem na jawie, czy śnię, czy jestem w górach, czy w domu, moja wędrówka trwa. Twoja też i twojego taty też. Tak samo wędruje każde istnienie. Tylko nie każde zdaje już sobie sprawę co jest celem naszej wędrówki, co jest celem poznania, więc niektórzy gonią to za tym, to za tamtym, a ponieważ żaden z celów, osiągniętych celów, ich nie cieszy, to znak, że jeszcze są na fałszywej ścieżce, więc szukają. Pewnego dnia odkryją. Lecz odkryją nie dlatego, że im to powiem ja, lub ktoś inny, bo przeczytają o tym w mądrej książce, lecz dlatego, że doświadczą cierpienia, które w pewnym momencie zaprowadzi ich do zrozumienia. Muszą tego doświadczyć. Wtedy ich wędrówka stanie się spokojną wędrówką, pełną głębi i miłości, współczucia. Wtedy, nie wcześniej.

Tak naprawdę, wszędzie bez względu na miejsce i okoliczności, zawsze znajdujemy siebie, czy tu, czy na Kościelcu, który stoi tu nad naszymi głowami, czy na Granatach, tam po lewej, czy w fotelu w domu, zawsze znajdujemy to samo. To nie znaczy, że miejsce i okoliczności nie mają znaczenia, mają, na pewno mają, bo inaczej życie nie miałoby sensu, istnienie gór, innych ludzi nie miałoby sensu. To, że jesteś w górach, to, że zdobywasz szczyt, że robisz to ze swoim tatą, albo ze mną, ma sens, bo każda taka sytuacja coś tworzy, buduje okazję do zrozumienia czegoś, do odkrycia części swej tajemnicy.

Z górami to jest chyba tak, iż dlatego, że kryją w sobie tyle tajemnic, przez to umożliwiają nam szybsze dotarcie do nas samych, odkrycie naszych własnych tajemnic. Im więcej je nam odsłaniają góry, tym intensywniej poznajemy siebie. 

Dlatego tak tu ludzi ciągnie. Ludzie podświadomie tu lgną, ale są też tacy, którzy się ich boją i nie lubią, bo boją się trudnych objawień na swój własny temat. Tak myślę.

Twojego tatę tu ciągnie, bo jest ciekaw, bo chce poznać siebie i ciebie tu ciągnie, wszystkich nas ciągną góry z tej samej przyczyny. Jedni sobie z tego zdają sprawę, inni nie. I taka jest tylko różnica.

Takie, Monisiu, są te moje, twoje i innych wędrówki.

Wędrówka to życie, a życie to wędrówka, a góry, ludzie, świat, to ścieżki – moje, twoje i innych ścieżki. - gdy dziadek skończył mówić, po kilku chwilach ciszy, zadał dziewczynce pytanie:

- No to jak ruszamy w naszą wędrówkę?

- Tak dziadku, ruszamy. Tylko powiedz mi jeszcze jedno: jak wybierać ścieżki? –zapytała dziewczynka.

- Nie wiem, tego nie wiem. Mogę ci podpowiedzieć tylko jak to jest u mnie. Mianowicie, dawno temu wsiadłem do łodzi i ciężko wiosłowałem, lecz w pewnym momencie, gdy przyszło zrozumienie, o którym ci opowiedziałem, wyrzuciłem wiosła. 
Od tej pory łódź mnie sama prowadzi. I prowadzi dobrze. Gdy wejdziemy na ścieżkę sama zobaczysz jak to się dzieje. - umilkł i usłyszałem za mną dźwięk zamykanych zamków, trzask zapinanej uprzęży plecaków. Po chwili szmer oddalających się kroków zaczął ginąć w odgłosach otaczającego mnie tłumu turystów wypoczywających w tym magicznym miejscu, nad Czarnym Stawem. 

Wstałem, rozejrzałem się, ale dziadka i jego wnuczki już nigdzie nie mogłem wypatrzyć.

Ruszyłem więc w swoją wędrówkę. Wiosła zostawiłem pod głazem. Nie będą już mi potrzebne.


Piotr Kiewra

niedziela, 16 października 2016

Trzeci ogrodnik*

człowiek jest jak kwiat
kwiat jest wiecznie trwającą pieśnią

Szli śladem siwowłosego mędrca, równiną przypominającą ogród. Co chwilę zatrzymywali się, patrzyli na kwiaty, a one się im kłaniały, dotykały swoim pięknem, zapachem, tajemnicą. Nimi dotknięta zaczęła mówić:

Gdy opowiedziałeś mi o wiecznie trwającej pieśni kwiatów, zastanowiłam się nad celem wędrówki. Przypomniałam sobie moment urodzin mojej misji – ambicji, moich marzeń. 

Pamiętam to dobrze.

Nie miałam za dużo czasu dla siebie. Większość to była nauka. Jedyne, na co wtedy mogłam sobie pozwolić to marzenia. Tylko im nie żałowałam minut i godzin.
Cel gonił cel, tak było zawsze, aż nadszedł koniec moich studiów. Cieszyłam się, byłam z siebie dumna, była dumna ze mnie moja mama. Napisała do mnie list, a w nim, o mnie, jako o kwiecie.

Przeczytałam. Długo - ze łzami w oczach – nad nim kontemplowałam. Po tym przyszło do mnie wiele pytań. Znajdowałam na nie - jak to ja - szybkie odpowiedzi, czyli rodziły się następne marzenia. Sama dziwiłam się sobie, że byłam, aż tak ambitna, ale zapisywałam je i wierzyłam, że się spełnią. Wszystko było dla mnie jasne, przejrzyste. 

Lecz po tym dniu pełnym pytań i odpowiedzi, pełnym optymizmu i wdzięczności dla mamy, przyszła noc. Pojawił się sen, a w nim jedno dziwne pytanie: Kim jest trzeci ogrodnik? Zapamiętałam je na dłużej, pamiętam do dziś, bo stało się ważnym pytaniem. Próbowałam na nie odpowiedzieć, no i nie przespałam kilku następnych nocy.

W końcu doszłam do tego, iż jest ono konsekwencją tego konkretnego dnia, tych iluś tam pytań dotyczących mojej przyszłości. Widocznie nie odpowiedziałam tak do końca, tak prawdziwie, na któreś z tych ważnych i dlatego ponownie przyszło we śnie. Zdałam sobie sprawę, że nasze sny są kontynuacją spraw niedokończonych za dnia. Analizowałam i analizowałam każdą literkę, każde słowo, każdy cel. Analizowałam i syntetyzowałam to na różne sposoby….

Chyba wtedy zostałam naukowcem – naukowcem z misją. Tak, wtedy zrozumiałam, że nie wystarczy badać to, co wokół, lecz trzeba poznać również to, co we mnie. Dzisiaj wiem, że ten kierunek jest jedynym prawdziwie naukowym, bo dającym wolność, kierunkiem.

Jak rozwiązałam moją zagadkę? 

Pomogła mi mama. Otóż w liście nazwała mnie kwiatem. Dla niej byłam kwiatem, który narodził się z jej marzenia, z jej miłości, z jej pragnienia. Tak, ona była pierwszym ogrodnikiem.
Zapewniła mi wszystko, czego potrzebuję: znalazłam się w samym jej centrum, blisko jej serca, a ona karmiła mnie jego muzyką. Cóż więcej mogła mi dać?
Poświęciła dla mnie noce i dnie, tygodnie, miesiące i lata. Karmiła moje ciało tym, co najlepsze w ziemi oraz wodą i słońcem swego ciała, serca i duszy. Karmiła słowem, dotykiem, bliskością, czułym spojrzeniem. Współodczuwała wszystko, co we mnie, i do dzisiaj, współodczuwa. Taki jest pierwszy ogrodnik. Jest najważniejszy, bo dzięki niemu budzą się następni ogrodnicy i to, co z ich nauki dotrze do nas, zależy od tego, na ile rozbudziła nas mama.

Tak, jej celem nie jest tylko wydać nas na świat, ale też obudzić, pokazać, że nie tylko rzeczy się liczą, zrealizowane cele, tytuły, władza, wiedza, zakres przyswojonych słów, ale liczy się serce, nasza wrażliwość, muzyka, poezja i taniec w nas samych, nasza umiejętność współodczuwania.

Tak, to moja mama uświadomiła mi, iż jestem jak kwiat, który stanął u progu życiowej wędrówki z pytaniem o główny, najważniejszy cel: Jaka jest misja kwiatów?
Tak, to nie tylko to, co widać, ich zewnętrzne piękno, piękno serca, aromat, który dają światu, nie tylko dzieło, nie tylko owoce i nasiona miłości.
W istnieniu kwiatów jest więcej tajemnicy, więcej głębi, są największe i najgłębsze tajemnice – tajemnica istnienia, tajemnica życia.

Kontemplowałam piękno kwiatu, z czego ono wynika i w końcu odpowiedziałam sobie na pytanie, kim jest drugi ogrodnik, czego nas uczy, jaki ma cel wobec mnie.
Jest nim życie. Ono nas uczy podsuwając doświadczenia. To nic, że najczęściej jest to cierpienie, bo jego nauka jest najgłębsza - cierpienie jest największym mistrzem. Czego nas uczy? Bycia. A jeszcze głębiej? Uczy nas doświadczania siebie, rozumienia siebie w relacjach, które stwarza życie, w reakcjach na nie. Doprowadza nas do trzeciego ogrodnika.

Poszukiwanie trzeciego trwało lata. Dopiero tutaj, dopiero teraz, dzięki twojej opowieści i ciszy mędrca, zrozumiałam, kim jest trzeci ogrodnik. Mówiłeś mi to od samego początku: „Ty jesteś”, lecz słowo nie jest wiele warte, niesie tyle treści, a w niej tyle nieprawdy, tyle światła i jeszcze więcej cieni, że łatwo się w tym pogubić.
Ja jestem trzecim ogrodnikiem. Ja jestem odpowiedzialna za siebie, ja i tylko ja. Na początku wydawało mi się to czystym egoizmem, ale teraz czuję, że to nie egoizm. Mogę dać tylko to, co mam - jeśli mam siebie, mogę siebie dać. Jeśli jest we mnie prawda, to mogę ją nieść. Poznać siebie i być sobą, oto moja misja.

Jestem trzecim ogrodnikiem, a im głębiej się nad tym zastanawiam, to zaczynam rozumieć, że jestem pierwszym i jedynym ogrodnikiem, a ci dwaj pierwsi byli przewodnikami w moim rozwoju, w moim zrozumieniu, w mojej drodze do siebie samej. Dopiero tutaj zrozumiałam, to, co mówił Khalil Gibran o dzieciach, mówił coś, co większości matek trudno zaakceptować. Jednak moja mama zaprowadziła mnie do mnie samej. Jest wspaniałym przewodnikiem.

Gdy odkryłam, kim jest troje ogrodników poczułam się wolna, zrozumiałam, gdzie jest raj, zrozumiałam cel wędrówki kwiatów.

Dziękuję moim ogrodnikom: Mamie – Życiu – mojemu Ja.

Lecz wiem – zrozumiałam jeszcze jedno: wędrówka kwiatów się jeszcze nie skończyła, nigdy się nie kończy.


Dalej jest bezkres ...  


Piotr Kiewra

*Fragment dużo większej całości 

środa, 25 maja 2016

Zaprowadź mnie do ciszy*

Gdy odeszła świat się nie zmienił. W nim nic się nie zmieniło.

Poszedł do ulubionego drzewa i usiadł na swoim miejscu.

Jego ciszy i ciszy drzewa nie zakłócił żaden żal, żadne słowo pretensji, żaden zawód, żaden strach. Nic go nie zabolało, nawet jego samotność, nawet wspomnienie piękna jej ciała, jej kobiecości, jej długich, rozwianych tańcem włosów, nawet brak jej hałasu – wielości jej słów, czasem pełnych jadu osy, nie zabolał nawet brak jej lustra. Nie zabolał brak jej dobrego słowa, bo nie straciło wartości, bo to, co z tych słów zostało, było między słowami i zapadło w serce, zapadło w duszę.

On to czuł: dotyk jej duszy i jej dotyk ciszy jego duszy.

Gdy nauczyła się …, gdy dotknęła jego ciszy, ta została w niej, zrobiła wyrwę w jej hałasie, w jej chaosie, w jej walce myśli. Tego nie mogła zapomnieć, tego nie mogła się wyprzeć, porzucić, od tej ciszy nie mogła odejść.

Po prostu siedział, tak jakby nic się nie zdarzyło, tak jakby ta, którą kochał tu była i przytulała się do niego. Nie pojawiła się łza, nie przepadło zaufanie.

Żył jak do tej pory. Obserwował świat bez słów, obserwował cichych ludzi, obserwował siebie. Odchodził tak jak kiedyś z nią, gdy odchodzili cisi ludzie. Wracał do drzewa po pół roku. Wracał cichy, siadał i trwał.
Nie liczył wiosen, nie liczył lat, na nic nie liczył: ufał. I tak żył. Każdej kolejnej wiosny i latem siedział tu sam, na swojej połowie fotela.

Po wielu latach, nie wiadomo po ilu, bo nikt tego w świecie bez słów nie liczy, gdy z początkiem wiosny, rankiem podążał do drzewa, zobaczył z dala, że część fotela jest zajęta. Twarz kobiety zasłaniały długie, czarne, lecz mocno posiwiałe włosy. Spała oparta o drzewo. Patrzył przez długie godziny na nią, a serce mu drżało. Gdy słońce oświetliło wreszcie tę stronę drzewa i zajrzało jej w oczy, gdy mocniej ją ogrzało, obudziła się. Wtedy usiadł na swojej części i usłyszał:
- Poprowadź mnie do ciszy. – to były ostatnie słowa w świecie bez słów. Już nikt, nigdy więcej nie wypowiedział żadnego. Tak wypełnił się czas słów, tak wypełniło się uczucie, bo ono jest poza czasem i poza słowem.

Piotr Kiewra

* Fragment większej, nieukończonej całości

czwartek, 24 marca 2016

Zmartwychwstanie wesołych świąt


Autobus przemierzał kręte drogi, mijał drzewa, lasy, pustkowia - szare pola. Mężczyzna patrzył z uwagą przez okno. Od czasu do czasu przeszkadzały mu w tym, przychodzące na telefon wiadomości. Nie otwierał ich, bo domyślił się, że to świąteczne życzenia. 

Od dawna nie odkrywał w nich uczucia, to tylko grzeczność, coś, co wypada zrobić, by się przypomnieć, by zasłużyć na „dziękuję” i na wzajemność. Ot zwykłe „Wesołych Świąt”. Dzisiaj nie odpisywał, a nawet ich nie otwierał. Nie sądził, by jego „Wesołych Świąt!” w odpowiedzi, mogło sprawić komuś autentyczną radość.

Patrzył wiec dalej na mijane drzewa, na snujące się powyżej ich nagich koron szare i ciężkie chmury.

Wtedy zadzwonił telefon. Zawahał się, lecz gdy spojrzał na wyświetlacz, postanowił odebrać. Głos złożył mu świąteczne życzenia  i na koniec zapytał: - Co porabiasz w święta?
- Jadę w góry. – odpowiedział.
- Oo, fajnie. – głos na chwilkę zamilkł, jakby zbierał się powiedzenia czegoś, co nie łatwo wypowiedzieć, w końcu zapytał – Dlaczego jedziesz? Coś cię boli? Uciekasz? Bądź szczery!

- Powiem: bo odkryłem, że nie ma na świecie osoby, dla której byłbym na tyle ważny, by mnie na Święta zatrzymała przy sobie, by zrezygnowała z rzeczy i przywiązanych do niej ludzi, rodziny, by być ze mną. – mówił cicho, prawie szeptem. Głos natychmiast się wtrącił:

- To nieprawda, jesteś ważny, są ludzie, którzy cieszą się, że jesteś, na pewno jest taka osoba. Zapewniam, cię. Pamiętaj! Pamiętaj, dla mnie jesteś bardzo ważny!

- Pamiętam i to czuję, lecz nie powiedziałem wszystkiego do końca. Nie jestem smutny. Nie uciekam, nic mnie nie boli. Powiem ci, dlaczego chcę być w górach. Jadę odkryć - a czuję, że jestem tego bliski - zupełnie coś nowego. Do tej pory najważniejsi dla mnie byli inni, i nadal są ważni, ale teraz chcę pobyć ze sobą, by się ze sobą zaprzyjaźnić, do końca odkryć, że to ja jestem najważniejszy dla siebie i że nikt nie musi potwierdzać mojej ważności. Nie jest ważne, co robię, dla kogo i dlaczego jestem ważny, ważne jest to, iż stałem się wolny od przywiązania do poczucia ważności. Ci, których kocham są bardzo ważni, ale to czy ja jestem dla nich ważny, nie ma znaczenia. Jestem ważny – najważniejszy dla siebie, i to odkrycie jest moim zmartwychwstaniem, czuję, że to jest moje zmartwychwstanie. Jadę się tym cieszyć i zanieść tę nowinę o wesołym święcie dla gór, dla budzącej się tam wiosny, zanieść wędrującym tam ludziom tę energię. Nic nie będę im mówił, będę ją nosił w sobie, a kto ją zauważy i przyjmie, to dobrze, jeśli nie, to też dobrze.

To tyle. – mężczyzna skończył. Głos w telefonie zapłakał, rozczulił się i nie mógł już wydobyć żadnego słowa. Zdobył się jednak na wysiłek, by powiedzieć: „To piękne”. Podziękował i rozłączył się.

Mężczyzna wrócił do obserwacji drogi, jednak gdy usłyszał, że obok ktoś cicho płacze, spojrzał w bok. Obok siedziała kobieta z plecakiem na kolanach. Zauważyła, że na nią patrzy, wtedy powiedziała:
-  Ty jesteś dla mnie ważny, bo jesteś. Pojawiłeś się, by powiedzieć mi coś, czego zawsze szukałam w górach, w ludziach, w sobie. Nie mogłam znaleźć. A ty mi to niechcący powiedziałeś, pomogłeś odnaleźć w tej jednej krótkiej chwili.
Nigdy wcześniej tak dobrze się nie czułam. Przepraszam! Podsłuchałam, co mówisz i poczułam się ważna. Dziękuję! A płaczę … bo również – jak i ty - poczułam, że te Święta, po raz pierwszy od dzieciństwa, będą dla mnie wesołe. Już takie są. Czuję, że teraz zawsze będzie święto, czuję, że zmartwychwstałam.
Naprawdę jesteś ważny, bo dzięki jednemu twojemu słowu, ja stałam się ważna. Dziękuję.

- Mężczyzna uśmiechnął się do siedzącej obok kobiety, choć poczuł, że jest to uśmiech do wszystkiego, co wokół, do tego co blisko i daleko. Postanowił, że nie odpisze na smsy, lecz zadzwoni do wszystkich, nie tylko do tych, którzy o nim pamiętali.


Piotr Kiewra

niedziela, 31 stycznia 2016

Droga usłana różami


Urodziny to najczęściej dzień radości, miłych słów od przyjaciół i bliskich, dzień spotkań i przyjmowania darów: pamięci, bliskości, przychylności, wdzięczności, czas przebaczenia, przyjmowania rzeczy, ale też i czas obdarowywania wdzięcznością, przebaczeniem, gościną, miłością, przyjaźnią, uśmiechem, łzami radości.

Tak bywało do tej pory. Dzisiaj jednak jest inaczej. Jest inaczej, bo dzieci idą lub poszły już w świat i zostawiają ją samą ze sobą. Może tak jest, dlatego, że to czas wielkiego napięcia, bo to czas braku środków do życia. Może to czas refleksji nad przeszłością, nad czymś, co miało być jej treścią – miłością, a dzisiaj już widać, że takiej treści nie było, bo było cierpienie. A może nadszedł ten czas – wiek średni, czas przełomu, czas refleksji, i świadomość tego, że zaczął się marsz z górki. A może to tylko jakieś nieistotne rzeczy?

Kontemplowała to wszystko i nie wiedziała … Wiedziała jedno, czuła, że te akurat urodziny, to czas wielkiego smutku. Więc nie miała ochoty na rozmowy, na spotkania, na gości, bo nie chciała okazywać nikomu łez, nie chciała z nikim się dzielić swoim smutkiem.
Przyjęła kilka telefonicznych życzeń, chwilkę porozmawiała z bliskimi i postanowiła spędzić ten czas sama.
- Jeszcze tylko ten jeden telefon do przyjaciela – postanowiła, bo dzwonił wcześniej kilka razy, a nie odebrała.

Zadzwoniła, wysłuchała życzeń – jak zwykle innych niż cała reszta, bo wiedział, że jest smutna. Usprawiedliwiła się mówiąc:
- Życie to nie jest droga usłana różami!

A on jej odpowiedział:
- Moja droga przyjaciółko, życie jest drogą i jest usłane różami. I nie one są problemem, tylko to jak na nie patrzysz: możesz wędrować i nie widzieć niczego poza jej kolcami i wtedy będą cię kłuły, będziesz w cierpieniu i bólu po nich stąpać. Każdy twój krok będzie stawiany w lęku, będziesz się bała gdziekolwiek pójść, wędrówka będzie nieznośna. Przyszłość będzie pełna kolców, bo przeszłość znaczona była krwią.

Dlaczego nie dostrzegasz całej róży, jej liści, jej płatków, jej aromatu, tego, że owszem: róża ma kolce, ale ma też miejsca między kolcami? I właśnie na tym polega życie, na zrozumieniu, na uważności, by kolce widzieć i je omijać, by kroczyć odważnie między nimi, by dostrzegać i jedno, i drugie, a wybierać sposób wędrowania, który daje radość, który jest tańcem. No właśnie, jak można nie bawić się na drodze usłanej różami, jak można nie wędrować w podskokach i jeszcze przy okazji nie obserwować życia wokół i nie widzieć pozostałych kwiatów? I maków, i chabrów, kwitnących drzew, ludzkich kwitnących serc, słońca i w ogóle wszystkiego, co istnieje? Powiedz, jak można?

Czy wiesz, kto może dostrzec różę w całej okazałości? Może ją dostrzec ktoś, kto nie śpi. Twoim snem jest spoglądanie za siebie i zbyt daleko przed siebie, dlatego nie widzisz róży, czujesz jedynie jej kolce. Potykasz się o nie, bojąc się ich i depcząc po nich, ranisz się. Rany to jedyne twoje doświadczenie. Nie bój się, nie oglądaj się, nie wyobrażaj, nie planuj tego, co będzie za zakrętem.

Oto moja definicja życia: Życie to wędrówka po drodze usłanej różami. A twoją misją jest dostrzec te róże w całej okazałości. Nic więcej, moja kochana przyjaciółko!
Życzę ci rozluźnienia! Resztę masz. Dziękuję. Pomedytuj nad tym, wejdź w to najgłębiej jak potrafisz, a wszystkie następne twoje urodziny i dni między nimi, aż do stu lat i więcej, będą wędrówką pełną radości.

Nie obiecuję, bo to twoja odpowiedzialność, twoja motywacja, twoja decyzja – bo to twoja wędrówka. Ja jedynie mogę ci trochę poświecić, możesz się chwilkę przejść obok mnie, możesz iść po moich śladach. I nic więcej nie mogę.
Dziękuję! – gdy skończył, podziękowała. Gdy się rozłączyli, płakała nadal, bo nie wiedziała od czego zacząć.

- Może zamiast wybiegać myślą aż za zakręt i rozpamiętywać minione zakręty, spojrzę pod nogi! Pewnie tak zrobię. Tak zrobię, bo nie chcę mieć więcej takich urodzin! – postanowiła.

Piotr Kiewra


piątek, 18 grudnia 2015

Sierocy teatr

- Czemu płaczesz dziecinko? – zapytała małą dziewczynkę, siedzącą w kucki nad rzeczką.

A ta głośno szlochając: - Proszę panią! Niech pani zobaczy, jaka ona jest biedna. To sierotka. Jest taka mała, skulona i pewnie głodna. Rzucam jej chleb, a ona siedzi i tylko patrzy, i się smuci. Cały czas jest z boku. Inne kaczki podpływają, zabierają jej chleb … Ona ma takie smutne oczy. Chcę jej pomóc i nie mogę. Co ja mam zrobić? To na pewno sierotka.

Kobieta podeszła całkiem blisko, przykucnęła obok dziewczynki i poprosiła: - Daj mi ten okruszek, może ja ją poczęstuję.

Rzuciła na drugi brzeg rzeczki, tuż obok kaczuszki, a ta nawet nie poruszyła dziobem.  Po chwili chleb porwały inne kaczki walcząc o niego hałaśliwie dziobami, nogami i skrzydłami. – Kochanie, a skąd wiesz, że to sierotka? – zapytała małej.

- Wiem, bo nikt się nią nie interesuje, inne kaczki ją popychają. Jest taka wystraszona, pokrzywdzona przez los. Ona na pewno też nią jest.

Kobieta popatrzyła na nią ze współczuciem i zapytała: - Ona też? Nie masz taty i mamy?

- Nie no, mam.  - odpowiedziała ciągle chlipiąc.
- Jak to, masz tatę i mamę …  i jesteś sierotą? Porzucili cię? Możesz mi o tym opowiedzieć? Nie płacz! Opowiedz mi o tym dziecinko! – poprosiła kobieta głaszcząc ją po włosach. 

Teraz obie siedziały w kucki, pochylone nad rzeczką, wpatrując się w kaczuszkę na drugim brzegu i obie płakały, dziewczynka opowiadając, kobieta z uwagą słuchając.   

Gdy mała skończyła swoją opowieść, starsza pani powiedziała: - Tyle lat minęło, a ja ciągle jestem sierotą. Jestem stara, brzydka, też gdzieś na uboczu życia, moje oczy też są smutne i ciągle się boję – tak, jak ta kaczuszka. Jestem nią, bo za taką się uważałam. Ale moja droga, chcę ci powiedzieć to co kiedyś mi powiedziano:
- Nie jesteś brzydkim kaczątkiem, nie jesteś sierotką, jesteś boginią. Widzę cię taką, mimo, że ty takiej siebie nie widzisz. I chciałabym teraz to powtórzyć tobie: jesteś boginią, uwierz.

Mówiła, a wszystko w niej drgało. Odezwały się wspomnienia, a z nimi emocje, smutek, płacz.

- Moja maleńka, jesteś … boginią. Ja też jestem. Od dzisiaj jestem. Obiecuję. Bądźmy nimi razem, od dzisiaj, od teraz. Ty boginią i ja boginią. Nie będziemy się smucić, płakać, użalać nad sobą. Dobrze? Przestaniesz płakać, zrobisz to dla mnie? – poprosiła  i po chwili dodała: - Ty jesteś jeszcze mała i nie wiem, czy mnie zrozumiesz, ale chciałabym ci opowiedzieć o mnie. Byłam kiedyś taka jak ty, moje życie było takie samo jak twoje, ale wtedy nie spotkałam kogoś, kto by mi powiedział, że jestem boginią. Wszyscy mnie utwierdzali, że jestem sierotką, wszystko tak mi mówiło. A najgłośniej ja krzyczałam o tym sama do siebie. Nie spotkałam nikogo, kto by powiedział prawdę, ty masz więcej szczęścia - spotkałaś mnie. Wysłuchasz?

Ta krótka odpowiedź małej, siedzącej w kucki dziewczynki: - Dobrze, proszę pani. – zabrzmiała jak zgoda na rozmowę z samym Panem Bogiem, bowiem nikt z dorosłych, do tej pory, nie potraktował jej tak poważnie, by jej wysłuchać, i aż tak poważnie, by jej opowiadać o sobie, o swoich tajemnicach. No i nikt nie mówił do niej, że jest boginią, że jest kimś aż tak ważnym. Poczuła się tak dobrze, że przestała płakać i słuchała z uwagą. Kobieta opowiadała:

- Sierotą zostałam, gdy miałam jeszcze rodziców. Chciałam uczuć, przytulenia od taty, od mamy, a się bałam, bo … mama kochała tatę, a on ją krzywdził. Mama kochała mnie i mnie krzywdziła. Nie mogłam tego zrozumieć, więc się bałam. Bolały mnie jej słowa, płacz, strach przed razami i awanturami taty. Potrzebowałam miłości, a dostałam strach. Ona kochała człowieka, którego się bała, ale mój strach był większy, bo widziany dziecięcymi oczami.

Tak się zajęli sobą, ranieniem siebie nawzajem i ucieczką w alkohol, że nie dali mi niczego poza powodami do strachu. Gdy tatuś zmarł moje sieroctwo powiększyło się. Pogłębiała je matka brakiem bliskości serc, złym słowem, wywołaną alkoholem nieobecnością w rzeczywistości, sprowadzaniem jakichś obleśnych typów i zabawą z nimi.

I to już we mnie zostało: moje uczucia wiążą się ze strachem. Bałam się ran mamuni, i tego, że też ich zaznam. Pragnęłam być kochana, a drżałam ze strachu. I tak całe życie drżę. Pragnę miłości, a gdy ją dostaję, drżę.

To czego nie dostałam od rodziców, dawałam sobie samej w myślach, w marzeniach - nauczyłam się rozczulać nad sobą. Zauważyłam, że gdy byłam smutna, zapłakana, drżąca, to się mną zajmują, że dostaję zainteresowanie, że mi współczują. Współczuła mi babcia i jeszcze parę osób. W sieroctwie odkryłam wielką siłę – moc przyciągania opieki dobrych ludzi, przyjaciół, moc ich współczucia. Zaraz potem odkryłam, że oni też potrzebują współczucia, że są od niego uzależnieni. To mnie przeraziło, ale nie mogłam nic zrobić. Odkryłam, że świat składa się prawie z samych sierot, takich jak ja. Więc nie musiałam się wstydzić. Świat to jeden wielki sierocy teatr.

Bałam się, że gdy oddam miłość komuś, kto kocha, gdy sama pokocham, to stanę się słaba. Owszem kochałam, ale – dzisiaj to widzę – to uboga miłość, to sieroca miłość, bardziej współczucie niż coś co łączy i otwiera. Chciałam być silną, bo widziałam słabość swojej matki, jak jej miłość zabiera siły, jak pcha ją do zguby. Mówiłam sobie: Bądź przyjaciółką, stań z boku, to wygodne i bezpieczne, nikogo nie skrzywdzisz i ciebie nikt nie skrzywdzi.

Zatwardziałam w tym sieroctwie, bo musiałam być silna, gdy dom stanął na moich barkach. Rosło i wzmacniało się, gdy rosłam, gdy stałam się nastolatką, a i później, gdy zostałam kobietą, a nawet żoną.

Oczywiście, rozgrywała się we mnie walka, biły się, kłóciły dwie postawy, jedna, bezsilna, bezradna, gdzieś z wewnątrz, ale bez głosu, druga to sierota, momentami silna, krzykliwa, z dużą ilością słów, z wielkimi emocjami, tańcem, chęcią pokazania swojej siły, swojego piękna, swojej racji, swojej władzy, gdzieś na piedestale, na scenie, czy choćby na stole. Chciałam się pokazać, by coś dostać. Lecz jeszcze częściej, chciałam się schować, ukryć twarz w ramonach, skulić się i nikomu nie pokazywać, bo a nuż zobaczy moją słabość, moje sieroctwo, to, że nie mam czego dać, moją pustkę, swoją niezbyt świetlaną przyszłość. Tak, moja przyszłość, oparta była na przeszłości, tam byłam mała i skulona, więc przyszłość – ta lepsza, wciąż uciekała, bo zamazywałam ją snami i lękami z przeszłości.
Sieroctwo stało się moją ucieczką, wymówką, odkładaniem wszystkiego na później.

Ucichła, przestała opowiadać, bo nagle coś w niej drgnęło, odeszły wspomnienia, i znalazła się tu nad rzeczką pełną kaczuszek, obok dziewczynki. - O Boże! – jakby prąd przez nią przepłynął. – Jak mnie bolą kolana od tego przysiadu? O Boże, jak mnie boli coś w środku. O Boże, to, co boli wypływa ze mnie, prosto do rzeki. Dziewczynko, wyrzućmy swoje sieroctwo do wody, niech płynie. To jest fałsz, to kłamstwa, same siebie oszukujemy. Gramy przed sobą swoją siłę, a przed innymi naszą słabość. Nie musimy grać, bo to to tylko gra. Życie to nie teatr, a my z niego urządziliśmy teatr, scenę, na której coś udajemy i staramy się przekonać innych, bo czegoś od nich oczekujemy. Oczekujemy, że nas docenią i to za co? Za nasz smutek, za naszą biedę, za nasze drżenie ze strachu, za naszą brzydotę, za naszą samotność i brak uczuć, brak przytulenia. A gdy zagramy piękno, mądrość, gdy pięknie zatańczymy, opowiemy piękną historię, to mało, kto to zauważy, mało kto doceni. Dostaniemy kilka komplementów, kilka ciepłych słów, uścisk dłoni, ale nie dostaniemy czegoś głębszego. Gdy natomiast opowiemy smutną historię swojego życia, to dostaniemy współczucie. Walka o to współczucie to jest nasz cały teatr. Lecz doświadczenie życia i ciągłe powracające cierpienie w końcu doprowadza do zrozumienia, że to też nie jest to, o co nam chodzi.

Współczucie jest dla sierot, miłość jest dla książąt, królów, przede wszystkim dla bogów.  Gdy ktoś mi współczuje, i gdy o to współczucie zabiegam, jestem sierotą. Gdy ktoś mnie kocha, gdy kocham, nie jestem sierotą. Tylko ktoś, kto widzi we mnie serce, duszę, widzi we mnie boginię, kogoś bardzo ważnego, najważniejszego, jedynego w swoim rodzaju. Nie jestem sierotą – tylko taką siebie widziałam. I dlatego nikt nie może mnie skrzywdzić, bo nie można skrzywdzić bogini. Sierota sama siebie krzywdzi, bo liczy tylko na opiekę, na zrębki współczucia, na minimum, na najmniejsze z możliwych rzeczy, bo sama siebie umniejszyła do najmniejszych z możliwych postaci. Tak, przecież do dzisiaj byłam Calineczką, Kopciuszkiem, sierotką Marysią. Byłam kimś, kto próbował walczyć o uznanie, docenienie, nawet kosztem jeszcze mnie umniejszających, odbierających szacunek otoczenia, działań.

Z rzadka moje sierotka się umniejszała, czasem nawet zapominałam nią być. Wtedy odzyskiwałam głos, siły, zupełne inna była postawa ciała i wiara w siebie. Wtedy ramiona szły odruchowo w górę, chciałam jak mała dziewczynka skakać po drzewach, śpiewać i tańczyć w lesie, nie na pokaz dla innych, ale dla siebie. Malała sierotka, a rosła ufność, bo wzmacniał ją mój wierzący we mnie przyjaciel. Widział we mnie boską istotę, bogactwo serca. To nie była wizja, on to dostrzegał gdzieś głęboko we mnie.

Wszystkich oszukałam swoim sieroctwem, i męża, i innych mężczyzn, ale nie jego. Nawet moja siła, waleczność, pewność siebie, były próbą ukrycia swojej słabości, sierocego zagubienia, niepokoju o jutro, niewiary w coś większego niż przyjaźń z sierotką.

Oni się dopasowali do mojego postrzegania siebie i chcieli się opiekować jako sierotą, a on widział moją prawdę, i zawsze mi o tym mówił, lecz nie słuchałam.

Nie chciałam zauważyć, poczuć siły jego uczuć, bo się ich bałam. Bałam się, że on mnie nimi zwiąże, ale tak naprawdę nie wierzyłam, że coś takiego jak uczucia istnieją. Owszem znałam tęsknotę, osamotnienie, radość z bycia kogoś bliskiego, ale coś jeszcze głębszego? Co to, to nie.

Uczucia zawsze są skierowane do istot boskich, bo tylko takie istoty sa zdolne i otwarte, by przyjąć miłość. Sierota nie może przyjać miłości, bo się użala nad swoim losem, bo nie chce uczuć, nie chce darów serca, bo sądzi, że gdyby przestała być sierotką, to nie dostanie niczego, nawet okruchów ze stołu, nawet tego, co dostaje żebrak – litościwego spojrzenia. A poza tym, skąd sierota ma wiedzieć ,co to jest miłość? Kto ją miał jej nauczyć? Przeciez siebie nie kocha, a nawet nienawidzi, a jak można pokochać kogoś, kogo się nienawidzi (choćby za sieroctwo).

Moja sieroca siła była pozorna, to tylko iluzja i gra przed ludźmi. Gdy zostawałam sama w domowym zaciszu, znowu stawałam się małą, biedną, sierotką i tam dopadały mnie sieroce żale, na świat, na siebie, na udrękę życia.

„Jesteś Boginią”! Gdy on to mi powiedział, zaprotestowałam. Jednak jego słowa coś we mnie poruszyły, bo stopniowo coś się zmieniało. Szło powoli, i może jeszcze długo bym wędrowała, gdyby nie ty, gdyby nie twoja kaczuszka..  

Ten głos, który do tej pory cicho we mnie siedział i nie miał odwagi się przeciwstawić krzykom i sierocej waleczności, coraz częściej obdarowywał mnie ciszą i spokojem, coraz częściej pokazywał mi trochę inną mnie. Lecz go nadal wyciszałam, nie pozwalałam na mocniejsze znaki. Dzisiaj wiem, dlaczego potrafiłam na całe miesiące zaniemówić, bo zawiązywałam mu usta, krępowałam go jak tylko mogłam, a on i tak rósł w siłę i dzisiaj moja królewno, dzięki tobie i kaczuszce, zrozumiałam. Dziękuję ci moja kochana. Naprawdę jesteś boginią, bo kto inny mógł mnie tak przekonać jak nie ty, moim do mnie podobieństwem? Ty jak lustro odbiłaś moje sieroctwo, wymyślone i świetnie grane sieroctwo. Nie jestem nią, a ty też nie, bo jeśli ja nie jestem, to jak ty, prawdziwa bogini, możesz nią być. To niemożliwe.  

Obudziałaś mnie ze snu, złego, trwającego całe życie snu o biednej, pokrzywdzonej sierotce. Zrzuciłam z siebie jej brzemię i nagle odzyskałam głos, a nawet poczułam, że mogę się poderwać z ziemi, znad rzeki i latać.
Na potwierdzenie tego, sama do siebie, krzyknęła: - Hej! – i zdziwiła się, nie znała tego głosu. To był zupełnie inny dźwięk. To nie był głos kogoś, kto prosi o zauważenie, kogoś, kto gra swoją wielkość będąc maluczkim. To był głos bogini.
W tym momencie wyszło za chmury słońce i wiszący nad nimi od rana, deszczowy, smutny nastrój minął. Po raz pierwszy poczuła, że słońce oświetliło jej boską postać, że odbiło swoje światło od światła jej boskości. Tu się spotkały oba źródła.

- Jeszcze przed chwilą się broniłam, bo uważałam świat za zły, bo czyha na takie sierotki jak ja, by je jeszcze bardziej osierocić, by zabrać resztki, które mnie odżywiały. Kiedyś ustanowiłam więc bramę, szczelnie ją zamknęłam przed złem świata, nawet przed przyjaciółmi, bo oni tylko pozornie takimi są, bo przecież czegoś chcą. Oni grają przyjaciół, tak jak ja gram sierotę. Świat to jeden wielki teatr, w którym nic się nie dzieje naprawdę, w którym miłość nie istnieje, przyjaźń nie istnieje, gdzie życie się odgrywa, gdzie się nie ufa, bo wszysytko jest udawane, sztuczne i sprawia ból. W takim obrazie świata zawsze wspierał mnie we wspomnieniach duch mego taty i los mojej nieszczęśliwej mamy. Uważałam siebie za niegodną kochania, za nieszczęśliwą, bo jak można być szczęśliwym w teatrze, w życiu, w którym nie dostrzega się szczęśliwych ludzi, lecz jedynie takich, którzy to szczęście grają. Więc wolałam być widzem wobec innych, a odnośnie siebie musiałam odgrywać swoje role. Wobec ludzi, na scenie, grałam wielką sierotę, grałam i szybko wracałam do swojego azylu, gdzie nikt nie mógł dostrzec mojej prawdy, bycia samotną, zagubioną, malutką, drżącą ze strachu przed jutrem, sierotką.

Wybrałam takie życie. Bliżej byłam tych, którzy swoje role odrywali zgadzając się z moją rolą sieroty, lecz nie zgadzając się z rolą jaką ja im przypisałam. Stąd moje z nimi wojny, wielkie trwające po kilkadziesiąt lat starcia. Okopani na swoich pozycjach nie poddawaliśmy się. Jak mogliśmy ulec, skoro żadne z nas nie wyobrażało sobie ustąpienia z roli sieroty, skoro żadne z nas nie znało prawdy o sobie, skoro pokochaliśmy tę grę, skoro nasze nieszczęście zawsze mogło być doskonałym magnesem przyciagającym następnych nieszczęśliwców, topiących swoje smutki w alkoholu, zabawie, narzekaniu, publicznym okazywaniu swojej siły, wyjątkowości, albo nagości. W ten sposób sierotki zbierają siły do walki: albo oklaski, albo cudze i swoje łzy.

No tak, wpusciłam do swego worka, tzw. przyjaciół, też sieroty i tam doskonale mogliśmy grać swoje role, bezpiecznie trzymając się na odległość, by nikt nie odkrył prawdy, naszej wspólnej gry.  Wpuściłam tam sobowtóry mego nieszczęśliwego tatusia i odgrywałem rolę nieszczęśliwej mamusi. Szukałam inspiracji, kogoś, kto mnie z tego teatru wyzwoli, a cały czas przyciągałam ludzi, którzy potwierdzali mój sierocy talent. Gdy mnie całowali, przytulali, głaskali po główce, by jej ulżyć w cierpieniu, lecz nie po to, by pokazać jej prawdziwą twarz. Nie mogli mi pomóc odzyskać siebie, bo sami musieliby się odkryć, sami musieliby zrzucić swoją maskę. To było beznadziejne.

I wtedy przyszedł on. Nie walczył o mnie, nie głaskał, lecz wskazał na strach. Nazwał boginią. Nigdy nie spoglądałam w jego oczy na dłużej. Dzisiaj przypomniałam sobie jedną z takich chwil i mimo, że upłynęło wiele czasu, gdy go tu nie ma, to nawet dzisiaj mogę tam zajrzeć, bo już się nie boję spojrzeć na jego duszę, serce, przyjaźń, akceptację. I mimo odległości w czasie i przestrzeni, w jego oczach, jak w lustrze, widzę siebie, widzę boginię.

Nie jestem sierotą i nigdy nie byłam. To przeszłość i los moich bliskich zrobił ze mnie sierotę - tak do tej pory myślałam, ale to nieprawda, to ja ją wykreowałam, uwierzyłam w swoją karmę.

Sieroctwo powoduje, że nie ma bliskości dusz. Sierota ucieka od czyjejś duszy, ponieważ, gdyby pozwoliła być blisko, przestałaby być sierotą. Często sieroty mówią do innych: cieszę się, że jesteś”, lecz sierota, tak naprawdę, nie potrafi się tym cieszyć, bo cieszyć się można tylko połaczeniem dusz, otwartością, dawaniem siebie, a sieroty pragną tylko brać, boją się połączenia i są zamknięte, więc ich radość jest znowu grą. Te słowa: „Cieszę się, że jesteś” to tylko kwestia na scenie sierocego teatru, bo nie ma tu prawdziwej radości, nie ma prawdziwej miłości.

Za każdym razem, gdy oczekiwałam, że ktoś doceni sierotkę pojawiały się emocje. Im większe były oczekiwania, tym bardziej intensywne emocje: w stosunku do nieznajomych ludzi, do mężczyzn, przed wykonaną pracą, przed spotkaniem z przyszłością, przyjaciółmi, urzędnikami, pieniędzmi, zabawą.

Teraz, gdy spojrzałam na siebie, to mówię: o jejku, gdy odchodzi moja sierotka – odchodzą powody do wiązania się z emocjami, do bycia ich niewolnikiem, ponieważ ona zniknęła, a wraz z nią potrzeba jej doceniania, zauważania.

Oj ty, moja mała bogini, nie wiem, czy mnie zrozumiesz: ale tu i teraz poczułam wielkie rozluźnienie. Gdy mi to przewidywał przyjaciel ganiłam go za to. Mówiłam, że to trudne, że to niemożliwe, bo muszę najpierw to i tamto, że to dotyczy starych ludzi, którzy już nie mają tak dużych trosk i obowiązków … Krytykowałam i stawiałam opór … A to takie proste … Moja droga, to takie proste …

No tak, ja cały czas myślałam, że jestem wolna od oczekiwań, ale nie byłam, bo emocje mnie zdradzały. Emocje czasem to czarujące kwiaty, to słodkie owoce, ale przede wszystkim pokrzywy i osty, wyrosłe z nasion, a są nimi oczekiwania. W większości moich chwil były takie właśnie chwasty: parzyły, kłuły, smuciły, odbierały energię, paraliżowały, odbierały wiarę i nadzieję, zamykały. No tak, im mocniej parzyły i kłuły, tym mocniej trzymałam drzwi, tym wyższe stawiałam mury, tym bardziej uciekałam … no tak, tym bardziej uciekałam w sieroctwo.

Teraz to widzę, królewno moja ... Nie wiem, czy to zobaczysz. Jesteś mądrą dziewczynką, znacznie mądrzejszą niż ja wtedy, gdy byłam taka jak ty, znacznie mądrzejszą niż ja przez całe życie.

To wszystko można zmienić. To takie proste: patrzeć na swoje sieroctwo, na scenę, na której kręcimy się w kółko i odgrywamy teatr dla ludzi, by płakali, by by docenili, by dostrzegli piękno naszego ciała, nasz strój, charakter, nasze znaczenie, naszą wielkość, by się nami zainteresowali, by nam współczuli, by spojrzeli …

No tak, sierota chce by ją obserwowano, ale zauważam tu i teraz wielki paradoks. Otóż, gdy inni patrzą na ciebie, grasz, lecz gdy ty patrzysz na siebie na scenie, gdy patrzysz uczciwie nie na cudze życie, ale na swoje własne, nagle przestajesz być sierotą, a stajesz się tym, kim zawsze chciałaś być. Czasem nawet żygać ci się chce, bo odkrywasz grę, ale pod nią odkrywasz coś fascynującego – siebie prawdziwą, taką, jaka jesteś. Widziałaś do tej pory brzydotę i płytkość, tymczasowość, a tu nagle piękno, głębia i wieczność. To jest ten paradoks.

Nagle odkrywasz swoją wielkość, bez potrzeby, by ktokolwiek to musiał dostrzegać. Już jestem wielka …

Gdy tak patrzysz cały teatr znika, znika scena i znika aktor, znikają wszystkie jego problemy. Zostaje tylko widz, który to wszystko obserwując śmieje się do rozpuku. Śmieje się, bo okazuje się, że emocjonował się czymś, co nie istnieje. Oj, nie wiem, czy mnie rozumiesz? 

Sierotka nie poszukuje miłości, szczęścia, ona poszukuje widzów. W chwilach samotności grałam przed sobą, przed Bogiem. Oczekiwałam, że Bóg się zlituje, a on tu był tylko widzem, nie był tu kimś, kto mógł to zmienić, on się uśmiechał i czekał, aż zrozumiem. Jak może Bóg zmieniać i przewstawiać się naszej woli, skoro nasza modlitwa jest nieszczera.

Ja mogłam to zmienić, bo byłam boginią. Bogini sama sobie wystarcza, nie oczekuje od innych czegoś, co mają oni. Bogini jest widzem, sierota jest aktorem.
No tak, z aktora zabiegającego o oklaski, wzruszenie, współczucie i łzy, trzeba stać się widzem. Aktor zabiega o względy i współczucie, widz się uczy, zdobywa wiedzę o sobie. A gdy już się nauczy, przestaje cierpieć, przestaje być sierotą.


Dziewczynka słuchała, lecz w pewnym momencie kobieta spojrzała na nią i powiedziała:

- O Boże, ale dlaczego ja to Ci wszystko mówię? Przecież ty możesz tego nie zrozumieć. Jeszcze godzinkę wcześniej, tego nie wiedziałam, jeszcze kilka minut temu tak się nie czułam.

Na chwilkę przerwała, bo uświadomiła sobie, że tak naprawdę mówi to, nie do dziewczynki, lecz do siebie. Sama siebie słucha, i dlatego jest zaskoczona tą prawdą. Teraz przypomniała sobie, co mówił jej przyjaciel, że mistrz jest w każdym z nas, lecz zagłuszony jest przez mowę i krzyki w głowie. Teraz usłyszała mistrza, jej własnego mistrza i to nauczającego małą dziewczynkę, lecz najbardziej zdumiona była głoszoną prawdą ona sama.

- Proszę Panią, proszę panią! Ta sierotka się obudziła. Ona się zrobiłą piękna, i podpłynęła do innych. To jest to, co pani mówiła. Ona spała, z otwartymi oczami spała. Ona nie jest sierotką, ona jest boginią. Dziękuję pani. Pani mnie obudziła, już nie będę płakać nad sobą, już nie będę czekać, aż mnie obdarują. Pani i ta kaczuszka nauczyłyście mnie, że trzeba zejść ze sceny i z aktora stać się widzem. Proszę panią, mogę pani jeszcze coś powiedzieć? Mogę się o coś zapytać?
- Tak, pytaj.
- Ten pan musiał panią bardzo kochać, skoro widział w pani boginię..
- Tak dziecinko, wiem, że mnie kochał.
- A mogę jeszcze o coś zapytać?
- Odważnie pytaj, pytaj jak królowa. Sierotki boją się pytać, boją się prosić, królowe, boginie się nie boją. Nie bój się!
- On odszedł od pani?
- Nie, to ja go odepchnęłam.
- A teraz to już ostatnie pytanie: czy odezwie się pani do niego?
- Tak, to całkiem możliwe, to bardzo możliwe. Dziękuję mała istotko. Nie wiesz, ile zmieniłaś w moim życiu. Zobaczyłam w tobie siebie. Och, gdybym ja wtedy, gdy byłam mała, spotkała, takiego kogoś jak ty dzisiaj spotkałas.

Tak odezwę się do niego, bo on pierwszy pokazał, że nie jestem sierotą. Chcę mu podziękować za tę głębię spojrzenia, i to, że we mnie wierzył, i za miłość, którą mi dał, a ja odrzuciłam, chociaż ona cały czas, gdzieś obok mnie krążyła i krąży, tak jakby czekała, aż się otworzę. I chcę przeprosić za to, że nie dałam mu się cieszyć razem ze mną z tej chwili, z mojego przeistoczenia w boginię.

Teraz mu podziękuję jako bogini.  Jako sierota obarczyłam go troskami, niepokojami, smutkami, oczekiwaniami, a jako bogini uśmiechnę się do niego sercem i duszą. To jest ta otwartość, którą on głosił, a ja nie rozumiałam.

Dziewczynka słuchała i uśmiechała się do kobiety, do kaczuszek, a przede wszystkim do siebie samej, lecz w pewnym momencie znowu zapytała:

- Proszę panią, a co z naszymi rodzicami? 

Kobieta spojrzała na nią z zachwytem i uwielbieniem, przynależnym bogini i powiedziała: 
- Obawiałam się, że jesteś zbyt mała, by zrozumieć, co miałam ci opowiedzieć, ale to pytanie pokazuje, że rozumiesz, że jesteś bardzo mądrą dziewczynką, że jesteś prawdziwą boginią. Twój tatuś i mamusia, tak jak i moi rodzice też są lub byli sierotkami, ale teraz jesteśmy im w stanie przebaczyć, bo teraz nie znajdujemy w nich żadnej winy, bo teraz jesteśmy w stanie dostrzec w nich to, czego sami nie widzą, ich boskość i ją pokochajmy. 
Gdy obie wstały znad rzeczki, stały się wielkie. Ze skulonych, małych, biednych, brzydkich kaczątek, godnych współczucia istot, stały się boginiami i zamiast zabiegać o cokolwiek, dawały radość.


Piotr Kiewra

poniedziałek, 19 października 2015

Chwila

Nie troszczcie się więc o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy.

Ewangelia wg św. Mateusza

Spacerowała zamyślona swoją ścieżką. Była tu prawie każdego wieczora, przez cztery pory roku, w smutku i radości. Szła wspominając, lub wyobrażając sobie przyszłość. Bywało, że tędy biegła ze łzami w oczach, by ukoić biegiem ból, wyciskała tu na rowerze ostatki sił, by zabrakło tlenu na myślenie, by się im nie dać pokonać, albo maszerowała z kijkami szybko, na pograniczu truchtu, wsłuchując się w stukot kijków o chodnik, by zagłuszyć w sobie głosy.

Od jakiegoś czasu jednak wolno spacerowała, bo to ją uspokajało. Zauważyła to.

Dzisiaj tuż przed wyjściem z domu wysłuchała piosenki, a z jej tekstu zostało w niej jedno słowo. Przeskakiwało z uszu do głowy, do serca i jeszcze głębiej i już zostało gdzieś w jej środku, ba, nawet zakrztusiła się nim i zakaszlała, tak jakby naprawdę wpadło do gardła. Parę kroków dalej wszystko wróciło do normy, a ona zwróciła uwagę na oddech: wdech - wydech, wdech – wydech.

- Chwila. – to było to słowo. Kołatało w niej, bo tyle razy je powtarzała sobie i innym, lecz teraz uświadomiła sobie, że go nie rozumie, nie wie, czym chwila jest. A co gorsza, że prawie nikt jej nie rozumie, nie przeżywa, że i ona jeszcze nigdy jej nie przeżyła.

Zatrzymała się w małym, leśnym wąwozie, na skraju miasta. Ten wąwóz i te kilkaset metrów dzikiego, zaniedbanego lasu, starego parku, chaszczy, był jak oaza na miejskiej pustyni. Pod nogami leżało już sporo żółtych i brązowych liści. Widziała wszędzie wokół jak spadają kolejne, jak wirują, jak próbują, by jak najdłużej utrzymać się w powietrzu, by zawiesić się w nim, jak na gałęziach. Chciały jak najdłużej żyć, być w tej chwili, zanim dotkną ziemi i już na zawsze pozostaną jej częścią.

Tak, poczuła przez moment, co czują te spadające liście. Zjednoczyła się z nimi. Pozostała na długo z jednym z nich. Wypatrzyła go jeszcze wysoko w górze i z zadartą głową obserwowała jego lot, długi, pełen przygód i tańca lot. Czuła jego pełne oddanie się wiatrowi. Czuła jak listek cieszy się swoją ostatnią chwilą, mającą się zdarzyć za sekundę śmiercią. A jednak się cieszył, radował całym sobą. Było to widać w jego tańcu, falowaniu, podskokach, gdy się kręcił, wirował, znowu leciał ku górze pełen optymizmu i … i tak trwał, i trwał. A ona wraz z nim trwała i trwała.

- Zdarzyła się chwila! – pomyślała, wręcz w sobie wykrzyknęła. Ten listek pokazał jej jak cieszyć się chwilą. Pokazał, czym ona jest, a jednocześnie, czym nie jest: Jest wiecznością, a nie jest czasem. Zdumiona odkryciem poddała się mu.

Jednak, gdy tylko przyszła myśl, chwila sobie poszła.

- Teraz już ją poznałam. Teraz będzie mi łatwiej wskoczyć w następną chwilę. – pomyślała, lecz nie było łatwiej.

- No tak, jak się czegoś spodziewam, to się nie zdarzy. Chwili nie mogę oczekiwać, bo stanie się wyobrażeniem, czymś z przyszłości, a w tańcu z liściem byłam w teraźniejszości.

Czym była ta chwila? Obserwacją. Czym jeszcze była? Zatrzymaniem. Czym? Współodczuwaniem, uczuciem. Czym jeszcze? Czymś, co nie robię w jakimś celu, czymś, czego nie planuję, o czym nie marzę, czego nie oczekuję, czymś, czego nie szukam, czymś, o co nie walczę, czymś, czemu się poddaję, czymś, czemu ufam ….

Czym jeszcze jest ta chwila? Wolnością. Wolnością? Wolnością, od czego i wolnością, do czego? Od wszystkiego i do wszystkiego, czyli też wolnością od strachu. I od czego jeszcze? – pojawiały się w niej pytania, kolejne i kolejne.

W pewnym momencie zastanowiła się: - Kto te pytania zadaje? Ktoś, lub coś, co chce bym poznała prawdę, bym poznała siebie. Tak, to moja intuicja, to moja dusza, to coś co wreszcie doszło do głosu, co się wreszcie przebiło ze swoją ciszą przez ten hałas, który cały czas tworzyłam. Co ten hałas tworzyło? Tak, moje myśli … Tak, myśli. Taaaaaak, ta chwila jest chwilą, jest teraźniejszością, bo nie ma tam myśli …. – wykrzyknęła bezgłośnie gdzieś wewnątrz siebie, lecz przede wszystkim poczuła i to uczucie ją ukłuło. Ukłuło w okolicy serca, a później kłuło po dłoniach i na całym ciele, tak jakby ją obsiadły mrówki i kłuły wywołując tam wibracje. To było przyjemne odczucie.

Po chwili jej całe ciało lekko wibrowało. To było milion razy silniejsze od wibracji, które do tej pory były w niej obecne, np. w jej ulubionym tańcu, w chwilach szaleństwa, zabawy, podniecenia, w tym, co brała do tej pory za chwilę, za tu i teraz. Teraz wie, że były to fałszywe chwile, fałszywe „tu i teraz”, bo to były tylko ucieczki. Nawet ten senny taniec w białej sukni, z welonem, całe to szaleństwo tańca, było ucieczką i tworzyła je, by uciec, choć na chwilę, od myśli. A może było jeszcze inaczej: tworzyła te fałszywe „tu i teraz”, by mieć z nich bazę wspomnień na przyszłość, by mieć do czego wracać, gdy dopadną ją złe wspomnienia, lub gdy przyjdą myśli o czekających ją trudach pracy, spotkań z nieprzychylnymi ludźmi, którzy czegoś od niej oczekują, którzy chcą ją przywiązać, zniewolić, zamknąć gdzieś w małej przestrzeni i mieć tylko dla siebie, albo  uczynić z niej przedmiot, którym się zabija samotność. Tego się właśnie bała, takich ludzi nie lubiła, bo czuła się przy nich jak niewolnica. Przyszłość ją w większości zasmucała, bo goniły ją – tak jak większość ludzi – bankowe odsetki i inne długi.

Chwile, które do tej pory brała za „tu i teraz” były planowanymi wspomnieniami. Miały później poprawiać nastrój, zabijać depresję, melancholię, przykrywać myślenie o przyszłości, myśleniem o przeszłości. Tak, to miały być pokłady chwil do wykorzystania kiedyś tam, a to, co dziś odkryła było czymś zupełnie innym, nie było tworzone, by cokolwiek naprawiać i by dawać sobie radość, by gdzieś uciekać, były czymś co jest, a nie czymś co się tworzy po coś.

– Chwila jest. Tu i teraz jest. Chwila trwa, tu i teraz trwa. Chwila jest, gdy nie myślę. Naprawdę żyję, gdy nie myślę. Wartościowe jest wszystko to, o czym nie myślę, to co czuję. Moja prawda, to ta część mnie, która nie produkuje myśli i słów, ta część, która się cieszy, przeżywa radość z bycia tu i teraz. Prawdziwa jestem, gdy czuję, a nie, gdy myślę. Uczucia są moją jawą, myśli są moim snem. Przeszłość i przyszłość są snami, taaaak …. Obudź się, obudź! – mówiła, krzyczała do siebie, a to ją przeszywało, wprawiało w wibrację, budziło ze snu, sprawiało radość.

Jednak, jak zauważyła, nie było to takie proste: - Chwila nie pojawia się na zawołanie, chwila nie pojawia się, gdy myślę, że się pojawi. Czas nauczyć się w niej być, trzeba się nauczyć … nie myśleć.

I zaczęła się uczyć.

Listek, który na moment wprowadził ją w chwilę stał się kotwicą, czymś, co uświadamiało, że można się wyzwolić z myślenia, i właśnie przy jego pomocy będzie jej łatwiej, poczuła to, listek dodał jej otuchy.

- „Bądź tu gdzie jesteś!”, „Obudź się!” To nie będą moje hasła, moje okrzyki, moje kierunki działania. To będzie moje przypomnienie, mój budzik, by się nie zapominać, bo zapominanie to bycie w myślach, a przypomnienie ma nas z nich wyprowadzać. -  w ten sposób wyraziła swoją gotowość do całkowitej przemiany jej życia.

- No dobrze, tylko bez planowania, tylko bez oczekiwań, tylko bez poszukiwań chwil, po prostu niech się zdarzają! …  O Boże! – nagle wykrzyknęła, tym razem głośno, bo wrócił w jej pamięci wczorajszy spacer z przyjacielem, właśnie w tym miejscu, w tym wąwozie.

– O Boże, przecież ja wczoraj nie byłam obecna ani przez chwilę jego pobytu, naszego spaceru. Nie dałam mu choćby chwili swojej obecności. Tak mną zawładnęła chęć podzielenia się swoimi myślami, swoimi wspomnieniami, swoimi strachami, wątpliwościami, moimi planami, lękiem dotyczącym przyszłości, że ani przez chwilę nie byłam przy nim obecna, mimo, że on był u mego boku. A on był obecny, wysłuchał mnie, współodczuwał mój lęk, moje wątpliwości, widział wszystkie opadające i bojące się śmierci listki we mnie. Odczuwał i słuchał nie tylko moich słów, nasłuchiwał mojej duszy. Był ze mną, wskazywał na barwy jesieni, zachwycał się liśćmi, owocami, wskazywał na ścieżkę wśród kałuż, uczulał na wiatr na naszych skroniach i w naszych włosach, … on tam był, a mnie tam nie było. Ja byłam w zupełnie innym czasie i w innym miejscu. Mówił, kiedy jestem, a kiedy mnie nie ma, bo widział to na mojej twarzy, w moich oczach i pewnie czuł w moim i swoim sercu i duszy. No i słyszał ciągle moje słowa, a one na pewno nie były z tej chwili. O Boże, jak to możliwe, że dwoje ludzi się spotyka, rozmawia, jest ze sobą, a są w tym momencie w zupełnie różnych światach? Jak to możliwe? Przecież, tak naprawdę, my się nie spotkaliśmy, nie rozmawialiśmy, bo nie byłam obecna. Tak, prawdziwą obecnością jest tylko rozmowa serc, rozmowa dusz, nawet, gdy między nimi jest absolutna cisza, nie ma żadnych słów, ale jest współodczuwanie chwili, współodczuwanie słów, gestów, dźwięków, kolorów. Prawdziwą obecnością jest docenienie zapachu kwiatu, tchnienia wiatru, zmarszczki na tafli jeziora lub na twarzy przyjaciela. Prawdziwą obecnością jest współodczuwanie chwili razem z przyjacielem, znalezienie się w jego skórze, w jego butach, a ja … a ja zawsze jestem w swoich wyimaginowanych chwilach, w swoich za i przeciw, w swojej niewierze, w swojej nadziei, w swojej nienawiści, w swoim pożądaniu docenienia, w swoim oczekiwaniu, że ktoś mi da radość, że ktoś mi cokolwiek da. Ja jestem w rozumieniu – rozumowaniu poprzez głowę, a to nie jest ani zrozumienie, ani bycie. Tak, ja niczego do tej pory nie rozumiałam, bo nie byłam. Tylko poprzez bycie, poprzez doświadczenie czegoś sercem, a nie głową, jest się uczestnikiem, jest się w tej chwili. To ta chwila, tylko ta chwila jest życiem, tylko ona jest prawdą. Tylko w tej chwili jestem sobą – jeśli umiem ją przeżywać, będąc w niej. Tylko w tej chwili jest prawdziwa miłość, tylko w tej chwili rozumiem prawdę innego człowieka, tylko w tej chwili mogę zrozumieć swojego przyjaciela, i tylko w tej chwili mogę być jego prawdziwą przyjaciółką. Tak, tylko wtedy jestem przyjaciółką, prawdziwą przyjaciółką, gdy jestem obecna. Tylko wtedy jestem radosna. Tylko w tej chwili jestem wolna. Tylko w tej chwili jestem zakochana i kochana. Tylko w tej chwili jest piękno, moje piękno i piękno mojego przyjaciela. Tylko ta chwila jest, nie ma innej. Moje życie jest tylko w tej chwili, … och i moje życie jest wieczne. Naprawdę? Poza tą chwilą jest tylko śmierć. Poza tą chwilą jest tylko pustka, nieszczęście, cierpienie, strach. Jest tylko ta chwila. Ta chwila to wszystko. – przepływało w jej świadomości takie własnie rozumienie świata, innych ludzi, siebie.

- On mi cały czas, swoją obecnością w tu i teraz, mówił: przyjaciółko, poznaj moją radość, a ja chciałam to usłyszeć w słowach, zobaczyć w gestach, w działaniu, a przecież nie mogłam zobaczyć jego radości, tak jak radości drzew, bo ją można tylko poczuć i to w sobie. – zarzucała sobie.

Popatrzyła na wąwóz, na płynący dołem strumyk, na drzewa, na zielone, żółte, czerwone i brązowe liście, na zaschnięte kwiaty, na kałuże i błoto pod stopami, spojrzała w górę na zachmurzone niebo. Tak, to wszystko trwało w chwili, to wszystko było. Liście wcale nie umierały, lecz tylko ich ciała obracały się w proch, ale gdzieś wśród tego prochu, gdzieś nad nim i pod nim, wszędzie było ich istnienie, które nie umierało, lecz trwało. A można to było dostrzec tylko będąc w tej chwili.

Patrzyła na spadające liście, a one trwały w tym spadaniu, patrzyła na drzewa, a te trwały, jakby czekały, lecz one nie czekają, one są i cieszą się swoim istnieniem. Płynąca stróżka trwała, kałuże trwały i błoto trwało.  Wszystko to jest wieczne, bo jest w tej chwili. Spojrzała na swoją dłoń, na swoje stopy, spojrzała na odbicie swej twarzy w lustrze kałuży i ucieszyła się. Jej ręce, nogi, jej twarz, jej oczy trwały i są wieczne. Ciało umiera każdego dnia, jej stopy, ręce i twarz, oczy, starzeją się i umierają, ale skryte pod nimi istnienie trwa. To ją radowało, aż dech zapierało.

Zwróciła uwagę na oddech, na to, co najbliższe jej życiu i jej obecności w świecie. - Och, jakie oddychanie jest piękne! – I zachwyciła się.

Wdech, a w nim do jej wnętrza wraz ze wszystkimi uczuciami wpadł Wszechświat. Wydech, a w nim pomknęła z serca, z jej istnienia, ku Wszechświatowi cała jej miłość. I wtedy poczuła chwilę, poczuła, że jest tu i teraz, a prawda chwili była jeszcze głębsza – spadający liść nie wywoływał już żadnych skojarzeń, ani z życiem, ani ze śmiercią. To zjawisko nie było ani piękne, ani brzydkie, było nowym, świeżym doświadczeniem. Nawet słowa: „spadający liść”, były nowe, świeże, nieznane, nic nieznaczące. Spadający liść wprawił ją w zachwyt, ale w jej głowie nie pojawiła się żadna myśl, nie pojawiło się żadne pytanie, żadne: dlaczego? To doświadczenie pozostało czyste, i taka sama czystość była w niej.

Ruszyła dalej, a każdy jej krok wprowadzał ją do nowego, świeżego świata, pełnego nowych, świeżych doświadczeń i uczuć, a każde z nich odkrywało zupełnie nowe pokłady radości. I taki był każdy następny krok, i w wąwozie, i w mieście, i w domu, i ku ludziom, i ku sobie.  

Wdech i Wydech są tu i teraz. Ona jest tu i teraz. Jest obecna.

Piotr Kiewra