środa, 20 grudnia 2017

Być sobą


Często, gdy chodzę po Tatrach spotykam siostry zakonne, które jak żaden inny turysta, chodzą w swoim „służbowym” stroju. Jedyne, co w ich ubiorze jest typowo turystyczne, to obuwie, no i plecak. Parę razy zagadałem, a z jedną z sióstr, przeszedłem całą trasę z Przełęczy Krzyżne. Wyznała przy okazji, że chodzi po górach, bo tu jest bliżej Boga.

Spotykałem, w górach i poza górami, też księży, zapalonych turystów, prawdziwych zdobywców. Jest nim również proboszcz z parafii, z mojej miejscowości. Często z nim ucinałem sobie pogawędki o górach. W odróżnieniu od sióstr, nie chodzą oni w swoim „mundurze”.


Spotkałem kiedyś też kogoś, kto mundur porzucił, przestał głosić słowo. Przewędrowałem z nim, kilkunastogodzinną, całodzienną trasę, jedną z najpiękniejszych w Tatrach. Opiszę ją teraz, a przy okazji przypomnę tę rozmowę, bo wg mnie pasowała do klimatu tej ścieżki, do ciszy gór, do słów, które były jak wiatr i wydawać by się mogło, że ten ciszę zakłóca, lecz nie, on jest jej częścią. Jest częścią, bo nie chodzi tu o bezdźwięczność, lecz język dusz: duszy gór, duszy wiatru, ludzkiej duszy.

 

Wędrowałem samotnie, przy pięknej pogodzie, w kierunku Wołowca.  Gdzieś na zielonym szlaku, w lesie między schroniskiem, a Doliną Wyżnią Chochołowską stąpałem po błotnistej, rozjeżdżonej przez traktory zwożące pozyskane tam drewno, ścieżce. Przeskakiwałem kałuże i głębokie, wypełnione zdradliwą mazią ślady po kołach, ratując suche do tej pory buty obejściami przez pobocza lub las.

Niedługo potem dogoniłem mężczyznę. Gdy szedłem za nim wyglądał jak młodzieniec. Skakał przez wodne przeszkody jak kozica, wysportowany, sprężysty, szczupły. Myślałem, iż to jakiś student na samotnej górskiej wyprawie.

W pewnym momencie pomylił się, postawił krok w jedno z tych zdradliwych miejsc i but zatopił się aż do połowy łydki w błocie. Starał się za wszelką cenę opróżnić but z błota, które wlało się do wnętrza. W tym momencie zrównałem się z nim.

Po zwyczajowym „Hej” i krótkiej wymianie zdań na temat jakości tego fragmentu ścieżki, poszedłem dalej. Zauważyłem, przy okazji, że był to starszy pan, może nieco starszy ode mnie.

Paręnaście minut później, gdzieś na jakiejś polance, z której ukazał się Wołowiec i dalsza ścieżka w stronę Łopaty i Jarząbczego Wierchu, on z kolei mnie dogonił, pytając o robione przeze mnie fotki i rozeznanie dotyczące nazw widocznych szczytów. Zorientował się, że trochę znam góry i poprosił, by go zabrać ze sobą, bo jest w tej części Tatr pierwszy raz, a mapę gdzieś zostawił, prawdopodobnie przy okazji herbatki w schronisku. Zapytałem, czy na pewno da radę, bo trasa jest bardzo długa i dość wymagająca, i prawdopodobnie zakończymy ją w okolicy zmroku.

- Dam radę! – zapewnił z uśmiechem. Widząc jego wcześniejsze skoki, zgodziłem się.

Ruszyliśmy razem. Na początku słów było niewiele, nawet „achów i ochów” z okazji widzianych ze ścieżki cudów natury. Później się trochę rozkręciliśmy, ale nadal były to pojedyńcze, luźne zdania, nie związane z niczym, poza górami.

Dopiero, gdy minęliśmy spore grupki turystów, ciężko dyszących na podejściu, zadał, jakby od niechcenia, pytanie: - Co tych ludzi tak tu ciągnie?

Odpowiedziałem po chwili namysłu: - Tu każdy może być sobą. – słysząc to lekko drgnął, jakby mu się coś przypomniało. Po chwili zapytał:

- Czym się zajmujesz, jeśli mogę …?

- Kiedyś byłem nauczycielem, może jeszcze resztki tego we mnie zostały, gdy słyszysz, co mówię, gdy wychodzą ze mnie słowa … No tak, porzucam to, by  być sobą … - zostawiłem bez dopowiedzenia, bo jak zwykle ich potok cisnął mi się na usta.

Szliśmy dalej bez mówienia o tym, czy o tamtym. Gdy wdrapaliśmy się wreszcie na grzbiet łączący Rakoń i Wołowiec, zatrzymaliśmy się, by podziwiać Stawy Rohackie i w ogóle, by się rozejrzeć, odsapnąć przed następnym odcinkiem, w górę, w stronę Wołowca.

Na Wołowcu było tłoczno, choć była to jeszcze dość wczesna pora dnia. Postaliśmy chwilkę. Mój towarzysz poprosił, by potwierdzić jego rozeznanie w topografii tego fragmentu Tatr i tego, co na dalszym planie, Tatr Wysokich. Przyznał się, że Wysokie Tatry zna lepiej, a tutaj, w Zachodnie rzadziej zaglądał, a właściwie to był tylko raz, na Giewoncie, no i pewnie na Kasprowym.

Ruszyliśmy swoją ścieżką w dół, nieprzyjemnym dla nóg, ostrym, kruchym, obsuwającym się spod butów żwirem, acz pięknym dla oka kawałkiem Tatr.

Te, tutaj są kolorowe, przystrzenne, bardziej przyjazne, łagodne. To takie ścieżki wśród słońca i chmur, gdzie dużo powietrza, wolności, wiatru, a mało myśli. Mniej tu lęku, bo mniej tu niebezpieczeństw niż w Tatrach Wysokich. Tu jest po prostu, inaczej. Bliżej tu do czegoś, co trudno określić i nazwać.

Rozkoszowaliśmy się ciszą, nieobecnością tłumów ludzi – oprócz nas nikogo innego, aż do wierzchołka Jarząbczego Wierchu, nie spotkaliśmy. Mój towarzysz nic nie mówił, choć pewnie chciał powiedzieć, bo coś w nim przemawiało, czułem to. Lecz, czy to z powodu wiatru ostro hulającego na grzbietowych częściach ścieżki, szczególnie w tych niższych partiach, w okolicach Dziurawej Przełęczy, czy z innego powodu, może skupienia na marszu, na każdym stawianym kroku, bo tego ta ścieżka wymaga – skupienia, uważności, nie odezwał się.

Gdy skryliśmy się w ciszy Łopaty, idąc trawersem wzdłuż jej boku zapytał, czy może mi coś opowiedzieć. Potwierdziłem. Maszerowaliśmy dalej, a on opowiadał. Oto jego słowo:

- Gdy odpowiedziałeś na moje pytanie, że ludzie potrzebują być sobą, że ty tego pragniesz, przypomniała mi się rozmowa, bardzo dawna, acz ważna rozmowa, w podobnych okolicznościach przyrody, z kimś, kto mi dał dużo do myślenia. Wtedy byłem świeżo wyświęconym kapłanem, gotowym do pełnienia swojej misji, naładowanym energią, poczuciem ważności tego, co robi. Mój miecz – słowo, którym miałem się posługiwać, był świeżo naostrzony. Chciałem to robić wszędzie, nie tylko tu, gdzie to robię, jako urzędnik Kościoła, ale nawet w lesie i w górach. W lesie miało to być „Słowo na polanie”, w mieście „Słowo na ulicy”, itp. I rozpocząłem to dzieło.

I na samym początku, właśnie w górach, spotkałem człowieka, tak jak dzisiaj ciebie i zadałem to samo pytanie: Co tak tu ludzi ciągnie? A on mi powiedział, to samo, co ty. Spodziewałem się innej odpowiedzi. Być może czegoś o boskim dziele, być może tego, że tu w górach do Boga bliżej, a tu, że tu łatwiej być sobą. No, więc by sprowadzić rozmowę na mój tor zacząłem pytać, ale okazało się, że kilka jego słów, może zdań … sprawiło mi kłopot. Powstała we mnie dziura, po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. Nawet nie mogłem znaleźć odpowiednich cytatów. Za to, on wypowiedział ich kilka i to kogo? Jezusa.

Później zaczęły się we mnie poważne rozmowy, w mojej własnej świątyni, wewnątrz mnie. Jeszcze raz kontemplowałem to wszystko, co mówiono do mnie, co mi wykładano, co wyczytałem w księgach. I coś się zmieniło. Wypadł mi miecz z ręki, słowo przestało być moim orężem, przestało dla mnie wiele znaczyć, stało się puste, nic nieznaczące,  a nawet jeszcze gorzej, stało się przeszkodą w rozumieniu prawdy, cała wiedza okazała się balastem.

Co takiego ten człowiek powiedział? Powiedział, że nie będę zbawiony, że będę ostatnim, który będzie zbawiony.

Powiedział to z takim spokojem, z taką siłą, z taką mocą, że nie mogłem nic z siebie wydobyć. Nawet nie mogłem się zdobyć na: „dlaczego?”.

Poczuł chyba, że się rozsypałem i rozwinął to. Zacytował słowa Jezusa: „Jeśli nie staniecie się jak małe dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego.”

Pytał: Jak masz wejść do Królestwa, z wiedzą, ze słowem, skoro z powodu wiedzy, z powodu słowa zostałeś z niego wypędzony, skoro opuściłeś raj z powodu jabłka? Stań się na powrót dzieckiem, czystym, bez wiedzy, bez słowa. Porzuć to jabłko.

Po chwili dodał kolejne słowo Jezusa: „Gdy wasi przywódcy powiedzą wam: „to królestwo jest w niebie”, ptaki powietrzne będą pierwsze przed wami. Gdy powiedzą wam, że ono jest w morzu, ryby będą pierwsze przed wami.”

To sam Jezus dał mi do zrozumienia, że to ja jestem tym przywódcą, a ja? Co ja miałem odpowiedzieć? Jakiego argumentu użyć? Moję ręce były puste, a głowa w desperacji.

Wtedy tych słów jeszcze tak nie rozumiałem. Chciałem walczyć, czymś go pokonać, odeprzeć jego atak, ale z czasem zrozumiałem, że to nie był atak, że niepotrzebnie walczę, że prawdopodobnie zachowuję się tak samo, jak kapłani, którzy skazali Jezusa na ukrzyżowanie, że gdyby dzisiaj Jezus znowu przyszedł, pewnie bym jego próbował przekonywać, walczyć z nim przy pomocy miecza myśli i słów, cytować jego samego i cytować z kolei ich interpretację zapożyczoną od teologów, naukowców, interpretujących coś od Boga, coś, co nie było słowem, miało tylko jego postać.        

I tak na samym początku mojej misji stanąłem na rozdrożu, zawstydzony, rozbrojony, pokonany moją własną bronią, bronią, która mi została dana w szkole, którą nosiłem pod pachą w postaci księgi i która leżała codziennie przed mymi oczami.

Z czasem to zawstydzenie, to poczucie upadku minęło. Nawet odbudowałem się, a właściwie na nowo się narodziłem i stałem się dzieckiem. Ale zanim stałem się nim na powrót musiałem przejść przez wiedzę. Poznałem, poza Jezusem też innych mistrzów - pozostałe kolory tęczy. Poznałem to, co oni powiedzeli, czego nauczali, a nie interpretacje ich wyznawców i działania późniejszych urzędników.

I okazało się, że oni wszyscy mówili to samo. Może inaczej to brzmiało, może forma słowa była inna, lecz treść była ta sama, odkryłem inną religię – poznanie siebie. Ta jest uniwersalna, nikomu niczego nie narzuca, jest naturalna. Jest naturalna, bo każdy człowiek odkrywa ją sam, tak samo w każdej części świata, w innych kulturach, nawet tam, gdzie jest tylko jeden człowiek, jak Robinson Crusoe, na bezludnej wyspie. Tam ludzie nie dotykali nigdy żadnej księgi, nie dotknęło ich żadne słowo, a mimo to łaska na nich spłynęła.

Religii, tego sposobu poznania siebie nikt nie narzuca i nie wmawia, że ta jest jedyna prawdziwa i że ją się głosi poprzez słowo.

Tak, zrozumiałem, że tak naprawdę słowo było największą przeszkodą w ewangelizowaniu, że faktycznie chcąc poznać, słowo trzeba porzucić, bo ono nie niesie prawdy.

I kolejna rzecz: Po co ewangelizować, po co posługiwać się mieczem i w imię religii gwałcić, zabijać, zakłócać pokój, przeciwstawiać się Bogu? Przecież to wszystko jego dzieło.Po co go szukać? On nas już znalazł, bo przecież nas stworzył takimi, jakimi mieliśmy być.

 Tak, będąc sobą, zgadzam się z Bogiem, ufam mu, przecież wiedział, co zrobił, kreując mnie takim, jaki jestem. Wszystkie misje to walka z boskim dziełem.

Jezus chciał, byśmy poznali prawdę, swoją prawdę, a nie jego. Jego ewangelizacja prowadziła nas w stronę nas samych, a nie w jego stronę. On używał słowa przy okazji, ale wszystko „mówił” sobą, swoim byciem. Kto się uchwycił tylko słów, nie rozumiał, przeinaczał, interpretował po swojemu. Moralista prawił morały, logik trzymał się sztywno litery, a filozof dopisywał co tylko chciał. Na końcu składał to wszystko do kupy nauczyciel i nie rozumiejąc z tego nic, nie doświadczając nic z prawdy, po prostu mówił.

A prawda była między słowami, prawda była w samym Jezusie.

Oto jaki skutek przynosi nauczanie: pomieszanie i poplątanie. Wyplułem to jabłko.

Masz rację: Być sobą, to jest nasz cel. Masz rację, że tu łatwiej się nim poczuć, dlatego, tak tu ludzi ciągnie. Przed górami nie muszę niczego ukrywać, grać, udawać. Tu mogę poczuć się swobodnie, tu mogę się rozluźnić. Tu uczę się od nich o szkodliwości posiadania misji, o cierpieniu wynikającym z posiadania pragnień, poza jednym: by być sobą.

 Tak jak nie ukryje się tu słabości ciała, tak i da znać o sobie strach. Tu nie boimy się go okazać, poczuć, bo nie ma tu tych świadków, przed którymi gramy rolę odważnych, twardych, niepokonanych. Tu nikt nie gra biznesmena, profesora, bo górom jest wszystko jedno. Nie docenią naszych sukcesów w społeczeństwie, osiągniętych tytułów i zaszczytów. Nie docenią naszego bohaterstwa, bo przy pierwszym lepszym potknięciu, wylezie szydło z worka.

Przed nimi jesteśmy równi, tu nie musimy walczyć, tak jak to się dzieje, na co dzień. Nie musimy się pilnować, by nie stracić twarzy, dobrej opinii, tu się nie musimy powiększać, bo góry i tak czują, z kim mają do czynienia: ze zwykłym człowiekiem, a poprzez swoją zwykłość – z niezwykłym. Tak samo jest w górach: tu każda góra, każda dolina ma swoją indywidualność. Chodzimy wśród nich i te wszystkie indywidualności chłoniemy. Chłoniemy tę autentyczność, wolność, miłość, bo czujemy jak w lustrze, że to, co widzimy jest tylko lustrzanym odbiciem tej autentyczności, wolności i miłości w nas. Widzimy tu dzieło boskie i mamy świadomość, że to odbicie naszej boskości.

A przecież Jezus o tym mówił, by być sobą, że tego potrzebują wszyscy, bez względu na wyznanie, bez względu na światopogląd, bez względu na ilość i wagę dotychczasowych grzechów. Może tego nie rozumieją, może to pragnienie u nich jest ukryte pod inną nazwą. Może się nie przyznają, może się boją zgrzeszyć słowem, bo ktoś ich nastraszył, że tego typu słowa to bluźnierstwo.

Myślę, że między innymi o byciu sobą, że właśnie o tym mówił. Zacytuję: … królestwo jest tym, co jest w was i tym, co jest poza wami. Skoro poznacie samych siebie, będziecie poznani i będziecie wiedzieć, że jesteście synami Ojca Żywego.

Jeśli zaś nie poznacie siebie, istniejecie w nędzy i sami jesteście nędzą.”

Czyli Bóg jest w nas i poza nami. Czyli nie musimy go szukać, już nas odnalazł i będąc sobą, czujemy jego obecność. Tym, co przeszkadza go dojrzeć jest nasz umysł … no właśnie, to jest takie buddyjskie. Broniłem się przed takim widzeniem siebie i świata, bo uczono nas unaczej. Przeciwstawiano temu, dzielono nas, oddzielano od całości, od boskości, od naszej własnej prawdy.

To uczynienie z umysłu jakby innej osoby, innego „ja”, drugiego „ja jestem”, to też nie jest typowo buddyjskie. Wszędzie tam, gdzie odkryto prawdę, tam takie spostrzeżenie samo się nasuwało. Zresztą o czymże jak nie o tym mówi – o umyśle i wynikającej z niego wiedzy, przypowieść o wypędzeniu z raju, o jabłku zerwanym z drzewa, zakazanego drzewa. To jabłko to nic innego jak nasz umysł … Musimy je wypluć, by do raju wrócić, by cieszyć się poznaniem tajemnic, by być w bliskości z prawdą. To chyba wyraźnie widać. Czyż nie?

Być sobą. Skąd taka filozofia? To nie filozofia, to głos, to pragnienie naszej najgłębszej istoty, by zakończyć cierpienie dla swego nosiciela. Tak, cierpimy, gdy nie jesteśmy sobą. Będąc sobą, tylko będąc prawdziwym sobą można być szczęśliwym, bezwarunkowo, bez zewnętrznych i jakichkolwiek innych powodów, szczęśliwym. To jedyny warunek, to jedyne odkrycie i właśnie tu w górach, łatwiej to odkryć, łatwiej poczuć, bo znika cierpienie, przynajmniej wtedy, gdy lęk spowodowany górami, elementarny lęk o życie, sprawia, że zapominamy o grach, o tym, co mamy do stracenia, gdy się zapomnimy na chwilę i staniemy się wtedy właśnie autentyczni, tacy, jacy jesteśmy.

Filozofia jest z umysłu, jest wyuczona, jest cudza i tylko spersonalizowana do naszych potrzeb, do naszego miejsca w społeczeństwie. Filozofia to myśli, a pragnienie bycia sobą jest spoza umysłu, jest z serca i głębiej, jest duchowe. Tak to czuję.

Masz rację, nauczyciel, urzędnik, albo dajmy na to ksiądz, tu w górach, nie może być nauczycielem, bo próbuje oderwać człowieka od jego własnej prawdy, narzuca mu punkt widzenia, obarcza cudzą wiedzą, i zaciemnia w ten spsób obraz samego siebie. W ten właśnie sposób nauczyciel oddala swoich uczniów od bycia sobą. Urzędnik pełniąc swoją misję też dokonuje dzieła zniszczenia, bo kieruje się widzimsię swojego ego, albo ego ludzi tworzących prawo, niby to w imię wspólnego dobra.

 Ksiądz ewangelizując dodaje tylko kolejnych jabłek do kolekcji, bardziej szkodzi niż pomaga. – tu się uśmiechnął i powiedział: tak to mówię ja: ksiądz. Tak, nadal nim jestem, lecz przez urzędników kościoła zostałem odsunięty. Nie poddałem się, zostałem odsunięty. Ale … to nic. – na chwilkę przerwał, by się rozejrzeć, by odsapnąć, by złapać oddech tuż przed szczytem Jarząbczego Wierchu. Tu na samy szczycie, nie zważając na kilka obecnych tam osób, mówił dalej, jakby chcąc wyrzucić tu, z wysokiej góry, to wszystko, co się może stąd stoczyć w dół i dać mu ulgę. Chyba tak było. Tak to czułem.

Kontynuował:

 I rozprawiłem się też z uzrzędnikami. Bo gdy uzasadniano moje odsunięcie od posługiwania, używano cały czas słowa Bóg. Bóg to, a Bóg tamto, tak jakby ten urzędnik nie istniał, jakby tu przede mną stał Bóg i to on mnie pouczał, łajał, strofował i karał. Pomyślałem o tym urzędniku: No właśnie, co z ciebie zostało, kim się stałeś? Już nie potrafisz być sobą, już się wysługujesz Bogiem, zapomniałeś kompletnie, że masz być sobą? Słowa, myśli, pragnienia, poczucie zagubienia, strach, sprawił, że nie potrafisz powiedzieć nic od siebie, że nie czujesz nic w środku, że nie masz duszy, że są w sobie tylko słowa i nic więcej? Czy wszystko musi być cytowane, nie twoje? Gdzie jesteś, człowieku, gdzie się zagubiłeś?

Powiedział swoje, wysłuchałem, nic nie powiedziałem, ale od tej pory używam czegoś innego niż słowo Bóg. Tamci ludzie mi pokazali, czym on dla nich jest, zepsuli to słowo.

„CAŁOŚĆ” jest piękniejsze, nieosobowe, łączące, bezkresne i obejmuje też to, co się nie da powiedzieć, ale to, co się czuje, obejmuje i duszę …

Tak, słowa, wiedza, posługiwanie się nimi polega na manipulowaniu umysłem, na niczym więcej. Prawda oświetla drogę do Całości, a jak posługując się umysłem mielibyśmy do niej trafić skoro to z powodu umysłu ta więź z nią została zerwana, straciliśmy miejsce u prawicy Całości (dziwnie to brzmi.Prawda?).

Ewangelizacja to oznaka braku ufności do owieczek, to wyraz wielkości ego urzędników kościoła, którzy wiedzy a nie duszy przypisują cel, nie bycie z całością, lecz wiedza – wiara, stała się celem.

Ewangelizacja to narzucanie wiary, wiedzy, sposobu życia, to niszczenie dzieła boskiego, bo to przecież unifikacja, ujednolicenie sposobu komunikowania się z Bogiem i to raczej poprzez fałszywe medium jakim jest umysł i jego wiedza. To uczynienie z ludzi robotów, proszących o łaski, zamiast wdzięcznych za to, kim są, cieszących się byciem sobą, indywidualnością, tym, kim zostali wykreowani.

Ewangelizacja to agresja, to walka, to posługiwanie się mieczem, choćby zrobionym tylko ze słów, ale to jednak miecz, który odcina od źródła, zamiast do niego prowadzić. Pokuta to wyplucie jabłka, to powrót do źródła, a nie jedzenie kolejnych jabłek, będących próbą narzucenia interpretacji demokratycznie przyjętej za jedynie własciwą przez „przywódców”. Pokuta to nie poczucie winy i niszczenie siebie, samoukrzyżowywanie się, lecz właśnie, bycie sobą. Będąc sobą, pokutujemy, łaczymy się z całością, wracamy do raju.  

Ewangelizacja to intelektualizacja, to próba przeniesienia Boga z serca do głowy. To rytuały i mantry, to materializowanie duchowości, to nauczanie politycznej poprawności wobec społeczeństwa, władzy, wobec określonej kultury, środowiska, wyznania. To krzewienie lęku, zamiast miłości, poczucia winy, zamiast odczuwania boskości. Intelektualizacja wszystkiego łącznie z Bogiem, to wykreowanie zła, to wykreowanie strachu.

I wreszcie ewangelizacja to rzucanie słowem po górach i dolinach, zamiast obecności w nich sercem i duchem.

Tak jak gór nie możemy poznać czytając o nich książek i słuchając wykładów, tak tym samym jest poznawnie boskości poprzez księgi i kazania. Tylko doświadczanie w nieobecności umysłu jest prawdziwą obecnością, byciem sobą, byciem razem z boskością. Tak to widzę, tak to czuję, tak tego doświadczam. – mój przygodny adwersarz od tej pory milczał. Zapadł się gdzieś w sobie, albo wręcz przeciwnie, otworzył się, bo teraz był jakby bardziej obecny.

Dałem mu okazję do tej obecności i nic nie mówiłem. Maszerowaliśmy dalej razem, od czasu do czasu, zatrzymując się, to przy zejściu z Jarząbczego Wierchu w stronę Kończystego, a póżniej na Kończystym i Starorobociańskim.

I tak samo już w drodze do domu poprzez cały, długi grzbiet Ornaku z jego trzema wierzchołkami, do Przełęczy Iwaniackiej i dalej w dół do Doliny Kościeliskiej. Cały czas w ciszy, bez zbędnych, właściwie żadnych słów.

Wiatr nas popychał, lub zatrzymywał, o coś pytał, coś opowiadał. Słuchaliśmy jego mowy, czuliśmy na skórze jego taniec. Coś mówiły w odpowiedzi dotykane wiatrem trawy. Wszędzie pełno było słów, słów ciszy: bezforemnej, przejrzystej, nieuchwytnej zmysłami, bezkresnej, acz wymownej, błogiej. Nie podzielonej na tę zewnętrzną – górską i naszą własną, wewnętrzną, był jedna.

W Kościeliskiej szemrały potoki, ucinały pogawędkę ze skałami, ze smrekami, wszystko mówiło, cieszyło się z bycia sobą. Wszystkie żywioły, każda kropla wody i proch ziemi, mieszały się, komunikowały, współdziałały, lecz były sobą, pozostawały takimi wiecznie. Tak samo rośliny, drzewa, trawa. I tak samo ludzie. Gdy na nich patrzyliśmy, widzieliśmy – czuliśmy, iż każdy jest sobą. Tylko ci ludzie tego nie wiedzieli, bo wybrali za kryterium, za to, co łączy, coś nieprawdziwego, myśli i słowa. Nikt z nas jednak już nie nauczał, nie pełnił wśród nich misji, bo i tak przyjdzie czas zrozumienia. Przyjdzie nieodwołalnie, tak jak przychodzi wiosna.

W samym końcu naszej wspólnej wędrówki mój towarzysz w wędrówce, zatrzymał się i już w szarówce dnia, powiedział do mnie:

- Jestem księdzem, nadal nim jestem, nadal czuję się młokosem, nadal mam w sobię energię do niesienia misji. Lecz teraz nie poprzez słowo, lecz poprzez siebie, bycie tym, kim jestem. Ksiądz nie jest czymś dla mnie narzuconym, wyuczonym, jakimś tytułem, podmiotem, przedmiotem,   jest łącznością, mostem … Jeszcze inaczej, jest procesem, byciem. Jestem kimś, może czymś przez co Całość przepływa. Nie umiem tego wypowiedzieć … - zaciął się gdzieś w mówieniu. Powiedziałem wtedy do niego:

- Nie staraj się, nie mów. Rozumiem. Zrozumiałbym cię bez słów. Chyba się wreszcie koło domnknęło, wyrzuciłeś to, co od tej pierwszej twojej górskiej rozmowy się w tobie zgromadziło, potrzebowałeś oczyszczenia. Byłem tego świadkiem, były nim góry. Ciesz się odkryciem, odkryciem siebie i dziel się sobą. Niczego więcej nie musisz robić, mówić, ewangelizować. Nie musisz się starać, napinać, walczyć, nieść czegokolwiek, gdziekolwiek. Po prostu bądź. Zostaw wiedzę, całą tę przeszłość. I bądź. Już jesteś i cały czas byłeś, ale ta wiedza i słowa cały czas w tobie były. Oddalały cię i od gór, i ode mnie, i od całości.

Nosiłeś je i na Jarząbczym Wierchu zrzuciłeś w przepaść. Tak, tam jest ich miejsce – w pustce przepaści. I niech tam zostaną.

Za dużo, teraz wiem, … za dużo się najedliśmy jabłek, za dużo w nas pychy, bo w istocie tym jest wiedza – świadectwem pychy, próbą wywyższania się, pokonywania innych. Tak jak dzisiaj nie pokonaliśmy gór, ani one nie pokonały nas, nic tu nie zdobyliśmy, poza samym sobą, poza wypluwaniem jabłek … Oj znowu dużo słów. Dziękuję! – powiedziałem. I on powiedział: Dziękuję. - i ze łzami w oczach odszedł.

Powoli, cicho, z pełną obecnością i radością. Poczułem, że stał się lżejszy, że mimo tych 30 km w nogach był odświeżony, radosny, rozluźniony.

Chyba poczuł lekkość prawdy i nie niósł już miecza. Gdzieś po drodze go zgubił.

A ja? Co ja wyniosłem z tej wędrówki? Ja? Też zgubiłem swój nauczycielski miecz. Mi też pomogła ta cisza. Miała się zdarzyć i zdarzyła się. Tak to jest w górach.

 

Piotr Kiewra

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Świąteczne światełka i światło wewnętrzne


Z lasu lekko przystrojonego śniegiem, ze ścieżki zaszklonej grudniowym mrozikiem, wkroczyłem na moją ulicę. Mimo wczesnej szarówki tu jasno, migająco, świątecznie …

No właśnie, świątecznie?

Jakby na potwierdzenie mojego zawahania, sąsiad ponarzekał na świecidełka, na głupi zwyczaj strojenia domów lampkami na kilka tygodni przed świętami. Ponarzekał jeszcze na żonę, która się uparła, by „wywiesić cały posiadany i zbierany latami arsenał, którym trzeba okablować wszystkie drzewka przed domem, w ogrodzie, na żywopłotach, jakoś pozaczepiać to na okapach dachu i kto wie, co jeszcze jej przyjdzie do głowy? No i trzeba wydać sporo na prąd!”

Po chwili wyrzucił z siebie jeszcze opinię na temat jakości „tego szmelcu, który nadaje się tylko na śmietnik, bo uparcie nie chce świecić … i już”.

Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, by go jakoś pocieszyć, a przy okazji nie urazić żony, która i tak pewnie będąc gdzieś w ciepłym kuchni zaciszu, by tego nie słyszała i nie namyślając się, gdzieś od serca, wyszło ze mnie: ważniejsze te światła wewnątrz nas, a nie te wokół!

Sąsiad ochoczo i ze śmiechem się ze mną zgodził i zostawiłem go w wyraźnie lepszym humorze.

Jednak tych moich parę słów zostało we mnie na dłużej i na tyle głębiej, że postanowiłem je zapisać i zadać sobie pytanie:

Które światła, te na zewnątrz, czy te wewnątrz nas, ważniejsze, bardziej świąteczne?

Chyba powinna być jakaś równowaga! - zauważyłem. - Bo skoro tyle na zewnątrz, to i tyle wewnątrz. A przyznam się, że …  tych jakoś nie widać, no nie widać.

Wcale nie jesteśmy bardziej od środka rozświetleni i to nie tylko, na co dzień, ale i od święta. Jakaś taka wśród ludzi grudniowa szarość i mroczność (nie mam nic za złe dla grudnia – jest jaki jest): to samo w słowach, to samo w myślach i chyba w sercach i duszach. Jakoś tam nie widać światła, ani w oczach, ani na twarzach, ani w energiach serc i dusz. Nic stamtąd nie mruga, nie jaśnieje, nie rozświetla ani dróg, ani życia.

I chyba z tego powodu, by ukryć niedobór światła ze źródła, tak mocno oświetlamy ulice, drzewka i domy, i … telewizory swoją uwagą.

Ja chyba naprawdę jestem dzikusem, bo nie mam telewizora i nie mam lampek, a w „lustrze”* to zobaczę, jak tam jest z moim wewnętrznym światłem. - obiecałem sobie.

Hej!

Pozdrawiam świątecznie, życząc całej mocy wewnętrznego światła i to nie tylko na Święta!

P.s. Ta uwaga o wewnętrznym świetle, przypomniała mi coś, co wydarzyło się bardzo dawno temu: o pewnej dziwnej wróżbie, którą mnie ktoś dotknął, a do teraz nie bardzo wiedziałem, o co w niej chodzi i nagle … ale o tym osobno.

*Lustro. Tu lustro to ludzie, zdarzenia, świat, który mnie otacza i odbija mnie, to kim jestem.

Piotr Kiewra

 

Tęcza

Mówiłem ostatnio o sąsiedzie i jego świątecznych lampkach. Gdy jakoś tak spontanicznie zauważyłem, że „ważniejsze te światła wewnątrz nas, a nie te wokół” przypomniałem sobie pewną bardzo dziwną postać i jej równie dziwną wróżbę.

Otóż, byłem jeszcze młodzieńcem i pewnego czerwcowego południa, po jakichś tam studenckich egzaminach, spacerując świeżo po burzy parkową alejką, ktoś – nie wiem, czy to mężczyzna, czy kobieta, bo mógł to być równie dobrze on wyglądający jak kobieta, lub ona ubrana jak mężczyzna, powiedział/powiedziała patrząc na mnie: „widzę tęczę”!

Rozejrzałem się wokół i faktycznie na części nieba wśród ociekających kroplami wody liści ujrzałem wyraźnie półkolistą tęczę. Pokiwałem więc twierdząco głową w stronę dziwnej ni to kobiety, ni to faceta, a on, czy ona, do mnie:

- Powróżę ci!

Ja na to: - Nie, nie chcę!

W odpowiedzi usłyszałem: - Muszę ci to powiedzieć: Widzę w TOBIE tęczę! – to „w tobie” tak mocno zaakcentował/a i na dodatek palcem wycelował/a w sam środek mnie, że aż mnie zatkało. Po chwili zapytałem jednak: - Co to oznacza?

A on/ona na to: Kiedyś się dowiesz. Gdy będziesz gotów, poznasz to światło, tę tęczę. Pamiętaj o tęczy, o pełni kolorów! – odwrócił/a się i tyle było tej dziwnej przygody.

Dzisiaj przypomniałem sobie tęczę.

Czy ona już we mnie jest? Może na razie sobie tylko o niej przypomniałem. Dzisiaj już wiem, dlaczego użyta została ta metafora, dorosłem by ją odkryć, bo magia jej odkrywania zaczęła się już dość dawno. Coś się działo i dzieje, jednak dopiero dzisiaj te odkrycia skojarzyłem sobie z tamtą wróżbą. Dzisiaj też wiem, dlaczego tak trudno mi było rozpoznać płeć tej wróżki, czy wróżbity.

Wszystko przychodzi w odpowiednim czasie.

Dojrzewanie to nie starzenie się, to coraz większe zrozumienie, to coraz bliżej pełni jaką jest tęcza. Ona w nas jest. Teraz wiem, co ją zasłania.

 

Teraz i ja mogę Ci powróżyć:

Otóż, widzę w Tobie tęczę.

Nie zapomnij! Ty jesteś tęczą!

 

I jeśli teraz jeszcze nie rozumiesz, to nie przejmuj się, nie staraj się odszukać podpowiedzi. Nie spiesz się – przyjdzie. Może przy okazji zawieszania świątecznych światełek, lub przy spoglądaniu w „lustro”.

No to Hej!

 

Piotr Kiewra

poniedziałek, 4 grudnia 2017

W proch cię obrócę


Kiedyś, w pełni jesieni, gdzieś w lesie, przyglądałem się opadłym liściom i tym, które rozluźniały swój kurczowy do tej pory chwyt i znalazły się, na chwilę, w zawieszeniu, między swoim dotychczasowym domem, a czekającym je procesem rozpadu, stawaniem się prochem.

I chyba - jak zawsze w takich chwilach, gdy się przyglądamy naturze, naturalnym tam procesom, to odnajdujemy tam siebie, widzimy tam wizję swojej śmierci i coś jeszcze głębszego niż śmierć.

Gdy wiatr zakręcił liśćmi, gdy je poruszył, zaszeleścił nimi, to wydało się mi, że mówi do nich, a może … naprawdę mówił, może … mówił do mnie.

Na pierwsze jego słowa, w tym pierwszym sygnale zrozumienia tych słow, pojawiła się we mnie pretensja: nie zabieraj mi nadziei, pociesz mnie, ukaż mi … pomóż w znalezieniu sensu w tym wszystkim.

Po paru chwilach zrozumiałem, że właśnie to robi, że odbierając nadzieję, nie pocieszając, głosząc po swojemu okrutne prawdy, pomaga, zbliża do prawdy, do zrozumienia.

Wszystko jest odwrotnie …  ale o tym później.

Patrzyłem na świeżo spadłe liście, ślady po zeszłorocznych i biorąc między palce proch ziemi, glębę, zdałem sobie sprawę, że z prochu powstałem i w proch się obrócę. I jakby na potwierdzenie, wiatr wyszeleścił mi parę zdań na ten temat, parę z pozoru gorzkich słów:

- Nie pocieszę cię, przysporzę ci bólu, zadam ci cierpienie, od tej chwili nie będziesz mógł zapomnieć, że obrócę cię w proch, tak jak te liście. Niepotrzebnie martwisz się o przyszłość – nie masz żadnej. Wszelki ślad po tobie zaginie, żadne słowo, żadna myśl, żaden cień po tobie nie pozostanie. Żaden … 


Zdmuchnę ślady twoich stop na piasku, twoje imię wypisane na drzewie, czy nagrobku, w ludzich i księgach. Rozwieję wszelką o tobie pamięć i tę złą, i tę dobrą. Pójdę jeszcze dalej, zniszczę wszelką materię, której dotknąłeś, nad którą się tak wysilałeś, zniszczę  wszystkie twoje dzieła, przewrócę wszystkie ściany i mury, które postawiłeś, obrócę w perzynę efekty twojej pracy ... Rozwieję proch z tego na wszystkie strony.

Niedługo zapomną o tobie wnuki po wnukach. Ani ptak o tobie nie zaśpiewa, ani woda nie zaszumi, ani człowiek nie wspomni. Nic. Zapadniesz się w wieczną ciszę.

Nie zaciskaj więc dłoni. Nie napinaj się, nie gromadź, nie zbieraj pamiątek, nie rzeźb w kamieniu swego popiersia, bo i kamień w piasek zamienię, a piasek w proch.

Nie czepiaj się niczego, żadnego słowa, żadnej opini, żadnego pragnienia, żadnego planu, nawet życia.

Twój trud by cokolwiek zachować, by zapisać się, by coś znaczyć, jest daremny. Wszystko i tak wyrwę z twych dłoni, a i one zostaną zapomniane.

Więc usiądź w ciszy i patrz na moje dzieło, poczuj, zrozum. Poczuj, zrozum ten proch, tę nicość. Już się tam zapadnij. Poddaj się mi, nie walcz. Zobacz … ciebie już nie ma.

Popatrz na tę drogę, idziesz po niej, a nie zostawiasz śladów. Spójrz trochę dalej … droga jest pusta. Zobacz jeszcze dalej, twój dom jest pusty, nie ma tam ciebie. Są twoi, synowie, córki, wnuki, przyjaciele, mężowie i żony, a nie ma tam ciebie. Nawet słowem nikt cię nie wspomni, nawet nie uroni łzy. Może raz w roku, gdy spojrzą w płomień świecy, gdy pokontemplują wśród nagrobków i opadłych liści ... ale to też jeszcze tylko przez parę następnych chwil …

Patrzysz na ten świat bez ciebie i zauważasz: „Świat beze mnie? Wygląda tak cicho i poukładanie, tak spokojnie.  Moje przyjście na świat niczego nie zmieniło, moje odejście też nic ... Wiosna nadal przychodzi, a trawa rośnie sama. Budzi się dzień, nastaje zwykły poranek ...  i nikt nie zauważa mojej nieobecności. Ludzie rozmawiają, płaczą, śmieją się - zajmują się sobą beze mnie ... tak jak do tej pory.”

Spójrz na tych, którzy cię kochali, na tych, których kochałeś, gdzie oni są, co z  ciebie w nich zostało?

Wiedz, że to, co z prochu powstało, w proch obrócę, nie dotknę zaś tego, co z prochu nie jest. - uciszył się, nie zaszumiał już o niczym, nie wyszeptał ani słowa, zostawił w spokoju obumarłe liście.

A mimo, że nie było w tym słowa pocieszenia, że zniknął ostatni promyk nadziei, to poczułem spokój, harmonię i wolność.
 I ... zniknął strach.

Tak, dopiero teraz zrozumiałem, czym wolność jest, czym ona naprawdę jest.


Tak, gdy odpuszczamy zajmowanie się prochem, gdy otwieramy swoje dłonie, gdy otwieramy wszystkie swoje okna i drzwi i pozwalamy hulać dowoli wiatrowi w naszym domu, gdy pozwalamy wodzie się nieść po rzekach życia, odnajdujemy – samo do nas przychodzi, to, co z prochu nie jest i w proch się nie obraca.

Tak wszystko jest odwrotnie. Ze wszystkim tak jest: i z nadzieją, i wolnością, i radością, szczęściem i miłością. Tak jest z prawdą i tym … „kim jestem."

Tak, wiele można zrozumieć, obserwując, jak wiosną trawa sama rośnie, a jesienią opadają liście.


Piotr Kiewra

czwartek, 26 października 2017

Prawo odwrotnego skutku



- Ciociu, co ci dolega? Jesteś markotna, nieobecna,  podenerwowana, jakaś taka … inna niż zwykle? – zapytał Piotr

- Bo nic mi nie wychodzi. Wszystkie moje plany wzięły w łeb. Piotrze, jak to jest z tym „Sekretem”? Im bardziej się staram, im bardziej pozytywnie myślę, im mocniej chcę, tym gorzej. Wszystko jest odwrotnie. Teraz to zauważam. Jak to jest z tym naszym myśleniem? Rozmawialiśmy kiedyś o „Sekrecie”, ale chyba nadal go nie rozumiem. Jak ty to robisz, że jesteś taki cichy i spokojny? Masz, tak to postrzegam, to, co chcesz? Jak to jest? Powiesz? – odpowiedziała pytaniami.

- Oj ciociu, „Sekret” trudno zrozumieć intelektualnie, to coś bardziej duchowego. Ciociu, to jest prawo odwrotnego skutku.  – stwierdził.

- Nie znam, nie znam , ale chyba to obserwuję. Tak, chyba tego doświadczam: chcę radości, chcę zwalczyć chorobę, chcę coś wokół siebie naprawić, chcę komuś pomóc, coś dobrego dać światu, a tu nic z tego nie wychodzi. Staram się: pozytywnie myślę, a tu coraz większe smutki, coraz więcej biedy, coraz więcej narzekania wokół. Wszystko się psuje zamiast naprawiać. Żadna moja misja się nie powiodła. Powiedz, zdradź mi to prawo! – poprosiła.

- Tak, wszyscy tego prawa doświadczamy. Znamy je ze swojego życia: chcemy dobrze, mamy piękne intencje, fantastyczne marzenia, pełnimy szczytne misje, chcemy walczyć ze złem, z chorobą, a skutki są opłakane, jest odwrotnie niż chcemy. Stąd tyle w nas niepokoju, stresu. Takie plany, a skutek odwrotny. Jesteśmy coraz bardziej zdesperowani, coraz bardziej agresywni, coraz mniej w nas nadziei i wiary, coraz więcej drżenia, coraz więcej napięcia, coraz bardziej nas to nakręca i motywuje - cały świat próbuje nas motywować i media, i ludzie wokół nas, i trenerzy rozwoju osobistego, wszyscy … a tu – odwrotnie.

 Osho i inni mistycy, od tysięcy lat, mówią nam o prawie odwrotnego skutku, o tym, że „naturą pragnienia jest niespełnienie” … Mówią o tym, że drobne, nieistotne materialne rzeczy i zdarzenia możemy przyciągnąć do swojego życia, niektórym się udaje nawet zgromadzić fortunę, ale nie są szczęśliwi, bo to prawdziwe pragnienie pozostaje niespełnione. Tobie też parę drobiazgów się w życiu udało. Gdy o czymś nie marzyłaś, nie pragnęłaś, przyszło samo. Pamiętasz takie rzeczy? Pamiętasz „kropelkę”? A gdy się nastawiłaś, gdy zaprogramowałaś swoje życie, gdy zaczęłaś o tym myśleć, mówić i działać, to … figa z makiem. Chciałaś schudnąć,być szczęśliwą, chciałaś by cię kochano? Co z tego miałaś? Co zostało na dłużej niż chwilę? Co zostało na zawsze?

Ciocia tylko czekała na głębszy oddech Piotra i natychmiast się wstrzeliła słowami:

 - No tak Piotrze, tak właśnie jest. Tak to działa. To powiedz mi w takim razie, co mistycy proponują? Co ty zrobiłeś, jakie jest to twoje myślenie?

- Ciociu, oni nie proponują myślenia, żadnego działania, wręcz przeciwnie. Oni proponują zrozumienie … zrozumienie siebie, swojej prawdziwej natury, swojej prawdy, swojej ciszy. Oni proponują zaufać sercu a nie umysłowi. Nie proponują żadnych działań, wręcz przeciwnie, mówią:

Siedzę w ciszy

Nic nie robię

Wiosna przychodzi

A trawa rośnie sama”

Widzisz ciociu? Rozumiesz? Twoje serce się z tym zgadza? Bo moje się zgodziło, zaakceptowało. Mało tego, moje serce zawsze takie było, to jest jego „filozofia”, tylko mój umysł się z tym nie zgadzał, on miał swoją filozofię na życie, tylko on o tym nie wiedział. Stąd nasze cierpienie, stąd ból egzystencjalny, stąd cierpienia świata. Wykreowaliśmy to wszystko naszymi myślami, nie tylko tymi negatywnymi, lecz również tymi pozytywnymi. Nigdy tak naprawdę nie wiemy co jest dobre, a co złe. To, co dla nas dobre, dla innych złe, to co teraz dobre, za chwilę jest złe. Stąd właśnie piekło: nasze dobre intencje go stworzyły.

Mistycy mówią o poddaniu się, o zaufaniu, o całkowitym powierzeniu się Egzystencji, Całości, Bogu … Bo przecież Bóg, Egzystencja, Całość i tak wie, co jest naszym pragnieniem, tym czystym, nieskażonym, prawdziwie naszym, nienazwanym, niematerialnym, duchowym, wiecznym. Tak, wie o tym, więc po co szukać? Po co się niepokoić? Po co napinać? Po co walczyć? Po co myśleć, modlić się i działać? Tak, gdy się modlisz okazujesz tym samym brak ufności, przeciwstawiasz się boskiemu planowi. Jezus powiedział Tomaszowi: „Jeśli się modlisz to grzeszysz” …

Wszystkie nasze misje są niepotrzebne, a nawet szkodliwe. Psujemy świat nimi, psujemy boski plan, okazujemy swój brak zaufania, okazujemy swoje ego, swoją ludzką pychę …

Zobacz, wysłuchaj, zrozum: Jezus powiedział, by się przyjrzeć ptakom niebieskim, bo przecież nie sieją i nie orzą … Tak, one się oddały życiu, i tak jest ze wszystkim, oprócz … człowieka. On ma swoją wizję świata i od jego początków niczego tu nie naprawił, a wręcz wszystko zepsuł. Jego pomysł, by stworzyć cywilizację, by wymyśleć prawo własności, by wymyśleć podziały, granice, pieniądze … W czym ten świat wymyślony przez człowieka jest lepszy od raju? No w  czym ciociu?

- Teraz rozumiem. To jest twoja tajemnica. Stąd twój spokój. Stąd twoja cisza. Czemu mi o tym nie mówiłeś? – zapytała z żalem w głosie.

- Ciociu, każdy musi do tego dorosnąć, każdy musi do tego dojrzeć, każdy człowiek musi to ciche pragnienie odnaleźć sam w sobie, każdy sam musi się zmierzyć ze swoją samotnością, każdy musi poznać siebie, i każdy ma być sobą. To jest nasza jedyna misja: być sobą. Wtedy znika prawo odwrotnego skutku, wtedy znikają pragnienia i wtedy:

Siedzę w ciszy

Nic nie robię

Wiosna przychodzi

A trawa rośnie sama”

 – i zamilkł.

Twarz cioci wypogodziła się, zmarszki wyprostowały, oczy uśmiechnęły, ciało w sposób widoczny się rozluźniło, a wokół i w nich samych zapanowała cisza. Tak głęboka, tak radosna i bezdźwięczna … że znikły pytania i odpowiedzi.

Słychać było tylko jak „rośnie” trawa.

 

Piotr Kiewra  

środa, 11 października 2017

Świętość


Są częste zjawiska i są też niezwykle rzadkie. Są – w ludzkim przekonaniu - czyny wielkie, heroiczne, ale są i pospolite i tak samo jest ze świętością: jest ŚWIĘTOŚĆ i jest aspiracja.

Świętości jest niewiele, prawie w ogóle jej nie ma. Mówię o tej prawdziwej, bo tej głoszonej, opisywanej – religijnej jest wiele, lecz nie jest ona prawdziwa, bo wynikała z aspiracji do bycia świętym. Wszelkie starania, wszelkie pragnienie świętości ją przekreśla. Wg mnie świętość jest wrodzona, jest naturą, naszą naturą i może się objawić z powodu …  bezinteresowności i braku pragnienia bycia świętym.

Bezinteresowność jest zjawiskiem niezwykle rzadkim. A prawdziwa bezinteresowność – ta trwająca całe życie, wobec nie tylko pojedynczych – wybranych istnień, lecz wobec całości jest świętością, jedyną prawdziwą świętością.

Świętość jest miłością w której, nikt i nic nie jest odrzucone, w której żadne z istnień nie jest wyróżnione ani zapomniane. Ze świecą szukać takiej miłości i  świętości.

Gdy usłyszałem o tym człowieku, od razu pomyślałem, iż jest święty.

Inni, o których słyszymy starali się nimi zostać, podejmowali wysiłki, starali się wyróżnić , być lepszymi, bezgrzesznymi, pomocnymi … Niektórzy nawet cierpieli na pokaz … Ginęli by usłyszał o nich świat, oddawali ostatnią koszulę za wdzięczność, finansowali kościoły, nauczali świętości całe tłumy, by kupić zbawienie, budowali biblioteki, uniwersytety, budynki, miasta, by zapamiętano ich imię. Wspomagali biednych, by pisano i mówiono o nich, by uspokoić sumienie. Sami sobie w ten sposób stawiali pomniki.

Tak, gdy nie ma absolutnej, anonimowej, bezinteresowności, to jest stawianie pomników sobie samym. To nie jest świętość.

Natomiast ten człowiek jest święty.

Przez 37 lat sadził las. Nie dla siebie, nie dla innych. Odbudowywał to co zniszczyła cywilizacja, wróg natury. Wyśmiewano go, traktowano jak głupka, w końcu zostawiono samemu sobie. Każdego dnia, drzewko za drzewkiem -dni, tygodnie, miesiące, lata, dziesiątki lat, całe życie. Sadził i sadził.

Po prostu sadził drzewa. Gdy go pytano: po co? – nie wiedział.  Sadził i już.

Odbudowywał boskie dzieło. Tylko święty człowiek może budować, bo jest zharmonizowany z boskością. Każdy inny człowiek, budując niszczy, każda misja jakiej się podejmuje jest niszczeniem, sprzeciwianiem się boskiemu planowi. Żadna nawet najbardziej szlachetna – w ludzkim pojęciu - misja tego nie usprawiedliwia. Lecz prawdziwego budowania prawie nie ma, nie słyszałem o tym. To jest jedyny wyjątek.

Dla mnie jest to jedyny święty o jakim słyszałem.

 

Piotr Kiewra

środa, 9 sierpnia 2017

Przewodnik w sandałach


Dróg jest miliony.
By odnaleźć drogę, tę właściwą drogę - w każdej chwili, trzeba być uważnym, całkowicie zaangażowanym, w pełni oddanym i ufnym, tak by nie przegapić właściwego początku: znaku, doświadczenia, cierpienia, lub tej właściwej osoby – przewodnika.

Trzeba jeszcze jednego – być gotowym do wędrówki – gotowym do poznawania tego, co na powierzchni i w głębi.

Oto opowieść o początku takiej wędrówki. Usłyszałem ją kiedyś na jednym z tatrzańskich szczytów, od człowieka, który patrzył na góry poprzez łzy. Nie były to jednak łzy smutku, czy cierpienia. Były to łzy ekstazy.


Wraz z grupą znajomych i przyjaciół wybraliśmy się w góry, w Tatry, bo najwyższe, bo podobno najpiękniejsze, bo to i tamto.

Była to, dla większości uczestników, pierwsza górska wyprawa. Dla mnie trzecia, nie licząc tych szkolnych, rutynowych wycieczek, gdzie biegało się za nauczycielem i wynajętym przewodnikiem. Słuchało się tysięcy jego słów, patrzyło bez specjalnego zaangażowania na wskazane palcem rzeczy. Wszystko widziało się i czuło spoza jego pleców, spoza pleców i hałasów innych uczestników wycieczki. W ten sposób gór się nie dotyka, choć coś gdzieś w nas może się poruszyło, może coś, … ale, to minęło, uśpiło się.

Ruszyliśmy.

Znowu poczułem się jak na szkolnej wycieczce. Tak niewielu nas, a tyle hałasu: śmiechów, krzyków, tysiące głośnych słów na dziesiątki różnych tematów. Co chwilę zdjęcia: to na tle dolinki, to jakiejś górki, drzewa, skraju przepaści i różnych takich widoków, w dużej części przesłoniętych naszymi postaciami.

Spośród naszej piątki jeden kolega był szczególnie wygadany. Był w górach może piąty lub szósty raz, więc między słowami o polityce, o sukcesach i nieszczęściach, o wzlotach i upadkach materialnego, i mentalnego życia, chwalił się swomi górskimi zdobyczami.

Z jego to opowieści wnioskowaliśmy, iż pasja gór to ilość zdobytych szczytów, zaliczonych trudnych szlaków, szalona odwaga, która pozwala bez wahania przejść po jakichś tam klamrach, łańcuchach i drabinach, lub bez lęku zawisnąć nad przepaścią. Wg niego, góry to dostarczyciel emocji, adrenaliny, sprawdzian dla ciała i sposób na budowanie odwagi, no i może trochę widoków dla pochwalenia się fotkami wobec potomnych (oczywiście ze sobą, na pierwszym planie).

Największy wśród nas znawca gór prowadził nas szybko, ciągle poganiając, no, bo przecież mieliśmy zdążyć, by się wspiąć gdzieś wysoko. Sapaliśmy więc okrutnie, nogi mdlały, niektórym już odechciało się gadać. Nawet nasz samozwańczy przewodnik zamilkł. Dlatego, co parę minut, zatrzymywaliśmy się dla złapania oddechu.

Na jednym z takich postojów zwrócił naszą uwagę starszy mężczyzna o siwych, rzadkich, lecz długich włosach, który szedł powoli, krok za krokiem, wydawało się – zbyt wolno - jak dla nas, lecz mimo to, któryś raz z rzędu nas mijał. Gdy ruszaliśmy ostro pod górę, szybko go doganialiśmy, wyprzedzaliśmy i … robiliśmy postój. A on znowu, wolno idąc, przechodził obok.

Przypatrzyliśmy się mu wtedy baczniej: szedł w jakiś niemodnych, krótkich spodenkach i koszulce oraz narzuconej na nią flanelowej, kraciastej koszuli, z podwiniętymi rękawami, rozpiętej, lecz zawiązanej z przodu za dolne poły. Na plecach niósł mały, stary plecaczek. Na stopach miał sandały.

No i oczywiście te sandały stały się przedmiotem żartów moich towarzyszy, bo gdzież w sandałach w góry? Bezpieczeństwo, itd., itd. … mądrowali się wielcy znawcy gór, lecz, gdy ten stary człowiek dotarł pierwszy do kolejnego zakrętu ścieżki i poszedł bez odpoczynku dalej, miny moich towarzyszy zrzedły. Dogoniliśmy go kolejny raz zziajani, spoceni, na miękkich nogach, a on? A nic, spokojnie, kroczył bez pośpiechu, z miarowym oddechem - jakby na spacerze po miejskim deptaku.

I tak jeszcze kilka razy mijaliśmy się na naszej górskiej ścieżce, aż za którymś razem, dogoniliśmy go, gdy się zatrzymał. Stał już powyżej granicy lasu, blisko krawędzi urwiska i wpatrywał się w dal: w głębię doliny, na okoliczne szczyty. Stał nieruchomo jak posąg i patrzył.

To patrzenie, tak to zapamiętałem, było niesamowite: był tak zaaobsorbowany, tak zaangażowany, tak oddany, że aż … zjednoczony z tym, na co patrzył.

Wlepiłem w niego oczy, aż mnie przebiegł dreszcz, coś we mnie drgnęło. W tym momencie przestały mnie interesować opowieści moich kumpli, ich drwiny, ich żarty ze starego człowieka. Poczułem jego wyjątkowość, jego indywidualność i jeszcze coś innego, coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Otóż wtedy, po raz pierwszy, poczułem góry: patrząc na niego, na jego sposób patrzenia, poczułem Tatry.

Chyba dotarło do mnie to, co on czuł, bo gdy sam na nie spojrzałem, to zobaczyłem zupełnie coś innego niż do tej pory. Zobaczyłem góry i doliny, słońce i chmury, ludzi w tych górach. Zobaczyłem to oczami, ale zobaczyłem też coś inaczej, czego nie mogłem i nie mogę do dzisiaj wyrazić słowami.

Tak sądzę, że było to patrzenie sercem - moje serce okazało mi swój język: odczuwanie.

Nie wiem, czy da się to inaczej nazwać. Jest tajemnicze, pociagające, silne, piękne, głębokie. Niektórzy nazywają to miłością, jeszcze inni inaczej, ja nie potrafię tego nazwać, więc pozostawiam nienazwanym.

Postanowiłem za nim pójść, a może nawet pójść razem z nim. Nie śmiałem jednak mu przerywać jego patrzenia, jego oddania górom, więc pomyślałem, iż poproszę go później, w dalszej drodze.

Gdy oznajmiłem to moim kumplom, wyśmiali mnie, powiedzieli, że zwariowałem.

I wtedy chyba zrozumiałem, że oni nie są i nigdy nie będą moimi przewodnikami i faktycznie nigdy już nie byli. Z tego, co wiem, co zaobserwowałem później, góry ich nie pochłonęły, nie wkradły się w ich serca i dusze, bo gdy zdobyli parę kolejnych szczytów, gdy nacieszyli się chwałą ze zdobycia najwyższych, stracili zainteresowanie nimi, poszli zupełnie innymi drogami. Gdy do nich wracają, to tylko po to, by zrobić kolejne zdjęcia, i by pokazać nowym adeptom to, co kiedyś stało się ich udziałem, zdobyczą. Ot i tak.

Szedłem za nim, krok w krok,ale w pewnej odległości i … nauczyłem się chodzić po górach. Zrozumiałem, na czym polega tajemnica jego niesamowitej kondycji, nie musiałem go o to pytać. Przyszło samo.

 Później wszystko zaczęło przychodzić samo, nie tylko na tej wycieczce, ale w ogóle, wystarczył ten jeden raz, to pierwsze zrozumienie, to spojrzenie na niego i to stawało się moim udziałem. Z niego przeskakiwało na mnie. To było coś duchowego, niewyrażalnego słowem, ale było na pewno, czułem to.

Gdy zobaczyłem jego niewidoczną na zewnątrz radość, cichy, nieokazany poryw serca, sam to odczułem.

O nic nie pytałem, bo doszedłem do wniosku, że obserwowanie wystarczy, nie musiałem zadawać pytań, by się dowiedzieć. On, nie zwracając się do mnie słowami, stał się moim przewodnikiem, wystarczyło obserwować, czuć.

Zaskoczył mnie w dalszej drodze wiele razy. Kolejny raz, gdy w przepięknej dolinie, tuż obok ścieżki, położył się i patrzył z twarzą przy ziemi na mały kwiatek.

Pomyśłałem, że to dobrze, że kumple ze mną nie poszli, bo śmialiby się znowu ze mnie, że znalazłem człowieka niespełna rozumu za przewodnika.

Gdy nie oglądając się za siebie poszedł dalej, położyłem się i ja, i spojrzałem z poziomu trawy, nagiej skały i żwiru na kwiatek.

Nagle zrozumiałem: on spojrzał na świat z poziomu innego istnienia, w tym przypadku z poziomu kwiatka, małego, skromnego kwiatka, na którego do tej pory nikt nie zwrócił uwagi. Nikt, oprócz niego.

I co zobaczył? I co ja zobaczyłem? Inny świat. Inny wymiar. Inną rzeczywistość. I nawet nie ważne, co zobaczyłem, ważne, co zrozumiałem: wielowymiarowość, różne punkty widzenia. Zobaczyłem górę Kościelec z punktu widzenia kwiatka … i znacznie więcej: pojąłem, jaki jest cel patrzenia, obserwowania, poznawania.

Zrozumiałem też, czym jest oddanie, radość angażowania się całym sobą w poznawanie punktów widzenia różnych istnień, choćby tak małych, wydawałoby się, tak mało istotnych jak ten mały, biały kwiatuszek. Wtedy przyszło do mnie najważniejsze: co, tak naprawdę, jest przedmiotem poznania.

Coś we mnie błysło, a jeszcze większy rozbłysk pojawił się później, gdy weszliśmy na Kościelec, a on patrzył na to, co się wokół roztacza i patrzył na innych patrzących. No tak, ale jak patrzył?

Tak, że widząc go czułem jego współczucie, jego miłość, jego pełnię zrozumienia, bycia gdzieś wewnątrz nas, naszych serc i dusz.

To było tak, jakby widząc całość, widział każdego z nas, każdego członka tłumu obecnego na szczycie, a wraz z tym, coś wysyłał, czymś nas obdarowywał. Obserwował i współodczuwał góry i doliny wokół, ale i te wewnątrz nas - ludzi, jednoczył się sercem z tym na co patrzył.

W końcu sam zacząłem tak obserwować i zobaczyłem prawdziwe góry i doliny, prawdziwych ludzi, i poznałem coś, co z tego obserwowania wynika, sposób na poznanie tego, który poznaje. Oczywiście, nie tak do końca, bo to odkryło się nie od razu, był to proces, ale zaczął się wtedy, tam na górze, wśród tłumu, rozgadanego, rozemocjonowanego, zachwyconego, dumnego z siebie, ze swego dokonania, ze swego dzieła.

Tak, sam odczuwałem ten zachwyt przestrzenią, obecnością w niej szczytów, dolin, połyskujących w słońcu jezior, jak i samego słońca na tle błękitu. Zachwyt kolorami - różnorodnością kolorów i odcieni, zachwyt bogactwem wszystkiego, ale przede wszystkim zachwyt nowoodkrytym postrzeganiem wielowymiarowości, różnic w punktach widzenia. Zachwyt ludźmi, tłumem ludzi i wszystkim, co ich wypełnia, zachwyt samym sobą.

Gdy jeszcze później zeszliśmy w dół, usiedliśmy nad Czarnym Stawem, a on zadziwił mnie kolejny raz: najpierw bawił się kroplami wody czerpanymi dłońmi ze stawu,pozwalał im spływać po swoich przedramionach, nogach i głowie. Rozmawiał z nimi. Rozmawiał w ich - w języku kropel wody, nie w ludzkim. Później jeszcze, kawałek dalej, ponownie położył się na ścieżce nad strumieniem spływającym ze stawu i nasłuchiwał co ten szepce. Zanurzył w rwącym potoku swoje ręce aż po łokcie, po czym nogi w sandałach, aż po kolana. Gdy skończyłi poszedł, dalej, wypróbowałem to na sobie.

Nie znałem języka wody, lecz zdało mi się, że potok dotykając mnie dzielił się ze mną swoją historią i poznawał w ten sposób moją. Ten kontakt z naturą, czystą, górską naturą, oczyścił mnie, sprawił mi wielką radość. Dalej poniosłem tę radość i noszę do tej pory. Potok też coś zyskał … pewnie do dzisiaj mnie pamięta, tak jak ja pamiętam jego.


Poczułem, że mogę już zostawić swojego przewodnika, że już mi wskazał początek drogi, że już mi pokazał, czym są góry i doliny, czym są Tatry, te w materii, te skalne, ale i te wewątrz nas, niematerialne, te z zupełnie innej energii. Odkryłem nie tylko początek, ale przede wszystkim cel wędrówki.

Byłem mu niezmiernie wdzięczny, ale nie odważyłem się podejść i mu tego powiedzieć. Zresztą, po co? To wszystko się wydarzyło wewnątrz mnie, nie było to jego kosztem, jego udział był mimowolny, zresztą prawdopodobnie on nawet nie wiedział, iż wybrałem sobie go na mojego przewodnika, na mojego mistrza.

Patrzyłem na jezioro, na głębię zieleni jego toni, na postrzępioną grań szczytów wokół, na cienie rzucane przez nie, na ludzi.

I gdzieś tu, nad Czarnym Stawem, w tamtej chwili, zdarzyło się coś, co miało i ma największą wartość - cisza.

Tak, cisza, nieakustyczna cisza. Mimo obecności rozgadanego tłumu wędrowców, mimo wiatru, mimo głośnego  szumu mówiącego swoim językiem strumienia, zdarzyła się cisza. Później powoli zaczęło do mnie docierać, czym ona jest, a właściwie nieobecnością czego, ona się staje.

Tak, dzięki tej wycieczce po Tatrach i dzięki staremu przewodnikowi w sandałach, zdarzyło się TU i TERAZ.

Czułem się jak nowonarodzony, odświeżony, spokojny, cichy.

I w takim nastroju, bez pośpiechu, po kilku godzinach siedzenia nad stawem i kontemplowania ciszy gór i ciszy samego siebie, zszedłem na dół innym niż wcześniej szlakiem.

Już na dole, w Kuźnicach, w stawku utworzonym przez spływający z gór potok, przemyłem w zimnej wodzie dłonie i twarz. Gdy tak patrzyłem w wodę, ujrzałem kątem oka, pół kroku ode mnie, na sąsiednim głazie, stopy obute w sandały.

Mój wzrok podążył wyżej, w kierunku twarzy mojego przewodnika. Zobaczyłem uśmiechniętą twarz i wpatrzone we mnie oczy.

Zrozumiałem: to on mnie wybrał, a nie ja jego. Skinęliśmy bez słowa głowami i każdy poszedł w swoją stronę.


Piotr Kiewra