Często, gdy chodzę po Tatrach spotykam siostry zakonne, które
jak żaden inny turysta, chodzą w swoim „służbowym” stroju. Jedyne, co w ich
ubiorze jest typowo turystyczne, to obuwie, no i plecak. Parę razy zagadałem, a
z jedną z sióstr, przeszedłem całą trasę z Przełęczy Krzyżne. Wyznała przy
okazji, że chodzi po górach, bo tu jest bliżej Boga.
Spotykałem, w górach i poza górami, też księży, zapalonych
turystów, prawdziwych zdobywców. Jest nim również proboszcz z parafii, z mojej
miejscowości. Często z nim ucinałem sobie pogawędki o górach. W odróżnieniu od
sióstr, nie chodzą oni w swoim „mundurze”.
Spotkałem kiedyś też kogoś, kto mundur porzucił, przestał
głosić słowo. Przewędrowałem z nim, kilkunastogodzinną, całodzienną trasę,
jedną z najpiękniejszych w Tatrach. Opiszę ją teraz, a przy okazji przypomnę tę
rozmowę, bo wg mnie pasowała do klimatu tej ścieżki, do ciszy gór, do słów,
które były jak wiatr i wydawać by się mogło, że ten ciszę zakłóca, lecz nie, on
jest jej częścią. Jest częścią, bo nie chodzi tu o bezdźwięczność, lecz język
dusz: duszy gór, duszy wiatru, ludzkiej duszy.
Wędrowałem samotnie, przy pięknej pogodzie, w kierunku
Wołowca. Gdzieś na zielonym szlaku, w
lesie między schroniskiem, a Doliną Wyżnią Chochołowską stąpałem po błotnistej,
rozjeżdżonej przez traktory zwożące pozyskane tam drewno, ścieżce.
Przeskakiwałem kałuże i głębokie, wypełnione zdradliwą mazią ślady po kołach,
ratując suche do tej pory buty obejściami przez pobocza lub las.
Niedługo potem dogoniłem mężczyznę. Gdy szedłem za nim
wyglądał jak młodzieniec. Skakał przez wodne przeszkody jak kozica,
wysportowany, sprężysty, szczupły. Myślałem, iż to jakiś student na samotnej
górskiej wyprawie.
W pewnym momencie pomylił się, postawił krok w jedno z tych
zdradliwych miejsc i but zatopił się aż do połowy łydki w błocie. Starał się za
wszelką cenę opróżnić but z błota, które wlało się do wnętrza. W tym momencie
zrównałem się z nim.
Po zwyczajowym „Hej” i krótkiej wymianie zdań na temat
jakości tego fragmentu ścieżki, poszedłem dalej. Zauważyłem, przy okazji, że
był to starszy pan, może nieco starszy ode mnie.
Paręnaście minut później, gdzieś na jakiejś polance, z której
ukazał się Wołowiec i dalsza ścieżka w stronę Łopaty i Jarząbczego Wierchu, on
z kolei mnie dogonił, pytając o robione przeze mnie fotki i rozeznanie
dotyczące nazw widocznych szczytów. Zorientował się, że trochę znam góry i
poprosił, by go zabrać ze sobą, bo jest w tej części Tatr pierwszy raz, a mapę
gdzieś zostawił, prawdopodobnie przy okazji herbatki w schronisku. Zapytałem,
czy na pewno da radę, bo trasa jest bardzo długa i dość wymagająca, i
prawdopodobnie zakończymy ją w okolicy zmroku.
- Dam radę! – zapewnił z uśmiechem. Widząc jego wcześniejsze
skoki, zgodziłem się.
Ruszyliśmy razem. Na początku słów było niewiele, nawet „achów
i ochów” z okazji widzianych ze ścieżki cudów natury. Później się trochę
rozkręciliśmy, ale nadal były to pojedyńcze, luźne zdania, nie związane z
niczym, poza górami.
Dopiero, gdy minęliśmy spore grupki turystów, ciężko
dyszących na podejściu, zadał, jakby od niechcenia, pytanie: - Co tych ludzi
tak tu ciągnie?
Odpowiedziałem po chwili namysłu: - Tu każdy może być sobą. –
słysząc to lekko drgnął, jakby mu się coś przypomniało. Po chwili zapytał:
- Czym się zajmujesz, jeśli mogę …?
- Kiedyś byłem nauczycielem, może jeszcze resztki tego we
mnie zostały, gdy słyszysz, co mówię, gdy wychodzą ze mnie słowa … No tak,
porzucam to, by być sobą … - zostawiłem
bez dopowiedzenia, bo jak zwykle ich potok cisnął mi się na usta.
Szliśmy dalej bez mówienia o tym, czy o tamtym. Gdy
wdrapaliśmy się wreszcie na grzbiet łączący Rakoń i Wołowiec, zatrzymaliśmy się,
by podziwiać Stawy Rohackie i w ogóle, by się rozejrzeć, odsapnąć przed
następnym odcinkiem, w górę, w stronę Wołowca.
Na Wołowcu było tłoczno, choć była to jeszcze dość wczesna
pora dnia. Postaliśmy chwilkę. Mój towarzysz poprosił, by potwierdzić jego
rozeznanie w topografii tego fragmentu Tatr i tego, co na dalszym planie, Tatr
Wysokich. Przyznał się, że Wysokie Tatry zna lepiej, a tutaj, w Zachodnie
rzadziej zaglądał, a właściwie to był tylko raz, na Giewoncie, no i pewnie na
Kasprowym.
Ruszyliśmy swoją ścieżką w dół, nieprzyjemnym dla nóg,
ostrym, kruchym, obsuwającym się spod butów żwirem, acz pięknym dla oka
kawałkiem Tatr.
Te, tutaj są kolorowe, przystrzenne, bardziej przyjazne,
łagodne. To takie ścieżki wśród słońca i chmur, gdzie dużo powietrza, wolności,
wiatru, a mało myśli. Mniej tu lęku, bo mniej tu niebezpieczeństw niż w Tatrach
Wysokich. Tu jest po prostu, inaczej. Bliżej tu do czegoś, co trudno określić i
nazwać.
Rozkoszowaliśmy się ciszą, nieobecnością tłumów ludzi –
oprócz nas nikogo innego, aż do wierzchołka Jarząbczego Wierchu, nie spotkaliśmy.
Mój towarzysz nic nie mówił, choć pewnie chciał powiedzieć, bo coś w nim
przemawiało, czułem to. Lecz, czy to z powodu wiatru ostro hulającego na
grzbietowych częściach ścieżki, szczególnie w tych niższych partiach, w
okolicach Dziurawej Przełęczy, czy z innego powodu, może skupienia na marszu,
na każdym stawianym kroku, bo tego ta ścieżka wymaga – skupienia, uważności,
nie odezwał się.
Gdy skryliśmy się w ciszy Łopaty, idąc trawersem wzdłuż jej
boku zapytał, czy może mi coś opowiedzieć. Potwierdziłem. Maszerowaliśmy dalej,
a on opowiadał. Oto jego słowo:
- Gdy odpowiedziałeś na moje pytanie, że ludzie potrzebują
być sobą, że ty tego pragniesz, przypomniała mi się rozmowa, bardzo dawna, acz
ważna rozmowa, w podobnych okolicznościach przyrody, z kimś, kto mi dał dużo do
myślenia. Wtedy byłem świeżo wyświęconym kapłanem, gotowym do pełnienia swojej
misji, naładowanym energią, poczuciem ważności tego, co robi. Mój miecz –
słowo, którym miałem się posługiwać, był świeżo naostrzony. Chciałem to robić
wszędzie, nie tylko tu, gdzie to robię, jako urzędnik Kościoła, ale nawet w
lesie i w górach. W lesie miało to być „Słowo na polanie”, w mieście „Słowo na ulicy”, itp. I rozpocząłem to dzieło.
I na samym początku, właśnie w górach, spotkałem człowieka,
tak jak dzisiaj ciebie i zadałem to samo pytanie: Co tak tu ludzi ciągnie? A on
mi powiedział, to samo, co ty. Spodziewałem się innej odpowiedzi. Być może
czegoś o boskim dziele, być może tego, że tu w górach do Boga bliżej, a tu, że
tu łatwiej być sobą. No, więc by sprowadzić rozmowę na mój tor zacząłem pytać,
ale okazało się, że kilka jego słów, może zdań … sprawiło mi kłopot. Powstała we
mnie dziura, po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. Nawet nie mogłem znaleźć
odpowiednich cytatów. Za to, on wypowiedział ich kilka i to kogo? Jezusa.
Później zaczęły się we mnie poważne rozmowy, w mojej własnej
świątyni, wewnątrz mnie. Jeszcze raz kontemplowałem to wszystko, co mówiono do
mnie, co mi wykładano, co wyczytałem w księgach. I coś się zmieniło. Wypadł mi
miecz z ręki, słowo przestało być moim orężem, przestało dla mnie wiele znaczyć,
stało się puste, nic nieznaczące, a
nawet jeszcze gorzej, stało się przeszkodą w rozumieniu prawdy, cała wiedza
okazała się balastem.
Co takiego ten człowiek powiedział? Powiedział, że nie będę
zbawiony, że będę ostatnim, który będzie zbawiony.
Powiedział to z takim spokojem, z taką siłą, z taką mocą, że
nie mogłem nic z siebie wydobyć. Nawet nie mogłem się zdobyć na: „dlaczego?”.
Poczuł chyba, że się rozsypałem i rozwinął to. Zacytował
słowa Jezusa: „Jeśli nie staniecie się jak małe dzieci, nie wejdziecie do
Królestwa Niebieskiego.”
Pytał: Jak masz wejść do Królestwa, z wiedzą, ze słowem,
skoro z powodu wiedzy, z powodu słowa zostałeś z niego wypędzony, skoro
opuściłeś raj z powodu jabłka? Stań się na powrót dzieckiem, czystym, bez
wiedzy, bez słowa. Porzuć to jabłko.
Po chwili dodał kolejne słowo Jezusa: „Gdy wasi przywódcy
powiedzą wam: „to królestwo jest w niebie”, ptaki powietrzne będą pierwsze
przed wami. Gdy powiedzą wam, że ono jest w morzu, ryby będą pierwsze przed
wami.”
To sam Jezus dał mi do zrozumienia, że to ja jestem tym
przywódcą, a ja? Co ja miałem odpowiedzieć? Jakiego argumentu użyć? Moję ręce
były puste, a głowa w desperacji.
Wtedy tych słów jeszcze tak nie rozumiałem. Chciałem walczyć,
czymś go pokonać, odeprzeć jego atak, ale z czasem zrozumiałem, że to nie był
atak, że niepotrzebnie walczę, że prawdopodobnie zachowuję się tak samo, jak
kapłani, którzy skazali Jezusa na ukrzyżowanie, że gdyby dzisiaj Jezus znowu
przyszedł, pewnie bym jego próbował przekonywać, walczyć z nim przy pomocy miecza
myśli i słów, cytować jego samego i cytować z kolei ich interpretację
zapożyczoną od teologów, naukowców, interpretujących coś od Boga, coś, co nie
było słowem, miało tylko jego postać.
I tak na samym początku mojej misji stanąłem na rozdrożu,
zawstydzony, rozbrojony, pokonany moją własną bronią, bronią, która mi została
dana w szkole, którą nosiłem pod pachą w postaci księgi i która leżała
codziennie przed mymi oczami.
Z czasem to zawstydzenie, to poczucie upadku minęło. Nawet
odbudowałem się, a właściwie na nowo się narodziłem i stałem się dzieckiem. Ale
zanim stałem się nim na powrót musiałem przejść przez wiedzę. Poznałem, poza
Jezusem też innych mistrzów - pozostałe kolory tęczy. Poznałem to, co oni
powiedzeli, czego nauczali, a nie interpretacje ich wyznawców i działania późniejszych
urzędników.
I okazało się, że oni wszyscy mówili to samo. Może inaczej to
brzmiało, może forma słowa była inna, lecz treść była ta sama, odkryłem inną
religię – poznanie siebie. Ta jest uniwersalna, nikomu niczego nie narzuca,
jest naturalna. Jest naturalna, bo każdy człowiek odkrywa ją sam, tak samo w
każdej części świata, w innych kulturach, nawet tam, gdzie jest tylko jeden
człowiek, jak Robinson Crusoe, na bezludnej wyspie. Tam ludzie nie dotykali
nigdy żadnej księgi, nie dotknęło ich żadne słowo, a mimo to łaska na nich
spłynęła.
Religii, tego sposobu poznania siebie nikt nie narzuca i nie
wmawia, że ta jest jedyna prawdziwa i że ją się głosi poprzez słowo.
Tak, zrozumiałem, że tak naprawdę słowo było największą
przeszkodą w ewangelizowaniu, że faktycznie chcąc poznać, słowo trzeba
porzucić, bo ono nie niesie prawdy.
I kolejna rzecz: Po co ewangelizować, po co posługiwać się
mieczem i w imię religii gwałcić, zabijać, zakłócać pokój, przeciwstawiać się
Bogu? Przecież to wszystko jego dzieło.Po co go szukać? On nas już znalazł, bo
przecież nas stworzył takimi, jakimi mieliśmy być.
Tak, będąc sobą,
zgadzam się z Bogiem, ufam mu, przecież wiedział, co zrobił, kreując mnie takim,
jaki jestem. Wszystkie misje to walka z boskim dziełem.
Jezus chciał, byśmy poznali prawdę, swoją prawdę, a nie jego.
Jego ewangelizacja prowadziła nas w stronę nas samych, a nie w jego stronę. On
używał słowa przy okazji, ale wszystko „mówił” sobą, swoim byciem. Kto się
uchwycił tylko słów, nie rozumiał, przeinaczał, interpretował po swojemu.
Moralista prawił morały, logik trzymał się sztywno litery, a filozof dopisywał
co tylko chciał. Na końcu składał to wszystko do kupy nauczyciel i nie
rozumiejąc z tego nic, nie doświadczając nic z prawdy, po prostu mówił.
A prawda była między słowami, prawda była w samym Jezusie.
Oto jaki skutek przynosi nauczanie: pomieszanie i poplątanie.
Wyplułem to jabłko.
Masz rację: Być sobą, to jest nasz cel. Masz rację, że tu
łatwiej się nim poczuć, dlatego, tak tu ludzi ciągnie. Przed górami nie muszę
niczego ukrywać, grać, udawać. Tu mogę poczuć się swobodnie, tu mogę się
rozluźnić. Tu uczę się od nich o szkodliwości posiadania misji, o cierpieniu
wynikającym z posiadania pragnień, poza jednym: by być sobą.
Tak jak nie ukryje się
tu słabości ciała, tak i da znać o sobie strach. Tu nie boimy się go okazać,
poczuć, bo nie ma tu tych świadków, przed którymi gramy rolę odważnych,
twardych, niepokonanych. Tu nikt nie gra biznesmena, profesora, bo górom jest
wszystko jedno. Nie docenią naszych sukcesów w społeczeństwie, osiągniętych
tytułów i zaszczytów. Nie docenią naszego bohaterstwa, bo przy pierwszym
lepszym potknięciu, wylezie szydło z worka.
Przed nimi jesteśmy równi, tu nie musimy walczyć, tak jak to
się dzieje, na co dzień. Nie musimy się pilnować, by nie stracić twarzy, dobrej
opinii, tu się nie musimy powiększać, bo góry i tak czują, z kim mają do
czynienia: ze zwykłym człowiekiem, a poprzez swoją zwykłość – z niezwykłym. Tak
samo jest w górach: tu każda góra, każda dolina ma swoją indywidualność. Chodzimy
wśród nich i te wszystkie indywidualności chłoniemy. Chłoniemy tę
autentyczność, wolność, miłość, bo czujemy jak w lustrze, że to, co widzimy
jest tylko lustrzanym odbiciem tej autentyczności, wolności i miłości w nas.
Widzimy tu dzieło boskie i mamy świadomość, że to odbicie naszej boskości.
A przecież Jezus o tym mówił, by być sobą, że tego potrzebują
wszyscy, bez względu na wyznanie, bez względu na światopogląd, bez względu na
ilość i wagę dotychczasowych grzechów. Może tego nie rozumieją, może to
pragnienie u nich jest ukryte pod inną nazwą. Może się nie przyznają, może się
boją zgrzeszyć słowem, bo ktoś ich nastraszył, że tego typu słowa to
bluźnierstwo.
Myślę, że między innymi o byciu sobą, że właśnie o tym mówił.
Zacytuję: … królestwo jest tym, co jest w was i tym, co jest poza wami. Skoro
poznacie samych siebie, będziecie poznani i będziecie wiedzieć, że jesteście
synami Ojca Żywego.
Jeśli zaś nie poznacie siebie, istniejecie w nędzy i sami
jesteście nędzą.”
Czyli Bóg jest w nas i poza nami. Czyli nie musimy go szukać,
już nas odnalazł i będąc sobą, czujemy jego obecność. Tym, co przeszkadza go
dojrzeć jest nasz umysł … no właśnie, to jest takie buddyjskie. Broniłem się
przed takim widzeniem siebie i świata, bo uczono nas unaczej. Przeciwstawiano
temu, dzielono nas, oddzielano od całości, od boskości, od naszej własnej
prawdy.
To uczynienie z umysłu jakby innej osoby, innego „ja”,
drugiego „ja jestem”, to też nie jest typowo buddyjskie. Wszędzie tam, gdzie
odkryto prawdę, tam takie spostrzeżenie samo się nasuwało. Zresztą o czymże jak
nie o tym mówi – o umyśle i wynikającej z niego wiedzy, przypowieść o
wypędzeniu z raju, o jabłku zerwanym z drzewa, zakazanego drzewa. To jabłko to
nic innego jak nasz umysł … Musimy je wypluć, by do raju wrócić, by cieszyć się
poznaniem tajemnic, by być w bliskości z prawdą. To chyba wyraźnie widać. Czyż
nie?
Być sobą. Skąd taka filozofia? To nie filozofia, to głos, to
pragnienie naszej najgłębszej istoty, by zakończyć cierpienie dla swego
nosiciela. Tak, cierpimy, gdy nie jesteśmy sobą. Będąc sobą, tylko będąc
prawdziwym sobą można być szczęśliwym, bezwarunkowo, bez zewnętrznych i
jakichkolwiek innych powodów, szczęśliwym. To jedyny warunek, to jedyne
odkrycie i właśnie tu w górach, łatwiej to odkryć, łatwiej poczuć, bo znika
cierpienie, przynajmniej wtedy, gdy lęk spowodowany górami, elementarny lęk o
życie, sprawia, że zapominamy o grach, o tym, co mamy do stracenia, gdy się
zapomnimy na chwilę i staniemy się wtedy właśnie autentyczni, tacy, jacy
jesteśmy.
Filozofia jest z umysłu, jest wyuczona, jest cudza i tylko
spersonalizowana do naszych potrzeb, do naszego miejsca w społeczeństwie.
Filozofia to myśli, a pragnienie bycia sobą jest spoza umysłu, jest z serca i
głębiej, jest duchowe. Tak to czuję.
Masz rację, nauczyciel, urzędnik, albo dajmy na to ksiądz, tu
w górach, nie może być nauczycielem, bo próbuje oderwać człowieka od jego
własnej prawdy, narzuca mu punkt widzenia, obarcza cudzą wiedzą, i zaciemnia w
ten spsób obraz samego siebie. W ten właśnie sposób nauczyciel oddala swoich
uczniów od bycia sobą. Urzędnik pełniąc swoją misję też dokonuje dzieła
zniszczenia, bo kieruje się widzimsię swojego ego, albo ego ludzi tworzących
prawo, niby to w imię wspólnego dobra.
Ksiądz ewangelizując
dodaje tylko kolejnych jabłek do kolekcji, bardziej szkodzi niż pomaga. – tu
się uśmiechnął i powiedział: tak to mówię ja: ksiądz. Tak, nadal nim jestem,
lecz przez urzędników kościoła zostałem odsunięty. Nie poddałem się, zostałem
odsunięty. Ale … to nic. – na chwilkę przerwał, by się rozejrzeć, by odsapnąć,
by złapać oddech tuż przed szczytem Jarząbczego Wierchu. Tu na samy szczycie,
nie zważając na kilka obecnych tam osób, mówił dalej, jakby chcąc wyrzucić tu, z
wysokiej góry, to wszystko, co się może stąd stoczyć w dół i dać mu ulgę. Chyba
tak było. Tak to czułem.
Kontynuował:
I rozprawiłem się też
z uzrzędnikami. Bo gdy uzasadniano moje odsunięcie od posługiwania, używano
cały czas słowa Bóg. Bóg to, a Bóg tamto, tak jakby ten urzędnik nie istniał,
jakby tu przede mną stał Bóg i to on mnie pouczał, łajał, strofował i karał.
Pomyślałem o tym urzędniku: No właśnie, co z ciebie zostało, kim się stałeś?
Już nie potrafisz być sobą, już się wysługujesz Bogiem, zapomniałeś kompletnie,
że masz być sobą? Słowa, myśli, pragnienia, poczucie zagubienia, strach,
sprawił, że nie potrafisz powiedzieć nic od siebie, że nie czujesz nic w
środku, że nie masz duszy, że są w sobie tylko słowa i nic więcej? Czy wszystko
musi być cytowane, nie twoje? Gdzie jesteś, człowieku, gdzie się zagubiłeś?
Powiedział swoje, wysłuchałem, nic nie powiedziałem, ale od
tej pory używam czegoś innego niż słowo Bóg. Tamci ludzie mi pokazali, czym on
dla nich jest, zepsuli to słowo.
„CAŁOŚĆ” jest piękniejsze, nieosobowe, łączące, bezkresne i
obejmuje też to, co się nie da powiedzieć, ale to, co się czuje, obejmuje i
duszę …
Tak, słowa, wiedza, posługiwanie się nimi polega na
manipulowaniu umysłem, na niczym więcej. Prawda oświetla drogę do Całości, a
jak posługując się umysłem mielibyśmy do niej trafić skoro to z powodu umysłu
ta więź z nią została zerwana, straciliśmy miejsce u prawicy Całości (dziwnie
to brzmi.Prawda?).
Ewangelizacja to oznaka braku ufności do owieczek, to wyraz
wielkości ego urzędników kościoła, którzy wiedzy a nie duszy przypisują cel,
nie bycie z całością, lecz wiedza – wiara, stała się celem.
Ewangelizacja to narzucanie wiary, wiedzy, sposobu życia, to
niszczenie dzieła boskiego, bo to przecież unifikacja, ujednolicenie sposobu
komunikowania się z Bogiem i to raczej poprzez fałszywe medium jakim jest umysł
i jego wiedza. To uczynienie z ludzi robotów, proszących o łaski, zamiast
wdzięcznych za to, kim są, cieszących się byciem sobą, indywidualnością, tym,
kim zostali wykreowani.
Ewangelizacja to agresja, to walka, to posługiwanie się
mieczem, choćby zrobionym tylko ze słów, ale to jednak miecz, który odcina od
źródła, zamiast do niego prowadzić. Pokuta to wyplucie jabłka, to powrót do
źródła, a nie jedzenie kolejnych jabłek, będących próbą narzucenia
interpretacji demokratycznie przyjętej za jedynie własciwą przez „przywódców”. Pokuta
to nie poczucie winy i niszczenie siebie, samoukrzyżowywanie się, lecz właśnie,
bycie sobą. Będąc sobą, pokutujemy, łaczymy się z całością, wracamy do raju.
Ewangelizacja to intelektualizacja, to próba przeniesienia
Boga z serca do głowy. To rytuały i mantry, to materializowanie duchowości, to
nauczanie politycznej poprawności wobec społeczeństwa, władzy, wobec określonej
kultury, środowiska, wyznania. To krzewienie lęku, zamiast miłości, poczucia
winy, zamiast odczuwania boskości. Intelektualizacja wszystkiego łącznie z
Bogiem, to wykreowanie zła, to wykreowanie strachu.
I wreszcie ewangelizacja to rzucanie słowem po górach i
dolinach, zamiast obecności w nich sercem i duchem.
Tak jak gór nie możemy poznać czytając o nich książek i
słuchając wykładów, tak tym samym jest poznawnie boskości poprzez księgi i
kazania. Tylko doświadczanie w nieobecności umysłu jest prawdziwą obecnością,
byciem sobą, byciem razem z boskością. Tak to widzę, tak to czuję, tak tego
doświadczam. – mój przygodny adwersarz od tej pory milczał. Zapadł się gdzieś w
sobie, albo wręcz przeciwnie, otworzył się, bo teraz był jakby bardziej obecny.
Dałem mu okazję do tej obecności i nic nie mówiłem. Maszerowaliśmy
dalej razem, od czasu do czasu, zatrzymując się, to przy zejściu z Jarząbczego
Wierchu w stronę Kończystego, a póżniej na Kończystym i Starorobociańskim.
I tak samo już w drodze do domu poprzez cały, długi grzbiet
Ornaku z jego trzema wierzchołkami, do Przełęczy Iwaniackiej i dalej w dół do
Doliny Kościeliskiej. Cały czas w ciszy, bez zbędnych, właściwie żadnych słów.
Wiatr nas popychał, lub zatrzymywał, o coś pytał, coś
opowiadał. Słuchaliśmy jego mowy, czuliśmy na skórze jego taniec. Coś mówiły w
odpowiedzi dotykane wiatrem trawy. Wszędzie pełno było słów, słów ciszy:
bezforemnej, przejrzystej, nieuchwytnej zmysłami, bezkresnej, acz wymownej,
błogiej. Nie podzielonej na tę zewnętrzną – górską i naszą własną, wewnętrzną,
był jedna.
W Kościeliskiej szemrały potoki, ucinały pogawędkę ze
skałami, ze smrekami, wszystko mówiło, cieszyło się z bycia sobą. Wszystkie
żywioły, każda kropla wody i proch ziemi, mieszały się, komunikowały,
współdziałały, lecz były sobą, pozostawały takimi wiecznie. Tak samo rośliny,
drzewa, trawa. I tak samo ludzie. Gdy na nich patrzyliśmy, widzieliśmy –
czuliśmy, iż każdy jest sobą. Tylko ci ludzie tego nie wiedzieli, bo wybrali za
kryterium, za to, co łączy, coś nieprawdziwego, myśli i słowa. Nikt z nas
jednak już nie nauczał, nie pełnił wśród nich misji, bo i tak przyjdzie czas
zrozumienia. Przyjdzie nieodwołalnie, tak jak przychodzi wiosna.
W samym końcu naszej wspólnej wędrówki mój towarzysz w
wędrówce, zatrzymał się i już w szarówce dnia, powiedział do mnie:
- Jestem księdzem, nadal nim jestem, nadal czuję się
młokosem, nadal mam w sobię energię do niesienia misji. Lecz teraz nie poprzez
słowo, lecz poprzez siebie, bycie tym, kim jestem. Ksiądz nie jest czymś dla
mnie narzuconym, wyuczonym, jakimś tytułem, podmiotem, przedmiotem, … jest
łącznością, mostem … Jeszcze inaczej, jest procesem, byciem. Jestem kimś, może
czymś przez co Całość przepływa. Nie umiem tego wypowiedzieć … - zaciął się
gdzieś w mówieniu. Powiedziałem wtedy do niego:
- Nie staraj się, nie mów. Rozumiem. Zrozumiałbym cię bez
słów. Chyba się wreszcie koło domnknęło, wyrzuciłeś to, co od tej pierwszej twojej
górskiej rozmowy się w tobie zgromadziło, potrzebowałeś oczyszczenia. Byłem
tego świadkiem, były nim góry. Ciesz się odkryciem, odkryciem siebie i dziel
się sobą. Niczego więcej nie musisz robić, mówić, ewangelizować. Nie musisz się
starać, napinać, walczyć, nieść czegokolwiek, gdziekolwiek. Po prostu bądź.
Zostaw wiedzę, całą tę przeszłość. I bądź. Już jesteś i cały czas byłeś, ale ta
wiedza i słowa cały czas w tobie były. Oddalały cię i od gór, i ode mnie, i od
całości.
Nosiłeś je i na Jarząbczym Wierchu zrzuciłeś w przepaść. Tak,
tam jest ich miejsce – w pustce przepaści. I niech tam zostaną.
Za dużo, teraz wiem, … za dużo się najedliśmy jabłek, za dużo
w nas pychy, bo w istocie tym jest wiedza – świadectwem pychy, próbą
wywyższania się, pokonywania innych. Tak jak dzisiaj nie pokonaliśmy gór, ani
one nie pokonały nas, nic tu nie zdobyliśmy, poza samym sobą, poza wypluwaniem
jabłek … Oj znowu dużo słów. Dziękuję! – powiedziałem. I on powiedział:
Dziękuję. - i ze łzami w oczach odszedł.
Powoli, cicho, z pełną obecnością i radością. Poczułem, że
stał się lżejszy, że mimo tych 30 km w nogach był odświeżony, radosny,
rozluźniony.
Chyba poczuł lekkość prawdy i nie niósł już miecza. Gdzieś po
drodze go zgubił.
A ja? Co ja wyniosłem z tej wędrówki? Ja? Też zgubiłem swój
nauczycielski miecz. Mi też pomogła ta cisza. Miała się zdarzyć i zdarzyła się.
Tak to jest w górach.
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane