Każdego roku
chodził po Tatrach kilka dni. Kiedyś planował, teraz był spontaniczny, to
zależało od nastroju, od pogody, ot, po prostu, szedł, gdzie oczy i nogi
poniosą.
Gdy tylko w
sierpniu wyczekał dobrej prognozy na kilka dni wędrowania, wsiadł w pociąg.
W wagonie
obserwował przez okno szybko mijaną letnią dojrzałość na polach i w lasach. Wspomniał
aniołki i ostatnią z nimi wędrówkę.
Ostatni raz,
gdy chodził z nimi po Czerwonych Wierchach zapewniały: - Piotrze, w przyszłym
roku o tej porze, znowu razem wyruszymy, znowu nas oprowadzisz, dobrze?
Odezwiemy się. Na pewno!
Następnego
roku czekał na wiadomość, a w kolejnych już nie. Zapomniał o obietnicy, o ich
obietnicy, a one może zapomniały o nim, o duszy gór, o Tatrach. Mijały lata. Owszem odwiedzał ścieżki, które
z aniołkami przewędrował. Wtedy wracały ich obrazy, ich fascynacje tym
miejscem, ich łzy, nauki, które wspólnie tutaj od gór czerpali.
Chodził sam.
Bywało, że kogoś spotkał i oprowadził po jakiejś ścieżce. Szli wtedy w ciszy,
lecz ludzie nie lubili ciszy, chcieli mówić. Wtedy się rozstawali.
Rankiem
dojechał na miejsce i po kwadransie już ruszył w góry. W Kuźnicach chwilę
poobserwował ludzi ruszających na szlaki. Niewielu, kilka osób. Postanowił
pójść tam, gdzie nie pójdzie nikt. I tak zrobił.
Trzy godziny
później siedział już na Przełęczy po Kondracką Kopą i patrzył w głębię Doliny
Cichej. Za towarzystwo w tej przestrzeni miał słońce, wiatr i chmury. Gdy podnióśł
wzrok wyżej ujrzał dwa orły i uronił łzy. Krążyły nad nim, nad górami i
dolinami kilka godzin. U schyłku dnia, gdy gdzieś zniknęły skończył swoją
medytację, wstał, by ruszyć w dół. Wtem coś zagrało w telefonie.
Otworzył
wiadomość: W Tatrach, w tym tygodniu ma
być ładna pogoda. Czy możemy się spotkać? Proszę, daj znać! Aniołki.
Od razu
odpowiedział.
Dwa dni
później stał przed wejściem do parku. – Wiele się tu zmieniło. – zauważył w
myślach.
Opustoszały
parking, droga … Kiedyś to miejsce, jedno z najbardziej zatłoczonych w kraju,
teraz zdziczało. Wokół żywego ducha. Nie ma busów, konnych wozów, sprzedawców
oscypków, bileterów w kasie … Tylko ta elektroniczna bramka z kamerką,
świadectwo zmiany, a reszta … droga zasypana igliwiem, nieuprzątniętymi
gałązkami, a na niej nikogo.
Opustoszały
góry, opustoszały ścieżki, schroniska. Czasem przyjdzie jeszcze ktoś taki jak
on, stary wędrowiec. Takich już mało. Pamięta jak stały tu wielosetmetrowe
kolejki po bilety, stąd wyruszało się pieszo, lub konnym wozem. Dziś można
pojechać elektrycznym wózkiem, lub pójść - jak on, jak zawsze pieszo. Wózki
stoją zasypane kurzem, lecz droga do jednego z najpiękniejszych miejsc na ziemi,
pusta. Gdzie te dawne tłumy? Postarzały się, odeszły, a nowe pokolenie
wychowane w świecie wirtualnym, ma wszystko na ekranie, nie chodzi po górach.
Czy ktoś ich
jeszcze nauczy Tatr? Czy będą mieli od kogo się nauczyć obecności w rzeczywistości?
Ta droga to
odpowiedź.
Czekał. Podjechał
bus, wysiadło z niego paru staruszków z przewodnikiem, też staruszkiem. Wsiedli
do dwóch elektrycznych wózków i odjechali. Chwilę wpatrywał się w ich ślady.
Z dala
ujrzał dwoje biegnących ludzi. Minęli jego i elektroniczną bramkę, zostały
kolejne ślady.
Na parking
wjechał samochód. Wysiadł z niego mężczyzna. Po chwili podjechał następny, tym
razem wysiadła z niego kobieta. Podeszła do mężczyzny, lecz wnet zawróciła i
skierowała się w stronę bramki.
Powiedział
do siebie: - No cóż, spóźniają się. Poczekam. – patrzył dalej w stronę ponownie
opustoszałej drogi.
- Cześć!
Jestem! – usłyszał za plecami. Odwrócił się. Odpowiedział niepewnie:
- Czeeeść. -
przed nim stała kobieta, która przed chwilą wysiadła z samochodu. Teraz poznał,
to był „aniołek”, ale, który aniołek?
Odezwała się
widząc jego zakłopotanie: - Jestem
Monika, młodszy aniołek. Teraz wyglądam jak moja mama, gdy ją widziałeś
dwadzieścia lat temu. – podała mu rękę na przywitanie, lecz po chwili
przytuliła się do niego i zapłakała.
–
Przyjechałam sama, chciałyśmy przyjechać obie, ale mama … mama … mama jest zbyt
słaba. Jest chora. Umiera. – rozpłakała się jeszcze mocniej i mocniej wtuliła.
Trwało to ładnych parę chwil, a on nie śmiał się z tego uścisku wyzwolić, wręcz
przeciwnie, mocniej ją przytulał, jakby chcąc jej tym ulżyć, zabrać choć część
cierpienia, smutku.
-
Tęskniłyśmy przez cały ten czas za górami, za tobą, za naszymi rozmowami, za
tym klimatem, górskim wiatrem, za twoim głosem przypominającym szept gór.
Tęskniłyśmy za wspólną wędrówką. Tęskniłyśmy przez te wszystkie lata. Ale … ale
… Nie wiem, co powiedzieć. Gdy mama się rozchorowała, zapomniałyśmy o
wędrówkach, chciałyśmy pokonać chorobę. Mama jest silna, walczy. Tak, cały czas
walczy.
Gdy się
ostatni raz widzieliśmy, tam na Czerwonych Wierchach, wiedziała już o chorobie.
Nic nie powiedziała, nie chciała psuć nastroju. Chyba tylko nasze dusze to już
wtedy wiedziały …
Tamte rozmowy
jej pomogły. Dlatego jest tak silna … zaufała. Powierzyła się życiu.
Powiedziała sobie i światu, że cokolwiek się ma zdarzyć, akceptuje to. Poczuła,
że oprócz tego, co widzi, oprócz tego, co można dotknąć, z czym można się
zidentyfikować, jest coś trwalszego, wiecznego, nieprzemijającego, bezkresnego.
W ogóle
mama, od kiedy parę razy spotkała się z tobą, uwierzyła w rzeczy, w energie,
których wcześniej nie znała, nie zdawała sobie z nich sprawy … O jej, przepraszam!
Tak mi dobrze w twych ramionach, tak poczułam się bezpieczna, taka radość mnie
wypełniła, że zapomniałam, po co tu przyjechałam. Przepraszam! – oderwała się
od niego, choć to ona mocniej go ściskała, mocniej go trzymała i chciała, by to
trwało jak najdłużej. Wytarła łzy i powiedziała:
- Chciałam
pójść z tobą na Rysy. Chcę zdobyć ten najwyższy szczyt … bo wiele jeszcze
zostało do zrozumienia. Chyba nie tylko dla mnie, pewnie i dla mamy. Ona jest
za słaba, by tam wejść. Zrobię to dla niej, wejdę za nią, za jej chore ciało,
ale wspólnie z jej duszą. Pewnie ona to poczuje. Zaniosę jej później tę nowinę,
to zrozumienie, tę radość spotkania z górami i tobą.
Piotrze
możemy ruszać. – wysłuchał, skinął
głową. Poczuł w sobie lekkie drżenie, a w okolicy serca poczuł każde jej słowo
i każdą przestrzeń spomiędzy słów.
- Tak,
idziemy! – potwierdził.
- Chciałam podziękować. Dużo się od pana nauczyłyśmy,
wiele zrozumiałyśmy. Jest pan naszym mistrzem. Mama pana pokochała, inaczej,
nie tak jak kiedyś pokochała innego mężczyznę. I kocha cały czas i tęskni. Ja
też pokochałam i też tęsknię. Ale jakoś obie musiałyśmy sobie poradzić ...
Dzięki
naszej wspólnej wędrówce w Tatrach, dzięki temu, co tam zrozumiałyśmy, coś w
nas wykiełkowało, nauczyłyśmy się kochać inaczej - nie pragnąc. Nauczyłyśmy się
być samotne. Wiem, czuję, że gdyby pan był obok, gdzieś blisko nas, może byłoby
inaczej, łatwiej, nie wiem … Czasem mi się zdawało, iż mama nie zbliżyła się do
pana, ze względu na mnie, bo czuła, że jest pan w moim sercu i to raczej nie,
jako mój tata, ale mężczyzna. Może mój mistrz, nauczyciel, ale jednak
mężczyzna. Gdy jej o tym powiedziałam, poprosiła, bym nigdy, przenigdy nie
miała poczucia winy, bym zaakceptowała życie takie, jakie jest i bym nie
próbowała o nic walczyć, niczego zmieniać, coś robić dla kogoś, ustępować, iść
na kompromis, oddając swoje na rzecz kogoś innego, choćby na rzecz matki.
Powiedziała: Nigdy tak nie myśl. Nie wolno ci!
Jest pan,
… jesteś Piotrze, naszym mistrzem. Czy
tak mogę, Piotrze? – spojrzała na niego, sama zdziwiona takim przypływem
szczerości, tego, że tak łatwo z niej wylewają się takie dość osobiste treści.
Poczuła, że jej hamulce puściły, że serce bierze górę nad głową i nie dba o to,
co ktoś pomyśli - to, co w sercu, to na dłoni, to w świecie.
- Tak, aniołku.
Już dawno oddałem władzę i nad światem, nad kimkolwiek i nad sobą samym. Nie
jestem panem i nie jestem mistrzem. Nie jestem nim, bo przy mistrzu niczego się
nie uczysz, wręcz odwrotnie, zapominasz, oduczasz się wszystkiego, czego się
nauczyłaś. Jestem zwykłym nauczycielem, może takim, który zrozumiał, że
nauczanie, to jest taka szkodliwa działalność i nie powinien nauczać, bo i tak
nikogo i niczego nie zmieni, a może tylko kogoś oddalić od bycia sobą. Ale cóż
… czasem … może rzadziej niż kiedyś … ale się zapędzam … no cóż … słaba ze mnie
istota … powiedział z szerokim uśmiechem. Mówiłem to, co czułem.
I jeszcze
inna jest w tym tajemnica. To zrozumiałem po rozmowach z wami: To ja się przy
was uczyłem. Sam byłem zdziwiony, że tu, w waszej obecności, w obecności gór,
mówiłem takie rzeczy. Przecież nigdy wcześniej nie były one przedmiotem mojej
kontemplacji, nie układałem sobie tego, co mam powiedzieć, nie umieszczałem
tego w jakichś katalogach w umyśle.
Wtedy moje
słowa tworzyła chwila, inspiracja płynęła z otaczających nas gór i dolin, z
przelatujących nad nami orłów, z wiatru, który szeptał nam coś do ucha, który
bawił się z trawami tam na szczytach Czerwonych Wierchów, który tańczył nam na
twarzach, który wplatał się w wasze włosy. A ja patrzyłem na was i widziałem w
was anioły, które mi życie postawiło na mojej drodze. Byłem wdzięczny życiu, że
doświadczyłem tak pięknego zjawiska jak wy obie, że mogę coś wam powiedzieć, że
mnie wysłuchacie, że jestem dla was ważny. Serce moje zakochało się w was od pierwszego
wejrzenia. Zakochało się też inaczej, niż wcześniej. Dzięki tej miłości
poczułem, że kocham cały świat, wszystko, co mnie otacza i wszystko, co jest we
mnie. Też zdałem sobie sprawę, że jestem, że istnieję w tym świecie sam, że ta
samotność jest naturą człowieka, że tu nic w tej kwestii nie można zmienić.
Oczywiście mógłbym się starać o to, by być bliżej was, może nawet razem, ale to
i tak niczego, by nie zmieniło, nie polepszyło, nie naprawiło, nikogo by nie
uszczęśliwiło. Zrozumiałem, czym jest tęsknota, że to nie serce tęskni, nie
dusza, lecz coś na powierzchni i że trzeba sobie z tym poradzić, bo nie da się
inaczej żyć.
A da się
żyć. Nauczyłem się tę swoją tęsknotę obserwować, zagłębiać w nią, szukać, gdzie
ona mieszka i znalazłem jej dom, tę piwnicę, w której się ukrywa. Tak, tęsknota
nie ma nic wspólnego z sercem. To mi pomogło, na trwałe pomogło.
Tak, że jak
widzisz, wy też byłyście i jesteście moimi mistrzyniami, a ja waszym uczniem.
Życie jest, jakie jest, ma swoją tajemnicę, wszędzie gdzieś podsyła ludzi,
zdarzenia, rzeczy i uczucia, emocje, by poznawać, by brać to wszystko jako
lustra, które odzwierciedlają nas samych. Znasz już to, poznałaś już wiele z
tych tajemnic, a im więcej poznałaś, tym więcej ich poznajesz, tym więcej
kolejnych ci się pojawi na ścieżce.
Tworzysz ją
idąc, tworzysz swoje życie wędrując. Tak to się właśnie dzieje, taka jest nasza
kreacja, taka jest nasza nauka, taka droga do zrozumienia, do poznania siebie.
Taki jest cel życia, tak jak powiedział kiedyś jeden z moich wielkich mistrzów,
by: „Tworzyć drogę idąc”.
No i
widzisz? Jaki ze mnie mistrz? Nauczałem was o miłości, o strachu, tyle się
uczyłyście i nauczyłyście, ale niewiele porzuciłyście, a więcej miałyście
porzucić, niż się nauczyć. By zrobić w sobie miejsce na piękno, na miłość i
wolność, na akceptację, na zdrowie i harmonię, potrzeba coś z siebie wyrzucić,
wyrzucić śmieci. A jak to zrobić? Otworzyć się. Zatrzymałyście w sobie strach,
to widzę. Tworzyłyście swoją drogę, lecz był obecny w niej strach. Oczekiwania,
choćby jedno najmniejsze pragnienie go tworzy. Nie wyzbyłyście się ich, ani
mama, ani ty. Nie obrałyście tych cebul
do końca, chyba dopiero zaczęłyście je obierać. Może wystraszyłyście się tego
płaczu, który przy tym się przydarza. A lęk, jak cebula, ma wiele warstw. Wiele
jeszcze zostało, jeszcze daleko do ostatniej. Jeszcze wiele wędrówek przed
wami, wiele szczytów do zdobycia. Może ten jest ostatni, któż to wie.
Aniołku, zdobądźmy w takim razie ten szczyt. To jest nasza dzisiejsza droga, a to, co się tam przydarzy na niej, co spotkamy, co zobaczymy w lustrze, niech będzie tajemnicą, póki się nie zdarzy. To, co nam potrzebne, to uważność. To otwartość, to ufność. Potrzebna uważność, by nie przegapić czegoś istotnego.
I miłość, i śmierć są czymś zupełnie innym niż to, o czym myślimy.
Aniołku, zdobądźmy w takim razie ten szczyt. To jest nasza dzisiejsza droga, a to, co się tam przydarzy na niej, co spotkamy, co zobaczymy w lustrze, niech będzie tajemnicą, póki się nie zdarzy. To, co nam potrzebne, to uważność. To otwartość, to ufność. Potrzebna uważność, by nie przegapić czegoś istotnego.
Powiem ci
jeszcze jedno, bądźmy w tych chwilach, w tej drodze na szczyt, na ten najwyższy
szczyt … bądźmy obecni. Bądźmy tu, a nie w głowie, nie w myślach. Bądźmy bez
pragnień, nawet bez jednego, nawet tego by być bez pragnień.
Dotrze i
przepłynie przez ciebie tylko to, na co jesteś gotowa. Pozostawi w tobie ślad,
nasionko. Jeśli nie będziesz gotowa, prawda będzie musiała zaczekać. Może, może
w tej chwili jesteś gotowa na kłamstwa, na piękne słowa, bo jesteś zamknięta,
nieobecna, wystraszona. Dlatego mówię: Bądź obecna! Obecność to gotowość na
zmierzenie się z prawdą, to gotowość na porzucenie kłamstw i strachu. Bądź
obecna. Jeśli jesteś obecna, teraz, w tej chwili, to nie wracasz do przeszłości
by szukać tam źródeł lęku, nie biegniesz w przyszłość, by pragnieniem tworzyć
nowe lęki, to odrzucasz tę całą cebulę, bez płaczu i bólu. Poczujesz różnicę: zdarzy
się albo płacz, albo radość.
Jedyna
prawdziwa droga, którą odnajdujesz, którą tworzysz, to ta w obecności, w twojej
obecności. Jeśli będzie choć jedno pragnienie, jedna najbardziej subtelna myśl,
nie będziesz obecna, nie będzie cię tu i teraz. Jeśli będą w tobie słowa, dużo
słów, to obecność się nie zdarzy.
I jeszcze
jedno: we mnie nie ma słów. Od kiedy ostatni raz się widzieliśmy, ubywało ich z
każdą chwilą. I dlatego cię proszę, nie wymagaj ich ode mnie. Trzeba zmienić
kierunek poszukiwania – nie poprzez słowa, poprzez świat, nie przeze mnie, nie
poprzez mamę, nie poprzez wczoraj i jutro, nawet ty musisz zniknąć – twoja
głowa i całe związane z nią utożsamienie.
Tylko serce
musi pozostać. Jeśli umrze w tobie, co nieprawdziwe, zostanie tylko prawda –
serce. Tylko ono jest prawdziwe. Więc tylko jego głosu słuchaj. Porzuć mnie i
moje słowa, te z teraz i te z dawna w tobie obecne, porzuć mamę, porzuć siebie,
a zostaw serce.
Cisza serca
to twoja droga. Ono nie krzyczy, nie woła, nie mówi, jest ciche. By usłyszeć
ten szept ciszy, bądź cicha, bądź obecna.
Jesteś sobą,
będąc przy sercu. Niech droga na szczyt przyniesie ci porozumienie z nim,
przyniesie ci jego bliskość. To jest moje przesłanie. Nie są nim moje słowa,
lecz cisza twego serca.
Rozumiesz? Zgadzasz się aniołku, zgadzasz się Monika? –
zaproponował.
– Tak. Tego
właśnie pragnęłam, pełnej obecności, obecności i dla siebie i dla mamy. – od
razu przytaknęła. Na co od razu zareagował:
- Dla mamy?
To jest rozmowa o tobie, o twojej drodze, a nie o mamie. Tak naprawdę ty
potrzebujesz poznać prawdę, a nie twoja mama. Mama poszukuje prawdy inną
drogą. Może jest tam więcej nieszczęścia, cierpienia, choroby, smutku,
samotności, ale to jej droga. Mimo, że jesteś przy niej, że jesteś blisko, to
nie macie wspólnej drogi, mama ma swoją, a ty swoją. Zrozum to.
Nie żyjesz
dla niej, żyjesz dla siebie. Niczego dla niej nie pragnij, ani niczego dla
siebie nie pragnij. Wolność nie dotyczy materii, polityki, przestrzeni. Wolność
to czystość umysłu. Twój duch taki jest, ale umysł masz skażony, właśnie
pragnieniem. Teraz masz kolejne dotyczące twojej mamy. I nieważne, kogo ono
dotyczy, czego dotyczy, czy miłości, czy wolności, czy przyziemnej materii –
gdy jest, nie jesteś wolna. Jesteś obciążona strachem. Pragnienie i strach to
nierozłączni partnerzy.
Tak jak mój
ulubiony mistrz powiedział: „Wolność nie oznacza wolności dla siebie, ale od
siebie.” Rozumiesz? Póki pragniesz, to nie jesteś wolna, gdy porzucasz swoje
pragnienie, jesteś wolna nie tylko od pragnienia, lecz i od siebie. Znikasz,
stajesz się nikim. Jesteś nikim, lecz otwartym na wszystko. I wtedy wszystko –
pełnia w ciebie wpływa.
To trudne.
Muszę ci to przekazać słowem, inaczej nie potrafię. Nie jestem mistrzem, ja ci
to tylko mówię. Nie mogę ci dać, przekazać, w jakiś sposób oświetlić tych paru
kroków przed tobą.
Twoja droga
jest twoją drogą. To ty ją tworzysz. A mama tworzy swoją. Pokrzyżowałyście
swoje drogi. Nie zrozum mnie źle: Nie mówię o ścieżkach życia, mówię cały czas
o świadomości, o drodze jaką jest świadomość. A na tej drodze leży, blokuje ją
na całej szerokości, umysł, czyli myśli, pragnienia. To tak, jak ta góra
blokuje drogę do przestrzeni za nią. Tam za nią jest jakaś dolina, może równina,
może ocean, lecz nie możesz ani tego zobaczyć, ani tam pójść prostą drogą. Tak
jest z umysłem. Cały czas coś blokuje, zatrzymuje, coś zamyka, coś zaciemnia. I
póki sobie z nim nie poradzimy, nie zrozumiemy jak funkcjonuje, to życie jest
jedną wielką męką, pełną absurdów i śmieci, chorób i smutku, pełną strachu. To
jest nieobecność, to jest sen.
Gdy się
spotkaliśmy pierwszy raz, prawie czterdzieści lat temu, widziałem ten strach w
twojej mamie. Nie pozbyła się go do dziś. Może zamieniła ten na inny, lub
tamten na coś innego. Może boi się o ciebie, lecz nadal on jest w niej. Gdy się
wspinaliśmy na Zawrat, cieszyła się, że się go pozbyła, lecz pewnie, gdy
wróciłyście do domu, wrócił strach. Może związałyście się na powrót z tym,
który na czas gór zostawiacie w domu, w czterech ścianach. Zrzuciła tylko
pierwszą łupinkę cebuli.
W tobie, gdy
byłaś dzieckiem go nie było. Pamiętam cię jako beztroskie dziecko, ufne,
spontaniczne, w którym nie było żadnego lęku, bo nie było żadnego pragnienia.
Lecz pewnie współczując mamie, będąc przy niej, nauczyłaś się od niej bać o
siebie i bać o nią. Nauczyłaś się miłości, w której się pragnie, nauczyłaś się
pragnąć miłości. Może to moja wina, może coś zrobiłem nie tak. Może nie
byłyście gotowe, by zagłębić się w przestrzenie między słowami, nie byłyście
gotowe do wchłonięcia ciszy, do odnalezienia jej w sobie. Miłość odkrywa się w
obecności ciszy, ciszy serca. Dlatego idźmy w ciszy, pozwólmy sercu mówić!
Lecz widzę, że
jesteś uzależniona od moich słów. Wielu ludzi jest przywiązanych do swoich
słów, ty zaś do moich.
Tak, nie
jestem dość twardy, by cię popchnąć w tę przepaść bez słów, byś została sama ze
sobą. Chyba też się dopiero uczę tego, tej twardości skały, jaką ma mistrz
wobec swojego ucznia. Tak, tylko skała może być niewrażliwa na słowa, nawet,
jeśli to jest prośba aniołków. No cóż, czuję, że też potrzebuję się wdrapać na
te Rysy. Moja cebula jeszcze nie jest naga, coś z niej zostało. – na chwilę
zamilkł. Ona zaś patrząc na niego, poprosiła:
- Piotrze,
wiem, jest w tobie tyle współczucia, w żadnej skale tyle nie ma. I to prawda,
że jestem uzależniona od twych słów, od ciebie. Mówiłam o tym, takie jest to
moje zakochanie, lecz i takie jest to twoje. Nie potrafisz popchnąć, bo jakże
mógłbyś popychać coś, co kochasz, jak mógłbyś odpychać to, co akceptujesz takie,
jakie jest. Jest w tobie jedynie TAK, nie ma „nie” i dlatego odpowiadasz,
znosisz naszą ignorancję, znosisz nasze oddalenia i zbliżenia, znosisz nasze
przywiązanie, znosisz to, że jesteśmy bardziej przywiązane do twoich słów, niż
do twojego serca i duszy. Tak jest, bo jesteśmy słabe, bo jesteśmy ludźmi,
słabymi, nieświadomymi, śpiącymi, pełnymi przywiązań, uzależnień i pełnymi
słów.
Dwadzieścia
lat temu, gdy schodziliśmy z Czerwonych Wierchów, już na końcu naszej
wycieczki, czułam, że posmutniałeś. Czułam, że mama niesie swój strach, lecz,
ty też niosłeś swój. Czułeś, że obiecujemy obecność, a się oddalimy. Nic nie
powiedziałeś. Pytałam mamy, ale ona już się bała, a ty o tym wiedziałeś. I tak
nawzajem pozarażaliśmy się lękiem. Nieważne, od kogo on pochodził.
Może
potrzeba dwudziestu lat, by coś, co zostało zasiane wzeszło.
Na pewno coś
zostało zasiane, dzisiaj to widzę.
Wtedy
chciałam coś zrobić, znowu coś powiedzieć, by coś zmienić, by oddalić twój
smutek. Ale co mogłam zrobić? Co ty mogłeś zrobić, by mama przestała się lękać?
Znowu pofilozofować? Znowu wygłosić piękną mowę z wysokich szczytów? Co by to
dało?
Wiedziałeś,
że trzeba czekać.
Tak, trochę
uwiesiłyśmy się na tobie, zaufałyśmy tobie, twojej uzdrowicielskiej mocy, a
zapomniałyśmy, że prawdziwe zaufanie zaczyna się w nas samych. Zaufanie samemu
sobie, powierzenie się sobie, a później egzystencji, tej rzece, tej drodze,
która nas niesie, którą tworzymy. No właśnie, to też trzeba zrozumieć: swoją
drogę nie tworzymy działaniem, myśleniem, kreowaniem zakrętów, lecz wręcz
przeciwnie: siadamy wygodnie w łodzi bez wioseł i płyniemy. To jest nasza
kreacja. Tak jak tu na tej drodze, idziemy i patrzymy: na drogę, na siebie i
nic nie robimy.
Nie angażuję
się, akceptuję zakręty, droga mnie prowadzi, nie muszę się martwić. Mogę
zamknąć oczy. Tak samo, gdy pojawią się wiry na rzece. Co będzie to … będzie.
Nie oglądam się za siebie, nie czekam na to, co będzie za zakrętem. Idę, płynę,
jadę. Po prostu wędruję. Tak ją tworzę. Nie ma woźnicy, nie ma decyzji, nie ma mnie,
a jest podróż, jest wędrówka, jest życie.
To jest
prawdziwa twórczość. To jest najwyższy szczyt.
Problem, że
nie mogę na ten szczyt wskoczyć jednym skokiem, mogę wejść w iluś tam krokach,
a każdy z nich to wyższy poziom zrozumienia. A najciekawsze, że gdy już wchodzę,
to widzę, że … możliwy był skok. Lecz żaden mistrz mi tego nie powie, bo nie
jestem gotowa, bo mogłoby mnie to przerazić i na tysiąc lat bym zrezygnowała z
górskich wędrówek. Więc co to jest tych dwadzieścia lat? Dla tęskniących myśli
dużo, lecz dla serc i dusz?
Czasem mówię
do siebie: - Tak to aniołku jest z tą drogą, ze strachem, z pragnieniami. Lecz
wiem też, że jestem w drodze, że się nie zatrzymałam, bo czuję, iż ta droga
mnie cieszy.
Widzę w sobie
lęk. Czuję. To widać w słowach, we łzach, w oczach, w pytaniach, w tym
pragnieniu wejścia na szczyt, w pragnieniu spotkania z tobą. Od jakiegoś czasu,
zdałam sobie sprawę, iż jest obecny i był obecny w tobie, w mojej mamie, w
ludziach. Coraz więcej rozumiem, bo poznałam swój własny lęk i swoją miłość.
Wiem też, że
klucz, to moja mama.
Jeśli żyję dla niej, a ona dla mnie, to się
obie unieszczęśliwiamy, tworzymy sobie nawzajem nieszczęście, wpędzamy się w
niewolę. Nie mówię tu o materii, o wspólnych ścianach domu, mówię tu o
mentalnym zaangażowaniu, o pozorach bycia sercem przy sercu. Tak naprawdę
stworzyłyśmy dziwne życie, sądzimy, że nauczyłyśmy się samotności, ale tak
naprawdę, to tylko miraż, bo ja zabijam jej samotność, a ona moją.
Niczego się
nie nauczyłyśmy, odsunęłyśmy tylko innych ludzi ze swego życia, ale pozostałyśmy
dla siebie nawzajem ostoją. To jest ta mamy choroba i to jest ta moja choroba.
Gibran w
Proroku mówi do mnie: zadbaj o siebie. Mówi: Przez mamę przychodzisz, lecz nie
od niej. I chociaż jest z tobą, to do niej nie należysz. Jesteś córką Życia, a
nie jej córką. Może dać ci miłość swoją, ale słów swoich dać ci nie może. I tak
samo jest na odwrót. Trochę niedokładnie to zacytowałam, ale rozumiem tego sens.
Wiem, mama
tworzy swoją drogę, a ja swoją. Już dawno nadszedł czas, by rozluźnić swój
chwyt, tak jak to robi liść jesienią i odpada od gałęzi drzewa. Niczego mamy
nie nauczę, nie zmienię jej drogi, nie włożę niczego do jej zrozumienia, póki
czegoś nie dodam do mojego zrozumienia.
Wiem też, iż
właśnie w tym, co przynosi jej życie jest pewien wielki dar, dar umierania ze
zrozumieniem. Może mama jest gotowa, by poprzez śmierć zrozumieć
wieczność istnienia. To samo dotyczy mnie. Nie chciałabym, by ktoś ingerował w moją
drogę, w mój sposób wędrowania, by mnie dezinformował, by odbierał mi boskie
dary, tylko po to, by mnie zatrzymać, bym nadal była jego niewolnikiem.
Musimy się
nauczyć rozumieć, czym jest nasza własna samotność. Nigdy, tak naprawdę jej nie
zaznałam. Nigdy nie byłam i dlatego mama odchodzi, bym się tej jednej części
życia nauczyła, bym zrozumiała, żem z natury samotna.
To bardzo głęboka
rzecz, mój i mamy związek jest natury emocjonalnej, to związek dwóch umysłów,
dwóch ciał, to mentalne przywiązanie, a powinniśmy obie zrozumieć, że jesteśmy
połączone inaczej, że owszem mamy dwie formy, widzimy dwie krople w lustrze, lecz
jesteśmy jedną duszą, jedną kroplą, jednym oceanem. Gdy to do nas dotrze,
poczujemy się lepiej, łatwiej się będzie nam żyło.
Mama
podświadomie chce zrobić mi miejsce, chce zwolnić mi przestrzeń, chce zerwać
wreszcie pępowinę, bo stałyśmy się jednym ciałem, jednym umysłem, a to jest
niezgodne z naturą, z zamysłem stwórcy. Nie uda mi się zabić jej samotności, bo
samotność jest stanem naturalnym.
Rozumiem, jej
umieranie jest jej własną wędrówką i nie mogę zamykać drzwi.
Moja
bezradność, z punktu widzenia tych, którzy żyją obok nas, z punktu widzenia
mojego ego, jest piękna i pożyteczna, taka typowo ludzka, lecz świadczy o
niezrozumieniu, o mojej niedojrzałości, o spoglądaniu na świat z najniższego
poziomu, z najgłębszej doliny.
Muszę pozwolić
umrzeć temu związkowi, tej chorobie, która nas łączy. Może to ją uratuje, może
to uratuje mnie.
I dlatego
kiedyś w jakimś śnie, usłyszałam słowa, chyba były twoje, bo zapragnęłam się z
tobą spotkać. Tak sobie ubzdurałam, że ty je potwierdzisz, że powiesz tak: „Aniołku,
to chyba są twoje Rysy, to jest twój najwyższy szczyt. Nie miej o to do mnie
pretensji, bo chcę być z tobą szczery: Stworzyłyście z mamą enklawę, swój
własny prywatny raj, i na zmianę pełnicie w nim funkcję Boga i ludzkości. To
nie jest prawdziwy świat, to jest świat wirtualny. Nic wam się nie może
przydarzyć, bo nie ma tam prawdziwych przepaści, droga nie jest tak naprawdę
śliska, żadne zwierzę was nie pogryzie, nie zgubicie ścieżki, bo to wszystko to
tylko światła i cienie, same fatamorgany. Idź w prawdziwe góry!” Taki miałam
sen i uświadomił mi, że nawet na jawie śnię. Minęło parę chwil i oto się
zrealizował, jesteś tu, ja tu jestem, jest ta droga.
I teraz, gdy
się rozglądam tu wokół idąc do Morskiego Oka, a stamtąd mam ruszyć na Rysy, to
chyba też jestem we śnie, ale też wiem, że trzeba się przebudzić. Czuję, że to
się stanie, że ujrzę wreszcie rzeczywistość.
– na chwilę przerwała, bo właśnie dotarli do miejsca skąd otworzył się
widok na jezioro, na Rysy, na pozostałe szczyty. Zaniemówiła na dłuższą chwilę.
Uszły z niej kolejne łzy. On nic nie mówił, tylko patrzył. Ona czuła, że on
obserwuje i ją, i siebie, i otoczenie, i że nie chce zakłócać odkrywania jej
drogi, że on dopasował się do niej, że będzie szedł za nią, że będzie tylko jej
ubezpieczeniem, takim przyjaznym, współczującym duchem, dodającym odwagi, ale
pilnującym by prowadziło ją własne serce i by słowo, szczególnie jego słowo nie
zakłócało ciszy, jej ciszy. Nie prosiła więc o nic, nie zadawała pytań.
Zaś jej
słowa … to takie oczyszczenie, wyrzucenie tego, co się nazbierało przez
dwadzieścia lat. Każde z nich to był krok, to był krok z mniejszym ciężarem.
Nie starała się ich zatrzymać, bo i tak musiały wyjść, znaleźć ujście. Czuła,
że nie musi się o to winić, on to akceptował, to było ćwiczenie, które jej
zadał. Pewnie przyjdą za chwilę kolejne zadania, ćwiczenia, o których on nie
powie, ale przyjdą, ona to poczuje. Spojrzała na niego, w jego oczy, a tam
błysły światła, odbite słońce. Lecz po chwili uzmysłowiła sobie, że jest tam, w
jego oczach, więcej wilgoci, niż zwykle, że musiały się tam urodzić jakieś łzy.
Zapytała: - Co Cię tak wzrusza? Możesz mi to wyjawić?
- Tak. Jestem
tu może setny raz, ale jakby pierwszy raz. To jedno z najpiękniejszych miejsc
na świecie. Jeszcze kilkanaście lat temu, chadzały tędy miliony ludzi, teraz
jestem tu tylko z tobą, a przed nami, tam w dole na kamieniach siedzi paru
staruszków. Czuję, że przyjechali, by popatrzeć na Morskie Oko ostatni raz w
życiu, bo pewnie szykują się do „odlotu”, a poznali to miejsce dawno temu, w
młodości i to miejsce, ten czar w nich pozostał na całe życie.
I wzruszyłem
się, współczułem im, ale też poczułem współczucie do tych, których tu nie ma i
nigdy nie będzie. Kto ich nauczy piękna? Kto pomoże im nauczyć się miłości? Kto
im pomoże porzucić strach? Kto im pomoże poznać siebie? Kto im pomoże się
obudzić? Kto im pomoże poznać rzeczywistość? Kto im pomoże poznać prawdę – góry
i doliny życia? Kto ich poprowadzi do tajemnic? Czy oni kiedykolwiek będą
tworzyć swoją drogę?
Współczułem,
ale po chwili zrozumiałem, że to nie moja sprawa, by się tym przejmować, że
drogę na pewno znajdą i nią pójdą i że będzie ona inną drogą, nie poprzez
doliny i góry. Będzie inna, ale na pewno będzie, bo taka jest natura rzeczy.
Patrzyłem na
nich i zobaczyłem - ich droga jest już
niedługa, lecz szukają tego samego co ty, co twoja mama, co ja. Więc nie mamy
się czym przejmować. To tyle. – uśmiechnęła się słysząc te słowa i dodała:
- Tak, też
poczułam, tak jak oni, duszę tego miejsca, tę magię, tę energię natury, to
boskie dzieło, nieporównywalne z niczym. Człowiek przez tysiące lat kreowania
rzeczy, nie wymyślił, nie skonstruował choć namiastki tego, co tu dotykamy. To
naprawdę dotyka głębi, prawdy.
Dlaczego,
dlaczego tak głęboko? Bo to jest prawdziwe, żyjące, tętniące i umierające. Za
miliony lat będzie w tym miejscu, być może, pustynia, lub inne, piękniejsze
miejsce, ale to miejsce żyje, bo jest tu natura, są tu dusze, tu jest całość,
tu jest prawda i tu jest … tajemnica. Przy komputerze, w książce, w mówionym
czy wysłuchiwanym słowie nie ma tajemnicy, tam nic nie jest ukryte,
niewytłumaczalne, nielogiczne. Możesz dojść w każdej chwili jak po nitce do
kłębka do sedna, ale niczego nie zyskujesz oprócz wiedzy, tu zyskujesz poznanie
siebie. Miedzy wiedzą o świecie, a poznaniem siebie, jest ogromna różnica:
gdyby nie to poznawanie siebie, życie by się nie utrzymało we Wszechświecie
dłużej niż jedno pokolenie, nie byłoby po co żyć.
Wszechświat można
zbadać szybko, można dotrzeć do jego tajemnic, a gdzie nie da się dotrzeć
ciałem, czy szkiełkiem, to można dotrzeć wyobraźnią. Później można to wszystko
przy pomocy logiki i filozofii wytłumaczyć i już po celach, już „po ptakach”.
Od tej pory wiałoby tylko nudą. Pozostałyby tylko same książki o tym -
właściwie, to jedna, dobra książka, by wystarczyła.
Ale ty
jesteś głębszy, ja jestem głębsza, ci starcy są głębsi: mają w sobie więcej
tajemnic niż wszystkie wszechświaty razem wzięte, przynajmniej o jedną więcej.
I tylko dlatego warto żyć. Dlatego, mimo, że to ich ostatnie kroki na ziemi,
przychodzą się cieszyć. Pewnie umierając też będą przeżywać ekstazę, bo to
będzie szczyt poznania.
Tak, za
chwilę poznam te cuda jeszcze inaczej. Za parę godzin popatrzę na to z góry, z
wyższej perspektywy i przede wszystkim doświadczę tego. Moje marzenie, to tylko
marzenie, to tylko jakiś obraz i parę słów, a doświadczenie jest czymś innym,
jest prawdą.
Czuję, że
ten asfalt, te dziewięć kilometrów asfaltu to był czas słów, to była jakaś
namiastka życia, to był tylko sen o górach, że dopiero teraz, gdy się skończą
słowa, zdarzą się góry, zdarzy się prawda. Czasem płaczemy, bo chcielibyśmy
zabrać ze sobą innych, takich starców, moją mamę, ale nie możemy i dlatego
płaczemy.
Chcesz byśmy
byli obecni, by nie rodziły się w nas słowa, bo przegapimy tę drogę, ten
najwyższy szczyt. Mówię więc do siebie: „Aniołku, nie masz innej misji, niż ten
najwyższy szczyt zrozumienia, niż bycie sobą, niż słuchanie swego serca. Nie
masz innej misji niż tworzenie swojej drogi w zgodzie z sercem. Tylko to jest
moją misją.” – przerwała, by się wypłakać wśród „kosmicznego” piękna. Patrzyli
w górę i w odbijane w lustrze jeziora szczyty. Mimo łez i poprzez łzy mówiła:
- Rozumiem,
chłonę, ale nie potrafię nic powiedzieć, nie potrafię, brak mi słów. Szkoda, że
tu nie ma mamy, bo nie będę jej tego potrafiła opisać … - teraz to już był
szloch. On spojrzał na nią karcącym wzrokiem i natychmiast zrozumiała, co jej
tym spojrzeniem przekazał.
Siedzieli na
kamieniach nad stawem i rozmawiali dalej, patrząc w wodę, w odbicia w niej,
oraz na Rysy, stąd niepozorne, wcale nie najwyższe, ale ona czuła, że to tylko
pozory, że to tylko taka gra, takie wrażenie. Za chwilę pozna prawdę, przekona
się na własnej skórze, na własnych nogach, przekona się swoim doświadczeniem,
obecnością, czym są Rysy, jaki jest ich zapach, jak smakują, czego wymagają i
co dają w zamian.
Zrozumiała,
co Piotr ma na myśli, mówiąc o obecności, dlatego chciała, by wszystkie słowa,
by wszystkie pytania i odpowiedzi na nie, zdarzyły się zanim wyruszą, zanim
będzie się działo prawdziwe życie, a nie słowa, nie ta wirtualna gra w życie,
lecz samo życie. Chciała go zapytać patrząc na tych zmęczonych życiem starców,
lecz w chwili, gdy w ich oczach dostrzegła zdumienie, zatrzymała się. Pewnie
zobaczyli coś, czego wcześniej nigdy tu nie widzieli. Co to mogło być? Co taki
starzec mógł zobaczyć, co mogło wywołać w nim zdumienie? Co powstrzymało ich od
gadania? Zna wielu starców, wszyscy dużo mówią, jakby chcieli zdążyć z
wypowiedzeniem wszystkich słów świata przed śmiercią. Ci starcy nie mówili nic,
lecz w ich oczach … to ją zaintrygowało.
I nagle
uświadomiła sobie: - Zobaczyli śmierć, swoją własną śmierć. Natychmiast jej
płacz ucichł i jakby z przekory, zupełnie nielogicznie, a nawet nieprzyzwoicie
pojawił się uśmiech, jakaś wewnętrzna radość. Chciała zapytać: – Piotrze, czy muszę coś wiedzieć, zanim
rozpoczniemy wspinaczkę? - lecz zanim to
z niej wyszło, już odpowiedziała sama sobie, tak jakby to on powiedział:
- Nie, nie
jest ci potrzebna żadna wiedza. Zaakceptuj i Rysy i siebie, a reszta niech się
dzieje. Po co ci wiedza? Chcesz się odgrodzić nią od gór, od życia, od
tajemnic? Zaufaj, poddaj się, płyń w pełnej uważności. To tyle. Aaaa … jeszcze
coś, pamiętaj, że jak patrzysz na życie, jak się nim delektujesz, to jest
jeszcze druga jego część, jest śmierć. To ona właśnie, jej tajemnica, jej
pamiętanie coś w tobie obudzi. Nie chcę ci wyjawiać szczegółów, bo to twoja
droga, … i idź nią sama. – lecz znowu przyszło pytanie:
- Czy mi to
pomoże? Jak mogę pomóc mamie? – znowu pytała, bo czuła, że to ją dręczy. Tak
sobie jakoś wmówiła, że albo góry jej pomogą, albo Piotr. Pytała więc, ale
natychmiast za tym poszła jej własna odpowiedź, znowu jakby z jego ust:
- Nie wiem,
ja nic nie wiem. Ty zawierasz wszystkie pytania i odpowiedzi, więc nie szukaj
ich u mnie. Jak coś będę wiedział, to ci powiem. Ja wcale nie jestem mądrzejszy
od ciebie, tylko to sobie ubzdurałaś. Mogę ci tylko powiedzieć: przyjrzyj się
śmierci, wchłoń ją, poczuj tę ciemną stronę, tę otchłań, tę pustkę. Poznaj też
smutek, też strach. Wszystko, tak jak kij, ma dwa końce. Nie trzymaj się
kurczowo jednego końca, poznaj ten drugi. Poznaj. Nie masz wyboru, przecież
chcesz pomóc … Twoja mama też szuka, wydaje się jej, że nie daje rady, stąd
zapadła się w jakaś dziurę. Pomóż więc sobie, a pomożesz jej. Pomóż sobie … to
jest twój kierunek. Zapomnij o mamie, to się samo naprawi.
Zapomnij o
niej, idź na ten szczyt sama, nie dźwigaj jej. Zostaw też swoje pragnienie,
jakiekolwiek ono jest i kogokolwiek dotyczy, choćby te najbardziej skryte,
zostaw je. Zostaw też siebie. Niech idzie tam twoja dusza i ciało, siebie
zostaw, zapomnij o sobie. Przede wszystkim zostaw mamę. Zostaw … ona i tak jest
przy tobie … jeszcze tego nie rozumiesz?
Czasem, a
nawet często, a właściwie zawsze trzeba doświadczyć tego, czego się najbardziej
boisz, tego, co cię najbardziej przeraża, tego, co jest twoim największym
lękiem, gdy w ten sposób pokonujesz ten najwyższy szczyt, poprzez obserwację,
zajrzenie mu w oczy, pokonujesz też wszystkie inne. Wtedy, po raz pierwszy,
doświadczasz chwil bez lęku, bez smutku . Tak tworzysz swoją drogę
idąc.
To samotna wędrówka. ... to wspinaczką bez pomocnych dłoni ... bez asekuracji. Im więcej niebezpieczeństw, tym więcej poznania i zrozumienia, tym bliżej jesteś tej chwili i siebie. Zawsze, gdy jest zagrożenie, jesteś bliżej siebie, niż innych. Więc idź tam bez mamy. Teraz też martwisz się o siebie, a mniej o mamę i nie miej z tego powodu poczucia winy ...
To samotna wędrówka. ... to wspinaczką bez pomocnych dłoni ... bez asekuracji. Im więcej niebezpieczeństw, tym więcej poznania i zrozumienia, tym bliżej jesteś tej chwili i siebie. Zawsze, gdy jest zagrożenie, jesteś bliżej siebie, niż innych. Więc idź tam bez mamy. Teraz też martwisz się o siebie, a mniej o mamę i nie miej z tego powodu poczucia winy ...
Jezus mówił,
by znienawidzić ojca i matkę, by móc być jego uczniem. To metafora i rozumiesz
ją teraz. Prawda? – a drugi głos w niej odpowiadał:
- Tak, ale
to wszystkie takie trudne. Wiem, chcę to zrozumieć intelektualnie, ale to nie
ta droga, tędy się nie da. Wiem, ale jakoś cały czas te myśli się pchają, a im
je usilniej odsuwam, tym je bardziej wzmacniam.
Od czasu
naszej pierwszej wspólnej górskiej wyprawy, od czasu, gdy głęboko weszły
we mnie twoje słowa o miłości, a przecież byłam małym dzieckiem, to hasło stało
się najważniejszym słowem. Wręcz kluczem. Ale wtedy było tylko troje drzwi, do
których ten klucz pasował: mama, góry i ty. Ty byłeś obcy, ale cię pokochałam,
bo nauczyłeś mnie najważniejszej w życiu rzeczy, pokazałeś palcem jak można kochać.
Tak, najpierw dotarły do mnie tylko słowa, a później przez wiele lat patrzyłam
na twój zapamiętany wizerunek, kogoś, kto kocha i to zadziałało mocniej i
dopiero wtedy zaczęłam odczuwać. Byłeś mistrzem, od którego ta energia
płynęła. Teraz wiem, że w różnych kierunkach, płynie we wszystkie strony
świata. Teraz czuję, że odejście mamy jest taką próbą prawdy mojej
miłości. Czy jest przywiązaniem, czymś płytkim, posiadaniem rzeczy, choćby w
osobie mamy, czy też jest energią, prawdą?
Tak, to
próba.
Gdyby mama
nie zachorowała, gdyby nie szykowała się do odejścia, nic by się nie
zmieniło, a tak nadarza się okazja na wielką zmianę we mnie. Powinnam być
wdzięczna mamie, a nie opiekować się swoim żalem i mieć pretensje do niej, że
mnie opuszcza.
To wszystko
wiem, ale co z tego, że wiem. Mówiłeś, że wiedza nie jest warta nawet funta
kłaków, ale jak ją wyrzucić, przecież tyle jej mam. Duża część pochodzi od
ciebie, ty mnie zainspirowałeś jej poszukiwaniem i szukałam. Teraz to jest moje
obciążenie. Tyle tego nazbierałam. Próbuję, czasem nawet uciekam od siebie,
próbowałam nawet na wszystko zobojętnieć, ale wtedy ciagle płaczę. Czuję, że
obojętność to też ucieczka, że stosuję same ucieczki. Myślałam o założeniu
rodziny, o zakochaniu się, ale ja już jestem zakochana, … i nie jestem w stanie
tej miłości wyrzucić. – patrzyła na starców, a ten pierwszy głos mówił:
- Dużo
mówisz aniołku, bardzo dużo. Dobrze. Dam ci ćwiczenie. Zrób je teraz. Ruszymy w
naszą drogę ku Rysom, ale zanim obejdziemy Morskie Oko, zanim dotrzemy na
szczyt, zrób to ćwiczenie. Zmień diametralnie całe swoje nastawienie. Ty cały
czas wyobrażasz sobie świat bez mamy, teraz wyobraź sobie świat bez ciebie.
Zobacz, jak
funkcjonuje świat po twoim odejściu. Jak ja nadal chodzę po górach bez ciebie. Jak
mama rano sobie popija kawkę, a ciebie nie ma przy stole, jak gotuje zupę tylko
dla siebie, jak ci wszyscy, którzy koło ciebie tak biegali, żyją sobie
spokojnie bez ciebie. Zobacz, jak szybko zapomnieli o tym, że istniałaś, jak
szybko zapomnieli, że bez ciebie nie będą mogli normalnie żyć, a przecież ci to
mówili, obiecywali. Zobacz świat bez ciebie, zobacz, że nawet mama będzie
musiała się z tym pogodzić. Zobacz mamę, która zaakceptowała twoje odejście.
Zobacz to wszystko. Zrób to ćwiczenie teraz. – gdzieś wewnątrz niej te słowa
przeleciały szybko, tak jakby Piotr wypowiadał je znużony jej „marudzeniem”,
przywiązaniem do schematów myślowych, które cały czas wracają zmieniając
jedynie swoje mundurki.
Piotr wstał,
dał hasło do wymarszu i ruszyli. Znowu się coś w niej uśmiechnęło, bo poczuła,
że jest coraz bardziej zharmonizowana ze światem, że jej wewnętrzny dialog
„słyszą” też inni, że Piotr słyszy i akurat w tym momencie wstaje i mówi.
Poczuła, że drży, że jakaś energia, której nie znała do tej pory obudziła się w
niej. Może nigdy na nią nie zwracała uwagi, a teraz przez przypadek ją
odkryła.
Zadała sobie
najtrudniejsze w życiu ćwiczenie. Niby patrzyła na ścieżkę, na cudny świat obok
niej, nad nią, ale nie było w tym jej duszy i serca, pochłonęły ją myśli. Piotr
obserwował ją i wierzył, że za kilka chwil przebudzi się z myśli, bo one muszą
umrzeć po takim szoku, jakim jest marsz tą górską ścieżką.
Widział na
jej twarzy smutek, przerażenie, ale już po paru chwilach trochę się rozluźniła,
powoli znikała powaga, a pojawiał się uśmiech. On nie znał powodu tych zmian, natomiast ona zaczęła
się bawić światem bez siebie, bez jej w nim udziału. Już przy podejściu na
Czarny Staw, gdzieś powyżej limby stojącej tam od wieków roześmiała się głośnym
śmiechem. Nie interesowało ją to, czy
ten śmiech ktoś widzi, czy ktoś się nim przejmuje, coś w niej puściło. On się
zdziwił, bo teraz było inaczej niż zwykle, nie było płaczu, lecz śmiech.
Nic nie
mówił, tylko obserwował świat gór i jej świat. Jeszcze parę razy posmutniała,
parę chmurek przepłynęło przez jej twarz i oczy, ale za każdym razem po tej
chwili smutku, czy nawet strachu, pojawiała się wesołość, uśmiech, a nawet
głośny śmiech. Okrążyli w międzyczasie Czarny Staw i zaczęła się już stroma
ścieżka. Ona spojrzała na niego uśmiechnięta i podniosła w górę kciuka, a za
chwilę oba ramiona w geście radości. Ułożyły się one w kształt literki V, w
symbolu zwycięstwa. W tym momencie wróciła jej obecność.
Szli od tej
pory krok za krokiem, ona pierwsza, on drugi.
Nie padło
żadne słowo, jakby przez nich nie przepływała żadna myśl. Nie było żadnego
strachu, żadnego słowa o pięknie i groźbie otaczającego ich świata gór, ale to
połączenie z tym pięknem było, to się czuło. Teraz góry i ta para: mistrz i
jego uczennica, mistrzyni i jej uczeń, powoli zbliżali się do najwyższego
szczytu.
Gdy stanęli
na szczycie, obok żelaznego krzyża, popłynęły z niej to na przemian łzy płaczu
i radości, smutku i ekstazy. W końcu trudno było rozpoznać, jakie było ich
źródło.
Stąd
rozejrzeli się wokół. Zobaczyli inne szczyty, doliny, jeziora, majaczące w
oddali miasta, ludzi, którzy, nie wiadomo skąd znaleźli się obok nich.
Zobaczyli to, co w oddali, ale też i w głębi siebie. Wtedy wypowiedział do niej
przesłanie, a ona uważnie go wysłuchała:
- Pamiętaj!
Nie wierz we mnie, ani w to, co powiedziałem, nie wierz niczemu, czego sama nie
doświadczysz.
Chwilę
później doświadczyli tęczę widoczną z oddali, gdzieś daleko hen nad równiną.
Gdy rozpłynęła się w promieniach słońca, ruszyli w dół.
Nie rozmawiali,
nie wyrazili słowem wdzięczności, lecz czuło się, że tym, co ich przepełnia
jest właśnie wdzięczność.
Czy
wdzięczność, była owym zrozumieniem? Czy było jeszcze inne zrozumienie?
Czy to był
tylko szczyt górski? Czy tylko ten szczyt dziś zdobyli? Czy odczuli, że już
wyżej się nie da?
Czy można
było rozdzielić ten skalny szczyt od tego, który osiągnęli, a nie był tu
widoczny?
Czy można tu
było cokolwiek rozróżnić: co jest życiem, a co śmiercią, co jest górą, a co
doliną, kto jest tu kim, kto jest mistrzem, a kto uczniem?
Czy można
poznać, co tu jest strachem, a co miłością?
Czy można tu
zauważyć jakąkolwiek granicę? Czy taka istnieje?
Czy od tej
pory i matka, i córka, dwa aniołki, odczuły, jak piękną częścią miłości jest
samotność? Czy potrafiły się rozdzielić, przerwać pępowinę i cieszyć się sobą?
Czy znalazły odpowiedzi na dręczące je pytania?
Czy u obu
aniołków zniknęły pragnienia i towarzyszący im strach?
Czy umarło w
nich poczucie siebie, czy ich dusze uwolniły się od blokującego je „ja”?
A któż to
wie? I po co wiedzieć? Co można zyskać, wiedząc? Można tylko stracić: i miłość,
i obecność, teraz i tutaj. Można też wdrapać się na najwyższą górę i nic
stamtąd nie wnieść do serca i duszy, można nie pomnożyć wartości, można niczego
nie odkryć.
Czy warto
się wtedy wspinać?
Warto.
Warto, bo zdobywając najwyższe szczyty, nie ma gwarancji, że się coś otrzyma,
albo coś straci. I na tym polega piękno.
Tym jest
ufność: nieoczekiwaniem, niepragnieniem, drogą serca.
Nie rozmawiali już w dalszej drodze, ani o
mamie, ani o miłości, ani o śmierci, ani o górach.
Wrócili do domów bez lęku, bo patrząc ze
szczytu na życie w ufności, wznieśli się ponad śmierć.
I miłość, i śmierć są czymś zupełnie innym niż to, o czym myślimy.
P.s.
Dokładnie rok po tej wędrówce z aniołkiem na najwyższy szczyt dostał wiadomość
tej treści:
Przepraszam, iż tak długo czekałeś na
wiadomość, wybacz proszę … prosimy (płaczę z radości). Gdy opowiedziałam mamie
o Twoich i moich słowach „na szczycie”, usłyszała pewnie jeszcze coś innego,
może coś, co było między naszymi słowami, coś, co popłynęło z gór i dolin, z
Twojego i mojego serca i duszy, zniknął w niej lęk, a pojawiła się akceptacja,
głęboka ufność.
Od czasu naszej zeszłorocznej
wędrówki, w moim i mamy doświadczaniu życia, były dwa wielkie wydarzenia: W
mamie umarło to, co nieprawdziwe, tego nie byłam świadkiem, lecz po owocach,
tj. jej ciszy „to” rozpoznaję. I drugie: narodziło się prawdziwe, pojawiła się
tęcza (pamiętasz ten znak na szczycie?).
Jestem „tego” świadkiem.
Od tego czasu ciało mamy zaczęło
zdrowieć … oto tajemnica życia, oto tajemnica życia i śmierci. Świętujemy każdą
jego chwilę, każdą jego tajemnicę. Płynie … przepływa przez nas radość i
wdzięczność dla Ciebie, dla gór i dolin, dla wszystkiego.
Teraz rozumiemy i doceniamy wielkość
twego serca – od pierwszego naszego spotkania wszystkie twoje słowa to była
mantra, w której dawałeś to, co zawsze miałyśmy: prawdę i miłość, a zabierałeś
to, czego nie miałyśmy: strach. On nie istnieje, wymyśliłyśmy go i
opiekowałyśmy się nim.
I póki ten fałsz nie zniknął, póki
deszcz strachu nie opadł, to, co prawdziwe – tęcza prawdy i miłości, schowana
wśród chmur myśli, nie mogła się wznieść.
By to zrozumieć musiałyśmy przejść
wiele gór i dolin. Dziękujemy, że na tych najważniejszych szczytach byłeś z
nami. Tak, wierzymy tylko temu, co doświadczamy. Nasze doświadczanie tworzy
naszą drogę.To droga serca.
Dziękujemy, że jesteś.
I jeszcze jedno: mama mieszka tam,
gdzie do tej pory, a ja mieszkam za granicą, lecz ona nas nie dzieli. Mimo
dużej odległości nie jesteśmy samotne, bo nie potrzebujemy niczego, co by tę
samotność zabijało.
Jeszcze raz dziękuję!
P.s. Może kiedyś … i śmieję się. Ty
też pewnie się śmiejesz, nieprawdaż?
Posłowie.
Trzy lata
później dostał list. Gdy go otworzył, w środku znalazł zdjęcie, bardzo stare
zdjęcie, zrobione gdzieś w Tatrach. Widoczną w tle halę wypełniały fioletowe
kwiaty, wierzbówka kiprzyca, kwiaty, których nazwy kiedyś nie mógł zapamiętać,
ciągle gdzieś umykała. Wśród kwiatów były trzy postaci. Zwrócił uwagę na dwie:
kobietę trzymającą za rękę małą, może pięcioletnią dziewczynkę. Tak, rozpoznał
w nich aniołki.
Gdy odwrócił
zdjęcie znalazł ręcznie zapisany maczkiem tekst:
Witaj, Piotrze! Oglądałyśmy z córką
nasze stare górskie albumy, zdjęcia z naszych wędrówek po Tatrach. Wśród nich
były te, które ona zrobiła w czasie wspólnych wypraw z Tobą. Wspominała swoje
ostatnie zdjęcie na Rysach, trzy lata temu, to było w ogóle ostatnie zdjęcie z
gór. Odszukałyśmy nasze pierwsze i jakież było nasze zaskoczenie… Gdy to odkryłyśmy płakałyśmy tak długo, aż
wypłakałyśmy wszystkie łzy. Otóż ta fotka z naszego pierwszego wyjazdu w góry, pięć
lat przed pierwszą wyprawą z Tobą, nad Dolinę Cichą … patrzymy na nią i widzimy
tam oprócz nas … Ciebie. Spójrz, ten fotografujący góry i kwiaty mężczyzna, to
Ty. Spotkaliśmy się z Tobą i tego nie wiedziałyśmy i Ty też nie
wiedziałeś.
Przyjrzyj się Piotrze, to na pewno
Ty. I jeszcze jedno: to jest jedyne wspólne zdjęcie z Tobą, jedyne, gdy w
trójkę jesteśmy razem. Dokładnie 45 lat temu byliśmy w górach razem, w tym
samym miejscu, a tylko życie o tym wiedziało, taki był jego plan. Zostało to
uwiecznione przez osobę, która sprawiła mi mnóstwo przykrości, ale z powodu tej
jednej, jedynej fotki, jestem mu niezmiernie wdzięczna.
Och życie, jakież jesteś cudowne!
Pozdrawiamy i przesyłamy powiększoną odbitkę na pamiątkę.
Aniołki
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane