Dróg jest
miliony.
By odnaleźć
drogę, tę właściwą drogę - w każdej chwili, trzeba być uważnym, całkowicie
zaangażowanym, w pełni oddanym i ufnym, tak by nie przegapić właściwego
początku: znaku, doświadczenia, cierpienia, lub tej właściwej osoby –
przewodnika.
Trzeba
jeszcze jednego – być gotowym do wędrówki – gotowym do poznawania tego, co na
powierzchni i w głębi.
Oto
opowieść o początku takiej wędrówki. Usłyszałem ją kiedyś na jednym z
tatrzańskich szczytów, od człowieka, który patrzył na góry poprzez łzy. Nie
były to jednak łzy smutku, czy cierpienia. Były to łzy ekstazy.
Wraz z grupą znajomych i przyjaciół wybraliśmy się w góry, w Tatry,
bo najwyższe, bo podobno najpiękniejsze, bo to i tamto.
Była to, dla większości uczestników, pierwsza górska wyprawa.
Dla mnie trzecia, nie licząc tych szkolnych, rutynowych wycieczek, gdzie
biegało się za nauczycielem i wynajętym przewodnikiem. Słuchało się tysięcy jego
słów, patrzyło bez specjalnego zaangażowania na wskazane palcem rzeczy.
Wszystko widziało się i czuło spoza jego pleców, spoza pleców i hałasów innych
uczestników wycieczki. W ten sposób gór się nie dotyka, choć coś gdzieś w nas
może się poruszyło, może coś, … ale, to minęło, uśpiło się.
Ruszyliśmy.
Znowu poczułem się jak na szkolnej wycieczce. Tak niewielu
nas, a tyle hałasu: śmiechów, krzyków, tysiące głośnych słów na dziesiątki
różnych tematów. Co chwilę zdjęcia: to na tle dolinki, to jakiejś górki, drzewa,
skraju przepaści i różnych takich widoków, w dużej części przesłoniętych
naszymi postaciami.
Spośród naszej piątki jeden kolega był szczególnie wygadany.
Był w górach może piąty lub szósty raz, więc między słowami o polityce, o
sukcesach i nieszczęściach, o wzlotach i upadkach materialnego, i mentalnego
życia, chwalił się swomi górskimi zdobyczami.
Z jego to opowieści wnioskowaliśmy, iż pasja gór to ilość
zdobytych szczytów, zaliczonych trudnych szlaków, szalona odwaga, która pozwala
bez wahania przejść po jakichś tam klamrach, łańcuchach i drabinach, lub bez lęku
zawisnąć nad przepaścią. Wg niego, góry to dostarczyciel emocji, adrenaliny,
sprawdzian dla ciała i sposób na budowanie odwagi, no i może trochę widoków dla
pochwalenia się fotkami wobec potomnych (oczywiście ze sobą, na pierwszym
planie).
Największy wśród nas znawca gór prowadził nas szybko, ciągle
poganiając, no, bo przecież mieliśmy zdążyć, by się wspiąć gdzieś wysoko.
Sapaliśmy więc okrutnie, nogi mdlały, niektórym już odechciało się gadać. Nawet
nasz samozwańczy przewodnik zamilkł. Dlatego, co parę minut, zatrzymywaliśmy
się dla złapania oddechu.
Na jednym z takich postojów zwrócił naszą uwagę starszy
mężczyzna o siwych, rzadkich, lecz długich włosach, który szedł powoli, krok za
krokiem, wydawało się – zbyt wolno - jak dla nas, lecz mimo to, któryś raz z
rzędu nas mijał. Gdy ruszaliśmy ostro pod górę, szybko go doganialiśmy, wyprzedzaliśmy
i … robiliśmy postój. A on znowu, wolno idąc, przechodził obok.
Przypatrzyliśmy się mu wtedy baczniej: szedł w jakiś
niemodnych, krótkich spodenkach i koszulce oraz narzuconej na nią flanelowej,
kraciastej koszuli, z podwiniętymi rękawami, rozpiętej, lecz zawiązanej z
przodu za dolne poły. Na plecach niósł mały, stary plecaczek. Na stopach miał
sandały.
No i oczywiście te sandały stały się przedmiotem żartów moich
towarzyszy, bo gdzież w sandałach w góry? Bezpieczeństwo, itd., itd. …
mądrowali się wielcy znawcy gór, lecz, gdy ten stary człowiek dotarł pierwszy
do kolejnego zakrętu ścieżki i poszedł bez odpoczynku dalej, miny moich
towarzyszy zrzedły. Dogoniliśmy go kolejny raz zziajani, spoceni, na miękkich
nogach, a on? A nic, spokojnie, kroczył bez pośpiechu, z miarowym oddechem -
jakby na spacerze po miejskim deptaku.
I tak jeszcze kilka razy mijaliśmy się na naszej górskiej
ścieżce, aż za którymś razem, dogoniliśmy go, gdy się zatrzymał. Stał już
powyżej granicy lasu, blisko krawędzi urwiska i wpatrywał się w dal: w głębię
doliny, na okoliczne szczyty. Stał nieruchomo jak posąg i patrzył.
To patrzenie, tak to zapamiętałem, było niesamowite: był tak
zaaobsorbowany, tak zaangażowany, tak oddany, że aż … zjednoczony z tym, na co
patrzył.
Wlepiłem w niego oczy, aż mnie przebiegł dreszcz, coś we mnie
drgnęło. W tym momencie przestały mnie interesować opowieści moich kumpli, ich
drwiny, ich żarty ze starego człowieka. Poczułem jego wyjątkowość, jego
indywidualność i jeszcze coś innego, coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Otóż
wtedy, po raz pierwszy, poczułem góry: patrząc na niego, na jego sposób
patrzenia, poczułem Tatry.
Chyba dotarło do mnie to, co on czuł, bo gdy sam na nie
spojrzałem, to zobaczyłem zupełnie coś innego niż do tej pory. Zobaczyłem góry
i doliny, słońce i chmury, ludzi w tych górach. Zobaczyłem to oczami, ale
zobaczyłem też coś inaczej, czego nie mogłem i nie mogę do dzisiaj wyrazić
słowami.
Tak sądzę, że było to patrzenie sercem - moje serce okazało
mi swój język: odczuwanie.
Nie wiem, czy da się to inaczej nazwać. Jest tajemnicze,
pociagające, silne, piękne, głębokie. Niektórzy nazywają to miłością, jeszcze
inni inaczej, ja nie potrafię tego nazwać, więc pozostawiam nienazwanym.
Postanowiłem za nim pójść, a może nawet pójść razem z nim.
Nie śmiałem jednak mu przerywać jego patrzenia, jego oddania górom, więc pomyślałem,
iż poproszę go później, w dalszej drodze.
Gdy oznajmiłem to moim kumplom, wyśmiali mnie, powiedzieli,
że zwariowałem.
I wtedy chyba zrozumiałem, że oni nie są i nigdy nie będą
moimi przewodnikami i faktycznie nigdy już nie byli. Z tego, co wiem, co
zaobserwowałem później, góry ich nie pochłonęły, nie wkradły się w ich serca i
dusze, bo gdy zdobyli parę kolejnych szczytów, gdy nacieszyli się chwałą ze
zdobycia najwyższych, stracili zainteresowanie nimi, poszli zupełnie innymi
drogami. Gdy do nich wracają, to tylko po to, by zrobić kolejne zdjęcia, i by
pokazać nowym adeptom to, co kiedyś stało się ich udziałem, zdobyczą. Ot i tak.
Szedłem za nim, krok w krok,ale w pewnej odległości i …
nauczyłem się chodzić po górach. Zrozumiałem, na czym polega tajemnica jego
niesamowitej kondycji, nie musiałem go o to pytać. Przyszło samo.
Później wszystko
zaczęło przychodzić samo, nie tylko na tej wycieczce, ale w ogóle, wystarczył
ten jeden raz, to pierwsze zrozumienie, to spojrzenie na niego i to stawało się
moim udziałem. Z niego przeskakiwało na mnie. To było coś duchowego,
niewyrażalnego słowem, ale było na pewno, czułem to.
Gdy zobaczyłem jego niewidoczną na zewnątrz radość, cichy,
nieokazany poryw serca, sam to odczułem.
O nic nie pytałem, bo doszedłem do wniosku, że obserwowanie
wystarczy, nie musiałem zadawać pytań, by się dowiedzieć. On, nie zwracając się
do mnie słowami, stał się moim przewodnikiem, wystarczyło obserwować, czuć.
Zaskoczył mnie w dalszej drodze wiele razy. Kolejny raz, gdy
w przepięknej dolinie, tuż obok ścieżki, położył się i patrzył z twarzą przy
ziemi na mały kwiatek.
Pomyśłałem, że to dobrze, że kumple ze mną nie poszli, bo
śmialiby się znowu ze mnie, że znalazłem człowieka niespełna rozumu za
przewodnika.
Gdy nie oglądając się za siebie poszedł dalej, położyłem się
i ja, i spojrzałem z poziomu trawy, nagiej skały i żwiru na kwiatek.
Nagle zrozumiałem: on spojrzał na świat z poziomu innego
istnienia, w tym przypadku z poziomu kwiatka, małego, skromnego kwiatka, na
którego do tej pory nikt nie zwrócił uwagi. Nikt, oprócz niego.
I co zobaczył? I co ja zobaczyłem? Inny świat. Inny wymiar.
Inną rzeczywistość. I nawet nie ważne, co zobaczyłem, ważne, co zrozumiałem:
wielowymiarowość, różne punkty widzenia. Zobaczyłem górę Kościelec z punktu
widzenia kwiatka … i znacznie więcej: pojąłem, jaki jest cel patrzenia,
obserwowania, poznawania.
Zrozumiałem też, czym jest oddanie, radość angażowania się
całym sobą w poznawanie punktów widzenia różnych istnień, choćby tak małych,
wydawałoby się, tak mało istotnych jak ten mały, biały kwiatuszek. Wtedy przyszło
do mnie najważniejsze: co, tak naprawdę, jest przedmiotem poznania.
Coś we mnie błysło, a jeszcze większy rozbłysk pojawił się
później, gdy weszliśmy na Kościelec, a on patrzył na to, co się wokół roztacza
i patrzył na innych patrzących. No tak, ale jak patrzył?
Tak, że widząc go czułem jego współczucie, jego miłość, jego
pełnię zrozumienia, bycia gdzieś wewnątrz nas, naszych serc i dusz.
To było tak, jakby widząc całość, widział każdego z nas,
każdego członka tłumu obecnego na szczycie, a wraz z tym, coś wysyłał, czymś
nas obdarowywał. Obserwował i współodczuwał góry i doliny wokół, ale i te
wewnątrz nas - ludzi, jednoczył się sercem z tym na co patrzył.
W końcu sam zacząłem tak obserwować i zobaczyłem prawdziwe
góry i doliny, prawdziwych ludzi, i poznałem coś, co z tego obserwowania
wynika, sposób na poznanie tego, który poznaje. Oczywiście, nie tak do końca, bo
to odkryło się nie od razu, był to proces, ale zaczął się wtedy, tam na górze,
wśród tłumu, rozgadanego, rozemocjonowanego, zachwyconego, dumnego z siebie, ze
swego dokonania, ze swego dzieła.
Tak, sam odczuwałem ten zachwyt przestrzenią, obecnością w
niej szczytów, dolin, połyskujących w słońcu jezior, jak i samego słońca na tle
błękitu. Zachwyt kolorami - różnorodnością kolorów i odcieni, zachwyt bogactwem
wszystkiego, ale przede wszystkim zachwyt nowoodkrytym postrzeganiem
wielowymiarowości, różnic w punktach widzenia. Zachwyt ludźmi, tłumem ludzi i
wszystkim, co ich wypełnia, zachwyt samym sobą.
Gdy jeszcze później zeszliśmy w dół, usiedliśmy nad Czarnym
Stawem, a on zadziwił mnie kolejny raz: najpierw bawił się kroplami wody czerpanymi
dłońmi ze stawu,pozwalał im spływać po swoich przedramionach, nogach i głowie.
Rozmawiał z nimi. Rozmawiał w ich - w języku kropel wody, nie w ludzkim. Później
jeszcze, kawałek dalej, ponownie położył się na ścieżce nad strumieniem spływającym
ze stawu i nasłuchiwał co ten szepce. Zanurzył w rwącym potoku swoje ręce aż po
łokcie, po czym nogi w sandałach, aż po kolana. Gdy skończyłi poszedł, dalej,
wypróbowałem to na sobie.
Nie znałem języka wody, lecz zdało mi się, że potok dotykając
mnie dzielił się ze mną swoją historią i poznawał w ten sposób moją. Ten
kontakt z naturą, czystą, górską naturą, oczyścił mnie, sprawił mi wielką
radość. Dalej poniosłem tę radość i noszę do tej pory. Potok też coś zyskał …
pewnie do dzisiaj mnie pamięta, tak jak ja pamiętam jego.
Poczułem, że mogę już zostawić swojego przewodnika, że już mi
wskazał początek drogi, że już mi pokazał, czym są góry i doliny, czym są
Tatry, te w materii, te skalne, ale i te wewątrz nas, niematerialne, te z
zupełnie innej energii. Odkryłem nie tylko początek, ale przede wszystkim cel
wędrówki.
Byłem mu niezmiernie wdzięczny, ale nie odważyłem się podejść
i mu tego powiedzieć. Zresztą, po co? To wszystko się wydarzyło wewnątrz mnie,
nie było to jego kosztem, jego udział był mimowolny, zresztą prawdopodobnie on
nawet nie wiedział, iż wybrałem sobie go na mojego przewodnika, na mojego mistrza.
Patrzyłem na jezioro, na głębię zieleni jego toni, na
postrzępioną grań szczytów wokół, na cienie rzucane przez nie, na ludzi.
I gdzieś tu, nad Czarnym Stawem, w tamtej chwili, zdarzyło
się coś, co miało i ma największą wartość - cisza.
Tak, cisza, nieakustyczna cisza. Mimo obecności rozgadanego
tłumu wędrowców, mimo wiatru, mimo głośnego szumu mówiącego swoim językiem strumienia, zdarzyła
się cisza. Później powoli zaczęło do mnie docierać, czym ona jest, a właściwie
nieobecnością czego, ona się staje.
Tak, dzięki tej wycieczce po Tatrach i dzięki staremu
przewodnikowi w sandałach, zdarzyło się TU i TERAZ.
Czułem się jak nowonarodzony, odświeżony, spokojny, cichy.
I w takim nastroju, bez pośpiechu, po kilku godzinach
siedzenia nad stawem i kontemplowania ciszy gór i ciszy samego siebie, zszedłem
na dół innym niż wcześniej szlakiem.
Już na dole, w Kuźnicach, w stawku utworzonym przez
spływający z gór potok, przemyłem w zimnej wodzie dłonie i twarz. Gdy tak
patrzyłem w wodę, ujrzałem kątem oka, pół kroku ode mnie, na sąsiednim głazie,
stopy obute w sandały.
Mój wzrok podążył wyżej, w kierunku twarzy mojego
przewodnika. Zobaczyłem uśmiechniętą twarz i wpatrzone we mnie oczy.
Zrozumiałem: to on mnie wybrał, a nie ja jego. Skinęliśmy bez
słowa głowami i każdy poszedł w swoją stronę.
Piotr Kiewra
Fajnie... na którejś z górskich wypraw trzeba to zrozumieć ...a później umieć się tym podzielić z innymi (nawet bez zbędnych słów)
OdpowiedzUsuń