poniedziałek, 6 czerwca 2016

Masochizm cioci

- Piotrze, dostałam zaproszenie na warsztaty zdrowotne. Napisali w informacji, że „zastosujemy ćwiczenia nie tylko dla twojego ciała, ale również dla umysłu i ducha, poruszymy twoje serce.” – pochwaliła się ciocia, gdy tylko wszedł do jej mieszkania.

- A ty ciociu, co na to? – zapytał zaciekawiony.

- Są za daleko, to kawał drogi. Może kiedyś. – odpowiedziała zniechęcona.

- Ciociu, nieprzypadkowo to do ciebie przyszło, ale … to twój wybór. Dobrze więc, niech będzie jutro. Jak zwykle, jutro. – powiedział zaniepokojony obserwując jej twarz i próbując ją przeniknąć, by odkryć, co ją gnębi, co ją smuci.

- Dobrze, nie mówmy o tym. – zgodziła się bez namysłu z ulgą, że Piotr nie upiera się, by kontynuować temat, by wnikać głębiej. Zamyśliła się szukając jakiegoś tematu, czegoś, co by ją poprowadziło na inne tory. Po chwili powiedziała: - Żal mi ludzi.

- A czemu? – zapytał.

- Bo cierpią. – odparła.

- Cierpią? A ty nie cierpisz? Mówisz, że żałujesz ludzi, a ja widzę, że żałujesz siebie. Masz poczucie winy. Widzimy u innych cierpienie, bo mamy je w sobie. Ludzie są naszymi lustrami, odbijają nas.

Ciociu, znajdź to źródło cierpienia, opowiedz o nim … - zanim dokończył, przerwała mu zdecydowanym: - Nie, nie cierpię, nie czuję się winna! – lecz im głośniej i bardziej zdecydowanie zaprzeczała, tym bardziej czuł, że jest zupełnie inaczej. I chyba ona to czuła, że Piotr zdjął jedną z jej masek, że odkrył jej aktorstwo, bo jak zawsze w takich chwilach … wyszła do kuchni.

Może po dziesięciu minutach wróciła i powiedziała:

- Piotrze, ty mnie znasz jak nikt inny, ty wiesz, że cierpię, że czuję się winna, że obciążam innych, moje sąsiadki, moją przeszłość, a nie chcę się przyznać …, nie chcę wziąć odpowiedzialności.

Tak, mam takie różne myśli, staram się je wyrzucać, nie dopuszczać, chronić przed nimi, udawać głuchą i ślepą.

Tak, jestem ślepa i głucha. I taka byłam od zawsze, nic się nie zmieniło. No może troszkę, jak zaczęłam z tobą rozmawiać od jakiegoś czasu. Ach, te moje myśli.

Mam tłuszcz na mózgu, jestem leniwa. Za to chcę sobie dokopać. Te negatywne myśli chciałabym wykopać, ale im mocniej kopię, tym silniej mnie dopadają. Ciagle siebie ośmieszam, produkuję brzydkie myśli, brzydotę, kwasy, trucizny i siebie zatruwam. I pewnie innych też. I pewnie ciebie zatruwam. To wstyd, że żyję.

Moja głowa rysuje jakieś wstrętne rysunki, obrazki. Chowam je, wstydzę się ich, bo gdyby ktoś je zobaczył, to pewnie zamknęli by mnie u czubków.
30 - 50 lat temu mi się chciało z tym walczyć, próbowałam, ale teraz? Po co? Dla kogo?

Widzę debilkę w sobie. Niczego tak głupiego, to nawet u głupków nie widziałam. Mam kalafior zamiast mózgu - to taki biedny, ludzki robaczek, który litości szuka. Daję światu tylko brudy …

Mam tylko negatywne myślenie. Czemu ja je tak uwielbiam? Czemu się rozczulam nad sobą?

Lubie jednak te swoje żale, te myśli, jak pijak butelkę. To dla mnie tajemnica.

Ukrywam je, przed tobą też, chociaż czuję, że ty wiesz, chociaż ci nie mówiłam. Ty wiesz, ty masz jakiś dar czytania człowieka, ty to czujesz. I dlatego przy tobie czuję się najbardziej winna, jestem najbardziej zamknięta, najwięcej u mnie strachu. Boję się, byś tego nie potwierdził …

Rysuję słowem brzydkie rzeczy, to, co gdzieś tam w mojej wyoraźni się roi. W większości pozostają te słowa tam, gdzie się urodziły, w mojej głowie, nie wypuszczam ich, dzisiaj – teraz, się odważyłam, czasem u moich koleżanek, też mi się to zdarza. One mówią swoje słowa, ja swoje. Ja narzekam, że one mnie dołują, a one pewnie to samo mówią o mnie. Takie jesteśmy nieszczere. Gramy.

My ludzie jesteśmy niezłymi aktorami. Nosimy tysiące masek. Poubieraliśmy jedną na drugą i używamy tej, która pasuje do danej chwili, do danej osoby. Dla ciebie też pewnie przywdziewam jedną z nich, tę z napisem: „dla Piotra”. Wszystkie je zostawiam, gdy jestem sama, chociaż pewnie mi się tak tylko wydaje. Pewnie gram też przed samą sobą. No tak, przed sobą też jestem masochistką.

Ten mój język to ołówek, to kieliszek, to nałóg. On jest nieuleczalny. Boję się go przy sobie trzymać, z ludźmi rozmawiać, otwierać się, ale też boję się go odstawić.
Mój „kalafior” choruje, ma poczucie winy i nie potrafię na to znaleźć lekarstwa.

No widzisz, jestem masochistką, jaja sobie robię ze swojego własnego „kalafiora”.

Kiedyś w różne rzeczy - piękne rzeczy, wierzyłam, dzisiaj się tylko wstydzę.
Tak, delektuję się wykańczaniem siebie słowem, dokopywaniem sobie. Nawet to, co czasem się innym podoba, to, co innym smakuje, za co mnie podziwiają, to tylko gnioty do odkurzenia, do wyrzucenia.

Tak naprawdę, nie mam, czym się pochwalić, nie jestem nic warta … Tak, ten zając, którego widzę za oknem, lepiej sobie radzi z bycia zającem, niż ja z bycia człowiekiem
Nic mi nie pomoże, po co mi te warsztaty? – Piotr słuchał, znosząc cierpliwie wszystkie słowa, którymi siebie obciążyła, którymi chciała siebie pogrążyć, ukarać. Wysłuchał, bo czuł, że jednak wyrzucając te brudy z siebie, doznaje ulgi, doznaje oczyszczenia. Znał ją i czuł, że jest w niej ktoś znacznie większy, ktoś, kogo ona nie zna, albo nie daje mu dojść do głosu. W końcu przemówił:

- Tak ciociu, kochasz – ubóstwiasz swoją masochistkę, a nienawidzisz twojej bogini. Nienawidzisz bogini, bo wydaje ci się zbyt piękna i dobra, a ty przecież uczyniłaś tyle zła dla świata i dla siebie. No tak, nie zasługujesz na chwilę ciszy, na dobre myśli o sobie samej, na miłość, na kropelkę tej miłości z łąki sprzed 50 lat. Nie zasługujesz, bo taką podjęłaś decyzję.

Chcesz siebie ukarać, chcesz siebie karać wiecznie. Wtrąciłaś siebie do piekła i prześladujesz siebie piekielnymi obrazkami, słowami ciężkimi i palącymi jak piekielny ogień.

Twoja niespełniona miłość tak ci się wryła w pamięć, tak znienawidziłaś siebie za ten taniec na łące, za piękno, które pokazałaś chłopakowi, za to, że powstało w tobie uczucie, za to, że serce się nie poddało, za to, że jest czyste, nadal dziewczęce, i nadal pełne uczucia. Tylko za to siebie karzesz?

Tam, gdzie serce nie masz kamienia, ono jest nadal zdolne do obdarowywania, te 50 lat niczego nie zmieniają. Te 50 lat pokazują, że czas się nie liczy, że miłość jest wieczna i ponadczasowa. Nic nie straciłaś, nikomu niczego nie zabrałaś, nikomu, niczego nie jesteś winna. Uwolnij siebie od winy. Nie krzywdź innych ludzi, taką sobą!

Tak, jesteś masochistką, dobrze ci z tym – kochasz – ubóstwiasz ten masochizm w sobie, a nienawidzisz swojej boskości. Twoje odkładanie wszystkiego na jutro, jest schronieniem przed boskością, ucieczką przed twoją prawdą, jest wygraną - wyborem cierpienia. Cierpienie jest twoim Bogiem.

Ale … No właśnie, ciociu, ale to wszystko nieprawda. Mimo, że się starasz prażyć w piekle, ja widzę w tobie bliskość nieba, widzę w tobie wielkie i bijące miłością serce, tylko wypuść je z więzienia, otwórz mu wrota. Zdejmij z niego ciężar władzy twojej głowy, twoich myśli. Przyjrzyj się swoim myślom, jak cię wykorzystują, jak wkładają w ciebie śmieci, jak wzniecają w tobie piekielny ogień, jak próbują zawłaszczyć tobą, a to te twoje myśli nie zasługują, twoja głowa nie zasługuje na władzę, tylko serce jest boskie, tylko twoja prawda, taka jest i im się należy władza.

Jesteś człowiekiem, jesteś wielką indywidualnością, człowiekiem pełnym wielkich skarbów, pełną siebie samej, a pustka, jaką odczuwasz, jest tylko pustką twoich myśli. One są fałszywe i zmienne jak chmury na niebie, bo zasłaniają ci niebo, starają ci się je zasłonić. Chmury to tylko mgła, to parę marnych kropelek pary. Cóż one znaczą wobec jednej kropli miłości, jednej połówki kropelki, nawet tej zagubionej w oceanie innych kropel? Cóż znaczą?

Jesteś wypełniona po brzegi swoją boskością – miłością, ja to czuję i czuje to twój łąkowy chłopak, i będzie czuł, gdy odejdzie. Nie, nie odejdzie, bo jego miłośc pozostanie, bo ona nigdy nie zginie, nigdy nie zmarnieje, nawet wtedy, gdy ją zniechęcasz brudem swoich słów, nawet, gdy ją wykopujesz, nawet, gdy uważasz, że na nią nie zasługujesz.

Doceń siebie, pokochaj, zauważ swoją prawdę, odkryj ją. Pokochaj siebie tak mocno, jak mocno bije twoje serce - ono bije dla ciebie. Jesteś tylko jedna – jedyna na świecie, takiej jak ty, nie ma więcej, nie było i nie będzie. Któż inny ma cię pokochać, tak głęboko i prawdziwie, jak nie ty?

Ciociu, łatwo jest się bać. Ciociu, łatwo jest błagać o litość, łatwo jest brudzić słowem, łatwo jest nienawidzić, bo to wszystko nie jest twoje. Najłatwiej jest brudzić siebie, łatwo jest siebie winić – najłatwiej. Bo samą siebie nie podasz do sądu. Najłatwiej siebie osądzać i najłatwiej siebie karać. Tak właśnie czynią masochiści. Przypisują sobie wszystko, co złe, nie widzą tego, co dobre. Widzą tylko połowę świata, widzą tylko tę gorszą część, bo tak chcą widzieć.

Masochizm jest łatwy, staje się przyjemny, przychodzi łatwo, bo łatwo jest kopać siebie – leżącego, bezbronnego, przygniecionego. Łatwo jest widzieć to, co na powierzchni, widzieć tylko swoją twarz, swoje dłonie, swoje kroki, swoje działania i swoje myśli. 

Tak, najłatwiej przychodzi widzenie tych złych myśli, bo prawie wszystkie są złe, bo są fałszywe. ...

Tak, łatwo przyszło, łatwo z ciebie wychodzi. Wystarczy zeskrobać z powierzchni i od razu wyrzucić. Nic to nie kosztuje. Natomiast trudno jest dać coś prawdziwego, coś ze swojej głębi, bo tego się nie da zabrać, ukraść komuś innemu, zeskrobać z wierzchu, stworzyć, jeśli się nie ma swojego. Prawdy nie da się udawać, jej zagrać. Prawdy nie można wypowiedzieć, jej stworzyć, bo ona jest, już jest. Prawdę się po prostu widzi, czuje, zna. Ona jest głębią, ona jest tobą, więc ją znasz, ale wolisz się do niej nie przyznawać, bo jest zbyt piękna, bo jest boska, a ty wolisz Boga stworzyć na swoje podobieństwo, strachliwego, niekochającego, płytkiego, niż przyjąć, powitać tego, który jest w twoim własnym domu i nie karze, nie krzyczy na ciebie, nie osądza, a jest cichy i czeka, aż zmądrzejesz, aż dorośniesz.

Tak, dorośnij wreszcie. To nie lata, czynią cię dorosłą – dojrzałą, tylko prawda cię taką czyni. Nie twoje myśli, lecz twoje serce i dusza.

Uciekłaś przed prawdą, bo prawda czyni odpowiedzialnym, gdy ją znasz, musisz za nią iść, podążać jej śladem, podporządkować się jej, nie możesz się od niej schować, ani nią zarządzać, dopasowywać. Prawda czyni cię dorosłą, ale wymaga odpowiedzialności, a z odpowiedzialnością wiąże się wysiłek. Uciekłaś od prawdy. Uciekłaś w masochizm. To twoja sztuczka, by się ukryć przed odpowiedzialnością. Uciekłaś w jutro, uciekłaś w samotność i uciekłaś w swoją starość.To też twoja sztuczka, dzięki niej możesz się chronić, racjonalizować swoją nieobecność w życiu, swoją obojętność, swoją obecność we wspomnieniach, albo mżonkach z przyszłości. 

Te twoje ucieczki są na wierzchu, nie w twoim środku. To są fałszywe miejsca i oparte na fałszu i śmieciach rzeczy. Udajesz zająca – dlatego nie radzisz sobie z bycia człowiekiem. Tak, ten zając jest bardzo symboliczny. Przyszedł, by ci coś pokazać, zrozum cel jego wizyty. Chce ci pokazać twoją boskość, człowieka na kształt i podobieństwo Boga.

Wiedz, że to, co na wierzchu nie jest twoje, to tylko twoje myśli, one są fałszywe, nie twoje i to tylko śmieci. Tylko to, co w głębi jest twoje, jest twoją prawdą. To do ciebie nie przychodzi, to zawsze jest. Dlatego, jeśli coś z siebie wypuszczasz, opieraj zawsze na tym ze środka, przepuszczaj przez to głębokie, tam je naprawiaj.

Tego, co prawdziwe i z głębi, od serca i z duszy nie możesz się wstydzić. Nie możesz, bo to jest twój największy skarb, nie masz większego.

Nie jest ważne, co do ciebie wpływa, może to być nienawiść, obojętność, złe słowo, strach, ważne, co z ciebie wypływa. A skoro tak, to dawaj swoją prawdę, swoją boskość, swoją miłość, siebie.

Nie wstydź się.To nic, że inni … , ważne … Pamiętasz?

Zakwitnij wreszcie, tak jak kiedyś przed 50 laty, na łące! Dorośnij! Bądź wreszcie sobą! Nie graj masochistki! Zakwitnij ponownie! Nie jesteś za stara na rozkwit! Świat czeka! – Piotr mówił jak natchniony, a ciocia rosła w środku. Coś się w niej rozkurczyło, coś skruszyło, jakieś nasionko pękło … i zostało podlane natychmiast łzami.

Poczuła ulgę, poczuła niezwykłą błogość. Tego jeszcze w niej nigdy nie było, nawet przed pięćdziesięciu laty. Teraz poczuła się jak tysiąc … milion motyli. I ponownie zaczął się w niej taniec, tym razem głębszy, dojrzalszy, bardziej duchowy i bardziej radosny.  Taniec szalony, choć cichy, taniec, w którym ciocia wytańczy te zapomniane 50 lat życia i na pewno jeszcze znacznie więcej. Taniec w jej wnętrzu – taniec prawdy o niej samej.

Piotr przyglądał się jej bacznie w milczeniu. Minęło sporo chwil, w których w niej się dokonywał cud przemiany. Było to pewnie to, co podejrzewał, przeskok z głowy do serca … W końcu ciocia przemówiła:

- Piotrze, chyba dorównam dla zająca, a może go przegonię! Jadę na warsztaty!* Tam mnie potrzebują. – i oboje zaśmiali się szczerze, aż do łez.

Piotr Kiewra


sobota, 4 czerwca 2016

Szczęście w nieszczęściu

Wiatrak obraca się zawsze do wiatru. Człowiek robi prawie to samo, reaguje na kolory, zapachy, smaki, ceny, rozmiary, na swoje wyobrażenie piękna i na ostatni wynalazek, reklamy, ukształtowane wychowaniem potrzeby i oczekiwania. Wiatrak obraca się do wiatru, człowiek w stronę szczęścia.

Jest jednak między człowiekiem i wiatrakiem różnica: wiatr jest prawdziwy, autentyczny, rzeczywisty, a szczęście, ku któremu kieruje się człowiek – pozorne. I dlatego człowiek zaznaje tylu nieszcześć, by odkryć prawdziwe. Zmaga się z tym całe życie, wiele żywotów, ale … po kolei.

Gdy moja głowa spierała się z sercem i gdy w końcu serce swoją ciszą uczyniło głowę z cesarza sługą, dotarło do mnie jedno bardzo radosne zrozumienie, otóż było to to, że w każdym nieszczęściu jest szczęście.

Oznacza to, że cierpienie jest po coś. Po co? By dać szansę sercu. To właśnie cierpienie w końcu, oczywiście po wielu próbach, latach, czy tysiącach lat, po detronizacji głowy, pozwala odkryć miejsce, gdzie ma swoje źródło szczęście. To nieszczęście pozwala je odkryć – odkryć w swoim własnym życiu, poprzez doświadczanie, poprzez własny ból i porażki oblane sowicie łzami.

Wiatrak w głowie napędzany wichrami myśli tworzył nieszczęścia, kazał ich doświadczać raz po raz, tym bardziej uparcie im mniej byliśmy inteligentni. W każdym z tych cierpień było nasionko zrozumienia, małe światełko, dzięki któremu mogliśmy odkryć szczątek prawdy, ścieżkę, ku prawdzie, lecz hałas, łzy, ból, czyniły z nas niewrażliwych na ten błysk, więc … nieszczęście musiało się powtórzyć.

Jeśli przegapiliśmy tę szansę, to cierpienie się powtarzało, następne było większe, a następne jeszcze większe.

To tak naprawdę zabawa …

Głowa produkowała, emocje nami targały, a serce … czekało.

Dlaczego trwa to tak długo? Bo im dłużej, tym większą wartość odkrywamy, tym większa motywacja się pojawia, by coś zmienić.

Pojawia się upadek, z którego już się nie podnosimy, gdy umysł podpowiada kolejny cel, marzenie. Nadzieje okazały się płonne, prowadziły w złym kierunku, w świat bogactwa materii, intensywności w doświadczaniu i rywalizowaniu, aż w końcu to wszystko upada, bo okazuje się niczym, pustką. Leżymy w dole wypełnionym nieszczęściem i niczego już nie widać, sama ciemność, choroby. Upada wiara i nadzieja – sztuczne, papierowe kwiaty.

I w tej dolinie, w tym dole pełnym cierpienia, łez i śmieci zebranych nadludzkim wysiłkiem, ale bezwartościowych, psujących się, takich, które nie można ze sobą zabrać w żadną podróż, takich, które się nie mieszczą w uchu igielnym, w tej głębokiej ciemności rozpaczy i przytłaczającego ciężaru, choroby, pojawia się płomień. Taki kruchy, chybotliwy, słaby, że w każdej chwili może zgasnąć.

To jedyne, czego można się uchwycić. Ktoś, kto ma na tyle uważności, by go w ciemności i rozpaczy dostrzec poprzez łzy, i ma odwagę by stanąć na słabo oświetlonym pomoście ku nieznanemu, ma szansę dokonać wielkiego odkrycia.

I po to właśnie są nieszczęścia, te wszystkie cierpienia były i są po to, by odkryć ten pomost.

To jest pomost do serca, za nim jest serce, a dalej, jeszcze głębiej odkrywamy … siebie, prawdziwego siebie.

Tak, by odkryć siebie trzeba zaznać nieszczęścia, bo by dotrzeć do prawdziwego szczęścia trzeba chcieć, bardzo mocno chcieć.

Prawdziwe szczęście to ja, a droga do niego jest usłana różami, ale nasz umysł, przez dużą część wędrówki dostrzega tylko kolce, bramy, mury, wrogów, obce wojska, oraz mnóstwo kolorowych, drogich - w przeliczeniu na walutę i wymagających nadludzkiego wysiłku, by je osiągać, lecz zupełnie bezwartościowych – w obliczu wiecznej prawdy - śmieci.

Co nam zostaje zatem? Jaki dla mnie wniosek z tego obserwowania wiatraków?

Ciesz się chłopie! Odkryłeś fundamentalne prawdy życia, odkryłeś prawdy wiatraków: 
Kieruj się tam gdzie prawdziwe, tam gdzie istotne, tam gdzie prawdziwy ty! A przede wszystkim: kieruj się sercem, idź za uczuciem, a nie za słowami, a nie ku słowom, ku temu, co one opisują, ku temu, co obiecują.

Żyj, czyli bądź TU i TERAZ, a odkryjesz drogę ku najgłębszym tajemnicom, wieczności, ku niebu.

Gdy się to zrozumie, gdy serce przejmuje pełnię władzy, również nad rozumem, wtedy pojawia się radość. Trwa ona również wtedy, gdy natrafiamy na kolejne cierpienie i cieszymy się, bo wiemy, ku czemu ono prowadzi.

Odwróciłem się od wiatraków, moich mistrzów, ruszyłem do domu, a droga wiodła pod wiatr. Szedłem i czułem na twarzy jego mądrość, jego autentyczność.


Piotr Kiewra

środa, 1 czerwca 2016

Między głową, a sercem

Gdy patrzę na wiatraki i na ludzi, to czasem mam wrażenie, że wiatrak żyje, bo jest obecny, reaguje na rzeczywistość, rozmawia z wiatrem, poddaje się mu, a my, jako ludzie, jesteśmy martwi, bo nie jesteśmy obecni.

Bycie umarłym, to bycie poza tu i teraz. Nie ma nas w tej rzeczywistości, jesteśmy w nierzeczywistości, bo albo coś rozpamiętujemy, czegoś żałujemy, chwalimy się swoją przeszłą wielkością, albo jesteśmy po drugiej stronie TERAZ – w wyobraźni, a więc w jutrze, pojutrze.

Jesteśmy w chmurach, które się jeszcze nie narodziły, a już w nich bujamy. Marzymy o niebosiężnych szczytach, a temu marzeniu zawsze towarzyszy lęk, bo są zbyt wysokie, a jak uda się wejść to euforia szybko mija i trzeba będzie zejść w smutku i nieszczęściu, albo po raz kolejny się z nich spadnie.

Zawsze się schodzi, lub spada. Tak samo jest z chmurami, rodzą się i rosną jak nadzieja, a spadają deszczem. Pozostaje smutek, nawet rozpacz, zagubienie dróg, niechęć i strach przed wędrówką.

Zrealizowane cele nigdy nie uszczęśliwiają i dlatego uknuliśmy sobie argument, że to droga jest celem, lecz to właśnie w czasie tej drogi jesteśmy nieobecni, bo myśl nas wyprzedza, już jest w pędzie na szczyt.

Problem z wyobraźnią jest taki, że wyobrażone chmury nie istnieją, nie stają się rzeczywistością, bo rzeczywistość się nie staje, ona jest. A gdy się buja we wspomnieniach i wyobraźni, to przegapia się rzeczywiste chmury i wszystko inne, co pod nimi i nad nimi. Przede wszystkim przegapia się niebo, bijące z niego światło, głębię jego błękitu, lub nocnej czerni, a wędrując w tym śnie, depcze się kwiaty i ich zapach, wszelkie kwiaty – te kwitnące w ludzkich sercach, na twarzach, na drzewach, na łące. Ignoruje się muzykę i dziejący się wokół taniec.  

Tak, czuję, że jako ludzie mamy wiatraki w głowie – wiatraki naszych myśli. I ciągle się kręcą i zamieniają życie w sen, w nieobecność.

Marząc, planując cele, wędrując ku nim, przegapiamy coś bardzo istotnego – serce - uczucia. Uczucia, to rodzaj związku z rzeczywistością, to rodzaj modlitwy z czymś znacznie głębszym niż przyjemność, niż chwilowe szczęście.

Różnica jest podstawowa i wielka, bo uczucia są TERAZ i TUTAJ, są obecnością, a głowy nie ma, bo to, co w niej, czyli myśli, są zawsze w drodze, nigdy nie są gośćmi w domu. Głowa fizycznie jest, ale jej treść jest nieobecna.

Z pozoru wydaje się to obecnością - życiem, bo jest dużo słów, dużo walki, dużo łez, emocji i dużo kłótni – najwięcej w głowie (a co jest w głowie to i na zewnątrz). I właśnie ta walka, słowa, emocje są nieobecnością, bo są reakcją, uzewnętrznieniem w ciele lub w działaniu wiatraka myśli. Nie są jednak życiem, bo życie nie jest w głowie, ono się dzieje naprawdę.

Skąd o tym wiem? Bo moja głowa też jest nieszczęśliwą posiadaczką takiego wiatraka - pewnego dnia, patrząc na te rzeczywiste wiatraki sobie to uświadomiłem. Coś, gdzieś we mnie przyjrzało się od środka głowie.

I co zobaczyło, co usłyszało, co poczuło?

Otóż: Moja głowa pokłóciła się z sercem.  O co? Oczywiście o miłość. Serce było ciche, a głowa miała tysiąc argumentów, opinii, porównań, pytań i odpowiedzi. Zaprzęgła w to naukę, logikę, matematykę, filozofię, ale i religię, powołała się na demokrację, czyli opinię większości.

Głowa wraz z chórem przychylnych mi ludzi zaproponowała pytanie wobec osoby, którą kocham: czy jestem dla niej najważniejszy?  No i tu podsunęła oczywiste, z jej punktu widzenia, rozwiązania.

Serce pozostało jednak niewzruszone, bo ono nie potrzebuje pokarmu z zewnątrz, bo dokarmia samo siebie, swoją miłością. Natomiast głowa potrzebuje się nakarmić opinią, przychylnym spojrzeniem, docenieniem, a w miłości wzajemnością, czyli braniem. Głowa potrzebuje energii z zewnątrz, więc potrzebuje brać, potrzebuje wzajemności, stąd pytanie, setki pytań, stąd oczekiwania, stąd w niej karuzela, stąd wiatrak.
Głowa kalkulując, zabiegając, próbując zabić swoją samotność, może zabić miłość, bo tak naprawdę zamiast miłości pojawia się interesowność, potrzeba, a nie uczucie.
W tym pytaniu ukryta jest chęć posiadania kogoś.  Głowa zadając je okazuje, że "ja" jest najważniejsze.  W sercu natomiast "ty " jest ważniejsze, albo przynajmniej równe. 

Tak, to pytanie to sprawdzian nie cudzej miłości, lecz mojej.  99 % ludzi nie zdaje tego egzaminu z miłości, bo głowa zapanowuje nad sercem. Tylko w nielicznych przypadkach, stojące na straży miłości serce, jego cisza, niewzruszoność w trwaniu, przekona głowę. 

Głowa nigdy nie zrozumie serca, a słowo tylko pozornie wygrywa nad ciszą. Tam, gdzie słowa wygrywają powstaje rozdwojenie, między głową, a sercem jest dystans, jest wielki kanion. 

Tylko głowa musi się uczyć miłości. Uczy się jej w dyskusji, w książkach i filmach, uczy się doświadczaniem ludzi. Lecz głowa zawsze napotyka na opór, na inne głowy, na bariery, a więc strach – chmury z przeszłości i przyszłości.
Serce nie musi się jej uczyć, serce ją zna. 

Podziwiam pewną kobietę  za niewrażliwość jej serca na argumenty jej głowy, na wiejące zewsząd wiatry ludzkich przekonań, opinii, przykładów demokratycznej większości. Podziwiam sercem, więc, jeśli - tak jak jej serce pozostaje niewrażliwe na słowa i ich wagę - to czyż moje może być wrażliwe.

Serce jest – w sprawach miłości, uczuć, piękna, decydującą częścią „ja”, bez względu na brak argumentów, na jego ciszę, bez względu na demokrację i cały ten hałas z zewnątrz i głowa nie powinna mieć tu nic do gadania. Mało tego, powinna się poddać sercu, bezgranicznie mu zaufać, a to zdejmie z niej cierpienie, a więc pytania, opinie, emocje i strach. To ją oczyści, a dzięki temu, całość mnie się oczyści.

Gdy „ja” jako całość to zrozumiem, właśnie dzięki sercu, to duża część tego wiatraka w głowie się uspokoi. A może zniknie on w całości i wtedy zauważymy piękno i uczucia tych wiatraków na zewnątrz, zauważymy niebo i ziemię, i kwiaty. Staniemy się obecni, a gdy stajemy się obecni, to czujemy inne serca, a słowa i argumenty tracą swoją wagę, bo są tylko pruduktami ubocznymi bezprzedmiotowej pracy wiatraka w głowie.

Tak, gdy znikną słowa i decyzje, pojawia się wolność, drugie skrzydło, wielkiego ptaka, jakim jest wolny człowiek pełen miłości. Pierwszym jest miłość. Wtedy możemy wzbić się w niebo.

Tak, czasem kłótnia jest potrzebna.`W sporze między głową a sercem, u mnie, uległa głowa. U każdego ulegnie zgodnie ze starym porzekadłem: z kim przestajesz, takim się stajesz. Gdy w samotności, głowa nasłucha się ciszy serca, to sama stanie się cicha.  

Fakt, że zanim się to stanie, to niejeden wiatrak w niej się zużyje, nacierpi, nawalczy, ale w końcu się podda, bo z czasem zabraknie jej energii. Głowa czerpie energię z walki o wielkość, a o tę walczymy w relacjach z ludźmi, w ich tłumie, w przepychance na drabinie sukcesu, w wyścigach po materię, uznanie, zainteresowanie i współczucie. Gdy w po tysiąckroć powtarzających się cierpieniach, mamy wreszcie dość walki … wtedy otaczająca nas cisza odcina głowę od energii, wtedy idą spać wichry, usypiają nawet zefirki.

I to jest paradoks, i to jest to szczęście człowieka (szczęście w nieszczęściu*), bo głowa - jak i wiatraki - nie jest energetycznym perpetum mobile – w przeciwieństwie do serca.

Odwróciłem się od wiatraków i przepełniony ciszą serca wróciłem do domu.

Piotr Kiewra


*Wrócę do tego szczęścia w nieszczęściu

czwartek, 26 maja 2016

Pocieszenie jest trucizną

- Wietrze cierpię, pociesz mnie. – poprosiła zapłakana i drżąca kobieta.

- Nie, nie pocieszę cię! Ciesz się swoim cierpieniem, doceń je, bo dzięki niemu doświadczasz siebie, podnosisz się z upadku, wygrywasz w walce, stajesz się większa, budzisz się ze snu. Natomiast moje pocieszenie, pomocna dłoń i dobre słowo przyjaciela, to trucizny, to rozbrajanie ciebie, odprężanie tam, gdzie powinnaś włożyć wysiłek, by pokonać siebie, by się wzmocnić, by napiąć muskuły.

Dlatego zawsze, gdy cierpisz dmucham ci w twarz, tam gdzie oczekujesz popychania sprzeciwiam ci się, dokładam ci jeszcze od siebie moje „nie”.

Pocieszenie jest trucizną dla zrozumienia, jest przeciwne twojej prawdzie, usypia twoją mądrość, przytępia twoją inteligencję.

Gdy nie dam ci pocieszenia, gdy przyjaciel cofnie pomocną dłoń, gdy dmuchnę ci deszczem i śniegiem, piaskiem w oczy, wzmocnisz swoją wewnętrzną walkę, a dzięki niej wygrasz, wygrasz siebie, zrozumiesz, poznasz prawdę.

Dlatego nie licz na mnie! Cierp i walcz! Ciesz się kłodą pod nogami, pokonaj huragan i sztorm, niech się twoje wnętrze upora z wulkanem energii twoich zmysłów i twoich słabości, z chaosem twoich myśli. Pokonaj wszystkie przeciwne prądy, a dopiero wtedy odkryjesz swoją wielkość. 

Zawsze stanę naprzeciwko ciebie, nie będę dmuchał w twe plecy.

Zapamiętaj to! Tylko ktoś, kto cię wzmacnia jest twoim przyjacielem, nawet wtedy, gdy masz go za wroga. Ktoś, kto cię pociesza nim nie jest, bo wskazuje ci fałszywe drogi, bo odbiera ci siły, nie pozwala ujrzeć prawdziwej siebie, zatruwa współczuciem. Jest twoim wrogiem.

Jestem twoim przyjacielem, więc nie licz na moje współczucie, na pocieszenie, a żagle naucz się ustawiać sama! – tak jej odparł.


Piotr Kiewra 

środa, 25 maja 2016

Zaprowadź mnie do ciszy*

Gdy odeszła świat się nie zmienił. W nim nic się nie zmieniło.

Poszedł do ulubionego drzewa i usiadł na swoim miejscu.

Jego ciszy i ciszy drzewa nie zakłócił żaden żal, żadne słowo pretensji, żaden zawód, żaden strach. Nic go nie zabolało, nawet jego samotność, nawet wspomnienie piękna jej ciała, jej kobiecości, jej długich, rozwianych tańcem włosów, nawet brak jej hałasu – wielości jej słów, czasem pełnych jadu osy, nie zabolał nawet brak jej lustra. Nie zabolał brak jej dobrego słowa, bo nie straciło wartości, bo to, co z tych słów zostało, było między słowami i zapadło w serce, zapadło w duszę.

On to czuł: dotyk jej duszy i jej dotyk ciszy jego duszy.

Gdy nauczyła się …, gdy dotknęła jego ciszy, ta została w niej, zrobiła wyrwę w jej hałasie, w jej chaosie, w jej walce myśli. Tego nie mogła zapomnieć, tego nie mogła się wyprzeć, porzucić, od tej ciszy nie mogła odejść.

Po prostu siedział, tak jakby nic się nie zdarzyło, tak jakby ta, którą kochał tu była i przytulała się do niego. Nie pojawiła się łza, nie przepadło zaufanie.

Żył jak do tej pory. Obserwował świat bez słów, obserwował cichych ludzi, obserwował siebie. Odchodził tak jak kiedyś z nią, gdy odchodzili cisi ludzie. Wracał do drzewa po pół roku. Wracał cichy, siadał i trwał.
Nie liczył wiosen, nie liczył lat, na nic nie liczył: ufał. I tak żył. Każdej kolejnej wiosny i latem siedział tu sam, na swojej połowie fotela.

Po wielu latach, nie wiadomo po ilu, bo nikt tego w świecie bez słów nie liczy, gdy z początkiem wiosny, rankiem podążał do drzewa, zobaczył z dala, że część fotela jest zajęta. Twarz kobiety zasłaniały długie, czarne, lecz mocno posiwiałe włosy. Spała oparta o drzewo. Patrzył przez długie godziny na nią, a serce mu drżało. Gdy słońce oświetliło wreszcie tę stronę drzewa i zajrzało jej w oczy, gdy mocniej ją ogrzało, obudziła się. Wtedy usiadł na swojej części i usłyszał:
- Poprowadź mnie do ciszy. – to były ostatnie słowa w świecie bez słów. Już nikt, nigdy więcej nie wypowiedział żadnego. Tak wypełnił się czas słów, tak wypełniło się uczucie, bo ono jest poza czasem i poza słowem.

Piotr Kiewra

* Fragment większej, nieukończonej całości

niedziela, 22 maja 2016

Zdejmowanie pancerza

Dlaczego ciągnie nas w góry? Dlaczego ciągnie innych? Skąd się bierze pasja gór? 

Pytanie nie dotyczy tylko turystów - pasjonatów, systematycznych górskich wędrowców, lecz też, a może przede wszystkim, maniaków gór: wspinaczy, taterników -  himalaistów.

Co ich wszystkich tam ciągnie? Co ciągnęło Kukuczkę, Wandę Rutkiewicz? Co nas ciągnie? Dlaczego komuś, kto po górach nie chodzi, tak trudno zrozumieć ludzi gór? 

Wielu ludzi gór opowiada, pisarze i poeci piszą, i wymieniają tu magię gór, naturę, piękno, niedostępność, chęć zdobywania, sukces, pokonywanie granic. Opowiadają o emocjach, adrenalinie, ucieczce od cywilizacji, od codzienności, problemów, ludzi. Mówią o chęci przeżycia czegoś niezwykłego – przygody, spotkania z nieznanym, potężnym, niezdobytym, tajemniczym, majestatycznym – boskim, itp. Mówią o pokorze.

Jednak najbliżej prawdy – i tu zgadzam się z mistykami – jest cel duchowy.
Idziemy w góry, bo nasza dusza tego pragnie. Góry tworzą atmosferę, dają pretekst, pomagają w inicjacji i kontynuowaniu pewnego procesu …

Nasza dusza pragnie uwolnienia spod chmur tworzonych przez głowę, pragnie zrzucić pancerz sztuczności, lęków, strachu, oczekiwań, od pragnień ustawicznego zaspokojenia ambicji, od ego.

Dusza uwalnia się wtedy, gdy zapominamy o przeszłości i przyszłości, a tutaj – w górach łatwiej się zapomina o marzeniach, celach, pogoni za zdobyczami, za lepszym i większym sobą.

Tutaj zostaje się sam na sam z teraźniejszością i z samym sobą.

W teraźniejszości, tak naprawdę, czyni się jedno: zdejmuje się pancerz. Pozostawienie przeszłości i przyszłości tym właśnie jest - choćby na chwilę, nieświadomie, rozbrajasz się.

Używasz innych argumentów, ale prawda jest taka: w górach odczuwasz zachwyt, bo tutaj możesz zdjąć pancerz nieprawdziwego siebie, zbroję, która zakrywa twoją prawdę, tutaj nie musisz się bać opinii, porównań. Nie musisz bać się trudów drogi do celu, prób bycia wielkim w świecie ludzi, tutaj możesz się bać tylko wysokości, upadku. Tutaj twój strach może być autentyczny, tutaj możesz się bać z powodu niebezpieczeństwa, bo je widzisz – jest tutaj i teraz, a nie tylko w wyobraźni.

Gdy wejdziesz trochę wyżej – nie tylko na górskiej ścieżce, lecz przede wszystkim na ścieżce zrozumienia, to tutaj – być może szybciej niż w innych miejscach - odkryjesz, że tak naprawdę nie ma czego się bać, bo nic ci nie grozi – jesteś wieczny, nie masz nic do stracenia.

Tutaj w górach nie musisz chronić swego wizerunku, możesz czuć się pięknym będąc takim, jakim jesteś. Tutaj nie musisz udawać, grać. Przy wielkiej skale, i przy małej roślince nie odczuwasz poczucia winy, tu nie czujesz się skrzywdzonym i nie czujesz byś kogokolwiek krzywdził. Tu nikomu niczego nie narzucasz, tu nie wywołujesz w nikim poczucia lęku, tutaj nikogo nie wykorzystujesz, sam nie czujesz się wykorzystywany.

Tutaj zamiast myśli pojawia się odczucie, uczucie, zachwyt, ufność, radość, współczucie, współodczuwanie. Tutaj wszystko dookoła dotyka twojej duszy a twoja dusza też dotyka i stąd zachwyt.

Tutaj czujesz się wolny, wolny od … i wolny do …
Tutaj możesz się odprężyć.
Tutaj, być może na chwilę, tylko tutaj, przestajesz cierpieć.

Dlaczego? Bo … Tutaj możesz być sobą, bo tu się rozwijasz, a twój rozwój to nic innego jak odkrywanie prawdy o sobie.

Twoja dusza tylko tego pragnie – twojego rozwoju. Całe twoje cierpienie tym właśnie jest – pragnieniem rozwoju. Tym ono jest – podpowiedzią. Gdy stoisz w miejscu, lub idziesz niewłaściwą ścieżką, cierpisz, a odczuwasz radość, zachwycasz się na drodze w górę rozwoju.

A tu możesz się odkryć.

Tutaj w górach, twoje wnętrze może się odsłonić, zrzucić pancerz, tutaj pancerz przestaje być potrzebny, bo tutaj znika lęk, bo tu uspokajają się myśli, bo tu gdzieś w tym ogromie gubi się głowa. A to głowa, twoje myśli tworzą ten lęk: przed ludźmi, przed bliskimi, przed prawdą, która ukazuje to, że jesteś zwykły, jesteś kroplą w oceanie, że gdzieś w środku jesteś dobry, że kochasz, że ufasz, że jest w tobie radość, że jesteś piękny w swojej brzydocie, bo nie liczy się fizyczne i mentalne piękno, lecz liczy się piękno twego serca i duszy.
Fizyczne i mentalne piękno, to tylko iluzje, to tylko gra, to tylko udawanie, to tylko kawałek skóry, to tylko licha i bezwartościowa wiedza, to tylko puste słowa, to tylko trochę hałasu i zamieszania, trochę szkodzącej światu i tobie walki, to tylko tracenie czasu i energii.

Tutaj zdarzają się chwile zapomnienia o świecie, a wtedy, gdy zapomnisz, na chwilkę, pojawia się przebłysk …, jak uderzenie pioruna gdzieś na górskim wierzchołku.
Przebłysk zrozumienia, duchowej prawdy, prawdy o tobie.

Na chwilkę pojawia się niebo – widać błękit. Nikną chmury, zza wielkiej góry pojawia się słońce. Jeszcze nie wiesz, czym jest niebo, czym jest słońce, kim ty jesteś, ale już się zachwycasz. To nic, że tylko na chwilkę, to nic, że nic z tego nie rozumiesz, to nic, że twoja głowa racjonalizuje i przypisuje temu odkryciu różne poetyckie metafory i naukowe oraz „mądrze”i inteligentnie brzmiące argumenty. To nic …

Mistyczna, duchowa, czy ta właściwa, bez żadnych przydomków i przymiotników PRAWDA  jest inna: tutaj się nie boisz, tutaj zdejmujesz pancerz i jesteś sobą, tutaj tym się zachwycasz: nie górami, naturą, potęgą, pięknem – światem zewnętrznym – lecz sobą: nagim, bezbronnym, prawdziwym.

Tutaj poznajesz duszę. Tutaj ją rozchmurzasz. Tutaj poznajesz, że ona cię łączy z tymi górami, ludźmi, z całością.

Tutaj się uzdrawiasz.

Nie rozumiesz, nie wiesz tego, lecz to właśnie cię zachwyca i dlatego tak cię tu ciągnie.

Tego zrozumienia, krok po kroku, tutaj się uczysz. Nie przejmuj się, że jeszcze teraz nie rozumiesz. Nie musisz, ważne, że czujesz, a to uczucie tobą kieruje.

Więc nie walcz, nie opieraj się, zaufaj, daj się wciągać! Daj uczuciu sobą kierować!

Zdejmuj pancerz!

Bywaj w górach, dotykaj nimi swojej duszy, dotykaj swoją duszą gór, dotykaj wszystkiego!

Nie lękaj się!
Zanieś swoje odkrycie, również w doliny, przenieś odpancerzonego siebie we wszystkie miejsca w których bywasz i żyjesz. 



Piotr Kiewra 

niedziela, 15 maja 2016

Prywatne igielne ucho

Zatrzymałem rower w pobliżu kręcących się śmigieł. Zapatrzony w nie gdzieś odleciałem …
Kilka lat temu nasz samolot zbliżał się do Las Vegas. Lądowaliśmy w nocy, ale już kilkadziesiąt kilometrów wcześniej obserwowałem łunę bijącą zza górskich szczytów w stronę nieba. Porażała oczy. Później, gdy kroczyłem ulicami miasta, porażały światła nocy, a już za dnia kształty, blask szyb i luster, rozmach tego wszystkiego – przede wszystkim bogactwo.

Gdy zaciekawiony przemierzałem, przez 40 minut w jedną stronę, kasyno w MGM Grand, moje zmysły zaatakowane zostały znowu tym samym, ale i zapachami cygar i neutralizujących je kadzideł, widokiem rozgorączkowanych ludzi, obserwujących ekrany maszyn, ręce krupierów, stosy żetonów na stołach. Znowu porażało bogactwo i coś jeszcze.

W drodze powrotnej wśród stołów i jednorękich bandytów kradnących miliony z portfeli niedoszłych bogaczy, moje zaciekawienie upadło, a wzrosło zmęczenie. Coraz bardziej zmęczony odwiedziłem kasyna w kilku innych hotelach i znowu spotkałem bogactwo, którego żaden wielbłąd by nie udźwignął, a mimo szeroko otwartych oczu, nachodziło mnie coraz większe znużenie.

Czy tylko ja byłem zmęczony oglądaniem cudzego bogactwa? Nie. Wśród obserwowanych tam bogaczy, lub marzycieli, którzy chcieli się nimi stać, nie zauważyłem kogoś wyraźnie szczęśliwego, tak do głębi szczęśliwego. Byli zmęczeni, coś w środku nich było znudzone i wyczerpane. Pokazywały to oczy. Co prawda odbijał się w nich pieniądz, żetony, gorączka – podniecenie, chwilowa przyjemność, u niektórych rozpacz, upadek, ale nawet wśród wygranych, nie było takiego entuzjazmu, jak wiosną u kosa śpiewającego w moim ogrodzie. Tak to widziałem.

Obserwując ludzi zadawałem sobie jedno pytanie: Dlaczego marzyciele nie zaglądają w dusze tych, którym zazdroszczą bogactwa? Przecież takie spojrzenie skróciłoby ich męki … No cóż, każdy musi sam doświadczyć drogi, no cóż …

Szukałem czegoś, co by mnie – „dzikusa” z puszczy naładowało energią, tak jak mnie ładuje marsz lub bieg przez las, ale mimo wszelkich możliwych, najczęściej kosztownych propozycji, żadna z nich mnie nie zainteresowała. Wszystkie były sztuczne, wymyślone przez człowieka i męczące. Coś mnie gdzieś w środku odpychało od doświadczania świata rozrywki na żywo. Nawet tryskające świetliście Vivaldim, Bachem, czy Sinatrą wielkie fontanny nie wzbudziły zachwytu na dłużej, nie dodały mi energii, mimo połączenia muzyki, z ruchem i zmieniającą w jej rytmie kształt i kolor, wodą.

Zastanawiałem się nad tym bogactwem, dlaczego mnie nie pociąga, nie zwala – jak innych – z nóg?

No, dlaczego? Bo było z zewnątrz, a moje prywatne duchowe, igielne ucho nie wpuszczało go środka. Nie o to chodzi, że w ten sposób nie mogło się stać moje, ale o to, że męczyło, że pieniądze, władza, sukces, wrażenie bycia bogatym nie unosiło w powietrze, wręcz przeciwnie, czyniło ciężkim. W żaden sposób takie bogactwo nie wzbogacało mego serca, a tym bardziej duszy.

Trzeciego dnia pojechałem do odległego o 200 czy 300 km Wielkiego Kanionu. Gdy tylko ujrzałem ten ogrom, tę głębię poczułem się lżejszy, wypoczęty. Cieszyło się me serce, a tym bardziej dusza - poleciały razem z ptakami wzdłuż i wszerz, ciało za nimi, mimo, że tylko w wyobraźni, to czułem się jak ptak. Tu natura czyniła mnie bogatym.

I co na to moje prywatne ucho igielne? Zadziałało w drugą stronę. Nie wpuściło niczego, wręcz przeciwnie wypuściło innego rodzaju bogactwo – to wewnętrzne i lepiej się poczułem, lekki, wypoczęty, świeży, latający, błogi.

I zrozumiałem: to co sztuczne, stworzone ludzką ręką, chciwością, chęcią władania i dominowania nad innymi, jest bogactwem materialnym, zewnętrznym. Obciąża, męczy, nie uszczęśliwia na trwałe, nie przechodzi przez ucho igielne i w chwili śmierci wszystko to zostaje przed bramą. To, co z natury, choćby las, puszcza, góry, Grand Canyon, łąka, motyl, wzbogacają od środka, a człowiek tym bogaty obdarowuje szczodrze, choć ręce ma puste. Jego szczęście i bogactwo się czuje - choćby był żebrakiem. Ono bije od niego mocniej niż wszystkie światła Las Vegas.

Można się bogacić zewnętrznie, albo być bogatym wewnętrznie. Ten pierwszy może się bogacić całe życie i mieć cały świat i nigdy nie będzie wystarczająco bogaty, ten drugi czuje się bogaty, choć nie ma nic i niczego nie potrzebuje, wędruje dla radości wędrowania.

Jakiego rodzaju bogactwo ja wybrałem? Nic nie wybrałem, wiem jedno, że zewnętrzne bogactwo mnie męczy – może, dlatego, że nie jest moje, nie pociąga mnie, brakuje mi energii na jego zdobywanie.

Teraz i tutaj mam niewiele, cieszę się tym, lecz gdy zobaczyłem ptaki nad kanionem, gdy stałem 1600 metrów ponad płynącą w dole Colorado, to czułem, że i żebracza miska to zbytek.

Długo stałem pod wiatrakami oparty o rower. Kręcące się ich śmigła przypomniały mi lot do Nevady, do miasta hazardu, do miasta ludzi zakręconych na punkcie pieniędzy.

Obserwowałem pracę wiatraków i słuchałem ich rozmowy z wiatrem, a tu tego tematu ani centa, ani grosza. Lecz w końcu dotarło do mnie, że pieniądze, zewnętrzne bogactwo, świecące cacka zachodniego świata, ale i świecące nimi ludzkie oczy, żebracza miska, Wielki Kanion, łąka, to tylko symbole, to rzeczy, to pretekst do oglądania siebie: swojego serca i duszy.

Zewnętrzne bogactwo ma do spełnienia określoną misję, ma męczyć, ma prowadzić do cierpienia, by pomóc odkryć to wewnętrzne, ku któremu i tak podążą ci wszyscy, którzy przed uchem igielnym zostawią – przy końcu wędrówki - to wszystko, co nagromadzili. Zostawią, nie dlatego, że jakiś celnik ich ogołocił, lecz dlatego, że zrozumieli w końcu, które bogactwo się naprawdę liczy.

Przychodzi taki czas, gdy w końcu dociera do nas, że nikt nas przed igielnym uchem nie rozlicza z bogactw, sami się z tego rozliczamy, mamy swoje prywatne ucho igielne i tak naprawdę mierzy ono naszą dojrzałość, czyli zrozumienie siebie.


Piotr Kiewra