wtorek, 10 marca 2015

Bezinteresowność


- Dziadku, lubisz motyle? – zapytał Piotrek.
- Lubię. – odpowiedział krótko dziadek.
- Za co je lubisz?  
- Za to że są.
- A lubisz ptaki? – pytał dalej chłopak.
- Tak.
- Za co?
- Bo istnieją.
- A nie za to, że tak pięknie śpiewają? – Piotrek udał zdziwionego.

- Kocham je za to, że są i że są inne niż motyle, niż drzewa, niż chmury. Gdy na nie patrzymy widzimy piękno tego świata, jego różnorodność. Gdybym je kochał za coś, to bym je wyróżniał, porównywałbym z innymi. Jedne bym cenił za umiejętność latania, czy śpiewu, a pozostałych właśnie z tego powodu nie doceniałbym. Ptaki mają swoją misję, motyle swoją, słońce, drzewa i chmury swoją. Każda z tych rzeczy, każde z tych istnień jest jedyne w swoim rodzaju, coś wnosi do świata, więc jest częścią całości. Nie mogę nie kochać najmniejszych robaczków, czy jakiejś kropli wody w oceanie, tylko dlatego, że są inne, że jest inna. Nie wyróżniam, nie oceniam, kto i co jest bardziej przydatne, bo tego nie da się ocenić. Więc kocham wszystko za to, że jest i kocham właśnie za to, że jest takie jakie jest. – wytłumaczył dziadek.


- A czego nie lubisz? – pytał nadal, bo nie mógł uwierzyć, że można kochać wszystko.
- Nie ma takiego stworzenia, nie ma takiej rzeczy. – odpowiedział spokojnie.
- Ależ dziadku … Czy to znaczy, że kochasz wulkany i huragany? – z niedowierzaniem kontynuował chłopiec.

- Tak. Skąd by się brała żyzna gleba, góry i doliny, gdyby nie wulkany, trzęsienia ziemi? Kto rozkołysałby ocean, rozniósłby chmury po niebie, deszcz po polach i lasach, gdyby nie wiatr? Kto nauczyłby się budować mocne domy, gdyby nie huragan, jakie byłyby drzewa, jaka byłaby trawa, gdyby huragan nie nauczył je jak zadbać o własne bezpieczeństwo? – odpowiadał cierpliwie dziadek.

- A czy to znaczy, że lubisz też złodziei i złych ludzi, że lubisz brzydotę? – Piotrek nadal szukał słabych punktów w dziadkowej filozofii.

- Tak, lubię. Bo skąd wiedziałbyś, co to jest uczciwość, dobro i piękno, gdyby nie złodzieje, gdyby nie źli ludzie, gdyby nie brzydkie rzeczy. W brzydocie też jest piękno, to jest innego rodzaju piękno, tak samo jak zło, jest drugą stroną dobra. Dziękuję za doświadczanie zła, nieuczciwości, brzydoty, bo dzięki nim kształtuje się moja wrażliwość, moja akceptacja, moje współczucie. Dzięki złu, które dostrzegam staję się lepszy. Dzięki złodziejom i nieuczciwym ludziom, staję się bardziej uczciwy, dzięki brzydocie, którą obserwuję dostrzegam też własną i zmieniam się, staram się poprawiać to co brzydkie. Odkrywając dobro, uczciwość, piękno w sobie, pomagam w tym światu.
Cieszę się ze wszystkiego, bo dzięki temu się rozwijam.

Dzięki temu uczę się bezinteresowności. Dostrzegam walkę i grę, pragnienia, dążenia, zabiegi, by coś zyskać i akceptuję tych walczących, grających, pragnących, bo przez to rozumiem, czym jest bezinteresowność.

Kochanie wszystkiego i wszystkich za to że są, że istnieją, to właśnie bezinteresowność.

- Czy lubisz też pijaków? Tak, wiem, lubisz, bo dzięki nim doceniasz swoją trzeźwość. – Piotrek zadał pytanie i sam na nie odpowiedział, okazując tym zrozumienie dla mądrości dziadka.

Potem długo rozważał to, o czym z dziadkiem rozmawiali i w końcu uznał, że o ile mniej będzie potrzebował słów, ile zaoszczędzi czasu, o ileż więcej w życiu zrozumie, ile dobrego więcej zrobi, o ile mniej krzywd wyrządzi, i o ile będzie miał łatwiejsze i lepsze życie, kochając wszystko i wszystkich. O ileż będzie piękniejszy i lepszy świat, gdy nie będzie oceniał i wyróżniał, gdy zaakceptuje wszystko takie jakie jest.

Postanowił, że od tej pory będzie się uczył od dziadka kochania wszystkiego i wszystkich - będzie się uczył bezinteresowności.


Piotr Kiewra  

niedziela, 8 marca 2015

Sens cierpienia

- Wietrze, kocham, lecz cierpię. Dlaczego? – zapytał człowiek.
Odpowiedział mu wiatr:

- Każdy, kto jest bliski prawdziwej miłości cierpi. Ty jesteś bliski. Bez cierpienia nie odkryłbyś jej. W prawdziwej, bezinteresownej miłości ty znikasz, nie masz imienia, tak jak słońce i wiatr nie mają imienia. Gdy znika kochający, zostaje tylko miłość. Ten, kto pozostaje bez imienia staje się miłością. Taka miłość jest największa.
Gdybyś złożył głowę na łonie twej kobiety, nie byłbyś dzisiaj tutaj, gdzie jesteś, nie byłbyś blisko prawdziwej miłości. Nie byłbyś gotów na taką miłość.

Cierpisz, by nauczyć się kochać, by stać się miłością i by … przestać cierpieć.

Taki jest sens cierpienia. – skończył wiatr. Dotknął człowieka czule swoim powiewem i zostawił go samego.


Piotr Kiewra

Gdzie jesteś mamusiu?

W swoim tajemnym pamiętniku napisała historię swojej mamuni. Podjęła decyzję, że nigdy nikomu tej historii nie opowie: ani córkom, ani wnuczkom, nikomu. Nie może im przekazać swojej karmy. Jest odpowiedzialna za nie, tyle włożyła wysiłku, tyle pracy, tyle ciężkiej drogi życia pokonała, tyle wycierpiała, że nie może choćby odrobiny tego oddać komukolwiek. To jest właśnie jej odpowiedzialność, coś czego nie było u jej mamy.

Ta część życia byłą wyjątkowo brzydka, choć to, co brzydkie było ukryte, zepchnięte na margines, wyparte, pochowane do szuflad, których nikt nie mógł na zewnątrz zobaczyć, choć i tak ludzie widzieli, bo alkohol jednak wyciekał z nieszczelności szuflad i cała gra pozorów szła na marne. Były piękne chwile, lecz to tylko pozory, pod spodem była brzydota, nieszczęście.

Karma? Skończy z nią, choć to trudne, bo ona jest częścią nas, jest gdzieś zakotwiczona, i dopóki nie jesteśmy wszystkiego świadomi, dopóty nie znamy siebie tak do końca, to jest, tkwi w nas, niesiemy ją i rozdajemy następnym. Robimy to nieświadomie, nie mamy złych intencji, ale to idzie za nami, jak zapach – odór idzie za gnijącym, rozkładającym się mięsem.

Kilkunastoletnie terapie, książki, duchowe wsparcie od ludzi spowodowały, że szuflady zostały opróżnione, wybaczyła, pokochała mamunię, zaakceptowała ją jako twórcę tej brzydoty, i przede wszystkim wzięła za siebie odpowiedzialność. Już nie mogła zrzucać winy na kogokolwiek, bo to byłoby dalszym rozsiewaniem nasion czegoś, co nie mogło być już nawet wspomnieniem. Na tym polega odpowiedzialność: definitywny koniec z ocenianiem, z obciążaniem winą, koniec z pytaniem siebie samej: dlaczego?

Jak trudno jest zapomnieć, jak trudno jest przestać zadawać to pytanie, jak trudno jest nie rozczulać się nad sobą, jak trudno jest przestać być nieszczęśnikiem? Jak trudno jest przestać obwiniać, jak trudno jest wziąć odpowiedzialność, jak trudno wybaczyć, jak trudno pokochać kogoś, kto nie kocha siebie, lub nawet siebie nienawidzi i nienawidzi życia, ludzi, nawet swoich bliskich? Tylko ona to wiedziała.

Historia mamuni to rozliczenie, to oczyszczenie, to „Zero ograniczeń”, to koniec walki z wypieraniem, z pozorowaniem porządku w szufladach, to przejęcie całej odpowiedzialności na siebie, a wraz z mantrami: „przepraszam, wybacz mi proszę, dziękuję, kocham cię”, pozbywała się stopniowo lęku. Przyjęła kierunek marszu, w którym już nie idzie tam, gdzie mamunia, zgubiła jej ślady, przestała współczuć, a zaczęła współodczuwać. I z tego współodczuwania wyrosło najważniejsze: pokochać, nauczyć się kochać, odkryć czym jest prawdziwa miłość: do bliskich, do ludzi, do świata, do siebie.

To była wielka przemiana: współczucie było złe, płytkie, dotyczyło przyziemnych spraw, dziejących się wydarzeń, widzianych ludzi, a przede wszystkim postaci mamy, jej fizycznego bólu, jej fizycznego i psychicznego upadku, współodczuwanie wielkich: dotyczyło serca i duszy. Tak dotyczyło serca i duszy jej mamy, a tam było piękno, dobro, miłość, wrażliwość, nie to co widziała na zewnątrz, w postawie, w czynach i słowach swojej mamusi. Współczucie to nie miłość, to tylko obserwacja i idące za tym cierpienie, a przede wszystkim bezsilność. To ocenianie i zrzucanie odpowiedzialności, współodczuwanie to świadomość prawdy, to dostrzeganie tego, że są dwie strony medalu, tego, że ta brzydka jest widoczna i że nie jest prawdą, całą prawdą.

To była wielka zmiana. Od tamtego momentu było łatwiej, zaczęły znikać strach i cierpienie. Nie przyszło to łatwo. Trzeba było walczyć, doświadczać kilkadziesiąt lat, czasem trzeba było powracać, by ujrzeć kolejne śmieci, by chwycić za miotłę i je wymieść. Tak, zawsze wracały wtedy wspomnienia, ale jak można wymieść stare śmieci, bez spoglądania na nie, bez wyciągnięcia ich z zakamarków. Musiała przez to przejść.

Tak, bez pokochania siebie, bez poczucia szczęścia, bezwarunkowego szczęścia nie jest możliwe porzucenie karmy. Tak samo niemożliwe, gdy nie pokochamy i nie wybaczymy najważniejszym beneficjentom tej miłości, tym, którzy nas unieszczęśliwiali.
To zrozumiała. To czuje.

Ten pamiętnik to ostatni świadek, to powiernik jej tajemnic, to rzeka oczyszczenia, to święta rzeka, do której docierają spalone szczątki wszystkiego co mogło przechowywać jakiekolwiek wspomnienia. Ten pamiętnik to koniec, to wyzerowanie umysłu, serca, duszy, to początek harmonii. To wreszcie przemiana strachu w miłość. To nowe życie, nie tylko dla niej, ale dla następnych, dla jej dzieci, dla jej wnuków. To wolność, to zupełnie nowe uczucie, którego do tej pory nie było.

Historia mamusi? Nie, już nigdy nie będzie jej opowiadać, ale swojej historii nie może nie opowiadać, bo ta się dzieje. Opowiada ją dla pamiętnika, czasem dla swojego duchowego mistrza. Ale to pamiętnik jest świadkiem, świadectwem jej rozwoju, jej przemiany, jej dorastania, pojawiania się głębokiego rozumienia i przemiany smutku w radość, przemiany od cierpienia w cieszenie się życiem, przemiany strachu w miłość, współczucia we współodczuwanie, przemiany z obwiniania w przebaczenie. Dzięki temu brzydota stała się pięknem, każda brzydota taka się stała. Właściwie brzydota znikła zupełnie, a nawet to dzięki brzydocie odkryła głębokie, prawdziwe piękno.

Historia mamy, to jej własna historia. Lecz nie musi jej opowiadać, nie chce, bo po co. Każdy człowiek ma swoją własną i to dzięki trudnym kartom tej historii staje się inny, lepszy, odkrywa prawdziwego siebie. Z jej historii może się uczyć ona sama, nikt więcej, każdy musi nieść swój krzyż sam, każdy człowiek musi doświadczyć, by zrozumieć i o zrozumienie tu chodzi. O nic więcej. A to zrozumienie objawia się miłością, bezwarunkową, bezinteresowną, głęboką, duchową miłością. Miłość to nie tanie współczucie, miłość to bycie razem z kimś, w jego sercu, w jego duszy, współodczuwanie drugiego człowieka. Ale współodczuwanie prawdy, a nie zewnętrznych okoliczności, współodczuwanie całości marszu, a nie pojedynczych kroków. To wielka wartość. Dla tego odkrycia warto żyć.

Od kiedy pamięta twarze mamusi i tatusia? Od kiedy pamięta jakieś fakty ze swego życia? Nie wie. Ale pamięta kiedy pojawił się strach. On był pierwszy. Tego jest pewna. Bała się krzyku taty, jego złości, jego razów wymierzanych mamie. Pamięta strach mamy, krzyk mamy, jej płacz. I pamięta swój strach, swój krzyk, swój płacz, bo krzyczała ze strachu razem z mamą, razem płakała, razem uciekała. Rosła, ale rosnąc rosła też w niej siła strachu i powodowanego strachem krzyku, rosła ilość wylewanych łez.

Dziewczynka uczyła się prosić, odważyła się by prosić: - Tatusiu,  nie bij mamusi, proszę, proszę! Jak dramatyczne było to wołanie, pamięta do dziś.

Była małą dziewczynką, bo 5 lat to mało lat, ale na tyle dużo by pamiętać swój własny strach, by pamiętać strach mamusi. Na tyle dużo by identyfikować i współodczuwać to co czuła mama.
Dziewczynka była ukochaną córusią tatusia i gdy był trzeźwy nosił ją na rękach, szanował też mamusię. Ale obie z mamą z niepokojem oczekiwały powrotu taty do domu: - Czy przyjdzie trzeźwy, czy pijany?

Były też piękne chwile, były święta, prezenty, były wspólne, rodzinne zabawy, letnie spacery i gry na podwórku, sanki na których siedziała, ciągnione przez oboje: tatusia i mamusię. Tak, były chwile pełne miłości, ciepła, ale to właśnie dzięki takim chwilom, najbardziej potęgowała się tęsknota do normalności, do obrazu taty i mamy wtedy zapamiętanych. Ale takich chwil było coraz mniej.

Co się stało? Co się zagubiło w nich? Te pytania, to już pytania z zupełnie innego czasu, z innego etapu życia dziewczynki. Później, znacznie później, poznała odpowiedź, ale w dzieciństwie pomimo poszukiwań, było to tajemnicą.

Zalękniona dziewczynka często szukała ciepła i bliskości u mamy. Ta głaskała ją po główce, łagodziła dobrym słowem, przytulaniem, opowieściami, bajkami o Kopciuszku, Calineczce dziecięcy strach. Dziewczynka szukała i znajdowała u mamy bezpieczeństwo, ciepło, słuchała bicia je serca. Na kolanach mamy, w jej ramionach, blisko piersi i serca znikały lęki, pojawiał się uśmiech, znikało dygotanie jej ciała. Mamusia ocierała córce łzy, a ta czuła się szczęśliwa i niczego więcej nie pragnęła, tylko by takie chwile jak te, trwały jak najdłużej.

Lecz nie trwały wiecznie. Tata przychodził pijany coraz częściej. Coraz częściej pojawiało się więc u dziewczynki drżenie całego ciała, złe sny, nerwowość.

I nagle – pewnego dnia tata umarł. Tata odszedł, ale strach nie zniknął.

Mama zmieniła się. Łzy z powodu strachu, zastąpiły łzy z powodu żalu. U dziewczynki oprócz tych pierwszych łez, pojawiły się też łzy współczucia. Mama mniej przytulała dziewczynkę, stała się, inna. 

Pojawiły się w niej rzeczy, których wcześniej nie było: złość, smutek, obojętność. To one spowodowały, że po raz pierwszy dziewczynka zadała sobie pytanie: - Gdzie jesteś mamusiu?

Pojawiły się ucieczki: więcej obojętności, alkohol, mężczyźni, smutek, obwinianie.
Wtedy dziewczynka trafiła do babci, u niej znalazła po raz pierwszy spokój, ciszę, uporządkowane życie. 

Babcia nauczyła ją zasad, modlitwy, ufności, gdzieś schował się strach, jednak od czasu do czasu wracało pytanie: Gdzie jesteś mamusiu? Choć babcia przytulała dziewczynkę, była najlepszą, najcieplejszą istotą jaką można było sobie wyobrazić, jednak dziewczynka nie mogła zapomnieć mamusinych kolan, mamusinej bliskości.

U babci pojawiły się też aniołki. Pojawiły się w modlitwach i pojawiły się w marzeniach o życiu bez krzyku, płaczu, smutku, bez strachu, ale za to życiu pełnym miłości.

One stały przy niej rano, gdy się budziła, we dnie i przede wszystkim, gdy zasypiała oraz w nocy. Od tej pory, mimo, że dojrzewała, stawała się coraz silniejsza, to aniołki stały przy niej, za nią, chowały się lub wręcz przeciwnie, eksponowały się to w ludzkich postaciach, w jej przyjaciołach lub małych porcelanowych figurkach, które zaczęły do niej trafiać jedna po drugiej, to na okno, na ścianę, na półkę.

Dostrzegała je w słuchanych piosenkach, w swoich córkach, w oglądanych filmach, ale też w jej sercu, przede wszystkim w sercu, to one były jej siłą, to z nich brała się ufność, to one nauczyły jej ufności do życia, do ludzi. A z ufności brała się odwaga, miłość, odpowiedzialność, wolność, poczucie bezpieczeństwa.

Lecz wtedy gdy ją zabierano, gdy mamusia zabrała ją na stałe od babci jeszcze tej ufności nie było. Wtedy to dla kilkunastoletniej dziewczynki nadszedł najtrudniejszy czas. Wtedy to codziennością stało się pytanie „dlaczego?” To pytanie i brak na nie odpowiedzi, zasmucało, doprowadzało do drżenia ze strachu, to ono sprowadziło na nią tęsknotę, za taką mamusią jak kiedyś. To od tego momentu pytanie „gdzie jesteś mamusiu?” stało się życzeniem, by wszystko wróciło do normy, a nie wracało i było coraz gorzej.

Dziewczynka stała się świadkiem upadku, coraz częstszych ucieczek swojej mamy, w alkohol, w obojętność, w ramiona wielu mężczyzn. Stała się świadkiem brzydkiego życia. Najgorsze było dla niej: widzieć i nie móc nic zrobić. Bezsilność.

Zaczęła więc pracować, sprzątać, prać, opiekować się siostrami, domem, mamusią. Uczyła się życia, uczyła się kobiecych, domowych czynności, stała się w tym dobra, dogoniła w tym mamusię, a mama była w tym twardą i konsekwentną nauczycielką.

Dzień za dniem, tysiące dni, brzydkich dni, dziesiątki tysięcy brzydkich rzeczy, a przy każdej z nich to samo pytanie: Gdzie jesteś mamusiu?

Owszem mamusia wracała. Potrafiła być dobra, współczująca, wrażliwa. Potrafiła się dzielić, rozdawać rzeczy, majątek, ale w końcu pojawiła się bieda i kolejne ucieczki.

Dzięki tym powrotom, dziewczynka zachowała nadzieję, ufała, że przyjdzie taki dzień, iż mama powróci, przestanie być obojętna, będzie jak kiedyś.

Trwała w nadziei, gdy dorosła już całkiem, mimo, że wyszła za mąż i poświęciła się swojej rodzinie. Współczucie i nadzieja kazały jej wracać, mimo, że mieszkała już daleko, że urodziła się córka, ale w każdej wolnej chwili jechała, by pomagać, by współczuć, by nadal poszukiwać „tamtej” mamusi. Tych wyjazdów, tego identyfikowania się, tego współczucia, tego oczekiwania by nadzieja  się ziściła nie mógł zrozumieć jej mąż, nie miał tyle cierpliwości by wytrwać razem z nią, by jej w tym pomóc. No i doszedł kolejny ból.
Ale też paradoksalnie wtedy zaczęła się stawać coraz silniejsza. Sama wraz z córkami, z reklamówką najpotrzebniejszych rzeczy zaczęła budować swój nowy świat, oparty na jej własnej sile, na coraz większym rozumieniu siebie, ludzi świata. To od tej pory jej kroki stały się szybsze, i zaczęła się wspinać coraz wyżej. 

A każdy krok w górę, mimo, że bolał w ciele, w nogach, w rękach, które trzeba było urobić po kres możliwości i wytrzymałości, bolał w głowie, to jednak ujmował tego cierpienia w sercu i duszy. Smutek ustępował, depresja też.

Zaczęło znikać pytanie: Gdzie jesteś mamusiu? Im mniej oczekiwała od swojej mamy, tym bardziej stawała się mamą, silną, dobrą mamą dla swoich córek. I wtedy przyszło światło: na tym polega odpowiedzialność. 

Zostawić swoją mamę, jej życie dla niej samej, owszem pomagać, współodczuwać, łączyć się duchowo – kochać, ale nie identyfikować się. Nie jest przecież swoją mamą, jest jej córką, która to dzięki temu co mama jej dała, nauczyła się żyć, stała się tak silną, wolną, stojącą mocno na nogach, potrafiącą żyć i znosić ból kobietą, matką. Stała się silnym człowiekiem. Na tyle silnym, by karma przekazana przez mamę, ta brzydota życia, nie powtórzyła się w jej życiu, by ten „narkotyk” nie zadziałał.

Wtedy zobaczyła inną mamę, taką jakiej szukała. Ona cały czas taka była, dobra wrażliwa, kochająca, obdarowująca, bliska. Tak, cały czas była bliska i będzie taką, gdziekolwiek jest i będzie.  
Córka odkryła, że gdy patrzy sercem i duszą na matkę, to widzi serce i duszę swojej mamusi, widzi prawdę o niej.

Po co to wszystko? Po ten cały ból, to cierpienie, ta nadzieja, to oczekiwanie, to poszukiwanie? Tak, tylko po to by zrozumieć, w czym jest istota życia. Trzeba natrudzić się przy wspinaczce, by z góry spojrzeć na wszystko, a to spojrzenie przynosi ukojenie. Trzeba rozchmurzyć własną duszę, własne serce, by dojrzeć inne dusze i serca i dojrzeć treść każdego serca, każdej duszy – miłość.

Istota życia, to miłość. Długo szukała odpowiedzi na pytanie: Gdzie jesteś mamusiu? A to pytanie było poszukiwaniem nie mamusi, lecz poszukiwaniem miłości.

Tak, tak, tak.

Tak, każdy człowiek ma swoje pytanie, które go prowadzi ku miłości, w jej przypadku ono było takie. Dzięki niemu doszła do sedna.

Tak, swoją historię odkrywania prawdy może opowiadać, historia mamusi niech pozostanie tajemnicą pamiętnika.

Piotr Kiewra

czwartek, 5 marca 2015

Trzy miłości

Dopóki nie jesteś przebudzony, twoja miłość jest snem.

Nigdy nie wierzyła wróżbom Cyganek, innych wróżek, horoskopom. Przy okazji andrzejek, lania wosku, czy układania kart traktowała to jako zabawę. Nie wierzyła, zresztą tak samo jak w wygrane w totka, czy w otrzymanie czegoś za darmo od życia. Wg niej na wszystko trzeba było zasłużyć ciężką pracą. – Nie ma żadnej karmy! Są tylko nasze wybory! Jesteśmy kowalami swego losu! Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz! – często powtarzała.

Dzieciństwo wywarło wielki wpływ na dużą część jej życia. To co wtedy przeszła, kim była i kim chciała się stać, poparte ciężką pracą nad sobą, sprawiło, że dzisiaj była inną osobą: wolną, nie obciążoną przeszłością, cudzymi przekonaniami, pełną wiary, otwartą. Wierzyła, że taką jest: otwartą, ufną, kochającą, pełną radości, optymizmu. Jednak parę pytań zostało bez odpowiedzi, gdzieś czaił się jeszcze jakiś lęk, bo smutek powracał.

Mocno stała na swoich własnych nogach, nie poddawała się wpływom. Zawsze miała własne zdanie, nie zawierała żadnych kompromisów. Nie robiła niczego wbrew sobie, swojemu systemowi wartości. Wierzyła sobie, mimo, że słyszała od wielu osób, często zupełnie inne opinie na swój temat: o tkwiącym w niej strachu, o zamknięciu, o murach ją otaczających, egoizmie. Jednak najbardziej bolał ją zarzut, że nie potrafi kochać. Często powtarzali go mężczyźni, którzy – tak twierdzili – pokochali ją, a ona nie potrafi odwzajemnić tego, nie potrafi, albo nie chce im tego oddać, nie potrafi się zaangażować. Prawda, że było tych mężczyzn całkiem sporo. Wzbudzała w mężczyznach jakieś niezrozumiałe dla niej pożądanie i odpowiadała im: jesteście wszyscy tacy sami, myślicie tylko o jednym … i nie kończyła, chyba, że któryś z nich domagał się rozwinięcia. Wtedy szczerze wyłuszczała co ma na myśli. Z tym właśnie kojarzyła swoją otwartość: że potrafi powiedzieć co myśli, że ma odwagę to zrobić, że nie boi się niczego stracić, że przy takich okazjach sprawdzają się prawdziwi przyjaciele.

A ona wierzyła, ufała, że potrafi kochać. Nieważne co twierdzą inni, ona kocha i wie co to jest miłość. Nie tylko wie, ale rozdaje jej mnóstwo wokół. To nic, że niektórzy tego nie czują – może to oni nie wiedzą, czym jest miłość, może oczekują czegoś od niej, a ona nie rozdaje niczego tym oczekującym, ona po prostu kocha bezinteresownie, tak samo bezinteresownie jest przyjacielem i kocha swoich przyjaciół. Nie musi tego okazywać, nie musi tego mówić. Po prostu kocha i już. Jeśli ktoś tego nie czuje, to jego problem.

Zawsze dobrze czuła się wśród sporo starszych od siebie ludzi. Tłumaczyła sobie to tym, że jest dojrzała, bardziej dojrzała, ze względu na swoje życiowe doświadczenia i właśnie dlatego lepiej się czuje wśród starych, dojrzałych ludzi. Starsze kobiety, wg niej, nie były już zazdrosne o jej powodzenie wśród mężczyzn, a mężczyźni zamiast patrzeć na nią jak na obiekt seksualny widzieli w niej więcej głębi, potrafili docenić jej inne przymioty, nie tylko ciało.

Tak jak każda kobieta kochała swoje ciało, z tym, że w odróżnieniu od większości innych kobiet konsekwentnie o nie dbała. Nie tylko o dietę, ale i wszechstronny ruch: chodziła na siłownię, na której potrafiła z wielką pasją ćwiczyć przez co najmniej dwie godziny. Uwielbiała biegać, póki kolana jej na to pozwalały. Gdy odmawiały posłuszeństwa chodziła intensywnie z kijkami. Mogła chodzić godzinami, kilometrami nawet w deszczu i burzy, po śniegu i w zimnie. Kochała to.

Kochała też taniec i często rankami, gdy w domu nikogo nie było, włączała głośno muzykę i tańczyła sama ze sobą przed lustrem. Właśnie przed lustrem najbardziej dumna była ze swego ciała. Nikt więcej nie musiał doceniać jej szczupłej i zgrabnej, kobiecej sylwetki, by się dobrze czuła. Kochała swoje ciało, ale nie lubiła, a nawet ją irytowały komplementy na temat jej ciała, jej seksualności, szczególnie od mężczyzn. Od razu zapalały się w niej jakieś światełka: - Acha, oni coś ode mnie chcą. Prawią komplementy, bo czegoś oczekują. Nie kupicie mnie. Ja nie jestem na sprzedaż. – Jej ciało było dla niej, było jej świątynią i dlatego sprawiało jej przyjemność dbanie o nie. Ono odpłacało jej za to samopoczuciem, kondycją, sprawnością, zdrowiem. Było jak kwiat wiosną, jak wiecznie kwitnący, piękny kwiat. Ona jak ogrodnik, traktowała je z czułością, a ono - mimo upływu lat - było coraz piękniejsze.

Uwielbiała samotne wycieczki rowerowe, szczególnie wiosną, czy w pełni lata. Potrafiła wtedy odważnie zapuścić się w dalej oddalone od miasta tereny, poszaleć pedałując ostro, gdzieś wśród podmiejskich ogródków, albo jeszcze dalszych łąk, czy leśnych ostępów. Czuła się wtedy wolna. Pędziła na rowerze z rozwianymi włosami, oddychając wolnością i świeżym powietrzem pełną piersią.

Wiatr dyrygujący orkiestrą natury sprawiał, że do jej uszu docierała cicha muzyka i rozpływała się łagodnie gdzieś w głębi niej. Tak samo pracowały jej inne zmysły i zapewniały ucztę dla jej wrażliwej duszy: to gdy wdychała zapachy łąkowych kwiatów,  to gdy widziała mijane delikatnie poruszające się na wietrze drobne chabry  i całe pola rytmicznie tańczących, mocno czerwieniejących maków. Czerwień, błękit, zieleń, tysiące innych kolorów, słońce i jego światło, cień, ciepło, delikatny dotyk wiatru i powietrza, słodkie i intensywne zapachy, sprawiały, że chciało jej się żyć, cieszyć tym co słyszy, widzi i czuje. Cieszyła się sobą, przyrodą. Czuła wtedy chyba najbardziej wieź z tym, co ją otacza. Właśnie w takich chwilach czuła się ważna, kochająca i kochana.   

Błogość wokół niej i wewnątrz niej.

Tego uczucia starczało jej na długo. Gdy tylko zdarzyło się jej poczuć źle, gdy dopadał ją stres, od razu spontanicznie chwytała kijki, lub siadała na rower. To rytuał, który budował jej poczucie szczęścia, odmładzał, dodawał energii i sił do konfrontacji z codziennością. Pomagało zawsze.

I tak było dzisiaj. Po wyjątkowo ciężkich kilku dniach, z gdzieś nagromadzonym smutkiem, napięciami, złymi energiami wyprowadziła rower, dosiadła go i w kilka chwil znalazła się na drodze prowadzącej za miasto. Nie zastanawiała się gdzie jedzie. Nie miała żadnych postanowień, po prostu jechała gdzie oczy i nogi poniosą, aby szybciej i dalej, aby gdzieś gdzie spokój i cisza, gdzieś gdzie jej przyjaciele: kwiaty, trawy, drzewa, gdzie jej przyjaciel wiatr, gdzie jej aniołki: ptaki i motyle.


Dojechała do swojego ulubionego jeziorka połyskującego pomarszczoną wiatrem wodą, wśród pagórków obsypanych kwiatami: makami i chabrami. Położyła się na trawie, na szczycie, w słońcu, w pobliżu jej ulubionej kępy niskich sosenek. Poczuła ciepło na twarzy, nogach, brzuchu, ramionach. Lało się ono  na nią z góry, spośród płynących po błękicie, białych, lekkich, małych obłoczków ... 


Jechała, jechała wśród tych obłoków. Czuła na sobie pęd chłodzącego ją powietrza oraz delikatne, letnie, powiewy wiatru. Zapuściła się gdzieś daleko. Od dłuższych chwil jechała już nie tylko utwardzonymi drogami, ale gruntowymi, wśród zupełnie nieznanych dla niej kawałków świata. Przejechała sporo kilometrów poprzez lasy, łąki, minęła jeziora, wsie. Po pokonaniu dziesiątek zakrętów zorientowała się, że gdzieś się zagubiła. Widziała ludzi gdzieś z dala, jak i gdzieś bliżej, idących, jadących, grzebiących w ziemi na polach i w ogrodach.

Nie wpadała jednak w panikę. Nie był to jej pierwszy taki raz. Takie spontaniczne wypady zdarzały się jej już wiele razy. Nie bała się. Zawsze odnajdywała drogę i tym razem też będzie dobrze – tak się pocieszała.

W pewnej chwili zauważyła jednak, że w jednym z kół jest mało powietrza. Gdy tylko zsiadła z roweru i dotknęła opony, poczuła dreszcze: przebiła koło. To niedobrze. Jest daleko i co teraz?

Rozejrzała się dookoła. W pobliżu był tylko jeden człowiek, coś robił w polu. Podeszła do niego, lecz zanim o cokolwiek go poprosiła, on powiedział do niej:

- Tak, dziecinko naprawimy to. Nie martw się. – powiedział to tak spokojnie, tak pewnie, z tak delikatnym i przyjaznym uśmiechem, iż od razu spłynął na nią jego spokój, a ona podarowała mu swój własny uśmiech. Zastanowiło ją tylko to, skąd on wie o jej problemie. Nie zapytała jednak o to.

On pozostawił swoją pracę w ziemi, odłożył narzędzia, podszedł do leżącego w trawie roweru i wyciągnął zawiniątko, a z niego klucze i zestaw do klejenia dętek.

- Wiedziałem dziecinko, że przyjedziesz tutaj do mnie. Czekałem na ciebie. – powiedział. Ona potraktowała to jako żart, choć powiedział to jak najbardziej poważnie. Przyjrzała się przy tej okazji jemu uważniej. Był to staruszek, z długimi, siwymi włosami, sięgającymi mu do ramion. Jego głowę i część włosów zakrywał spory, słomkowy kapelusz.  Z daleka, sądząc po sylwetce, wyglądał dużo młodziej, wręcz młodzieńczo. Tylko jego twarz wskazywała, że był to mężczyzna przynajmniej siedemdziesięcio - może osiemdziesięcioletni.

On od razu przystąpił do naprawy koła. Zdziwiło ją jednak to, że posiadał specjalny klucz, przy pomocy którego można było je odkręcić. Jej rower nie był typowym, popularnym sprzętem, pamięta, że musiała odwiedzać specjalny warsztat w poprzedniej tego typu awarii. Tym bardziej dziwne było to, że ten klucz, w żadnym przypadku, nie mógł pasować do jego własnego roweru.

- Nie dziw się, naprawdę czekałem tu na ciebie. A właściwie było jeszcze inaczej, to ty szukałaś mnie. Masz do mnie sporo pytań, a ja mam dla ciebie odpowiedzi, których poszukujesz. Nie wierzysz mi? Nie szkodzi. – powiedział do niej. 

I tym razem nie uwierzyła, pomyślała sobie jednak o nim, że to wesoły staruszek, ze sporym poczuciem humoru. Całkiem sympatyczny starzec. Bił z niego spokój, jego oczy i twarz, pełne było uśmiechu, takiego mądrego prawdziwego uśmiechu pochodzącego prosto z serca, z duszy. Czuła się przy nim dobrze, bezpiecznie i wiedziała, że jej pomoże, lecz jego zapewnienia potraktowała jako żarty.

On kontynuował zagadkowo: - Zastanawiałaś się przed chwilą, ile mogę mieć lat a ja ci odpowiem, że o czterdzieści trzy więcej niż ty. Lecz to nieważne. Ty pojawiłaś się tutaj, by się dowiedzieć, czy potrafisz kochać, a ja ci powiem, że potrafisz, choć nie wiesz, jak prawdziwa, czyli trzecia miłość się objawia, jak się ją odczuwa. – tym razem, poczuła typowy dla siebie wstrząs, gdzieś wewnątrz niej, a za chwilkę to samo pojawiło się w ciele.

To ją zastanowiło, zdziwiło, zaskoczyło i poczuła, że ten człowiek nie kłamie, że …  - zapytała więc natychmiast: - Skąd pan wie, że ostatnio nurtuje mnie to pytanie? Skąd pan wie o moim istnieniu? Skąd pan wie, ile mam lat?

- To proste. To pytanie nurtuje wszystkich ludzi. Skąd o tobie wiem? Skąd cię znam? Na te pytania na razie ci nie odpowiem? Nie muszę odpowiadać, to zrozumiesz sama, gdy skończymy naszą rozmowę. – zakończył z uśmiechem, którego energia przelała się gdzieś w okolicę jej serca. Teraz już wierzyła i czuła, że ufa temu człowiekowi, że jest jej bliski, choć nie wiedziała dlaczego tak się dzieje.

- Trzecia miłość? A jakie są jeszcze inne miłości? – zapytała.

- Dobrze. Widzę - czuję, że jesteś gotowa, by usłyszeć ode mnie najważniejsze dla ciebie rzeczy.

Kochasz jak te maki, te które odwiedzałaś po drodze. One cię kochają, one kochają wszystko. Rozdają swoją miłość bezinteresownie. One po prostu kochają. Kochają i niczego nie oczekują, nawet wzajemności.

Mówię, że kochasz, choć jeszcze tak nie kochałaś, jak te maki, bo ludzie tak nie potrafią kochać. Nie potrafią, póki nie odkryją, że … potrafią. 

Ludzie nie wiedzą jak kochać, bo wydaje im się, że miłość to jakaś rzecz i że pojawia się, gdy jest jakiś obiekt tego warty. Teraz – w tej chwili – odkryłaś miłość polnych maków. W takiej miłości, kochasz tak bardzo, że obiekt lub obiekty twej miłości są tak ważne, jak ty. Ktoś kto cię tak kocha, akceptuje na wieki wszystko co w tobie, zło, dobro, strach, twoje lęki, twoją nienawiść, wszystko, co widać i czego nie widać, bo ten ktoś, kocha twą duszę, jest z nią połączony i kocha cię, bo tak naprawdę kochając ciebie kocha siebie samego, bo jesteś jego częścią. Jego duch widzi całe twoje dobro, całą twoją tajemnicę. 
Nie przeocz takiej miłości, bo to niezwykle rzadka miłość. Jeden na miliony tak kocha i to akurat ciebie i nie tylko ciebie, kocha też maki, drzewa, słońce, wiatr. Nie przeocz. Taki ktoś nie przestaje kochać, bo odkrycie takiej miłości sprawia, że staje się miłością a jej się już nie zapomina.

Pamiętaj, że tak kochający nie potrzebuje ciebie, więc jeśli kocha, a nie jesteś na miłość otwarta, to on odejdzie i będziesz musiała go odszukać, by się nauczyć tej miłości od niego. Wróci, bo to nieprzemijające połączenie, to duchowe więzy, żadne inne. To rzadka miłość. Ona nie zabiera wolności – wręcz przeciwnie, ona ją ze sobą niesie, ona uwalnia. Jedyne co powinnaś, to stać się odpowiedzialną. Tak, bo miłość to odpowiedzialność. Gdy jesteś otwarta, przyjmujesz, sprawiasz komuś radość i sama nią się wypełniasz. Nagle odkrywasz, że ją masz, że ona jest w tobie i że możesz się nią dzielić.
To jest miłość maków, słońca, wiatru, ziemi, wody. To miłość mędrców, to mistyczna miłość. Tylko mistrzowie ją odkryli i dlatego są mistrzami.

U przeciętnych ludzi w czystej formie nie występuje, jeśli się zdarzy to połączona, wymieszana z dwoma pierwszymi poziomami miłości. I dlatego by ją odkryć trzeba zapomnieć, oczyścić się z fałszywych miłości.

Jeśli się zdarzy, że pokocha cię ktoś tak, jak kochają polne maki – nie przeocz tego. Bądź otwarta, bo tylko wtedy ty staniesz się jak polne maki.
Nie przeocz, bo tylko taka miłość, tylko ktoś kto tak kocha, jest w stanie zaakceptować wszystko w tobie, wszystko. Nie spotkasz więcej kogoś, kto kocha jak polne maki. Pamiętaj. To cichy poziom miłości, miłość bez słów.

O dwóch pierwszych miłościach, nie warto specjalnie mówić, bo tak naprawdę to nie są miłości. 

Pierwsza to pożądanie, pragnienie posiadania czyjegoś ciała. Trwa to krótko i jest bardzo płytkie, ale najbardziej głośne, najmocniej wykrzykiwane i najwięcej przy tym obietnic, dużo krzywd i bólu. I dużo zastoju, dużo niewiary w miłość, nieraz trwające całe życie zagubienie, moc niezrozumienia. Trudno tu zrozumieć siebie i innego człowieka, bo zbyt nisko się jest, a trudno objąć wzrokiem świat z doliny.

Druga to zauroczenie. Kocha się kogoś, tak jak różę za jej piękno, za jej aromat, za jej niepowtarzalność. Kocha się za coś, czyli za przymioty umysłu, ciała, za wiedzę, za bogactwo, za piękne słowa, za sławę, znaczenie, styl bycia. To miłość poetów. Tacy ludzie mówią, że kochają, bo ich miłość jest w głowie, a taka jest fałszywa. Nie może być prawdziwa, bo jest wyrachowana, oparta na logice.  Kochasz kogoś za to, że jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo, standard, jakość życia, że jest intrygujący, ciekawy, inteligentny, wyjątkowy. To zauroczenie. Jeśli tak pokochasz, jeśli tak będziesz kochana, nie rozwiniesz się, nie odnajdziesz prawdy w sobie, nie dowiesz się kim jesteś, bo pokochałaś ego, bo ktoś pokochał twoje ego, a ego to fałsz, to pustka, to myśli i słowa, to rzeczy, coś co nie jest trwałe, coś co dzieli a nie łączy, coś co jest chwilowe, coś czego nie możesz ze sobą zabrać, gdy przestajesz istnieć. A miłość jest wieczna, tylko ona pozostaje, ona jest twoim światłem i cieniem, ona jest wszystkim, oceanem wszystkich dusz. Jeśli ją odkryjesz jesteś w oceanie, jeśli nie, póki jej nie odkryjesz pozostaniesz w drodze, pozostaniesz bez radości, w ciągłym niepokoju, cierpieniu, nieszczęściu, w ciągłej pogoni, pośpiechu, w ciągłym braku, w ciągłej żebraninie.

Miłość, która jest w głowie, to tylko miłość z nazwy. A w ten sposób kochają prawie wszyscy. Stąd tyle na świecie nieszczęścia, fałszu, cierpień, gorączkowości, chorób, oceniania, strachu. Stąd tyle słów. Im więcej słów tym mniej miłości, tym więcej strachu. Miłość nie idzie za słowami, ani nie idzie za czynami, ona jest.

Bezinteresowna miłość to miłość za istnienie, za bycie, to miłość maków. 

Nie jest nią pożądanie i nie jest zauroczenie. Pożądanie zdradza się zazdrością, zauroczenie słowami.

Lecz pamiętaj, jesteśmy ludźmi i póki nie wejdziemy na drogę zrozumienia, odkrycia prawdy, prawdziwej bezinteresownej miłości, to poszukujemy, błądzimy, kłamiemy, oszukujemy, krzywdzimy, obiecujemy złote góry.     

Celem życia jest rozwój, coraz większe zrozumienie, wzlatywanie na wyższe poziomy. Ktoś kto cię pożąda, lub jest tobą zauroczony nie przyczyni się do twego rozwoju. 

Tylko dzięki komuś kto pomoże ci odkryć swoje wewnętrzne światło, prawdziwą wielkość, świadomość, duszę, możesz wzrastać, rozwijać się, być szczęśliwą. I tak samo ty, jeśli nie pokochasz prawdziwie, nie pomożesz nikomu w rozwoju, skrzywdzisz, sprawisz cierpienie, coś zabierzesz, niczego nie nauczysz.

Jeśli się pokochacie oboje, to dla siebie nawzajem będziecie mistrzami, i jedno za drugim będzie podążać. Nie żyjesz po to, by się dorobić i po to by kogoś uszczęśliwiać, żyjesz po to, by się rozwijać. Możesz mieć tylko jednego mistrza, bo w innym przypadku rozproszysz swoją energię, pokłócisz się sama ze sobą.

Nie wierzysz we wróżby a ja ci dzisiaj wróżę, że pokochasz, że oddasz miłość temu który kocha cię najgłębiej, najciszej. Tylko przy kimś, kto cię tak kocha możesz się rozwijać w pełni, bo staniesz na rozdrożu, zagubisz się, zatrzymasz się, upadniesz.
99,9% kocha tak jak kochają różę, tworzą relację z powodu pożądania, albo zauroczenia. Jednak każdy musi przejść przez te fałszywe miłości, ale nie może w tym tkwić całe życie. Szkoda czasu, czas się rozwijać, czas podążyć za mistrzem i czas stać się mistrzem.
Przyjrzyj się polnym makom, to mistrzowie. Popatrz w słońce, w niebo, otwórz się na wiatr. Odkryj ich miłość do ciebie i do całości.

Weź do ręki kamień, przekaż mu swoje ciepło, naucz się miłości, obdarowywania na zimnym kamieniu. Pokochaj go z całej siły, całą mocą, całą sobą. Jeśli tak się stanie, poczujesz to, poczujesz radość z przepływającej przez ciebie energii. Poczujesz się otwarta, bo tylko otwarci potrafią przepuścić przez siebie energię miłości, bo ona płynie jak rzeka. Gdy to poczujesz, gdy tego się nauczysz na konkretnym obiekcie, prześlij ją człowiekowi, zacznij ją rozdawać wokół, bez ukierunkowania, rozdawaj bezinteresownie.
To daje wolność, uwalnia z więzów. Niczego już nie musisz, ani walczyć, ani pragnąć, ani poszukiwać. Tylko dawać, obdarowywać, być otwartym i pozwolić na przepływ. 

Po co przyszedłem? Dlaczego mnie poszukiwałaś?

Oto moja wróżba, oto moja podpowiedź: słuchaj swojego własnego głosu. Będziesz miała wiele wróżb, wiele głosów, nawet tych, którzy mienią się twoimi przyjaciółmi, lecz ty słuchaj swojej własnej mądrości. Nie słuchaj podszeptów, nie zmieniaj się, bądź taka jaka jesteś. Jeźdź rowerem, kochaj polne maki i pamiętaj: nie przegap. Twój mistrz może być bardzo zwykły, cichy, nieatrakcyjny. Ale poznasz go, bo pomoże ci w rozwoju. I w tym jego misja, ale ty pomóż jemu i w tym twoja misja.

Otworzy ci schody w górę, oświetli twoją drogę. Poznasz go po tym, że zaakceptuje cię taką jaka jesteś, w całej pełni. I będzie trwał. I przede wszystkim będzie. Będzie otwarty na ciebie, na wszystko co od ciebie. Jeśli przyjmiesz jego miłość sprawisz mu wielką radość, a ona spłynie też na ciebie, bo otwarcie się na miłość, to otwarcie się na radość.

Pomożecie sobie nawzajem wejść na wielką górę zrozumienia.

Ty potrafisz ją przyjąć. Wiem, bo przyjęłaś miłość polnych maków. Potrafisz, więc jesteś blisko. Tylko się otwórz. I nie przegap.
Ścigaj się z wiatrem, rozmawiaj ze słońcem, kochaj polne maki, lecz pamiętaj! Ty wspięłaś się już wysoko, więc nie wchodź drugi raz do tej samej rzeki. Już raz w niej byłaś. 

Oto moja wróżba, oto moja nauka, oto moja miłość …

I jeszcze najważniejsze, tylko dobrze zrozum to, co teraz powiem, dobrze się temu przyjrzyj, wpuść głęboko do siebie i zrozum to sercem! To naprawdę bardzo ważne, dlatego zrozum to. Poświęć na to więcej czasu, pomedytuj nad tym! Dobrze? A więc posłuchaj:

Nie idź za swoją matką! Nie idź przeciwko swojemu ojcu!

Przebiegł ją jakiś dziwny dreszcz, a te dwa zdania już wpadły gdzieś do jej wnętrza, jak do głębokiej studni. Coś nią wstrząsnęło i jakby znalazła się we wnętrzu tej studni, jakby w jakimś tunelu …

Poczuła na sobie lekki chłód i otworzyła oczy. Niebo było pomarańczowe, słońce właśnie zaszło. Podniosła się z ziemi, usiadła i spojrzała na jeziorko …
- Spałam … Lecz wszystko pamiętam … 

Kim był starzec? To ja - to mój wewnętrzny głos. Starzec to moja własna, ukryta we mnie mądrość. Mam 43 lata i nie wejdę już do rzeki z której wyszłam … -powoli docierały do niej kolejne słowa starca, jej własne słowa.

Wstała, podniosła rower, poprowadziła go chwilkę łączką wśród maków. Poczuła ich miłość. Poczuła, że jest otwarta, że przepływa przez nią energia miłości polnych maków, że przepływa przez nią wiatr, przepłynęło słońce. Nie zatrzymało się tylko na jej skórze, jego promienie, jego światło przeniknęło przez nią i ogrzało już na wieki.
Przyjęła te energie i poczuła w sobie radość. To takie proste: otworzyć się i przyjąć. To takie proste: obdarować.

Zatrzymała się na chwilkę, spod koła roweru podniosła mały kamień. Mały, różnokolorowy, mieścił się w zamkniętej dłoni. Ogrzała go swoim własnym ciepłem. Pomyślała o nim z wdzięcznością i wysłała mu energię miłości. Czuła, że jest nią przepełniona. Wysłała ją polnym makom.

Wsiadła na rower i skierowała się na drogę do domu.
- Tak wiem, gdzie jest mój dom, już w nim jestem, a ten dom jest otwarty, wypełniony energią, radością. Zawsze jest blisko. Nie trzeba go szukać, za nim gonić. Noszę ten dom w sobie. Jestem domem. - pootwierała wszystkie okna i drzwi i pozwoliła na przepływ.

Mknęła rowerem w ostatnich promieniach słońca jeszcze widocznych wysoko w chmurach, a we wszystkim co mijała po drodze widziała i czuła radość. Rower chyba też składał się z samej radości, bo był lekki jak nigdy dotąd.

Tylko dwa ostatnie zdania starca zakłócały jej ciszę, to były klucze do jej ciszy. Już je rozumie. Nacisnęła mocniej na pedały i pomknęła z górki jak wiatr … 


Piotr Kiewra

poniedziałek, 23 lutego 2015

Wspomnienia

- Wietrze, obiegasz świat dookoła, widzisz to całe zło, ludzi w smutku, okaleczoną naturę. Powiedz mi czy nie wolisz, zamiast przyglądać się temu, powspominać stare, lepsze czasy, przecież przeżyliśmy wspólnie tyle pięknych chwil? Co mi powiesz o wspomnieniach? – zapytał człowiek.

- Nie wspominam i tobie też odradzam.

 Zostaw wspomnienia, zostaw umarłych samym sobie, zostaw te chwile, bo one są już martwe.

Wspomnienia są jak zatrzymywanie rzeki, są jak przelewanie wody z jej ujścia  z powrotem do źródeł. To daremny trud i szkodliwa dla ciebie praca.

Wspomnienia to staw ze stojącą, gnijącą, śmierdzącą wodą.

Odszukiwanie przyjemności w tym co było, jest jak wędrówka po trudnej, górskiej ścieżce tyłem, to tak jak para kroków, z których jeden stawiasz do przodu, a drugi do tyłu.

Wspomnienia zatrzymują cię, cofają, czynią twój marsz niebezpiecznym. Przy okazji powrotu do jednej przyjemnej chwili, na nowo odkrywasz strach, odnajdujesz już dawno wyrzucone śmieci.

Wspomnienia, nawet te bardzo przyjemne, to łańcuchy, którymi przykuwasz się do tego co martwe, stare, zepsute i ciężkie. Gdy niesiesz je ze sobą łapiesz zadyszkę, sprawiasz sobie wiele bólu, cierpisz. Na nowo kreujesz problemy, które już dawno nauczyłeś się pokonywać. Teraz one niczego cię nie uczą, lecz zatrzymują, spowalniają, cofają, są przyczyną twoich smutków i upadków.

Wspominając wiosnę przegapiasz uroki lata i jesieni, wspominając piękno róży, nie dostrzegasz tysiąca innych kwiatów, przegapiasz ich zapach, przegapiasz to co ci mają do powiedzenia w tej chwili.

Właśnie to jest sedno. Twoje życie to tylko kilka chwil, wracając do minionych, przegapiasz obecne, przegapiasz naukę płynącą z tego co widzisz, słyszysz i czujesz teraz.

Zapomnij więc wszystkiego czego się nauczyłeś, zabij swoje wspomnienia, nawet te o swoich bliskich, matce, ojcu, innych kochanych osobach. Zostaw słowa, nadmiar słów, bo one pochodzą z przeszłości, zamiast nich – czuj! Zbliż się do serca!

Wspominając zabijasz miłość, oddalasz się od serca, przeskakujesz od serca do głowy, a to krok w tył.

Wspomnienia to miliony, miliardy niepotrzebnych słów, to pustka opisana słowami. Słowa należą do przeszłości i przyszłości, to ich wynalazek.

Wspomnienia uczą cię wyrachowania, oceniania, kierowania się rachunkiem zysków i strat.

Wspominanie jest źródłem nudy, zmartwień, smutku, nieszczęścia, jest rozbiegiem do skoku w przepaść bez dna – do przyszłości.

Wspomnienia to ucieczka od życia, bo życie jest tylko teraz, nie ma go w minionych i przyszłych chwilach.

Wspomnienia zabierają ci odwagę, spontaniczność, wolność – wszystko co najcenniejsze. Czy ta przyjemność jest tego warta, by z twoich największych wartości uczynić kupę gruzów? Wspomnienia to zabytki w ruinie, nie ponadczasowe wartości, lecz nic nie warte kawałki cegieł i kamieni.

W tym co było nie ma żadnej tajemnicy. Tajemnice są w tej i następnej chwili.

Wiatr jest zawsze teraz, w chwili obecnej. Nie wspominam więc dawnych zabaw z ptakami, chmurami, płatkami śniegu, tańców z trawą i kwiatami na łące, ślizgania się po powierzchni oceanu, szalonych wyścigów wśród górskich szczytów i słuchania powstałej tam muzyki – choć to wszystko było przyjemne. Nie wspominam, bo ominęłyby mnie obecne zabawy, tańce, muzyka, nowe przygody na oceanach i w górach świata.

Jeśli zrozumiesz czym jest „teraz”, obecna chwila, poczujesz to, to nigdy nie wrócisz już do wspomnień, bo „tamta chwila”, tamta przyjemność ma tysiąckrotnie, milion razy mniejszą moc od obecnej radości.

Szkoda czasu na wspomnienia. Zostaw je umarłym, bo sam staniesz się umarłym. 

Wspomnienia to droga do śmierci, chwila obecna to życie. Wybierz! Rozwijaj się, nie stój w miejscu, nie zatrzymuj się w marszu na szczyt! – opowiedział wiatr i … już go nie było. 





Piotr Kiewra 

niedziela, 8 lutego 2015

Zaopiekuj się mną!

W dużym, słabo oświetlonym i zadymionym wnętrzu trwała zabawa. Oprócz dymu z papierosów wypełniał je zapach alkoholu, zastawione stoły, energiczny rytm muzyki, gwar i krzyki oraz szalony taniec sporego tłumu ludzi.

Spośród tego tłumu wyłonił się mężczyzna, zatrzymał się obserwując wszystko wokół. Nikt o nic nie zapytał, nikt nie wciągnął z powrotem do tańca. Chwilę później usiadł z boku na krześle. Oparł ręce na stole, wzrok skierował na stojące tam jadło i napoje. Jednak nie chciał jeść, ani pić, nie chciał też tańczyć i nie chciał już tego hałasu.

Znowu przyjrzał się tańczącym. Przyglądał się im już dłuższy czas. Muzyka zmieniała rytm, w tańcu zmieniały się figury, mężczyźni zmieniali partnerki, ale co zmieniło się u niego? Może pytania, oceny, odpowiedzi, których setki i tysiące przewijały się w jego głowie?

Nagle wśród tej gorącej i głośnej muzyki, gwaru, krzyków i śmiechów wirującego tańcem tłumu poczuł, że jest sam. Tylu tu przyjaciół, tyle kochających go kobiet, tyle partnerek, tylu znajomych na wyciągnięcie dłoni, wszyscy blisko, a jednak daleko.
Tyle wpatrzonych w niego oczu, lecz żadne z nich go nie widziały. Tyle słuchających uszu, lecz żadne nie słyszały jego mowy, tyle bijących serc, ale żadne nie biło dla niego.  Tylko jego własne w tej chwili było przy nim – wierne, ale opuszczone.  
Tak to widział, takie go naszły myśli. Do tego codziennego smutku, który wypełniał go od dzieciństwa, doszedł jeszcze nowy smutek – smutek tej chwili.

Jego cierpienie znowu urosło, ból się powiększył i powiększał stale, gdy pojawiały się kolejne odpowiedzi, na przepływające przez jego głowę pytania:

- Kto z moich przyjaciół nie tylko słuchał, ale i usłyszał moje słowa, których wypowiedziałem przecież tysiące? Kto współodczuwał, kto współczuł, gdy mówiłem o swojej chorobie? Kto uronił łzę? Kto był ze mną naprawdę? Kto jest przy mnie teraz?
Patrzył na tańczący i głośny tłum i … wątpił. Wątpił i cierpiał.

- Jakie znaczenie mają słowa? Czemu nie czuję się lepiej, gdy jest fizyczna bliskość? Przecież liczyłem na to! Przecież po to ich tu wszystkich zaprosiłem! Po to im tyle mówiłem! No tak, mówiłem, ale czy powiedziałem? – tak to gnębiły go kolejne myśli.  

Mężczyzna wodził wzrokiem po sali coraz bardziej cierpiący, lecz w pewnym momencie przyszło nieco inne pytanie: - A kogo z nich, tak naprawdę ja rozumiem? Z kim współodczuwam jego troski? Przy kim jestem blisko? Czy jestem przyjacielem? Wydawało mi się, że jestem przyjacielem, że jestem z nimi … - wątpił. Jednak wątpił.

Gdy jego wzrok okrążył salę już po raz któryś, dostrzegł z boku, przez szeroko otwarte tarasowe drzwi małe okrągłe światełko … wstał i poszedł ku niemu.

Gdy wyszedł na taras ogarnięty ciszą i ciemnością nocy, światełko okazało się księżycem w pełni. Dzięki niemu oddalił się nieco od hałasu, dymu, alkoholu, od ludzi i ich szalonego wirowania. Z tarasu przeszedł w głąb przylegającego doń ogrodu. Postawił parę kroków po mokrej skrzącej się milionami drobnych światełek trawie i nagle zrobił coś szalonego … zdjął buty. 
Natychmiast poczuł ulgę. Rosa obmyła jego stopy i nie tylko stopy. Poczuł że obmywa i chłodzi całe jego ciało …  i poczuł się bardziej wolny. Odszedł po rozległym trawniku jeszcze dalej i spojrzał w górę, na księżyc i jeszcze wyżej, na gwiazdy. Jego twarzy dotknął chłodny, nocny powiew wiatru.

To go uspokoiło, zniknęło wiele dręczących go pytań, lecz ból nie zniknął. Natychmiast przyszła mu do głowy dziwna myśl, że ten powiew to słowa, to rodzaj języka, którego do tej pory nigdy nie słyszał - nie słyszał, bo nie słuchał.
Przyszła następna dziwna myśl, by porozmawiać z wiatrem. Zamknął  oczy, skierował twarz w jego stronę i słuchał.

Nie wiedział, czy to alkohol, czy wielkość cierpienia, a może księżyc i gwiazdy, czy też może chłód rosy i wiatru sprawiły, że rozumiał słowa wiatru – poczuł, że docierają nie tylko do jego uszu, do skóry, lecz przede wszystkim do serca. Wtedy poprosił:

- Wietrze! Zaopiekuj się mną! Gonię za radością, szukam szczęścia, miłości, a znajduję cierpienie i smutek. Co mam zrobić? – ledwo pojawiła się w nim myśl niewypowiedziana słowami, a już poczuł odpowiedź na twarzy i w sercu:

- Mój drogi, ależ opiekuję się tobą od pierwszych chwil twego życia. Tyle razy mówiłem do ciebie delikatnie muskając twoją twarz i włosy, ale nie słuchałeś. Targałem i potrząsałem tobą mocno w czasie burzy, ale mimo to nie słyszałeś. Minęło kilkadziesiąt lat twego życia a ty niczego się nie nauczyłeś. Przede wszystkim nie nauczyłeś się słuchać. Nie zauważyłeś, że uszy mogą usłyszeć tylko hałas i puste, nic nie znaczące słowa, natomiast prawdę możesz usłyszeć tylko sercem. Nie zauważyłeś też, że twoje cierpienia pojawiały się właśnie po to, by cię nauczyć słuchać głosu serca, ale i też by mówić jego głosem.

Teraz zwołujesz przyjaciół i ogłaszasz im: Zaopiekujcie się mną! Bądźcie razem ze mną w moim bólu, w mojej samotności, zabierzcie ode mnie mój smutek!
Mój drogi, zastanów się czy postępując w ten sposób jesteś przyjacielem dla tych, których nazywasz przyjaciółmi? Twoja prośba jest wyrazem twego egoizmu, braku miłości, jest wyrazem strachu.
Zauważ, czy czujesz się szczęśliwy, radosny, gdy przyjaciele mówią ci o swoim smutku i nieszczęściu?

W takim razie, może zamiast zabiegać o litość, o opiekę, o współczucie, coś byś im ofiarował? Może ziarna prawdziwej przyjaźni, miłości, radości? Może zaczniesz wreszcie słuchać ich przy pomocy serca i mówić do nich sercem?  

Potrzebujesz zrobić  tylko jeden krok: najpierw poszukaj miłości i przyjaźni w sobie, bo nie możesz dać tego czego nie posiadasz. Więc widzisz: miłość i przyjaźń to praca nad sobą, a nie poszukiwanie jej w zabawie, czy u swoich przyjaciół, innych ludzi. 

Naucz się jednej rzeczy, naucz się bycia samemu ze sobą, odważ się na to. Uciekasz do ludzi, bo boisz się samego siebie, a póki się boisz nie znajdziesz miłości. 

Tylko w samotności odnajdziesz miłość. 
Nie uciekaj, nie szukaj, a ją odnajdziesz. 
Tak, trzeba odwagi by być samemu ze sobą. Więc bądź odważny.

Ty sam jesteś twórcą swego szczęścia, radości, zdrowia.

Nikt inny. Więc nie szukaj, lecz dawaj! Nie proś o opiekę, o współczucie, bo to egoistyczna i zbrodnicza prośba – zbrodnicza wobec ciebie samego. Zrozum to!
Każdy ma w sobie dary, których jeszcze nie odkrył i nie używa.  Wszyscy mają w sobie miłość, radość, lecz nie wszyscy to zauważają  i rozumieją, i dlatego gdzieś ciągle szukają:  w innych ludziach, w przygodach, w zabawie.  Kierują oczy w stronę ludzi i świata, a nie spoglądają w swe serce. 

Cierpienie jest po to, by się tego właśnie dowiedzieć o sobie. Jest jednak ono tylko dla nas, a nie po to, by prosić o opiekę by się nim dzielić.

Dlaczego  tak dużo cierpienia do ciebie przychodzi? 

Właśnie z powodu niezrozumienia. Przychodzi uparcie i stale - aż zrozumiesz czym ono jest. 

Człowiek po raz pierwszy poczuł, że nie musi wracać do zabawy, by prosić o opiekę. Zrozumiał, że teraz może wrócić, nie po to by prosić o opiekę lecz by słuchać i mówić sercem. Po raz pierwszy poczuł też, że nie potrzebuje miłości i przyjaźni – nie potrzebuje, bo ją ma i zawsze ją miał.

Poczuł się radośnie, właśnie wśród gwiazd, księżyca, z chłodną rosą na stopach, z wiatrem na twarzy, we włosach, poczuł się radośnie w ciemności i ciszy. Tak się poczuł mimo, że był sam. 

Poczuł, że może zaopiekować się sobą samym, że może być na tyle odważnym, by nauczyć się być samemu ze sobą. 

Teraz, tu, w tej chwili, poczuł, że ma w sobie wiele ziaren, którymi musi się zaopiekować by wykiełkowały. Odkrył, że ma już wszystko co potrzebne: ogród czyli samego siebie, ziarna, odwagę. 

Wrócił i wniósł tę nowo odnalezioną radość do zabawy. Dał ją z serca dla wszystkich. 


Piotr Kiewra