sobota, 11 lipca 2015

Przepraszam!

Mówił człowiek do swojej ukochanej, do swoich przyjaciół:

- Przepraszam! Winiłem was o to, że oddalacie się ode mne. Jeszcze raz przepraszam! Jest odwrotnie, postawiłem krok wyżej, zostawiłem was na dole w niezrozumieniu.  To ja się oddaliłem, lecz nie mogę zawrócić. Zostawiam wam ślady, wyciągam pomocną dłoń, zostawiam cierpienie jako wskazówkę. – płakał, nawoływał, oglądał się do tyłu, spowalniał krok, czekał chwilę, w końcu ruszył w kierunku szczytu. Rozluźnił się, bo ufał, że pójdą za nim, bo zaakceptował ich tempo i ich zrozumienie.


Tekst i rysunek: Piotr Kiewra


piątek, 10 lipca 2015

Gdy gaśnie nadzieja

- Wietrze, straciłem nadzieję. I … - nie dokończył człowiek, bo nie pozwolił mu niespokojny wiatr i szybko mu wykrzyczał:

- Niech w zrozumieniu odejdzie. Ciesz się. Twoja nadzieja pokazywała, czego ci brak, pokazywała ci twoje pragnienie, a to twój strach. Teraz, gdy odeszła, zyskałeś. Już niczego ci nie brakuje, masz wszystko.

Ciesz się. Teraz będziesz już tylko rosnąć, teraz będziesz wielki. Kochaj bardziej, kochaj bardziej prawdziwie, bo miłość gasi wszelkie braki.

Gdy była nadzieja, był smutek, była tęsknota, a gdy ona odeszła, wraz z nią odejdą jej przyjaciele, bo jej przyjaciele, to twoi nieprzyjaciele.

Ciesz się, bo nie zobaczysz już smutku, już nie zatęsknisz, bo ktoś, kto kocha bez nadziei, kocha prawdziwie, ktoś, kto kocha prawdziwie, nie tęskni i nie smuci się.

Ciesz się i kochaj prawdziwie.

Już jesteś wielki, bo bez nadziei możesz być tylko wielki.Tracąc nadzieję zyskałeś wielką moc. Gdy miałeś nadzieję stałeś na dole, teraz bez nadziei jesteś na wielkiej górze. 
Ciesz się. Pozostań w ufności! Ufność to nadzieja bez lęku.

 Wiatr zabrał ze sobą resztki nadziei, która dotąd była przy człowieku, zabrał ze sobą smutek i tęsknotę, rozproszył je, wytracił i znów spojrzał w twarz człowiekowi. A ten był wielki, bo ufny.


Piotr Kiewra

środa, 8 lipca 2015

Co mi możesz dać?

Wietrze! Nic nie jesteś mi w stanie dać, nic …


Nic nie jesteś mi w stanie dać, póki na tyle nie wzrosnę, póki nie będę na tyle mocno cię kochał, by móc to od ciebie przyjąć!


Piotr Kiewra

piątek, 3 lipca 2015

Sens śpiewu skowronka

Aż do tej chwili takie słowo jak „sens” nie istniało. Do tej pory było zupełnie innym słowem, pojawiało się, ale to nie było to słowo.

Teraz nagle objawiło się, tu, w połowie wędrówki.  

Tak, zanim się pojawiłem na tym pustkowiu, na łące, niezbyt urodzajnej i suchej, będącej bardziej stepem, niż czymś tak użytecznym jak łąka, to słowo było beztroskim dzieckiem, które nad niczym się nie zastanawia, bo się bawi. Udziela się w wielu zdaniach, ale nigdy nie było kluczem.

Teraz nim się stało i od razu wszystko się zmieniło. Od razu, przy nim, urosły też inne słowa, lecz wiele innych słów zmalało, zaczęły znikać.

Co ma wspólnego skowronek z narodzinami tego słowa? Ma, bo to on je wyśpiewał …

Już od miesięcy coś się działo. Wiem co: oddalała się ona. Komuś innemu podała swą dłoń, a ten już jej nie puścił. Przewidziałem to, a nawet ją ku niemu popchnąłem, bo chciałem się cieszyć jej szczęściem i cieszyłem, ale … coś się zaczęło dziać. Wiem, że coś rosło i było to coś dobrego. Kiedyś może byłaby to zazdrość, żal, poczucie osamotnienia, dzisiaj już nie. Miłość rosła, ale rosło też coś innego, tylko co?

Był czerwcowy weekend. Obudził mnie wschód słońca, a właściwie to cieszące się nim słowiki. Obejrzałem go przez okno, a gdy zachciałem poczuć ten moment jeszcze bardziej, wyszedłem do ogrodu. Nacieszyłem się i znowu poszedłem spać.

To „coś” nie dawało mi siedzieć w jednym miejscu. Pragnąłem ciszy, bezludzia, bo taka była moja natura, już ją dobrze poznałem. Lubiłem cieszyć się ciszą, ale nie w jednym miejscu, w bezruchu, lecz w wędrówce przez ciszę, więc ledwo wstałem, siadłem na rower.

Nie poszukiwałem jej, bo we mnie już od dawna była, ale lubiłem wędrować od jej krańca do krańca i poznawać jej różne odcienie i kolory. I również jej różne głosy. Tak, cisza potrafiła być jak melodia, jak pieśń, jak piosenka i w różnych miejscach, w różnych porach roku, porach dnia, różnych stanach serca, używała innych nut, innych bezdźwięcznych słów, innej muzyki. Była po prostu inna. Była płytka, a raz głęboka, lekko smutna lub wesoła, wręcz radosna, mogła być błoga, albo męcząca, nawet nudna, ale inna. Tak, serce miało swoje różne nastroje i różnymi ich odmianami się cieszyło.

Wyjechałem z lasu, a przede mną rozpostarł się kawał rozgrzanej słońcem, drgającej gorączką przestrzeni. Podzielona drogą zielona, niebieska, żółta, czerwonawa, trawiasta i gdzieniegdzie krzewiasta, ukwiecona równina, napełniła mnie swoim ogromem, powietrzem, słońcem, wiatrem i … wolnością. Tu wiatr rozmawiał z trawami, a one kłaniały się chmurom i słońcu jak fale na morzu.

Jechałem, aż zatrzymał mnie skowronek. Słyszałem go, lecz nie widziałem. Gdzieś tu był, albo wśród traw, albo gdzieś zawieszony w górze. Znalazłem sobie miejsce z dala od drogi i zanurzyłem się w tym trawiastym pustkowiu.

Skowronek przypomniał mi dzieciństwo. Znowu, kilkadziesiąt lat później patrzyłem w niebo, przeszukując jego bezkres, by wyłowić małe, ruchliwe, ale zawieszone w przestrzeni stworzonka, które wyśpiewywały swoją radość, swój entuzjazm, swoją spontaniczność i swoją wolność. Śpiewały, ot tak dla świata, nie dla mnie, może i nie dla siebie, dla nikogo konkretnego, nie na pokaz, ot tak bezinteresownie dzieliły się radością. Słyszałem tę radość, czułem ją, lecz nigdzie nie mogłem wypatrzeć. Była tu gdzieś blisko, tuż nad głową. Widziałem nieliczne, małe, białe chmury i błękit, wiedziałem, że gdzieś w jego głębi za chwilkę odnajdę te małe źródełka radości. Przymknąłem oczy i zobaczyłem je, te z dzieciństwa. Te same: - One są wieczne. – pomyślałem. – Tak, wszystko jest wieczne. Nic nie umiera, wszystko żyje wiecznie. Tu gdzieś nade mną są na to dowody, wystarczy otworzyć oczy. – i otworzyłem, nie bałem się otworzyć ... i naprawdę były.

Był. Zawieszony kilka, może dziesięć metrów nad moją głową, przebierał skrzydełkami i śpiewał. To te same pieśni co w dzieciństwie. Nic się nie zmieniło. Skowronek jest taki sam, jego pieśń ta sama, radość ta sama i ja taki sam. Te same łzy, te same uczucia, ta sama błogość bycia tu i teraz, razem z tym stworzeniem, ja z nim, a on ze mną. I słońce jest to samo, i niebo to samo, trawy te same i ten sam wiatr – nic się nie zmieniło. Czas nie pokonał żadnej drogi. Ja byłem w drodze i miałem wrażenie, że przemieszczam się w czasie, ale to tylko iluzja. Uczucie to samo, a reszta to iluzje, a reszta to scenariusze grane przez umysł.

Wtedy w dzieciństwie była beztroska i po prostu cieszenie się. Wtedy nie mogło być zastanawiania się nad sensem. Nie było żadnych pytań i odpowiedzi, bo nie było wiedzy i wtedy jeszcze nikt mi nie powiedział, że wszystko ma mieć jakiś swój sens. Skowronek po prostu śpiewał, a ja go słuchałem i patrzyłem na niego. Czy to wymagało jakiegoś wyjaśniania, poszukiwania sensu? Nie. To był szczęśliwy czas.

Później w młodości, słyszałem już o tym, że wszystko musi mieć swój sens, wszystko musi mieć swoje przeznaczenie, swoje po co i dlaczego? I było jeszcze wiele innych pytań, by stwierdzić, że coś ma sens, lub, że go nie ma.

Gdy wtedy leżałem na łące skowronek był po coś. Był po to, by było romantycznie. Śpiewał i latał, bym bardziej odczuwał porywy serca, by dodać marzeniom i młodzieńczym fantazjom jeszcze więcej kolorów, więcej poezji, by głębiej dotknąć, by bardziej się wzruszyć, by bardziej tęsknić, by używać piękniejszych słów. By się dowiedzieć czym jest miłość, bo tylko miłości mogło towarzyszyć tyle wspaniałości wokół. Tylko wtedy się dostrzegało skowronki i falujące trawy, tylko wtedy potrafiło się rozmawiać z wiatrem, gdy serce było rozedrgane, gdy kochało. A w innych chwilach, to wszystko było zwykłe, szare, normalne, pospolite, codzienne.

Tak, to słowo się zmieniało przez lata. Sens nie istniał w dzieciństwie, później się pojawił, ale chyba wraz z sensem zniknęła bezinteresowność, pojawiły się warunki i okoliczności, pojawiły się miłości, które tak naprawdę nimi nie były. Gdy doszukiwałem się sensu i w działaniach, i w myślach, celach i zrealizowanych dziełach, to wszystko to miało swój sens, lecz nie było szczęścia. Od razu widać było, że im czemuś nadawaliśmy większy sens, tym mniej w tym było szczęścia. Nawet miłość, która właściwie jako jedyna – podobno – na tym świecie ma sens, to trwałego szczęścia nie przyniosła. Czyżby była nieprawdziwa? Czyżby to wszystko co ma sens teraz, traciło go w przyszłości? Prawda jest niezmienna, więc jedyne wytłumaczenie jest w tym, że wszystko co zmieniało w czasie swój sens, nie było prawdziwe, wszystko co przynosiło nietrwałe szczęście, nie było oparte na prawdzie. Najsmutniejszą z tych prawd … Czyżby tamte, minione miłości były nieprawdziwe? Czyżby nie były miłościami? To czym były? I jaki miały sens?

Teraz, gdy to słowo znowu się zmieniło, chyba odnalazło swoją głębię i prawdę.

Chyba tak jest, jedyny sens ma prawda. A co jest prawdziwe? Jest kilka rzeczy prawdziwych, niezmienianych, trwałych, ponadczasowych.

Na przykład wolność. Tak, tylko taka wolność o jakiej tu śpiewa skowronek ma sens.

Na przykład miłość. O niej też śpiewa skowronek, tu na stepie, na tej wielkiej wolnej przestrzeni, miłość, która nie ma celu, ma tylko być miłością, bezinteresowną, opartą na wolności, która niczego nie zabiera i nie daje poza sobą samą. Taka ma sens.

Wiem co  we mnie rosło. Rosło w trudzie, w bólu i cierpieniu, niewyobrażalnym cierpieniu. Tylko tutaj to widać, na tej wielkiej, wolnej przestrzeni, to widać. Słychać to w śpiewie skowronka, a poczuć można tylko w swoim sercu. I dopiero, gdy się to połączy, to rośnie coś prawdziwego, wielkiego, nieograniczonego, bez wyznaczonego celu, bez jakiegoś specjalnego sensu, bezinteresownego i radosnego. Odczuwa się to połączenie jako błogość. I wtedy wystarczy leżeć, czuć na sobie słońce i wiatr, słuchać i obserwować  skowronki, wystarczy być. Bycie w ciszy, a gdy ona jest – jest się wolnym i bezinteresownie się kocha.

Tylko to połączenie: miłość i wolność, wolność i miłość ma sens. I tylko takie jest prawdziwe i tylko takie daje błogość.

Tak, obserwowanie skowronków ma sens. Tylko takie rzeczy mają sens.

Skowronki śpiewały do wieczora, a przynajmniej słyszałem je jeszcze długo w moim śnie, który się później przydarzył na wielkiej, pustej, trawiastej przestrzeni. Gdy się obudziłem skowronki, ich śpiew, zabrałem ze sobą, zabrałem te uczucia, które otrzymałem, a pozostawiłem te,  które tu uwolniłem dla moich małych przyjaciół, dla słońca, wiatru i falujących traw.

Tutaj nauczyłem się oddychać. To przyszło samo, pokazały mi to skowronki i wiatr, i słońce, i trawy. One w każdym swoim wydechu oddają miłość i we wdechu ją otrzymują. Nauczyło się tego moje serce i poczułem się wolny.

Siadłem na rower i pojechałem w stronę domu, ale zabrałem ze sobą tę przestrzeń, tę wolność i tę miłość. Zabrałem jedynie ich połączenie, bo tylko obie razem mają sens.

Jeden długi dzień. Wschód i zachód słońca. I skowronki, te z dzieciństwa i te obecne, łąka – to wszystko ma sens, gdy rozwija, gdy przynosi zrozumienie.

I ona znowu się przybliżyła, ale ja byłem wolny.


Piotr Kiewra

Pusta ławka

Przeglądał stare albumy, tysiące zdjęć zrobionych w ciągu kilkudziesięciu lat. Tylko jedno zatrzymało go na dłużej. Na chwilkę posmutniał, zadumał się. – Tak, to …. – nie dokończył myśli. Natychmiast rozchmurzył niebo, myśl jak chmura rozpłynęła się, wyparowała. 
Nauczył się tego dawno, przed wielu laty, gdy cierpienie doprowadziło go na skraj przepaści.  Wtedy pomogła mu medytacja. Kilka głębokich wydechów i cokolwiek, by to nie było, przestawało go dręczyć.


Wyjął fotografię z albumu. Położył ją na blacie komody i wyszedł z pokoju … Ta jedna fotka. Ta jedna z tysięcy, ten jeden moment z tysięcy momentów jego życia. Ile czasu poświęcił by zrobić tę fotkę? Sekundę? A ile ta sekunda trwała w jego życiu? Lata, długie lata … Nie twarze, nie zdarzenia, nie jakiś spektakularny sukces, ani żadna porażka, po prostu coś bardzo ważnego, puste miejsce przeznaczone dla kogoś bardzo ważnego. Do dzisiaj. Na zawsze.


- Niech leży. Niech sobie tu leży … - uzasadnił decyzję sam przed sobą.  



Piotr Kiewra

wtorek, 30 czerwca 2015

Złota klatka*

„Jeśli bardzo chcesz coś zatrzymać, uwolnij to. Jeśli do ciebie wróci, będzie twoje na zawsze. Jeśli nie wróci, to i tak nigdy nie należało do ciebie.”

Autor nieznany


Zawsze, gdy miała jakiś problem szła do swojego dziadka. Podziwiała go za jego mądrość i prosiła z śmiechem na buzi: - Daj mi choć odrobinkę tej mądrości! – on odpowiadał: - Nie mogę, dziecinko, bo już ją masz. Słuchaj serca, tego najcichszego głosu, który pojawia się jako pierwszy. – słuchała, wiedziała, że to jest prawda, lecz najbardziej lubiła, gdy jej opowiadał bajki, przypowieści.

Dzisiaj chciała mu opowiedzieć o czymś co ją bardzo nurtowało od dawna.

Zakochała się, ale w ostatnich dniach płakała, unikała ludzi, by im nie pokazać swoich zatrzymywanych na siłę łez. Przytulała się do  mamy, rozmawiała z nią i z przyjaciółkami, te ją pocieszały, ale to nie pomogło.

Gdy zjawiła się u niego, on tylko spojrzał w jej oczy, o nic nie zapytał, poprowadził ją bez słowa do ogrodu, usadowił na jednym z wiklinowych foteli, a sam usiadł obok na drugim i z zainteresowaniem przyglądał się ptakom przelatującym wysoko pod chmurami. Ona patrzyła na niego, oczekiwała słów pocieszenia, czegoś mądrego, co ją uspokoi, niecierpliwiła się, a on nic - tylko oglądał ptaki.

W pewnym momencie, znowu bez słowa, wskazał jej palcem na dwa wysoko szybujące, czarne punkty. Były blisko, a jednak zupełnie od siebie niezależne, to wiatr je unosił, a one się mu poddały.

Zawsze, gdy byli w ogrodzie, to obserwowali kwiaty, drzewa, trawy. Znajdowała tam mądrość natury, wiele wskazówek, informacji, z których mogła czerpać. Tego ją uczył, ale wskazywał na jeszcze lepsze źródło prawd … to źródło płynęło w niej samej.

Dzisiaj jednak, myśli kotłowały się w niej, tęskniła, była apatyczna i zagubiona. Zapomniała o świecie, o nauce i pracy, o porach roku, a przyszłość widziała pełną bólu, cierpienia, niewiary. A gdy zauważyła, że zabiega o współczucie opowiadając innym o swoim nieszczęściu, otrząsnęła się i pomyślała o dziadku. I tak znalazła się tu w ogrodzie.

Patrzyła w górę. Po prostu patrzyła i nie zastanawiała się czy to są żurawie, czy może orły. Coraz bardziej była tam w górze, a zapominała o smutku tu na dole.
Wtedy to dziadek odezwał się do niej:

- Teraz jesteś gotowa. Przyszłaś tu z oczekiwaniami. Chciałaś bym ci współczuł, ale ono jest jak kamień uwiązany do szyi. Przyszłaś tu po wolność, lecz sama ją sobie zabrałaś, przywiązałaś się do swojego fałszywego wyobrażenia o miłości, przez to stałaś się niewolnicą … I dlatego cierpisz.

No dobrze … Opowiem, ci bajkę, wielu już ją opowiadało, wielu ją słyszało, ale nie wszyscy, rozumieli. Posłuchaj uważnie zatem …

Dawno, dawno temu, gdzieś daleko stąd, w zamku na wysokiej górze z pięknym widokiem na góry, jezioro, las i pola, żyła księżniczka. Patrzyła szczęśliwa ze swojego okna na świat, jeździła konno po łąkach i lasach, chodziła po górach, pływała łodzią po jeziorze. Lubiła obserwować zające i sarny, jelenie. Najbardziej jednak kochała ptaki. Patrzyła na gołębie, słuchała ich gruchania. Patrzyła na krzykliwe żurawie, zawieszone w błękicie orły, na kłócące się wróble i płakała radosnymi łzami przy melodiach kosów i słowików.
To od nich uczyła się wolności. Nie siały, a zbierały, nie prosiły, a otrzymywały, nie proszone dawały. Nie były niczyimi niewolnikami, z nikogo nie czyniły niewolników.

Jej poddani cieszyli się jej radością i kochali ją wszyscy.   

Pewnego dnia na jej oknie usiadł przepiękny, nigdy wcześniej nie widziany ptak.
Zakochała się w nim księżniczka, w jego przecudnym, głębokim śpiewie, w jego wspaniałym, pełnym kolorów tęczy upierzeniu, w jego dostojnym i spontanicznym locie, w jego wesołym i pełnym chęci zabawy usposobieniu.
Ptak przesiadywał na jej oknie kilka chwil, a później odlatywał. I tak każdego dnia. W nocy, w jej snach, ptak przemieniał się w pięknego młodzieńca, a on tańczył i śpiewał specjalnie dla niej. Gdy się budziła sen znikał, lecz szczęście księżniczki trwało.

Jakoś tak z końcem lata, odleciał i następnego ranka już się nie pojawił. Czekała na próżno. Zatęskniła za śpiewem i jego pełnią wolności.
W snach nadal go widywała, lecz z czasem i sny powoli blakły, a obraz młodzieńca znikał. Posmutniała, po raz pierwszy pojawiły się u niej łzy tęsknoty, nieszczęścia, a nawet złości.

Zauważyli tę zmianę wszyscy. Im też zrobiło się smutno, bo nie miał kto obdarowywać ich uśmiechem, szczęściem w tych pełnych trosk czasach.
I któregoś wiosennego ranka ptak znowu pojawił się na jej oknie. Odżyła w niej radość. Wiosna i lato były jej pełne, jednak gdy przyszła jesień ptak odleciał. A ona znowu tęskniła, znowu cierpiała, a wraz z nią cierpieli wszyscy wokół, bo bardzo jej współczuli i ją kochali.

Kiedyś w chwili jej największego smutku, spotkała wędrowca, starego, lecz wesołego i pełnego życia. Zaśpiewał i zatańczył specjalnie dla niej, bo chciał ją rozweselić, lecz ona posmutniała jeszcze bardziej, bo muzyka i taniec przypomniały jej o ptaku i pięknym młodzieńcu. Wtedy wędrowiec zapytał: - Co cię tak smuci? - Opowiedziała mu o swojej tęsknocie. A on zaproponował: - Wiem co należy zrobić, by zniknął twój smutek. – księżniczka się ucieszyła.

- Słuchaj: każdego wieczora tuż przed snem i każdego ranka tuż po przebudzeniu wyobraź sobie złotą klatkę, a w niej twojego pięknego ptaka. Wkrótce pojawi się ta klatka również w twoich snach. I rób to aż do wiosny. Wtedy twoja tęsknota i smutek znikną i nie pojawią się już nigdy więcej. – podziękowała mu, on się tylko tajemniczo uśmiechnął i poszedł dalej, tańcząc i śpiewając.

Zrobiła tak jak nakazał wędrowiec. A więc rankiem i wieczorem wyobrażała sobie złotą klatkę z ptakiem wewnątrz niej. I każdego ranka i wieczora coraz mniej było w nim radości, a coraz więcej smutku. W nocy zaś młodzieniec, który się pojawiał w jej snach zaczął się szybko starzeć, a wraz z tym, coraz mniej tańczył i śpiewał. Minęła jesień i gdzieś tak w środku zimy, ptak przestał w ogóle śpiewać, siedział tylko w rogu klatki z opuszczonymi skrzydłami. Widziany kiedyś w snach młodzieniec, całkiem zamienił się w starca. W jednym z kolejnych snów, księżniczka rozpoznała w nim wędrowca. Od tego momentu w jej wyobraźni i śnie klatka zaczęła znikać. W ostatnim dniu zimy całkiem zniknęła, ptak zyskał wolność i wtedy znowu zaśpiewał i zerwał się do lotu i swoich podniebnych harców. Starzec we śnie jednak pozostał starcem, nie przemienił się w młodzieńca. Zaczął jedynie śpiewać i tańczyć, jak napotkany kiedyś wędrowiec.

Zrozumiała księżniczka przyczynę swego smutku i od tej pory już na zawsze gościła w niej radość.        

- Dziadku to takie piękne. Popłakałam się, jak zawsze, słuchając tego co mówisz. Czym jest prawdziwa miłość? Chyba nie wiem, bo smutek i tęsknota są nadal we mnie. Ty jesteś zawsze radosny, powiedz mi, kiedy nauczyłeś się kochać, kiedy poznałeś, czym jest prawdziwa miłość? – zapytała wzruszona ocierając policzki z łez. Dziadek znowu patrzył w niebo i długo milczał, a ona próbowała zgadnąć, czy on tam jest wśród ptaków i chmur, czy może gdzieś w dawnych zakamarkach swego życia.

Czekała, bo wierzyła, że tajemnica, którą pozna, wiele w jej życiu zmieni.

- Też kiedyś byłem smutny. – nagle powiedział cicho dziadek. Zamieniła się w słuch, a on wolno sączył słowa i zdania.

Słuchała  go i nie mogła powstrzymać łez. Zaglądała w jego poszarzałe, starcze oczy. Stare, lecz pełne życia, bo pełne żywej, prawdziwej miłości. Patrzyła na jego twarz i duszę, a te były ukwiecone miłością, dobrocią, mądrością, akceptacją, chęcią obdarowywania.
Dziewczyna usłyszała jak kiedyś te oczy tęskniły, by móc patrzeć na twarz ukochanej, na jej kobiecość. Tęskniły, by móc zaglądać w jej oczy, a poprzez nie w jej duszę. Teraz nie znalazła już w nich tęsknoty, lecz głęboką akceptację, pogodzenie się. Patrzyła na jego dłonie i zobaczyła jak one musiały kiedyś drżeć czekając, by choć na chwilkę móc dotknąć dłoni ukochanej kobiety, by poczuć jej ciepło i płynące w nich energie.

… Spotkał ją, piękną, spontaniczną, ale zalęknioną, taką od krańca do krańca: tyle w niej było miłości co i strachu, tyle smutku co i radości, tyle zabawy, co i izolacji od świata i od wszystkich. Miała swój świat, bała się kogokolwiek do niego wpuścić. Jego wpuściła, choć wiedział, że kocha innego, kogoś kto od niej odszedł. Zaufała, bo chyba czuła, że on może jej pomóc odnaleźć ciszę w jej chaosie myśli, pomóc poodkrywać jej lęki, pomóc jej jeszcze bardziej dotrzeć do swojej duszy i pomóc się spełnić. Chyba go pokochała, gdzieś tam w głębi, po cichu, inaczej, bo z małą ilością słów.

Opowiadała mu o swojej miłości, o tamtym mężczyźnie, którego kochała: jak tęskniła, jak targały nią namiętności, jak była rozgorączkowana, o ich rozmowach i kłótniach.

Tamten pociągał ją silnie, ale i odpychał. Wyglądało to jak oddychanie, raz wdech i przyciąganie, raz wydech i odpychanie. Chyba dlatego było to takie trwałe i chyba naturalne. Miłość taka właśnie jest, a szczególnie, gdy spotkają się dwie silne osobowości, dwa silne NIE. I ona taka była, na NIE. Nikt wcześniej tego w niej nie odnalazł, nawet ona sama, lecz dziadek gdzieś tam głęboko w jej sercu i duszy odkrył jej TAK. Gdy się spotkali mnóstwo w niej było walki. A ponieważ dziadek był na TAK, więc w sposób naturalny musiał ją przyciągnąć. Pokazał jej drogę do ciszy, a ta powoli wchodziła w jej życie, bo poznała jej smak, jej głębię, jej źródło. Szła powoli i powoli rosło w niej TAK, a malało NIE.

Gdy dziadek zakochał się w niej, tamten mężczyzna wrócił. Odezwały się wtedy nieznane mu odczucia i emocje: zazdrość, tęsknota, żal, nieszczęście, smutek. Były gdzieś głęboko schowane i … brzydkie. Szybko zrozumiał, że to co było do tej pory, to nie była miłość, taka na którą czekał, bo nie była bezinteresowna. Tu gdzie były pragnienia, oczekiwania, a przede wszystkim pragnienie wzajemności, nie było bezinteresowności. Ona była dla niego tak ważna jak on sam, ale w ten sposób posiadła na nad nim pełną władzę. Poczuł wtedy, że nosi na sobie łańcuchy, że stał się niewolnikiem, że sam siebie nim uczynił, mało tego, uczynił siebie również żebrakiem. A co jeszcze gorsze, chciał i ją zamknąć, chciał by była po drugiej stronie łańcucha.

Wtedy po raz pierwszy pojawiła się wizja złotej klatki, bo zaczął dojrzewać, bo pojawiło się cierpienie. Zbudował tę klatkę w swojej głowie, tymi wszystkimi oczekiwaniami, pragnieniem wzajemności i bycia blisko niej. Zbudował ją i umieścił w niej obok siebie, nią. Dojrzałość miała zniszczyć klatkę, zerwać łańcuchy.

Dojrzałość, a więc spoglądanie w głąb, przede wszystkim siebie, sprowadziła akceptację. Zaczął głębiej kochać i zaczął ją i siebie uwalniać. Poczuł się lepiej, a gdy stał się całkiem wolny, klatka się rozpłynęła i zniknął smutek, zniknęła tęsknota i cierpienie. I wtedy zrozumiał, że to cierpienie uczy kochać i że prawdziwie kochać uczą nas te miłości, w których jest najwięcej cierpienia. W takich właśnie chwilach znalazł w sobie sporo siły, a przede wszystkim uważności, by przyczynę tego cierpienia odnaleźć w sobie. Dzięki temu  był już blisko do odkrycia największych tajemnic życia. Poczuł wdzięczność do ukochanej, mimo, że się oddaliła, ale teraz już wiedział, która z tych poznanych miłości jest prawdziwa.

To co mu jeszcze odbierało spokój, zakłócało ciszę, to złota klatka ukochanej kobiety, a w niej ona i jej mężczyzna: zamknięci, cierpiący, nierozumiejący, niedojrzali. Jedyne co dziadkowi dawało nadzieję na jej prawdziwe szczęście, to smak ciszy, którą już poznała, a której już nie mogła zapomnieć. Kiedyś ona się przedrze przez odbudowane NIE, przez hałas, przez tęsknotę, przez namiętności, przez niezrozumienie i wtedy wygra prawdziwa miłość. Zniknie resztka strachu, a wszystko, całe serce, cały jej świat wypełni miłość. Każdego dnia, w każdej chwili wysyłał jej więc swoją energię, ciszę. Nic nie mógł powiedzieć, mógł tylko wysyłać to, czego miał w nadmiarze: akceptację i ciszę swego serca.

Wnuczka czuła, że poznając historię swojego dziadka zdobywa wiele cennej wiedzy i cudzego, co prawda, ale mądrego doświadczenia. Do tej pory nie odkryła z czego jego mądrość się wzięła, teraz do niej dotarło: z cierpienia. Patrzyła na swego dziadka i zastanawiała się, ileż miłości musiało się mieścić w jego sercu, skoro ani na sekundę nie było w nim żalu, pretensji, żadnej nienawiści. Ileż miłości, prawdziwej, bezinteresownej, by cieszyć się jej szczęściem, a nawet być szczęśliwym jej szczęściem. Pokochał ją tak szczerze i prawdziwie, głęboko, iż już nie szukał innej miłości, nie chciał ranić, oszukiwać innej kobiety, bo wiedział, że ta zostanie w jego sercu już na wieczność.

Żył więc z dala od swojej ukochanej, lecz jego serce zawsze było blisko jej serca, czuło każde jego drgnięcie, każdą nutkę cierpienia, każdy jego uśmiech, współodczuwało wszystkie jej wiosny i jesienie, góry i doliny, smutki i radości.
Kochał i cieszył się jej szczęściem w każdej chwili dnia i nocy. Kochał i ufał, że kiedyś jeszcze ją zobaczy, dotknie jej dłoni, zajrzy w jej oczy, a poprzez nie głęboko w jej duszę.
Lata mijały, aż pewnego dnia, przyjechała - ktoś ją przywiózł, bo takie miała życzenie. 

Jedyne słowa jakie wypowiedziała do niego brzmiały:
- Proszę! Zaprowadź mnie ku ciszy! - usiadł wtedy obok niej, na łóżku. Siedział tak i klęczał od tej pory całe dnie i noce trzymając ją za dłonie. Nie wspominali dawnych czasów, on o nic nie pytał, i ona nic nie mówiła. Po prostu ona leżała, a on był przy niej.

Każdy kto by ich obserwował powiedziałby, że milczą, lecz oni rozmawiali w języku znanym tylko ich obojgu, z ich serc płynęła bowiem rzeka ciszy - całe potoki jej słów, a ona z każdym takim cichym słowem i jego, i jej serca, uspokajała się, coraz mniej się bała. Nie walczył, zaakceptował jej odchodzenie, a gdy któregoś dnia mocniej uścisnęła jego dłoń, zrozumiał, że to już czas. Minutę później jej dłoń się rozluźniła, a on pozwolił jej odejść … pójść w stronę wiecznej ciszy. Czuła się chyba bezpiecznie, spokojnie, bo on ją tam prowadził.

Na jej policzek spadła tylko jedna jego łza, tylko jedna. Pożegnał jej dłonie, jej oczy, jej ciało, lecz serce pozostało. Od dnia kiedy ją pierwszy raz ujrzał, od dnia kiedy jego serce połączyło się z jej sercem, był przy niej, a teraz gdy odeszła nieodwołalnie i na zawsze, zaakceptował to bez cienia skargi, w zupełnej ciszy.
Wróciła do niego i pozostanie już na zawsze. Był bezgranicznie szczęśliwy. Każdy kto go spotykał, otrzymywał od niego kawałek tego szczęścia, radość.

Płakała wnuczka. Wdzięczna dziadkowi nie tylko za wielką lekcję miłości, za piękną i pouczającą bajkę, ale przede wszystkim za jego własną historię, za to, że mogła wreszcie poznać źródło mądrości, źródło prawdy, że mogła poznać swego dziadka i jego tajemnicę.

Zrozumiała też, iż tylko ktoś taki jak dziadek mógł prowadzić do ciszy, bo tylko jemu można było zaufać, bo znał jej źródło i sam z niego czerpał.
Poprosiła więc: - Dziadku naucz mnie ciszy, zaprowadź mnie do niej. Naucz mnie prawdziwej miłości! - a on odpowiedział:

- Nie mogę. To wszystko: i miłość, i wolność, i cisza są w tobie. Doświadczaj ich. Ja jestem przy tobie, obok twojej ścieżki, ale ty idź po niej sama. Zaufaj ciszy, a nie słowom. W ciszy jest prawda, w doświadczeniu jest prawda, a słowa to tylko znaki. I pamiętaj prawda stoi po tej samej stronie co bezinteresowność, miłość po tej stronie, co wolność.

To co ci teraz powiem, niech stanie się częścią ciebie na zawsze: 

Jeśli bardzo chcesz coś zatrzymać, uwolnij to. Jeśli do ciebie wróci, będzie twoje na zawsze. Jeśli nie wróci, to i tak nigdy nie należało do ciebie.


Piotr Kiewra

*Tytuł oraz inspiracja bajką zaczerpnięte z jednej z książek Osho. Sama bajka mocno zmieniona i dopasowana do potrzeb opowiadania

piątek, 19 czerwca 2015

Najpiękniejszy sen

W dniu moich dziesiątych urodzin dziadek powiedział do mnie: - Powiedz mi o swoich najpiękniejszych marzeniach, a one ci się przyśnią dzisiejszej nocy, a gdy będziesz już duży, twój sen się spełni. Spełni się, jeśli tylko będziesz tego gorąco pragnął. To będzie największy i najpiękniejszy z darów jakie w życiu otrzymasz.

Zapytałem go: - Dziadku, czy ty jesteś czarodziejem?

A on mi odparł: - Nie jestem, lecz ty nim jesteś, mój drogi. Uwierz, a kiedyś się przekonasz, kiedyś, za wiele lat, przypomnisz sobie, co ci powiedziałem.
Mam tylko jedną prośbę: Opowiedz mi o swoim śnie jutro! Dobrze?

- Zgodziłem się. Dziadek poznał moje marzenia, a następnego ranka przyszedł do mnie, a ja opowiedziałem mu, co mi się przyśniło:

Obudziłem się w zupełnie innym świecie. Tam nie trzeba było budować domów, bo można było mieszkać wszędzie: na łące, w lesie, w górach, nad morzem, wszędzie, gdzie się tylko chciało. 
W tym świecie nie było granic, strażników, policjantów, ani żołnierzy, bo nie byli potrzebni. Nie było też złodziei, bandytów, bo nie było zła. Był za to uśmiech, przyjaźń, miłość.

Nie trzeba było pracować. Można było cały dzień biegać, spacerować, bawić się, albo odpoczywać.

Nie trzeba było chodzić do szkoły, bo wszystko działo się tak naturalnie, że nie trzeba było się tego uczyć.

Zwierzęta były moimi przyjaciółmi, nawet te najdziksze drapieżniki, a ja się ich nie bałem. Nikt ich nie zabijał, więc i one nikogo się nie bały.

I wszyscy ludzie byli dla siebie przyjaciółmi i nie było wojen i kłótni. 

Spotkałem w tamtym świecie kilku ludzi, spotkałem starca, chłopaka i dziewczynę, i wielu innych, a oni nic nie mówili, nic nie musieli mówić, bo rozumieliśmy się bez słów.

Nikt nikomu nie musiał mówić jak żyć, bo życie, po prostu, płynęło jak rzeka.

Jadłem to, co rosło na drzewach, krzewach, na łące i w ziemi. Jedzenia było pod dostatkiem, dla mnie i dla innych, również dla zwierząt.

Czułem się szczęśliwy, niczego mi nie brakło, niczego nie musiałem szukać, pieniądze nie były potrzebne. Nikt mną nie rządził, a świat do nikogo nie należał, mogłem iść i biec, gdzie chciałem.

Tu nie było chorób, bo tu nikt nie myślał o chorobach. Ludzie tu żyli długo, bo tu nie było strachu, a więc i cierpienia. Nie było też zegara, więc tu nikt nie mówił o tym co było, ani nie myślał o tym, co będzie.

Tutaj jedyne łzy płynęły mi z oczu, gdy oglądałem wschody słońca,  patrzyłem na pełne kwiatów łąki, na ścigające się z wiatrem konie, gdy siedziałem nad rzeką, a ona po prostu płynęła. 

Płakałem, gdy słuchałem śpiewu ptaków, gdy wpatrywałem się w błękitne niebo, lub w gwiazdy, gdy obserwowałem latające krzykliwe żurawie, gdy bawiły się zwierzęta, gdy czułem szczęście ludzi.

Cieszyłem się sobą i wszystkim, a wszystko inne też się cieszyło. Ani ja, ani nikt inny nie chciał tego świata zmieniać, urządzać po swojemu, bo on był doskonały. Doskonałe były wiosny i zimy, doskonałe było pogodne niebo i burze. Doskonała była istota, która siedziała obok mnie i razem patrzyliśmy na świat z wielkiej góry.

Radowaliśmy się tym, że mogliśmy razem się cieszyć i płakać.

Dziadku, a najpiękniejsze w tym śnie było to, że w ogóle się nie bałem.


Taki był mój sen. Zaufałem dziadkowi - uwierzyłem w taki świat.

I dzisiaj, gdy się tylko obudziłem, przypomniał mi się dziadek i przypomniała mi się jego przepowiednia. A teraz, moja droga, gdy patrzę na świat przed naszymi oczami, to myślę sobie: tak, jestem wielkim czarodziejem!

I powiem ci jeszcze jedno: nie wstydzę się swoich łez, tak jak się ich nie wstydziłem, gdy miałem dziesięć lat i nie wstydził się swoich mój dziadek, gdy mu opowiadałem o moim śnie.

Nie wstydzę się łez i teraz, gdy zaglądam ci w oczy i mówię: nieważne czy  jestem wielkim czarodziejem, czy nie, liczy się tylko to, co najpiękniejsze: świat bez strachu  to nie sen, on naprawdę istnieje. On istnieje i w tobie, i we mnie.


Piotr Kiewra