wtorek, 30 czerwca 2015

Złota klatka*

„Jeśli bardzo chcesz coś zatrzymać, uwolnij to. Jeśli do ciebie wróci, będzie twoje na zawsze. Jeśli nie wróci, to i tak nigdy nie należało do ciebie.”

Autor nieznany


Zawsze, gdy miała jakiś problem szła do swojego dziadka. Podziwiała go za jego mądrość i prosiła z śmiechem na buzi: - Daj mi choć odrobinkę tej mądrości! – on odpowiadał: - Nie mogę, dziecinko, bo już ją masz. Słuchaj serca, tego najcichszego głosu, który pojawia się jako pierwszy. – słuchała, wiedziała, że to jest prawda, lecz najbardziej lubiła, gdy jej opowiadał bajki, przypowieści.

Dzisiaj chciała mu opowiedzieć o czymś co ją bardzo nurtowało od dawna.

Zakochała się, ale w ostatnich dniach płakała, unikała ludzi, by im nie pokazać swoich zatrzymywanych na siłę łez. Przytulała się do  mamy, rozmawiała z nią i z przyjaciółkami, te ją pocieszały, ale to nie pomogło.

Gdy zjawiła się u niego, on tylko spojrzał w jej oczy, o nic nie zapytał, poprowadził ją bez słowa do ogrodu, usadowił na jednym z wiklinowych foteli, a sam usiadł obok na drugim i z zainteresowaniem przyglądał się ptakom przelatującym wysoko pod chmurami. Ona patrzyła na niego, oczekiwała słów pocieszenia, czegoś mądrego, co ją uspokoi, niecierpliwiła się, a on nic - tylko oglądał ptaki.

W pewnym momencie, znowu bez słowa, wskazał jej palcem na dwa wysoko szybujące, czarne punkty. Były blisko, a jednak zupełnie od siebie niezależne, to wiatr je unosił, a one się mu poddały.

Zawsze, gdy byli w ogrodzie, to obserwowali kwiaty, drzewa, trawy. Znajdowała tam mądrość natury, wiele wskazówek, informacji, z których mogła czerpać. Tego ją uczył, ale wskazywał na jeszcze lepsze źródło prawd … to źródło płynęło w niej samej.

Dzisiaj jednak, myśli kotłowały się w niej, tęskniła, była apatyczna i zagubiona. Zapomniała o świecie, o nauce i pracy, o porach roku, a przyszłość widziała pełną bólu, cierpienia, niewiary. A gdy zauważyła, że zabiega o współczucie opowiadając innym o swoim nieszczęściu, otrząsnęła się i pomyślała o dziadku. I tak znalazła się tu w ogrodzie.

Patrzyła w górę. Po prostu patrzyła i nie zastanawiała się czy to są żurawie, czy może orły. Coraz bardziej była tam w górze, a zapominała o smutku tu na dole.
Wtedy to dziadek odezwał się do niej:

- Teraz jesteś gotowa. Przyszłaś tu z oczekiwaniami. Chciałaś bym ci współczuł, ale ono jest jak kamień uwiązany do szyi. Przyszłaś tu po wolność, lecz sama ją sobie zabrałaś, przywiązałaś się do swojego fałszywego wyobrażenia o miłości, przez to stałaś się niewolnicą … I dlatego cierpisz.

No dobrze … Opowiem, ci bajkę, wielu już ją opowiadało, wielu ją słyszało, ale nie wszyscy, rozumieli. Posłuchaj uważnie zatem …

Dawno, dawno temu, gdzieś daleko stąd, w zamku na wysokiej górze z pięknym widokiem na góry, jezioro, las i pola, żyła księżniczka. Patrzyła szczęśliwa ze swojego okna na świat, jeździła konno po łąkach i lasach, chodziła po górach, pływała łodzią po jeziorze. Lubiła obserwować zające i sarny, jelenie. Najbardziej jednak kochała ptaki. Patrzyła na gołębie, słuchała ich gruchania. Patrzyła na krzykliwe żurawie, zawieszone w błękicie orły, na kłócące się wróble i płakała radosnymi łzami przy melodiach kosów i słowików.
To od nich uczyła się wolności. Nie siały, a zbierały, nie prosiły, a otrzymywały, nie proszone dawały. Nie były niczyimi niewolnikami, z nikogo nie czyniły niewolników.

Jej poddani cieszyli się jej radością i kochali ją wszyscy.   

Pewnego dnia na jej oknie usiadł przepiękny, nigdy wcześniej nie widziany ptak.
Zakochała się w nim księżniczka, w jego przecudnym, głębokim śpiewie, w jego wspaniałym, pełnym kolorów tęczy upierzeniu, w jego dostojnym i spontanicznym locie, w jego wesołym i pełnym chęci zabawy usposobieniu.
Ptak przesiadywał na jej oknie kilka chwil, a później odlatywał. I tak każdego dnia. W nocy, w jej snach, ptak przemieniał się w pięknego młodzieńca, a on tańczył i śpiewał specjalnie dla niej. Gdy się budziła sen znikał, lecz szczęście księżniczki trwało.

Jakoś tak z końcem lata, odleciał i następnego ranka już się nie pojawił. Czekała na próżno. Zatęskniła za śpiewem i jego pełnią wolności.
W snach nadal go widywała, lecz z czasem i sny powoli blakły, a obraz młodzieńca znikał. Posmutniała, po raz pierwszy pojawiły się u niej łzy tęsknoty, nieszczęścia, a nawet złości.

Zauważyli tę zmianę wszyscy. Im też zrobiło się smutno, bo nie miał kto obdarowywać ich uśmiechem, szczęściem w tych pełnych trosk czasach.
I któregoś wiosennego ranka ptak znowu pojawił się na jej oknie. Odżyła w niej radość. Wiosna i lato były jej pełne, jednak gdy przyszła jesień ptak odleciał. A ona znowu tęskniła, znowu cierpiała, a wraz z nią cierpieli wszyscy wokół, bo bardzo jej współczuli i ją kochali.

Kiedyś w chwili jej największego smutku, spotkała wędrowca, starego, lecz wesołego i pełnego życia. Zaśpiewał i zatańczył specjalnie dla niej, bo chciał ją rozweselić, lecz ona posmutniała jeszcze bardziej, bo muzyka i taniec przypomniały jej o ptaku i pięknym młodzieńcu. Wtedy wędrowiec zapytał: - Co cię tak smuci? - Opowiedziała mu o swojej tęsknocie. A on zaproponował: - Wiem co należy zrobić, by zniknął twój smutek. – księżniczka się ucieszyła.

- Słuchaj: każdego wieczora tuż przed snem i każdego ranka tuż po przebudzeniu wyobraź sobie złotą klatkę, a w niej twojego pięknego ptaka. Wkrótce pojawi się ta klatka również w twoich snach. I rób to aż do wiosny. Wtedy twoja tęsknota i smutek znikną i nie pojawią się już nigdy więcej. – podziękowała mu, on się tylko tajemniczo uśmiechnął i poszedł dalej, tańcząc i śpiewając.

Zrobiła tak jak nakazał wędrowiec. A więc rankiem i wieczorem wyobrażała sobie złotą klatkę z ptakiem wewnątrz niej. I każdego ranka i wieczora coraz mniej było w nim radości, a coraz więcej smutku. W nocy zaś młodzieniec, który się pojawiał w jej snach zaczął się szybko starzeć, a wraz z tym, coraz mniej tańczył i śpiewał. Minęła jesień i gdzieś tak w środku zimy, ptak przestał w ogóle śpiewać, siedział tylko w rogu klatki z opuszczonymi skrzydłami. Widziany kiedyś w snach młodzieniec, całkiem zamienił się w starca. W jednym z kolejnych snów, księżniczka rozpoznała w nim wędrowca. Od tego momentu w jej wyobraźni i śnie klatka zaczęła znikać. W ostatnim dniu zimy całkiem zniknęła, ptak zyskał wolność i wtedy znowu zaśpiewał i zerwał się do lotu i swoich podniebnych harców. Starzec we śnie jednak pozostał starcem, nie przemienił się w młodzieńca. Zaczął jedynie śpiewać i tańczyć, jak napotkany kiedyś wędrowiec.

Zrozumiała księżniczka przyczynę swego smutku i od tej pory już na zawsze gościła w niej radość.        

- Dziadku to takie piękne. Popłakałam się, jak zawsze, słuchając tego co mówisz. Czym jest prawdziwa miłość? Chyba nie wiem, bo smutek i tęsknota są nadal we mnie. Ty jesteś zawsze radosny, powiedz mi, kiedy nauczyłeś się kochać, kiedy poznałeś, czym jest prawdziwa miłość? – zapytała wzruszona ocierając policzki z łez. Dziadek znowu patrzył w niebo i długo milczał, a ona próbowała zgadnąć, czy on tam jest wśród ptaków i chmur, czy może gdzieś w dawnych zakamarkach swego życia.

Czekała, bo wierzyła, że tajemnica, którą pozna, wiele w jej życiu zmieni.

- Też kiedyś byłem smutny. – nagle powiedział cicho dziadek. Zamieniła się w słuch, a on wolno sączył słowa i zdania.

Słuchała  go i nie mogła powstrzymać łez. Zaglądała w jego poszarzałe, starcze oczy. Stare, lecz pełne życia, bo pełne żywej, prawdziwej miłości. Patrzyła na jego twarz i duszę, a te były ukwiecone miłością, dobrocią, mądrością, akceptacją, chęcią obdarowywania.
Dziewczyna usłyszała jak kiedyś te oczy tęskniły, by móc patrzeć na twarz ukochanej, na jej kobiecość. Tęskniły, by móc zaglądać w jej oczy, a poprzez nie w jej duszę. Teraz nie znalazła już w nich tęsknoty, lecz głęboką akceptację, pogodzenie się. Patrzyła na jego dłonie i zobaczyła jak one musiały kiedyś drżeć czekając, by choć na chwilkę móc dotknąć dłoni ukochanej kobiety, by poczuć jej ciepło i płynące w nich energie.

… Spotkał ją, piękną, spontaniczną, ale zalęknioną, taką od krańca do krańca: tyle w niej było miłości co i strachu, tyle smutku co i radości, tyle zabawy, co i izolacji od świata i od wszystkich. Miała swój świat, bała się kogokolwiek do niego wpuścić. Jego wpuściła, choć wiedział, że kocha innego, kogoś kto od niej odszedł. Zaufała, bo chyba czuła, że on może jej pomóc odnaleźć ciszę w jej chaosie myśli, pomóc poodkrywać jej lęki, pomóc jej jeszcze bardziej dotrzeć do swojej duszy i pomóc się spełnić. Chyba go pokochała, gdzieś tam w głębi, po cichu, inaczej, bo z małą ilością słów.

Opowiadała mu o swojej miłości, o tamtym mężczyźnie, którego kochała: jak tęskniła, jak targały nią namiętności, jak była rozgorączkowana, o ich rozmowach i kłótniach.

Tamten pociągał ją silnie, ale i odpychał. Wyglądało to jak oddychanie, raz wdech i przyciąganie, raz wydech i odpychanie. Chyba dlatego było to takie trwałe i chyba naturalne. Miłość taka właśnie jest, a szczególnie, gdy spotkają się dwie silne osobowości, dwa silne NIE. I ona taka była, na NIE. Nikt wcześniej tego w niej nie odnalazł, nawet ona sama, lecz dziadek gdzieś tam głęboko w jej sercu i duszy odkrył jej TAK. Gdy się spotkali mnóstwo w niej było walki. A ponieważ dziadek był na TAK, więc w sposób naturalny musiał ją przyciągnąć. Pokazał jej drogę do ciszy, a ta powoli wchodziła w jej życie, bo poznała jej smak, jej głębię, jej źródło. Szła powoli i powoli rosło w niej TAK, a malało NIE.

Gdy dziadek zakochał się w niej, tamten mężczyzna wrócił. Odezwały się wtedy nieznane mu odczucia i emocje: zazdrość, tęsknota, żal, nieszczęście, smutek. Były gdzieś głęboko schowane i … brzydkie. Szybko zrozumiał, że to co było do tej pory, to nie była miłość, taka na którą czekał, bo nie była bezinteresowna. Tu gdzie były pragnienia, oczekiwania, a przede wszystkim pragnienie wzajemności, nie było bezinteresowności. Ona była dla niego tak ważna jak on sam, ale w ten sposób posiadła na nad nim pełną władzę. Poczuł wtedy, że nosi na sobie łańcuchy, że stał się niewolnikiem, że sam siebie nim uczynił, mało tego, uczynił siebie również żebrakiem. A co jeszcze gorsze, chciał i ją zamknąć, chciał by była po drugiej stronie łańcucha.

Wtedy po raz pierwszy pojawiła się wizja złotej klatki, bo zaczął dojrzewać, bo pojawiło się cierpienie. Zbudował tę klatkę w swojej głowie, tymi wszystkimi oczekiwaniami, pragnieniem wzajemności i bycia blisko niej. Zbudował ją i umieścił w niej obok siebie, nią. Dojrzałość miała zniszczyć klatkę, zerwać łańcuchy.

Dojrzałość, a więc spoglądanie w głąb, przede wszystkim siebie, sprowadziła akceptację. Zaczął głębiej kochać i zaczął ją i siebie uwalniać. Poczuł się lepiej, a gdy stał się całkiem wolny, klatka się rozpłynęła i zniknął smutek, zniknęła tęsknota i cierpienie. I wtedy zrozumiał, że to cierpienie uczy kochać i że prawdziwie kochać uczą nas te miłości, w których jest najwięcej cierpienia. W takich właśnie chwilach znalazł w sobie sporo siły, a przede wszystkim uważności, by przyczynę tego cierpienia odnaleźć w sobie. Dzięki temu  był już blisko do odkrycia największych tajemnic życia. Poczuł wdzięczność do ukochanej, mimo, że się oddaliła, ale teraz już wiedział, która z tych poznanych miłości jest prawdziwa.

To co mu jeszcze odbierało spokój, zakłócało ciszę, to złota klatka ukochanej kobiety, a w niej ona i jej mężczyzna: zamknięci, cierpiący, nierozumiejący, niedojrzali. Jedyne co dziadkowi dawało nadzieję na jej prawdziwe szczęście, to smak ciszy, którą już poznała, a której już nie mogła zapomnieć. Kiedyś ona się przedrze przez odbudowane NIE, przez hałas, przez tęsknotę, przez namiętności, przez niezrozumienie i wtedy wygra prawdziwa miłość. Zniknie resztka strachu, a wszystko, całe serce, cały jej świat wypełni miłość. Każdego dnia, w każdej chwili wysyłał jej więc swoją energię, ciszę. Nic nie mógł powiedzieć, mógł tylko wysyłać to, czego miał w nadmiarze: akceptację i ciszę swego serca.

Wnuczka czuła, że poznając historię swojego dziadka zdobywa wiele cennej wiedzy i cudzego, co prawda, ale mądrego doświadczenia. Do tej pory nie odkryła z czego jego mądrość się wzięła, teraz do niej dotarło: z cierpienia. Patrzyła na swego dziadka i zastanawiała się, ileż miłości musiało się mieścić w jego sercu, skoro ani na sekundę nie było w nim żalu, pretensji, żadnej nienawiści. Ileż miłości, prawdziwej, bezinteresownej, by cieszyć się jej szczęściem, a nawet być szczęśliwym jej szczęściem. Pokochał ją tak szczerze i prawdziwie, głęboko, iż już nie szukał innej miłości, nie chciał ranić, oszukiwać innej kobiety, bo wiedział, że ta zostanie w jego sercu już na wieczność.

Żył więc z dala od swojej ukochanej, lecz jego serce zawsze było blisko jej serca, czuło każde jego drgnięcie, każdą nutkę cierpienia, każdy jego uśmiech, współodczuwało wszystkie jej wiosny i jesienie, góry i doliny, smutki i radości.
Kochał i cieszył się jej szczęściem w każdej chwili dnia i nocy. Kochał i ufał, że kiedyś jeszcze ją zobaczy, dotknie jej dłoni, zajrzy w jej oczy, a poprzez nie głęboko w jej duszę.
Lata mijały, aż pewnego dnia, przyjechała - ktoś ją przywiózł, bo takie miała życzenie. 

Jedyne słowa jakie wypowiedziała do niego brzmiały:
- Proszę! Zaprowadź mnie ku ciszy! - usiadł wtedy obok niej, na łóżku. Siedział tak i klęczał od tej pory całe dnie i noce trzymając ją za dłonie. Nie wspominali dawnych czasów, on o nic nie pytał, i ona nic nie mówiła. Po prostu ona leżała, a on był przy niej.

Każdy kto by ich obserwował powiedziałby, że milczą, lecz oni rozmawiali w języku znanym tylko ich obojgu, z ich serc płynęła bowiem rzeka ciszy - całe potoki jej słów, a ona z każdym takim cichym słowem i jego, i jej serca, uspokajała się, coraz mniej się bała. Nie walczył, zaakceptował jej odchodzenie, a gdy któregoś dnia mocniej uścisnęła jego dłoń, zrozumiał, że to już czas. Minutę później jej dłoń się rozluźniła, a on pozwolił jej odejść … pójść w stronę wiecznej ciszy. Czuła się chyba bezpiecznie, spokojnie, bo on ją tam prowadził.

Na jej policzek spadła tylko jedna jego łza, tylko jedna. Pożegnał jej dłonie, jej oczy, jej ciało, lecz serce pozostało. Od dnia kiedy ją pierwszy raz ujrzał, od dnia kiedy jego serce połączyło się z jej sercem, był przy niej, a teraz gdy odeszła nieodwołalnie i na zawsze, zaakceptował to bez cienia skargi, w zupełnej ciszy.
Wróciła do niego i pozostanie już na zawsze. Był bezgranicznie szczęśliwy. Każdy kto go spotykał, otrzymywał od niego kawałek tego szczęścia, radość.

Płakała wnuczka. Wdzięczna dziadkowi nie tylko za wielką lekcję miłości, za piękną i pouczającą bajkę, ale przede wszystkim za jego własną historię, za to, że mogła wreszcie poznać źródło mądrości, źródło prawdy, że mogła poznać swego dziadka i jego tajemnicę.

Zrozumiała też, iż tylko ktoś taki jak dziadek mógł prowadzić do ciszy, bo tylko jemu można było zaufać, bo znał jej źródło i sam z niego czerpał.
Poprosiła więc: - Dziadku naucz mnie ciszy, zaprowadź mnie do niej. Naucz mnie prawdziwej miłości! - a on odpowiedział:

- Nie mogę. To wszystko: i miłość, i wolność, i cisza są w tobie. Doświadczaj ich. Ja jestem przy tobie, obok twojej ścieżki, ale ty idź po niej sama. Zaufaj ciszy, a nie słowom. W ciszy jest prawda, w doświadczeniu jest prawda, a słowa to tylko znaki. I pamiętaj prawda stoi po tej samej stronie co bezinteresowność, miłość po tej stronie, co wolność.

To co ci teraz powiem, niech stanie się częścią ciebie na zawsze: 

Jeśli bardzo chcesz coś zatrzymać, uwolnij to. Jeśli do ciebie wróci, będzie twoje na zawsze. Jeśli nie wróci, to i tak nigdy nie należało do ciebie.


Piotr Kiewra

*Tytuł oraz inspiracja bajką zaczerpnięte z jednej z książek Osho. Sama bajka mocno zmieniona i dopasowana do potrzeb opowiadania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane