Oto jeden z półtorej setki tekstów będący częścią drugiej książki, która, być może trafi do wydawcy w niedługim czasie. Nie zdradzę tytułu. Ksiązka zawiera wiele opowieści, będących treścią życia jednej kobiety. Jej życie było cudem, spotykała na swoje drodze zwykłych ludzi, którzy opowiadając jej historie swego życia ulegali przemianie: ich smutek, żal, pretensje do innych ludzi, Boga, pełne cierpienia doświadczenia własnego życia, nagle zaczęli postrzegać jako informacje, znaki i kamienie milowe prowadzące ich do zrozumienia natury życia, swojej własnej natury. Gdy usłyszeli siebie, przyjrzeli się własnym słowom, swoim łzom wstępowała w nich radość, odkrywali szczęście, cud życia, ich ścieżka prostowała się.
A główna bohaterka słuchając tych opowieści pomagała sobie, uczyła się i swoją obecnością pomagała innym. Nie nauczała, rzadko używała słów – słuchała. I to wystarczało. W tym się przejawiało jej współczucie, miłość do życia, wszelkich istot na jej ścieżce – darem słuchania. To rzadka dzisiaj umiejętność, to rzadki dar. O tym jest ta książka, o tym są te opowieści. Oto jedna z nich.
Placząca
wierzba
Pół roku po upadku dzielącego braci muru, zajechała
pod mój dom limuzyna na zagranicznych numerach. Siedziałam akurat na ławce
słuchając słowika, chłonąc woń kwitnącej lipy, wpatrując się w jasne i gorące
słońce.
Z samochodu wysiadł staruszek, podszedł do mnie
podpierając się laską. Przypatrywał się mi, a ja jemu. Nie odezwaliśmy się
słowem, by ukryć drżenie głosu, a być może i płacz. Usadziłam go na ławce, a
sama wbiegłam do domu, by po chwili wrócić z małym przedmiotem w ręce. Włożyłam
go w jego dłoń, a on natychmiast się rozpłakał. W międzyczasie z samochodu
wysiadła kobieta i wtuliła się w starca, łącząc się z nim w płaczu.
Minął może kwadrans, gdy padło pierwsze słowo, gdy
padli też w moje objęcia. Starzec w końcu rzekł: „Wróciłem, wróciliśmy, by
spełnić obietnicę.” Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy pod płaczącą wierzbę.
Rośnie
dokładnie w środku drogi miedzy domem rodziców, a domem babci, przy skrzyżowaniu
z inną drogą, samotnie wśród pól i łąk, nad małym strumykiem. Często tamtędy
przechodziłam z siostrą, z babcią, z przyjaciółką, lub przejeżdżaliśmy
samochodem z Doktorem. Najczęściej jednak bywałam tam sama. Siadałam tam i płakałam
razem z nią. Nie, nie wiem, czemu. Ona pewnie urodziła się po to, by płakać.
Płakała ze współczucia, a może ze smutku, a może, by ująć tego innym istotom -
nie wiem. Tak to nieraz czułam, ona jest po to, by płakać, ptaki po to, by
radować duszę, kłosy zbóż na polu obok, by żywić, strumyk, by poić
spragnionych, słońce, by ocieplać, by rozświetkać, by podtrzymywać życie, a ja
po to, by to obserwować, by się tym cieszyć.
Czasem
podjeżdżała tu rowerem moja przyjaciółka, a do domu jechałyśmy na zmianę, ona
mnie sadzała na ramie i wiozła, lub ja ją wiozłam. Tak było do momentu, aż
któregoś roku, pod choinkę dostałam rower, mam go do dzisiaj.
Tu przesiadywałam. Nic tu nie było do zrobienia,
wystarczyło siedzenie, lub leżenie. Obserwowałam chwiejące się na swych
jedynych nogach kłosy zbóż, lub traw, maki i chabry, próbujące bawić się w
chowanego przed moim wzrokiem. Wiszące, długie, siegające prawie do ziemi,
zielone, wierzbowe łzy, huśtając się odsłaniały mi raz po raz, kawałek błekitu
nieba, biel lub szarośc chmur. Zawieszone
nad polem skowronki powtarzały ciagle tę samą zwrotkę piosenki. Było tak
muzycznie, malarsko, poetycko, że gdybym cokolwiek chciała tu robić, psułabym.
Wystarczyło być.
W jedną ze śnieżnych zim przyszłyśmy z przyjaciółką zobaczyć,
w jakim kolorze są tam teraz jej łzy. Były w kolorze styczniowego śniegu.
Jesienią żółte, a nocą czarne. Tak, sprawdzałyśmy to nawet nocą, nawet nie raz,
także w noc Kupały, razem z babcią i Doktorem. Były w kolorze księżycowego
srebra, a pod nimi, na ziemi w kolorze świetlikowej, jasnej zieleni. On
sprawdzał moją i jego córki czujność, opowiadając nam, iż świecące u naszych
stóp punkciki, to kwiaty paproci, które przyniósł tu wiatr. „Tak –
odpowiadałyśmy - przyniósł je wiatr na grzbietach świętojańskich robaczków.”
Babcia i Doktor nie pytali, co tam robiłyśmy, bo
wiedzieli, że nicnierobienie jest prawdziwą i duchową formą bycia, natomiast,
gdy moja mama o to samo pytała, a ja odpowiadałam, że nic tam nie robimy, to
zawsze stukała się w czoło i mówiła: „Nie kłam! Przeciez nie można nic nie
robić, zawsze coś robisz. Obie jesteście stuknięte.”
Tak, to prawda, byłyśmy stuknięte i to porządnie. Nam
to nie przeszkadzało, cieszyłyśmy się tym naszym stuknięciem.
Tu, na tym pustkowiu, wierzba była samotna i tego mnie
uczyla – radosnego bycia w samotności.
W czasie wojny spotkałam tam kogoś, kto docenił ją za
to samo, co ja. Leżałam sobie pod wierzbą, w jej cieniu, wśród wysokich traw, a
kilka jej długich łez, poruszanych lekkim wiatrem łaskotało moją twarz.
Usłyszałam z dali warkot motocykla, lecz nie ruszyłam się. Motocykl zatrzymał
się na skrzyżowaniu dwóch polnych ścieżek, ktoś z niego wysiadł i podszedł bliżej
mnie, zobaczyłam niemieckiego zołnierza, groźnie wygladającego, w wielkim
hełmie, z karabinem na plecach. Nie podniosłam nawet głowy, po prostu patrzyłam
na niego. Nie bałam się. Wojna była dla mnie tylko opowieścią innych ludzi: Doktora,
jego przyjaciela, no i babci z opowieści dziadka. Lecz oboje nigdy nie
straszyli mnie nią, jeśli o niej mówili, to raczej, jako jej przeciwnicy, jako
gołębie pokoju, niż historycy, czy malarze opisujący najtragiczniejsze fakty.
Miałam wtedy osiem lat, strach już nie był moim
towarzyszem, więc leżałam spokojnie tak jakby to mój tata odwiedził mnie pod
moim ulubionym drzewem. A tak naprawdę, to on mnie się bardziej przestraszył,
niż ja jego. Zszedł z motoru wysiusiać się, a tu nagle odkrył przypadkowego
świadka, którego się nie spodziewał. Zawstydził
się lekko, lecz w końcu się zaśmiał. Podszedł blizej i usiadł obok mnie. Trochę
znał mojego języka, ja trochę jego, więc się łatwo dogadaliśmy. Wyciągnął z
kieszeni fotografię i mi ją pokazał. Powiedział:
„To moja córka, jesteś do niej podobna i gdy przed
chwilą cię zobaczyłem, pomyślałem, że przyjechała, by mnie odwiedzić. Pewnie
płacze tęskniąc do mnie. Byliśmy tylko we dwójkę, mama umarła. Pewnego dnia,
siedzieliśmy przy stole, jedliśmy nasze ulubione kluski i przyszli żołnierze, i
zabrali mnie na wojnę. Gdy się żegnalismy płakała, i błagała: „Tato wróć!”
Dała mi to serduszko. Zrobiła je specjalnie dla mnie,
z kawałka kory drzewa, przy, którym lubiliśmy razem siedzieć. W środek włożyła
swoje zdjęcie. Ja jej dałem takie same, z moim zdjęciem.”
Kontynuował: „Obiecałem, że wrócę z serduszkiem, a ona
mi obiecała, że będzie czekać. ” Wskazał palcem na swój karabin: „Nie cierpię
tego. To nie nasza wojna, nie moja, i nie tego, do którego strzelam, to wojna
tych, co nas posłali. A ja pytam, dlaczego ma ginąć niewinny człowiek? Kto wie,
może to mój przyjaciel, może też gra w orkiestrze, tak jak ja? Przecież
moglibyśmy razem grać, zamiast się zabijać. Całe życie trzymałem w rękach
skrzypce, grałem w orkiestrze, razem z żoną, Polką. Rok przed wojną, na ulicy,
pobili ją za to, że powiedziała słowo po polsku. Umarła. Moja córka pięknie
gra, nauczyłem ją. Wrócę, razem będziemy grać w orkiestrze. Może kiedyś zagramy
we dwójkę specjalnie dla ciebie. Tak, obiecuję, przyjedziemy i tu, w tym
miejscu, zagramy dla ciebie i tego samotnego drzewa.”
Wsiadł na motor
i odjechał.
Ponad dwa lata później, w miejscu naszego spotkania,
znalazłam, żołnierski, oficerski, niemiecki hełm, a pod nim list, a w nim
serduszko z podobizną jego córki, to, które mi pokazywał. W liście
przeczytałam:
„Moja kochana córka zginęła w naszym domu. Zniszczyła
go bomba z samolotu. Nie mogła dotrzymać obietnicy, nie mogę i ja, by jej
zwrócić to serduszko. Przyjmij je ode mnie. Jesteś tak do niej podobna, masz
tak samo kochające serce, tak mi ją przypominasz, czuję jakby część jej była w
tobie. Będę pamiętał was obie, będę się pocieszał, że ta jej dobroć, że inne
serce, tak kochające jak jej, choć nie przy mnie, to bije nadal. Przyjmij je.”
Zapłakałyśmy wtedy razem – i ja, i wierzba.
Wysiedliśmy z samochodu, staruszek chwycił skrzypce, a
ona instrument klawiszowy. Rozłożyli to pod drzewem i tu, w tym świętym
miejscu, spacjalnie dla mnie i dla tego samotnego drzewa zagrali. Spełnili
obietnicę. Popłynęła ich muzyczna i jego słowna opowieść.
„Przetrwałem
dzięki pamięci ciebie. Podtrzymałaś we mnie nadzieję, wiarę w to, że warto żyć.
Po wojnie wróciłem, by odbudować dom. Ożeniłem się, ponownie z Polką, mam
trzech synów, a to moja wnuczka, córka jednego z nich. Któregoś dnia
zrozumiałem, że nie będzie mi dane doczekać córki, a kolejnego uświadomiłem
sobie, że ty nią jesteś – zobaczyłem córkę w tobie i pogodziłem się z życiem.
Nauczyłem się godzić z jego wyrokami. Moja wnuczka pokochała muzykę, tak jak
moja córka, tak jak ty i gra teraz ze mną w jednej orkiestrze. Jest pianistką.
Szczególnie ukochała Chopina i jego na początek zagra. Ona jest niemową,
potrafi przemawiać muzyką.”
Zagrali. Słuchałam i płakałam. Spod palców
przemawiającej muzyką uniosły się, na chwilę, obrazy – zobaczyłam babcię, Doktora,
moją przyjaciółkę. Po chwili wspomnienia odeszły, znlazłam się na powrót z
muzykami pod wierzbą. Z tej małej filharmonii, mieszczącej się pod łzami
płaczącej wierzby płynęła opowieść, pełna radości opowieść o miłości, pokoju,
zaufaniu, opowieść o wolności. Jednym głosem, w przyjaźni, zgodnie, w pełnym
zrozumieniu przemawiały, porozumiewały się skrzypce i fortepian, jak człowiek z
człowiekiem, jak przyjaciele, kochający się prawdziwie ludzie, niegdysiejsi
wrogowie. Niosła się w świat opowieść o zaufaniu do muzyki serc i dusz, nie do
słów przywódców, nie do głosów ludzi, lecz zaufaniu do życia, tego, co
przyniesie, nie do przyszłości malowanej słowami, obietnicami, wyobrażeniami.
Tu, w tym miejscu, w tej chwili, ujrzałam i usłyszałam kolejny z cudów życia: niepotrafiąca mówić kobieta, wypowiedziała muzyką więcej o prawdzie życia, niż miliony przemawiających głosem, słowem. Tu, w tej chwili, w tej pełnej muzyki uczuć chwili, po raz kolejny ujrzałam ludzi, którzy zrozumieli i przyłączyli się do mojej misji rozsyłania kręgów na wodzie.
Piotr Kiewra