niedziela, 8 lipca 2018

Góry to nie pole bitwy. O przyjaźni z Tatrami trwającej całe życie


64. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*

Dzisiaj spotkałam dwóch taterników - staruszków. Siedzieli na mojej ukochanej Hali Gąsienicowej i obserwowali świat. Poznali mnie. Przywołali do siebie i też ich rozpoznałam – przypomniałam sobie. Jeden z nich, ten starszy, kilkadziesiąt lat temu, uczył mnie gór. Powspominaliśmy, pośmialiśmy się. Opowiedział mi o swojej przyjaźni z Tatrami. Rozczuliłam się do łez, bo to też moja historia.

- Dzisiaj patrzę na Tatry, na góry inaczej niż w młodości. Kiedyś chciałem o nich wiedzieć wszystko, by je pokonać. Tatry miały być moim treningiem przed pokonaniem jeszcze większych wyzwań, wyższych gór. I tak się stało. Lecz to mnie nie uszczęśliwiło. Powoli odkryłem – odkryliśmy prawdziwy cel wędrowania.

Dzisiaj jest inaczej. Chodzę po Tatrach, po innych górach, owszem wspinam się, lecz intencja jest inna. Dzisiaj to jest przyjaźń, a nie wojna.

Nie zwyciężam gór, nie pokonuję ich, nie zdobywam. Góry to nie pole bitwy. One nie są moim wrogiem.
Niebezpieczeństwa wynikają z wojen, które toczymy ze światem, lecz najczęściej z samym sobą.  Niebezpieczeństwa w górach to efekt walki z nimi.

Gdy traktujesz je jak wroga, przegrasz, bo ich nie da się pokonać. Nawet, gdy wszedłeś na szczyt, nie pokonałeś go.  
Giną tylko żołnierze, wojownicy, zdobywcy. Giną i zostają ranni ci, którzy idą w góry na wojnę z nimi, którzy obrali sobie je za pole bitwy, by powiększyć siebie, by porównać się z innymi, by zyskać w swoich i innych oczach, jako zdobywca, twardziel, wojownik, zwycięzca.

Wielu naszych kolegów, towarzyszy zostało w górach na zawsze, nie wrócili ze swoich ścieżek, bo były to wojenne ścieżki. Góry okazały im bezsens walki, okazały im całą prawdę. Nie mówię o prawdzie gór, mówię o prawdzie człowieka wojownika, człowieka żołnierza, człowieka zdobywcy. Góry w ich istatnich chwilach życia pomogły odkryć im tę prawdę.
Pamiętam kilka takich zdarzeń, tutaj w Tatrach, w Andach, w Himalajach. Nasi umierający, pokonani przez góry towarzysze, w ostatnim swym tchnieniu właśnie o tym mówili, że … poznali prawdę. W tej ostatniej chwili umykającego życia poznali bezsens walki, zaś poznali prawdę o przyjaźni, o miłości, prawdę o sobie samym. To były tylko słowa, nie poznaliśmy ich odczucia, ich wewnętrznego zrozumienia, ale po tylu wspólnych doświadczeniach, to ich zrozumienie „przeskoczyło” i na nas. To wielka zmiana. Zmieniło się wszystko.

Nie tylko w nas, ale i wokół. Pojawił się spokój – pokój. Znikły walki, znikły powody do wojen, nagle cały świat stał się przyjazny, góry stały się przyjazne, znikły niebezpieczeństwa. Zamiast odwagi pojawiła się ufność.

Odwaga jest małą rzeczą, jest oznaką niedojrzałości, lęków, ludzkiego ego.

Ufność jest wielka, bezkresna, to największa rzecz, która nie jest rzeczą. I ten spokój z niej wynika, wolność z niej wynika, miłość z niej wynika i przyjaźń z niej wynika. To wszystko nawzajem się przenika, wymienia – właściwie jest jednym.
Tak to dzisiaj postrzegamy, a bardziej czujemy. Być w takim stanie, to jedna wielka radość.

Powiem ci tak: wędrując po górach uczysz się przyjaźni z nimi i ze światem i … z sobą, ale przede wszystkim ze śmiercią. Tu ona jest ci towarzyszem w wędrówce.  Jest obecna przy każdym twoim kroku. Tu się przekonujesz - odkrywasz, że jest nim od twych narodzin, że jest nierozłączną towarzyszką życia, a właściwie życie i śmierć to jedno. I … wtedy przestajesz się lękać. Tak. Tak właśnie się dzieje dzięki górom.
                      
Pokonywanie gór, świata, ludzi, siebie, jako wszędzie lansowany sposób, na bycie lepiej dopasowanym, lepszym, bo bardziej wydajnym członkiem społeczeństwa to ścieżka do zguby, to wędrówka błędną i bolesną drogą.
Bycie sobą to jedyna prawdziwa droga. Będąc sobą wędruję ze wszystkim i ze wszystkimi w przyjaźni.
Tylko będąc sobą mogę kochać, tylko wtedy przydarza się miłość. Wtedy ufność sprawia, że czuję się bezpieczny - wiem, że nic mi nie grozi, bo śmierć też jest moim przyjacielem, rozumiem i czuje kiedy mnie zabierze.

Jestem przyjacielem Tatr. I one są moim. Ze wszystkich stron gór, z każdego kamyka, z każdego stopnia na ścieżce, drzewa, rośliny, zwierzaka płynie miłość.  To samo doświadczają góry ode mnie. Jesteśmy partnerami, kochankami.

Góry to wolność.  Tu jestem wolny i górom nie zabieram wolności. Tu się jej uczę, stąd ja niosę w świat.

Jestem wolny bo się nie boję.
Wolność jest, gdy nie ma kompromisów, rezygnowania z siebie - kiedy nikt i nic nie wymaga, nie oczekuje tego ode mnie i wtedy, gdy nie włączają się nawyki i przekonania mojego umysłu. W górach nie idę na kompromis - dopasowuję się jedynie: do ścieżki, do natury, do rzeczywistości. Poddaję się ścieżce, naturze, tej chwili, tej rzeczywistości.  Jestem elastyczny … i jestem gotów na śmierć. Gdy czuję się wolny śmierć i wszystko inne nie ma nade mną władzy. Ufność sprawia, że żadna władza nie istnieje. .. jest w niej rozpuszczona ... jak kawa w wodzie. Dzięki temu życie tak smakuje.
Jestem gór przyjacielem, gdy się dopasowuję, a nie, gdy z nimi walczę.
Gdy chcesz je dopasować do siebie, to chcesz je zniewolić, zakuć w łańcuchy, pourządzać drogi i koleje, lecz wtedy nie jesteś z nimi w harmonii.  Wykorzystujesz tego przyjaciela, nie jest to miłość do gór, lecz egoizm.
Gdy jestem przyjacielem czuję się bezpieczny.  Od przyjaciela nic mi nie grozi. Przyjaciela się nie lękam.  Góry też są bezpieczne w mojej obecności. W miłości jest pełnia bezpieczeństwa, bo nie ma strachu z żadnej strony, nie ma wojny - jest harmonia i wzajemny szacunek.
Tak - przyjaciel i ktoś, kto kocha, traktuje Tatry tak, jakby miały duszę. Tak je czuję - są istotą taką jak ja. Ja jestem nimi, a one są mną. Nie ma między nami granicy - jest jedność - całość. Czuję i rozumiem je tak jak siebie.

Ubolewamy jedynie, że nasi młodsi towarzysze jeszcze tego nie rozumieją, ale cóż – muszą tej nauki doświadczyć sami, nasze słowa tego nie zaniosą. Słowo nie niesie pokoju, ufności, wolności. Niesie je doświadczenie, głębokie zrozumienie. - to jego słowa.

Przyjacielem trzeba się stać. Nie wystarczy wiedzieć wszystkiego o przyjaźni.

To ostatnie zdanie podkreśliłam, bo bardzo mi się spodobało.
Taternicy wysłuchali mojej historii. Poczuli, że we mnie też nastąpiło takie przemienienie, że doświadczyłam tego samego pokoju, tej samej przyjaźni, tego samego zrozumienia. Zobaczyli to, gdy tylko na mnie spojrzeli.
Powiedzieli, że każdy tego doświadczy – prędzej, czy poźniej doświadczy.

- Tak! Dojrzeje każdy, dorośnie każdy, kto wędruje i obserwuje.

Mój towarzysz z którym kiedyś wspólnie uczyliśmy ciebie, pozostał w górach na zawsze. Tak je pokochał, że postanowił w nich umrzeć. I tak się stało.  Bywa i tak, bywa i taka przyjaźń z nimi - dozgonna. Tu spełniła się jego przyjaźń i z górami, i ze śmiercią. Było to parę lat temu. - stary taternik uśmiechnął się i zrozumiałam,  że skończył swą opowieść.

Po kilku godzinach wspomnień i rozmowy, poszliśmy razem ścieżką, którą pierwszy raz z nim wędrowałam, gdzie mnie uczył gór.

I powiem tak: Od samej Hali, poprzez Zawrat, Świnicę, Przełęcz Świnicką, Karb i z powrotem na Halę nie padło ani jedno słowo. Delektowaliśmy się wszyscy przyjaźnią z Tatrami.  

Przy każdym z nas, krok w krok, szła nasza przyjaciółka - śmierć. Szła równie cicha i spokojna, jak my.

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra

wtorek, 3 lipca 2018

Czy góry są niebezpieczne?


63. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
Ktoś, z kim dziś wędrowałam był pewny, że góry są niebezpieczne. Na najbardziej bezpiecznym dwutysięcznym szczycie jaki znam w Tatrach, zapytał: czy dla mnie też? Ten człowiek wręcz panicznie się tu bał. Jego cała droga na ten szczyt to jedna wielka bitwa ze swoim lękiem.
A oto moja odpowiedź.

Czy góry są niebezpieczne?
Nie odbieram ich jako niebezpiecznych, to raczej człowiek tworzy sobie niebezpieczeństwa. Nie tylko w górach je tworzy, w wędrówce przez życie również.
Niebezpieczeństwa są jednak potrzebne - okrywają tajemnicę jak chmura niebo.
Można się przez nie przedostać na dwa sposoby: aktywnie je rozpędzając, wędrując powyżej ich pułapu,  lub obserwując jak te chmury płyną. W pewnym momencie ustapią. Taka jest ich natura.
Są informacją, kurtyną pod którą jest to co prawdziwe, wskazówką,  przewodnikiem, znakiem na drodze. Są czymś, co budzi wrażliwość, są kontrastem dzięki, któremu widzimy, to czego inaczej nie możnaby zauważyć.
Niebezpieczeństwo rodzi uważność.
Niebezpieczeństwa są po to, by rozchmurzyc się z lęku i strachu - one to prowokują.  Wtedy wydobywa się na wierzch to, co prawdziwe. Strach, lęk nie są prawdziwe …
Góry są nagromadzeniem niebezpieczeństw, więc są też miejscem szybszego wzrastania uważności, wrażliwości, są miejscem bardziej intensywnego poszukiwania i odnajdywania siebie.
To zasługa, między innymi, niebezpieczeństw. Lecz to my je tworzymy - nie góry. I to one nam służą.  Taki jest w tym paradoks. Dlatego góry kochamy, bo wiele się tu dzieje - w nas się dzieje.
Tak naprawdę, nie mamy, czego chronić i nie mamy przed czym chronić. Boimy się, bo gramy dla świata role, do których nie zostaliśmy powołani – nie jesteśmy widzami, lecz aktorami i boimy się, że świat postrzega nas inaczej niż sobie zaplanowaliśmy. Chronimy ten wizerunek naszej wyobraźni i kreujemy niebezpieczeństwa, by w kontraście z nimi wydać się większym, by eksponować i powiększać swoją odwagę.
Odwaga jest miarą naszej sztuczności, grą, aktorstwem, a mimo to identyfikujemy się z nią, z lękiem, boi identyfikujemy się z ciałem, z umysłem, podczas, gdy nie jesteśmy tylko ciałem i umysłem – tak naprawdę jesteśmy tylko widzem, który patrzy – obserwuje ciało i umysł i … uczy się.
Tak, strach to grzech identyfikacji, to uleganie iluzji bycia wśród rzeczy istotnych. A tak naprawdę te rzeczy są nieistotne. To tylko znaki – to nie jest prawdziwe życie.
Strach, lęk to znak, że nie jesteśmy sobą, że gramy, że uciekamy od siebie, że gonimy za nieistotnym.
Tatry pomagają to odkryć, pomagają w porzuceniu identyfikacji, bo pomagają w odkryciu prawdy.
Tatry służą poznaniu siebie. Tak je postrzegam. To nie tylko materia, geografia, przestrzeń w świecie, to zestaw informacji, to lustro nas samych, lustro naszej głębi.
Po to tu chodzimy. Po to tu wędruję.
Po to ty tu wędrujesz. Nie ma innej drogi - albo naturalność i wpasowanie się swoją naturą w otaczający nas świat natury, albo droga cierpienia, choroby ciała i umysłu, świat niebezpieczeństw i lęku.
Jesteśmy, przede wszystkim, czymś innym niż ciałem i umysłem. Twoja i moja  wędrówka ma jeden cel – to zrozumieć. Niebezpieczeństwa, lęk, cierpienie to twoi przewodnicy na tej drodze, sami je tworzymy i same znikają, gdy zrozumienie się pojawi. Gdy tak się stanie zobaczysz rzeczywiste góry. Jeśli się boisz to znak, że jeszcze ich nie widziałeś, że jeszcze nie rozumiesz, że jeszcze się identyfikujesz z tym, co boli, z tym, co cierpi, z tym, co odczuwa niebezpieczeństwa.
Taka dzisiaj była moja Kondracka Kopa i taka była też dla tego człowieka. Powiedział mi, że tyle lat chodzi po górach z lękiem, by go pokonać – taką sobie przyjął metodę uzdrawiania z lęków – górską ścieżkę. Zawsze były to dolinki, bo bał się wyżej, uważał, że góry są zbyt niebezpieczne dla niego. I mówi:
- Dzisiaj, gdy tylko ciebie zobaczyłem, postanowiłem dołączyć – poczułem, że czegoś przy tobie się nauczę, poczułem … naprawdę poczułem, że coś się wydarzy. I wydarzyło się.
Pierwszy raz w życiu posłuchałem swego odczucia, a nie podpowiedzi rozumu. Nie wiedziałem, co się wydarzy, coś tylko poczułem. I teraz nagle zrozumiałem, że gdy kroczę ścieżką prowadzony sercem nie lękam się, nie widzę niebezpieczeństw – widzę je, lecz widzę je jako ich twórca, widzę, że mogę przestać je tworzyć. Naprawdę jestem szczęśliwy, pierwszy raz widziałem góry i pierwszy raz poczułem, kim jestem.
I wiesz co! Zawsze to we mnie było, lecz mój rozum to zasłaniał argumentami, informacjami, statystyką ze świata, słowami innych ludzi, logiką i słowami mojego własnego rozumu.
To dziwne, że jeden krok w życiu, jedna niezrozumiała dla rozumu decyzja, jedna spontaniczna rzecz, na którą przyzwolimy, tak wiele może zmienić.
Och, jakże jestem szczęśliwy! – tak mi dziękował za naszą wspólną wędrówkę.
Ostatnio spotykam takich właśnie ludzi i takie obserwuję w nich zmiany.
Rozumiem jedno: ŚWIAT ODZWIERCIEDLA TO, CO SIĘ DZIEJE WE MNIE. TATRY TO ODZWIERCIEDLAJĄ.


*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra

czwartek, 28 czerwca 2018

Tatrzańskie wschody i zachody

62. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
Jednymi z najpiękniejszych zjawisk jakich doświadczamy w naturze to wschody i zachody słońca. Autorka pamiętnika to osoba niezwykle wrażliwa, widząca nie tylko to, co na powierzchni i nie tylko to, co wokół.
Oto kilka takich spotkań zarówno z początków jej wędrówek po górach, jak i ze znacznie późniejszych czasów.
 
Młody juhas, jak na górala - wyjątkowo romantyczny i jednocześnie, wyjątkowo nieśmiały, zaproponował mi, by nie czekać, aż „wygaśnie ognisk żar” na polanie, lecz by zawczasu się wyspać, bo ma mi coś do pokazania, gdy tylko zacznie „dnieć”.
Zbudził więc mnie śpiącą wśród owiec, pod rozgwieżdżonym niebem Rusinowej Polany i zabrał w już szarzejącym mroku nocy na Gęsią Szyję. Tam usadowiliśmy się wysoko na skałach i czekaliśmy …
Lekkie, siwe mgiełki otaczające góry wnet zaczęły się czerwienić, różowić, przebarwiać na pomarańczowo.
Wiedziałam, że zobaczę wschód słońca, czułam, że będzie niezwykły, ale nie spodziewałam się czegoś takiego …
W pewnym momencie na najwyższych tatrzańskich szczytach zabłysło światło – tak jakby ktoś nagle zapalił tam ogromne świece. Tak zabłysł Lodowy, schowana gdzieś z tyłu Łomnica i kilka prawie równych im wzrostem, zapaliła się Wysoka i Rysy.
Chwilę później zapaliły się podobnym światłem niższe, wśród nich Hawrań. Z każdą sekundą zapalało się więcej i więcej szczytów, tak, że w końcu z kilku rozpalił się ich cały „las” - wierzchołki i ich zbocza. Najniżej ten jasny płomień sięgnął Hawrania, jako, że jest najbardziej odsłonięty.
Gdy „świece płonących szczytów” zgasły, nieco pociemniały góry, a zza czarnego horyzontu ukazał się rąbek, a później cała okrągła twarz słońca -. jeszcze niezbyt jaskrawa, nie gorąca, nie oślepiająca kula.
Budziły się do życia Tatry – wyłoniły się z mroku nocy w tak oryginalny sposób, tak mnie zaskakujący …
Zanim to nastąpiło ożywiły się ptaki, lecz jeszcze spał wiatr.
Moje serce zabiło dwa razy szybciej, jakby oczekiwało czegoś, co przysporzy mi emocji, wzruszenia, poruszenia fali uczuć, czegoś, co zostanie we mnie na zawsze i … pozostało.
Marzyłam, by kiedyś ujrzeć wschód słońca z wysokiego szczytu i dzisiaj się to zdarzyło, chociaż nie planowałam. Zdarzyło się przypadkowo, a właściwie to z powodu wypadku – lekko skręciłam kostkę, schodząc z Krzyżnego. Obliczyłam od razu, że z bolącą i spuchniętą nogą, w tym tempie, nie zdążę zejść do zmierzchu, więc wypróbowałam latarkę … i tu kolejny „wypadek” – zgasła po paru sekundach (pewnie się gdzieś w plecaku przypadkowo włączyła i „umarła” bateria). No cóż, zawróciłam i postanowiłam spędzić noc na moim ulubionym Krzyżnem.
W nagrodę, rano dostałam mój najpiękniejszy w życiu wschód słońca. Nie potrafię go opisać.
Budził się nowy dzień, budziły Tatry, budziło się „coś” we mnie. Gdzieś głęboko w sercu i duszy też odbywał się wschód mojego wewnętrznego słońca. To światło już pozostało we mnie i chyba pozostanie … Ono się paliło wcześniej, lecz go nie dostrzegałam, zapatrzona w światła świata.
Te zewnętrzne osłabły, straciły swą moc, to w środku rozjaśniło moje mroki.
Tak mnie to jakoś podniosło, poruszyło, uzdrowiło na ciele, w sercu i duszy, że zapomniałam o bólu i w podskokach zeszłam z Krzyżnego. Zjadłam śniadanie w schronisku w Pięciu Stawach i ruszyłam na Szpiglasową.
Moje powroty z gór odbywają się wraz z kończącym się dniem. Słońce kładzie się spać, góry też, a ja to obserwuję. Jest w tym cudzie natury jakaś magiczna siła, która nas czymś napełnia … nie tylko nadzieją na jutro, nadzieją na nowy, piękny dzień, na więcej światła, więcej zrozumienia, więcej prawdy, więcej wolności, więcej miłości, nadziei na odszukanie – odkrycie tego wszystkiego, gdzieś w naszych wewnętrznych mrokach …
Tak jak zachód daje nadzieję, tak wschód przynosi światło pomocne w spełnieniu, w odkryciach, we wzroście.
Wschód i zachód to metafory … to nie tylko poetyckie metafory.
Pamiętam wszystkie moje zachody słońca, najczęściej w dolinach, lecz przede wszystkim na szczytach: na Kasprowym, na Czerwonych Wierchach, na Grzesiu, na Zawracie, Świnicy. Pamiętam zachodzące słońca nad stawami: Morskim Okiem, Wielkim Stawem, Zielonym, a najczęściej Czarnym i Smreczyńskim.
Pamiętam jak są różne. Nigdy nie widziałam dwóch takich samych zachodów, zawsze są różne. Pamiętam mój pierwszy zachód oglądany razem gdzieś z łąki, gdzieś wśród uliczek miasta, razem z „Sabałą”. To on nauczył mnie patrzenia tak, by widzieć, by czuć, by rozumieć.
Pamiętam moje samotne zachody na Rusinowej Polanie, wśród owiec, w Małej łące wśród kwiatów, które zastygały w bezruchu po całodziennym tańcu w rytmie wiatru, ich wiecznego wodzireja.
Pamiętam, że zachody słońca niczego nie kończą, a wschody niczego nie rozpoczynają. Słońce niczego nie dzieli. Dzień i noc nie są dziełem słońca, obecności lub braku światła, nie są … One po prostu są zjawiskami, które tworzą kontrasty, służą zrozumieniu. Zrozumieniu różnych rzeczy i materii, i w uczuciach i w duchowych, zrozumieniu siebie.
Oj! Tyle mi się chmur narozpraszało na moim wewnętrznym niebie dzięki tym kontrastom!
- Im piękniejsze zjawisko obserwuję, im ono mnie bardziej zachwyca, tym mniej potrafię o nim napisać, powiedzieć, opowiedzieć. Czuję to, lecz nie przekłada się to na słowa. Nawet, gdybym była poetką, to i tak moje słowo nie byłoby tym, co czuję.
Jak opisać wschód słońca? To tylko trochę świateł, gry kolorów – to się da opisać. Ale jak opisać uczucia, poruszenia, odkrycia, prawdę?
Mogę opisać Tatry, ich geometrię, strukturę materii, wysokość. Mogę dodać parę przymiotników, ale jak opisać ich istotę?
Mogę opisać siebie, wyrazić swoje myśli, ale jak napisać o uczuciu? Kto je zrozumie i przełoży na swoje własne uczucie?
Kto zrozumie „moje” Tatry? Kto zrozumie „moje” wschody i zachody?
Kto zrozumie i będzie przy mnie, i ze mną w moim ostatnim zachodzie słońca?
Wiem, że będę sama. Tego się tu nauczyłam, tu zrozumiałam.
         
*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.
Piotr Kiewra

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Zimowa kurtka na Kasprowym Wierchu

61. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*

Mam ciągle ten sam plecak - od pięćdziesięciu lat. Czuję do niego sentyment, to jedyna rzecz, która nie zmieniła się od lat. No, trochę się tylko postarzal.
Nie zmieniło się też jego wyposażenie.  Od pół wieku, gdy idę w góry, mam tam to samo - prawie wszystko, co potrzebne zimą.
Wiele razy się przydało.
I dzisiaj rano uczyłam tego dwóch brzdąców, nastolatkow - nowicjuszy w Tatrach.
Mówią: - Mamo! Zwariowałaś, po co nam w upał polar, kurtka i czapka w plecaku? Po co mamy to targać niepotrzebnie na Kasprowy?  Nie widzisz, że jest trzydzieści stopni, że jest upał?
No i wtrąciłam się. Chłopcy, nadąsani okrutnie, w końcu spakowali plecaki po mojemu,  a ich mama uśmiecha się do mnie z wdzięcznością i mówi: - Trudno matce być prorokiem we własnym domu, zawsze łatwiej o to obcemu.  Dziękuję!
No i poszliśmy w góry, każdy w swoją stronę.
Wieczorem wracam z trasy, a tu do mnie podbiegają brzdące - nowicjusze i wołają jeden przez drugiego:
- Wie pani, co się wydarzyło?  Wchodzimy na Kasprowy Wierch, gdy go zdobyliśmy, a tu wjeżdża kolejką wycieczka.  Wysiada z wagonika czarny jak węgiel Murzyn w przeciwsłonecznych okularach, w krótkich spodenkach, w koszulce na ramiączkach i ... trzęsie się z zimna, że aż nam go szkoda, a tu pada śnieg i dmucha wiatr. Myślimy sobie - niewiele brakowało, byśmy my tak wyglądali i byśmy się tak czuli, jak ofiary losu, gdyby nie pani.  Skąd pani wiedziała, że będzie śnieg w środku lata?
- Chłopcy! Znam góry. One takie są.  Nigdy nic o nich nie wiesz, więc musisz być zawsze gotowy na wszystko: i na lato, i na zimę, i na deszcz .... na wszystko.  
Więc zawsze jestem gotowa na ich fochy. Nie ma znaczenia co jest na dole, w mieście i co mówi prognoza: mój plecak niesie zawsze to samo.

Trochę się pośmialismy. No i nowicjuszy juź góry ochrzciły częścią potrzebnej tu mądrości. Teraz będą pokorni wobec nich.

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Co robić w Tatrach w niepogodę?

60. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*

Wielu niedoświadczonych wędrowców pyta: co robić, gdy zastanie nas niepogoda?
Oto kilka przygód naszej samotnej wędrowczyni, które spotkała właśnie w niepogodę.  Może to kogoś zainspiruje.

U górala u którego kwateruję się na czas moich wędrówek, inni z mieszkańców pytają się mnie rano, a co tu robić  w taką pogodę? (od rana leje). Więc im opowiadam, co ja robię w takich okolicznościach. No i wszyscy wyruszyli w góry na spotkanie z przygodą. Zabrałam i ja wszystko, co potrzebne, zarzuciłam na siebie „namiot” i szeleszcząca ruszyłam w Tatry.
Przyjechałam w Tatry na tydzień, a tu leje. Myślę z rana, co tu robić? Przecież nie wytrzymam patrząc na niewidzialne Tatry przez zapłakane szyby. Ruszyłam w miasto. Jednak Krupówki i inne miejskie zakamarki to nie góry. Skręciłam więc gdzieś w kierunku gór. Natrafiłam na potok, a ten mnie poprowadził Bulwarem Słowackiego do Kuźnic. I zobaczyłam potoki pod Nosalem, tak pełne życia jak nigdy dotąd. Stąd potoki na ścieżkach wiodły mnie do Jaworzynki.
Woda z mojej pelerynki zlewała się wprost do butów, więc te mi przemokły i wewnątrz nich chlapało tak samo jak i na zewnątrz. Więc je zdjęłam. No i pierwszy raz miałam kontakt z Tatrami i górską niepogodą na boso. To piękne przeżycie dla mojej duszy i dla moich nóg. Naprawdę.
A tu w Jaworzynce pusto jak nigdy. W Kuźnicach pusto, w Tatrach pusto. Dzięki tej pustce słyszę dźwięki jakich do tej pory nie słyszałam: i ptaki, i krople deszczu ześlizgujące się z liści, i chrzęst mokrego żwiru pod stopą, i … cała orkiestra „mokrych” dźwięków.
…  
Kolejny dzień pada. Więc ruszam pierwszy raz w życiu na Kasprowy kolejką. Wjechałam w niepogodę i przeżyłam dzień jak … w raju ponad chmurami i deszczem – sam na sam z błękitem.
Obiecałam sobie, że od dziś nie boję się tatrzańskiej niepogody, bo …?
Niepogoda: deszcz, ulewa, burza, halny, mgła, to część gór, to ich naturalni przyjaciele. Skoro to przyjaciele Tatr, więc są i moimi przyjaciółmi.
(Dopisek w nawiasie: To jedna z moich najlepszych decyzji w życiu. Dzięki niej doświadczyłam Tatr takich, jakich mało kto doświadczył).
Chodziłam dzisiaj cały dzień, ale do końca ynie jestem pewna, gdzie byłam … cały czas w chmurze i we mgle. Gdyby nie Potok Kościeliski i jego szum, pewnie nie miałabym, o czym napisać … Jego wymowność i poetyckość zaskoczyły mnie. Iluż dźwięków natury, duszy i serca nie słyszymy, bo zawierzamy w większości oczom  …
Odkryłam, iż oprócz tych ścieżek, które widzę są te niewidzialne, a słyszalne.       I dalej … oprócz tych, które słychać są jeszcze takie, które się czuje, a może jeszcze inne … oto moje tajemnice, odkrywane dzięki chmurom i mgle.
Leje, a ja siedzę “pod folią” na Pęksowym Brzyzku. Pusto tu. Cieszę się, że tu przyszłam. Tu, na tych wąskich ścieżkach między grobami uczę się, co jest ważne, które z górskich ścieżek i z tych życiowych dróg, są ważne. To mówią mi Ci wielcy ludzie. Ich usta milczą, lecz ich dusze śpiewają, co ważne, a co trzeba sobie odpuścić.
Tak, wszystko, czego nie przytargali tu ze sobą, do swych własnych grobów, jest nieważne. … Nawet ten proch, co po nich pozostał, jest nieważny – on tylko przypomina o tym, co ważne, tym, co tu przychodzą.
Coś zostało … To tu jest i jest wszędzie, na każdej ścieżce.
Cieszę się, że pada deszcz i że mnie tu przyprowadził. To piękny dzień! …

Spaceruję po Hali w deszczu. Szumi nim moja peleryna, lecz słyszę tę ciszę Hali, tę bezdźwięczną ciszę. Widzę jej najmniejszych mieszkańców: Trawę, małe i większe kwiaty, kosówki, żwir pod nogami, głazy obok ścieżki, a to dalsze i większe czuję.
Widzę i słyszę ludzi na ścieżkach. Wyłaniają się z mgły, wędrują dalej w swych szeleszczących i kolorowych kapotach. Nie widzę ich twarzy, ale czuję ich serca. Biją tym samym „ach” co moje.
Oczy mylą. Dzisiaj wierzbówka kiprzyca jest wielkości smreków, a w słońcu jest taka mała … Tak, to patrzenie w deszczu jest potrzebne, by wyrzucić wszelkie kryteria i normy, by nie patrzeć przez pryzmat wielkości … w deszczu i mgle, to, co małe rośnie, jakby chciało powiedzieć: Wreszcie mnie widzisz!
Tatry bez deszczu, bez mgły, bez chmur, słońca, błękitu nieba i bez człowieka tu na ścieżce, bez serc i dusz, bez „ach”, nie byłyby pełne. To wszystko to CAŁOŚĆ. ACH!
Wchodzę na Zawrat. Idę w chmurze. Nic nie widzę. Nie ma nieba i nie ma piekła, nie ma strachu. Widzę kawałek łańcucha, kawałek ciemnej, śliskiej, mokrej ściany, a mimo to się do niej … przytulam. Widzę swoje dłonie, widzę to, co bliskie stopie – kawałek skały i nic więcej nie widzę. Czuję … znowu jestem tu i teraz. Czuję, czym jest ta chwila … To piękna ścieżka i piękny czas … bez czasu. Wchodzę w chmurze prawie niewidoma na przełęcz, a tu, po drugiej stronie, w Pięciu Stawach - inne życie: bezchmurność, słoneczność, otwartość świata.
Co we mnie uderza? To jak szybko zmieniają się nastroje ... wystarczą sekundy … Nie tylko szybko …. Ta sama ścieżka … przed chwilą ze smutkiem patrzyłam pod nogi i na ręce, przytulałam się do kawałka mokrej skały, a teraz widzę cały świat, czuję się przytulona przez słońce i przez całe góry … i uśmiech jest wszędzie, i we mnie …
Dzisiaj przyszłam tu (Smreczyński Staw) w niepogodę, gdzieś tam wyżej zaczynał się halny. Tu było ciszej. Słuchałam i słyszałam szeptane i wykrzykiwane wietrznym językiem słowa. Wiatr rozmawiał ze smrekami, z chmurami, które przebiegały nad ich wierzchołkami, czochrając się o nie jak koty. Rozmawiał ze stawem, a te słowa zamieniały się w fale i uderzały o brzeg. To burzliwa rozmowa, pełna argumentów, a staw widziałam w takich emocjach pierwszy raz. Mimo, że dużo emocji i dużo piany, to jednak czas pokoju, bardziej czas świąt niż wojny.

Rozmawiał i ze mną. Wydało mi się, że go rozumiem. Na pewno rozumiem, bo mam tak samo jak wiatr, raz jestem cicha, słoneczna, płynę jak łza po policzku, a innym razem mam w sobie burzę, niosę ją, gdzieś we mnie ten wewnętrzny halny szaleje i gra, aż się wyszaleje, uspokoi i zaczynam świętować. Więc zsynchronizowałam się z halnym i świętujemy razem. Wszyscy w halnym cierpią, a ja świętuję, hihi. Bo jesteśmy jednym.
Patrzę na Siklawicę i nie mogę się nadziwić jak urosła, jak spotężniała od wczoraj. Wczoraj płynęła cienką strużką ledwo nawilżając pod sobą skałę, a dzisiaj po całonocnej ulewie i wciąż padającym deszczu udaje Wielką Siklawę i energią, i hałasem i … pięknem.
Doszłam do wniosku, że Strążyska w deszczu i we mgle jest … Słowo „piękno” jest tak ubogie, tak mało wymowne i tak zbyt mało szare, by można nim oddać to, co tu poczułam. Więc Strażyska jest inna, zuepełnie inna, dlatego warto tu być w deszczu i we mgle.
W ogóle warto być w Tatrach w niepogodę.
Idę po grani od Kasprowego w chmurach, jak we mgle, którą co chwilę wiatr rozwiewa ukazując niewidziane nigdy wcześniej światy.
Idę dalej po Czerwonych Wierchach w chmurach, a tu pode mną i na równi ze mną spektakl. Tworzą się i znikają zasłony, ukazując pełne magii i tajemnic Tatry. Wydawało mi się, że znam je od podszewki, ale zrozumiałam, że nie da się ich poznać. W każdej sekundzie są inne. Ilość tajemnic rośnie. Chmury i mgła je mnożą. Och jakże mnie to cieszy!
Patrzę po deszczu i burzowej  ulewie na Siklawę. To już nie Siklawa, to Niagara.
Tyle w niej emocji … Jest jak wulkan. Mogę na nią patrzeć i czuć ją godzinami. Nie przeszkadza mi nawet jej milion decybeli … Czuję jakby ta energia przelewała się też przeze mnie. Ta energia oczyszcza i witalizuje. Lubię być blisko Siklawy, potoków i Tatr w deszczu.
Jest tu wtedy tak mistycznie, tak duchowo, tak poetycko i tak groźnie … Tom działa jak magnes … na mnie. Bo innych tu nie ma.
Co ludzie robią w niepogodę? Przegapiają połowę życia, przegapiają połowę Tatr, połowę siebie, połowę tajemnic świata i całe jego piękno …
Zaiste.
Przestałam pod okapem Murowańca z pięć dzisiejszych burz. To jedna z moich największych przygód. Na zewnątrz burza a we mnie …
I to w takim miejscu jak Hala Gąsienicowa.
Gdy byłam mała, w czasie burzy wszyscy, a szczególnie mama i babcia chowali się w domu jak najgłębiej, a ja wychodziłam na zewnątrz i pod okapem domu obserwowałam burzę, błyski i nasłuchiwałam gromów, czułam każdą kroplę ulewy, jakby przepływały przez mnie. Dzisiaj znowu poczułam się małą dziewczynką.
Wszyscy mnie zapraszali do środka, ale gdzież tam, przecież burza i deszcz są tu!
W niepogodę życie nabiera kolorów. Dosłownie: tylko w niepogodę serce i dusza mogą się cieszyć tęczą.
Dlatego wędruję w Tatrach  i w niepogodę. Tutaj się zdarza ta druga połowa życia, nie lepsza i nie gorsza – inna. Tu się tworzy kontrast.
Kocham ten kontrast.
    

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.
Piotr Kiewra

Odkrywanie duchowości na tatrzańskich ścieżkach

58. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
Najczęstsza „grupa zawodowa”, którą autorka pamiętnika spotykała i wspólnie wędrowała po tatrzańskich ścieżkach to … siostry zakonne. Spotykała też księży, lecz oni byli incognito, nie ujawniali zbyt często swej „profesji”, natomiast zakonnice wędrowały w „mundurach” – każdy je widział.
Oto kilka takich wspomnień.
Gdy pierwszy raz spotkałam siostrę z zakonu, ubraną „służbowo” … to spotkałam. Widywałam je coraz częściej i wtedy powstało we mnie pytanie: dlaczego wędrują? Czego, kogo, szukają w górach?
Więc pytałam i padały odpowiedzi: „Tutaj jest bliżej Boga”, „Tutaj Bóg ma więcej czasu dla mnie, nie jest tak zapracowany”, „Bo tu jest Bóg. Te góry to jego dzieło”, „Bo tu go też spotykam”, „Tu – tak jak i wszędzie, rozmawiam z Bogiem”, „Przyjeżdżam tu się modlić” i wiele innych.
I dzisiaj z jedną z sióstr, starszą, mogę nawet powiedzieć – starą siostrą, odbyłam wspólną wędrówkę. Chętnie mi mówiła o Bogu, niechętnie o sobie. Mówiła tak o sobie, jakby sama nie istniała, jakby o sobie zapomniała. Treścią jej życia jest Bóg, tak jest w niego zapatrzona, tak oddana, że nic więcej nie istnieje. Te góry dla niej to też klasztor, to też kościół.
- Tę wędrówkę dedykuję Bogu, wszystko, o czym pomyślę, co spotykam dedykuję jemu. Rozmawiam z nim tutaj. Moje życie to modlitwa, to rozmowa z Bogiem. – tak mi opowiadała, a ja słuchałam.
Dzisiaj spacerowałam po Czerwonych Wierchach z zakonnicą. Mówiła o pokorze i pokucie.
Teraz, gdy przysiadłam do mojego notesu, pytam samą siebie: za co miałabym pokutować i trwać całe życie w pokorze?
Z tego, co do tej pory dowiedziałam się o Bogu, wynika, że Bóg jest nieskończenie dobry, łaskawy, kochający, więc dlaczego miałabym się go bać, dlaczego miałabym pokutować. Z tego postrzegania Boga siostry zakonnej poczułam, że ona się go boi, lęka się i pokutuje za swoje i innych grzechy.
Dlaczego miałabym przyjeżdżać w góry i nieść tu ze sobą strach za grzechy? Dlaczego miałabym, zamiast się cieszyć tą wędrówką, płakać, prosić o przebaczenie i dlaczego miałabym całe życie się bać.
Gdzieś wyczytałam, że w Biblii jest napisane 365 razy: „nie lękaj się”, a ja miałabym się bać? Dlaczego miałabym się bać kogoś, kto mnie kocha i kogo ja kocham?
Takie pytania mi się rodzą po spotkaniach z siostrami.
Depczę ścieżkę od samego rana po Orlej Perci za męską grupą. Idę powoli za nimi. Dwóch dorosłych mężczyzn i kilku – pięciu chłopców. W końcu się zorientowałam, że to dwaj księża i ministranci.
Co zauważyłam? Mniej w tych księżach pokory, niż u sióstr zakonnych, więcej pouczania, wychowywania i „siania” lęku.
Nie mogłam zrozumieć tego, że siali słowem ten lęk w takim miejscu, gdzie ci młodzi ludzie poznawali go poprzez doświadczenie … i odkryłam … Istnieje naturalny lęk i strach zaszczepiony przez ludzi.
Szłam dzisiaj kilkakrotnie za karawaną, za pięcioma identycznie ubranymi w zakonne szaty siostrami. Wchodziłyśmy przez Boczań na Halę Gąsienicową. Szły w ciszy – nic nie mówiły, nie wypowiedziały w marszu ani jednego słowa. Gdy dotarły na Halę, obserwowałam je. Zatrzymały się w tym samym miejscu, gdzie ja się zawsze zatrzymuję. Jedna z nich miała łzy w oczach. Ja też zawsze tu je mam. Tu poczułam, że jestem jedną z nich …
Później gdzieś mi zniknęły.
Spotkałam je ponownie, dogoniły mnie, gdy schodziłam do Jaworzynki. Tym razem ja je prowadziłam. Jeszcze w żadnej grupie wędrowców nie słyszałam i nie czułam takiego spokoju, takiej ciszy, takiej bliskości z Tatrami … Tak, poczułam znowu, że jesteśmy razem. Nie jestem w zakonie, nie czuję się zakonnicą, ale czuję … ich ducha i chyba mojego też.
W samo południe na Grzesiu, ksiądz w cywilu, z ledwo widoczną z za kołnierza sportowej bluzy koloratką pouczał mnie, że „medytacja jest złem”:
Pogadaliśmy chwilę o górach. Zapytał mnie, gdzie dzisiaj idę, powiedziałam, że nie wiem, że życie mnie tam zaprowadzi, gdzie ma zaprowadzić. Więc zapytał, dlaczego chodzę po górach, odpowiedziałam, że też nie wiem. Więc drążył dłużej, aż przyznałam, że chodzę dlatego, że tu – w tym górskim nastroju spotykam siebie, że tu trwam w ciszy.
Całą drogę do Wołowca mówił mi, że medytacja jest złem. Jednak w żaden sposób nie mogę zrozumieć jego argumentów.
Jak złem może być to, że jestem spokojna, rozluźniona, że gdzieś znikają moje myśli? Jak złem może być to, że cieszę się tak bliską obecnością całego tego boskiego dzieła?  A poza tym znowu wróciło do mnie pytanie: kto i dlaczego sieje tu lęk?
Wniosek: Chyba ksiądz używając słowa medytacja, ma coś zupełnie innego na myśli, więc raczej to on nie wie, czym ona jest.
Później rozmawialiśmy o duchowości i zrozumiałam, że rozmawiamy o zupełnie innych światach. Ksiądz mówi o koncepcjach, o filozofii wynikającej z jedynie słusznego poglądu na świat, ja tu widzę coś naturalnego, coś, co wynika z „konstrukcji” człowieka, coś, co samemu trzeba odkryć, bo nie da się tego nauczyć i dostać od innych.
Coś, co odkrywam w sobie jest bliskie temu, co mówią mistycy Wschodu, to co mówi ksiądz to ludzkie interpretacje, to nauka, to narzucone rozumienie.
Więc pomyślałam, że ksiądz reprezentuje to, co wymyślone przez człowieka, a ja podążam za tym, czy ku temu, co naturalne i samo przychodzi.
No nieźle się „kłóciliśmy”. Nie przekonywałam go, mówiłam, co mi mówi serce i mój wewnętrzny głos, on mnie przekonywał, a nawet prosił – nawracał.
Wolę jednak wędrować z siostrami, one są bardziej pokorne, ich pokuta jest bardziej naturalna, bardziej boska, jest bardziej powrotem do Boga, niż trwaniem w lęku rozsiewanym przez ludzi, a szczególnie tych nadinterpretujących pisma, czy powielających „naukowe” – teologiczne interpretacje .
*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią, by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.
Piotr Kiewra

Otoczona błękitem Wielkiego Stawu
59. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
Szłam przez Jaszczurówkę do szlaku z Toporowej Cyrhli na Psią Trawkę w towarzystwie siostry zakonnej. Ona mówiła o modlitwie i o Bogu, a ja nic nie mówiłam, ani nie robiłam - po prostu szłam. Nawet nie myślałam …
Tak mi się zdarza: idę z wiatrem, wzdłuż potoku, lub ścieżką, która mnie prowadzi i nie myślę … Czuję się wtedy błogo … niczego mi nie potrzeba, nawet modlitwy.
Tak naprawdę współczułam tej zakonnicy … Tak czułam – ona pragnie, chce wiele zmienić, komuś, światu, albo sobie coś dać, albo coś wybłagać, wyprosić, wymodlić … Ta modlitwa ma intencję i ta jej wędrówka też ma intencję, a intencja to pewien ciężar, niesienie jej, tu w górach, to … cierpienie, tak to czuję..
Ona mi mówi, że w jej modlitwie jest wiele podziękowań, ale chyba więcej próśb … Wybrała tę trasę, bo to bardzo modlitewna ścieżka, pełna ciszy sprzyjającej modlitwie, ścieżka, na której prawie nie ma ludzi … Jest las i, według niej, czuje się boską obecność …
Jej modlitwa dotyczyła rzeczy, zjawisk, ludzi, materii i pełna była myśli i słów, a góry tłem, „boskim mieszkaniem” …
Moja medytacja była obecnością w górach, w życiu, wśród ludzi, zjawisk, rzeczy, lecz w stanie powierzenia się tym wszystkim treściom życia, co uwalnia, nie angażuje. W stanie niemyślenia o tym … to wszystko, to boskie treści, to boska obecność, góry to boska obecność …
Co odczułam? Że ta boska obecność – wszystko to procesy, to „coś”, co się dzieje, coś co się dzieje bez mojego popychania, chamowania, bez mojej walki. Ja w tym płynę. To odczułam.
Siostra mi mówi, że „medytacja jest złem”, a ja się nie sprzeczam, nie oponuję, nie tłumaczę …  Nawet nie zapytałam, dlaczego? Bo dlaczego miałabym pytać o dlaczego?
I tak płyniemy w modlitwie i medytacji przez Psią Trawkę, Polanę Waksmundzką, Rówień Waksmundzką, Wodogrzmoty Mickiewicza, ku Pięciu Stawom. Zakonnica mnie prowadzi pięknie mówiąc o swojej modlitwie i o Bogu. Do jej słów przyłączają się wody potoku w Roztoce, a później Wielka Siklawa.
Poszłyśmy dalej, omijając tłum przy mostku nad potokiem, który za chwilę staje się Siklawą … Tu widzę wyraźnie: ten potok to proces, ten potok się dzieje, w tym samym momencie jest Siklawą, potokiem, rzeką, morzem, deszczem, chmurą … czas nie istnieje. W innych treściach, w innych procesach pewnie jest tak samo, ale moje oczy muszą się przyzwyczaić …
I nagle … gdzieś na ścieżce w kosówkach, nad Wielkim Stawem, zakonnica i ja doznajemy czegoś … zatrzymuje nas, otaczając ze wszystkich stron … błękit: błękit nieba i błękit Wielkiego Stawu.
Stoimy nim otoczone dłuższy czas bez słowa. W końcu siadamy i tak siedzimy przez parę godzin … bez słów, bez myśli, bez nas samych.
Jest błękit, jest dzianie się bez naszego zaangażowania, bez naszego udziału – my tylko obserwujemy ten proces … nic nie robimy – jesteśmy …    
To przygoda, jedna z najpiękniejszych, w której nie ma żadnej przygody, a mimo to czuję, że wele się wydarzyło, wiele mnie dotknęło, wiele podotykałam, lecz nie było tam żadnej rzeczy, żadnej przestrzeni, żadnej osoby i były same czasowniki ...
Były nazwy, lecz one nie oznaczały rzeczy, przestrzeni, ludzi, zjawisk, lecz były dzianiem się …
Pięć Stawów i Dolina, w której mieszkają, to procesy, które się dzieją …
Tak samo było z błękitem nade mną i z tym odbitym przez Wielki Staw … są procesem …
Poczułam się jak w niebie … Kto się poczuł? Ja też jestem procesem. Ja się dzieję … Uczucie jest procesem, ono się dzieje …
Słońce to proces, słońce nie jest słońcem, które jest, lecz dzianiem się słońca …
Zakonnica jest procesem … ona też się dzieje …
I nie mam nic więcej do powiedzenia, bo nie ma żadnej przygody, nie przydarzyło się nic, co możnaby opisać słowem, poza modlitwą, medytacją, których żadne słowo nie odda, nie opisze, bo modlitwa i medytacja to bycie, to obecność, to proces bez początku i końca …
I tak samo siostra zakonna i ja …
Na koniec naszej wędrówki zakonnica: - Przydarzyła mi się medytacja – chyba to nic złego? – pyta, ale tak jakby nie oczekiwała odpowiedzi.
- A co może być złego w tym, czego nie ma? Co może być złego w tym, co jest wieczne? Co może być złego w błękicie? – odpowiadam sobie samej.
*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią, by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra