wtorek, 1 maja 2018

O kobiecie, która się nie sprawdziła jako kobieta

Usiadła na ławeczce, w zacienionej alei nad jeziorem, zmęczona długim spacerem i upałem. Rozejrzała się wokół – wszędzie wiosenne kwiaty, biało i różowo od nich w pobliskim sadzie, żółto, biało, różowo na krzewach i kasztanowcach przy ścieżce nad wodą. Przypomiała sobie zapach i kolor kwiatów, które dostawała … Zakryła twarz rękami, by powstrzymać łzy.
Po paru chwilach usłyszała głośny śmiech. Cofnęła dłonie … obok niej siedział starzec, patrzył na nią i się śmiał.
- Dlaczego pan się śmieje? – zapytała.
- Bo zawsze, gdy widzę jak ktoś płacze, to się śmieję. Śmieję się, gdy przypomnę sobie swój płacz. – oznajmił.
- Skąd pan wie, dlaczego płaczę, może mam powód?
- Wszystkie kobiety i wszyscy mężczyźni płaczą z tego samego powodu. Opowiedz mi o swoich powodach.
- Nie ma o czym opowiadać, po prostu, nie sprawdziłam się jako kobieta … - i znowu zakryła twarz rękami, lecz zabrała je po sekundzie z powrotem, bo zaintrygował ją głośny śmiech starca.
- Nie sprawdziłaś się jako kobieta, powiadasz. Dziecko moje, powiem ci tak: nie spotkałem w swoim długim życiu ani jednej kobiety, która by się sprawdziła jako kobieta, lecz nie spotkałem też ani jednego mężczyzny, który by się sprawdził jako mężczyzna, łącznie ze mną.
Powinnaś się cieszyć i to z wielu powodów: bo wreszcie możesz się dowiedzieć, co naprawdę jest ważne, poznałaś prawdę o miłości mężczyzny, który ci to powiedział i możesz odkryć prawdę o sobie. On zapewniał, że cię kocha, lecz tym stwierdzeniem oznajmiał, że kochał twoje ciało, gdy odszedł powiedział to jeszcze wyraźniej …
Tak naprawdę nie jesteś kobietą ... jesteś człowiekiem.  Kobieta to rola ... to ciało i wynikająca z tego twoja kobieca identyfikacja – kobiece ego.

Nie rozumiem twego smutku i płaczu.  Spełnienie przychodzi do tych, którzy nie sprawdzają się jako kobiety lub mężczyźni, lecz jako ludzie. Tylko człowiek doznaje spełnienia, nigdy kobieta lub mężczyzna, tylko człowiek poznaje miłość i naprawdę kocha, nigdy kobieta lub mężczyzna, tylko człowiek jest w pełni i bezwarunkowo szczęśliwy, nigdy kobieta lub mężczyzna.
Ciesz się, tamten mężczyzna powiedział ci prawdę: nie jesteś kobietą, bo nie jesteś połową – jesteś całością, jesteś człowiekiem. Tylko w całości jest pełnia boskości, miłość, szczęście, radość.
Ciesz się więc, jak i ja się cieszę … oto powód mego śmiechu – porzuciłem swoją rolę. Zauważ! Tylko człowiek potrafi się śmiać ze wszystkiego. Drzewa, kwiaty, ptaki się nie śmieją, bo nie porzuciły swoich ról. Kobiety i mężczyźni śmieją się tylko czasem, częściej płaczą. Tylko człowiek się śmieje zawsze.
Zrozum – jesteś człowiekiem! Ciesz się!

Piotr Kiewra

Nowicjusze na Giewoncie, czyli: Nie budź Śpiącego Rycerza!

29. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Idę w lekkiej, porannej mgiełce Ścieżką pod Reglami, a tu zaczepia mnie młode małżeństwo z może dziesięcioletnim chłopcem. – Którędy na Giewont? – pytają.
- Jest kilka ścieżek. – odpowiadam i wymieniam je.
- A która naj … - jednocześnie zaczęli małżonkowie. Gdy on jej ustąpił pierwszeństwa, dokończyła: - Która najciekawsza i najpiękniejsza?
A on: - Która najkrótsza?
- Z tego miejsca i najkrótsza, i najciekawsza prowadzi przez Strążyską, zaś najkrótsza w ogóle, ta z Kuźnic przez Halę Kondratową. – mówię i już wiem, co mi los za ścieżkę dzisiaj wyznaczył. Po chwili potwierdza to ich prośba o wspólny marsz ku Strążyskiej i dalej w stronę Giewontu. Uprzedzam ich jednak, iż na szczyt nie idę, że przed nim zdecyduję, gdzie dalej pójdę.
- Dlaczego nie idze pani na Giewont? – tym razem zapytał zaciekawiony chłopczyk.
- Bo nie chcę budzić śpiącego rycerza. – odpowiadam z uśmiechem.
- Jakiego rycerza? – pyta jeszcze bardziej zaciekawiony, a ja odpowiadam.
- Górale od wieków mówią tak o Giewoncie. Jak mu się przyjrzysz z daleka, to zrozumiesz, dlaczego. - wyjaśniłam.

Już w samej Dolinie, pokazuję im rycerza w całej okazałości, wtedy kobieta zauważa: - Z tego co widzę, daleko i wysoko na ten Giewont!
Mąż do niej: - Damy radę. Wejdziemy, obiecaliśmy.
Coś mnie tknęło i od razu pytam: - Po tych kilku waszych ostatnich słowach zaniepokoiłam się. To wasza pierwsza, górska wycieczka, tak?
- Tak. Dzisiaj rano przyjechaliśmy. Zawsze jeździliśmy nad morze na wakacje, ale znajomi byli w górach. Opowiedzieli nam o nich, pokazali trochę fotek. Wyjawili, iż chcieliby kiedyś wejść na Giewont, bo to taki sprawdzian odwagi. Za pierwszym razem im się nie udało. Postanowiliśmy w trójkę, że my wejdziemy i pokażemy im fotki. – szczerze przyznała się kobieta.
- Zaraz, zaraz … Chcecie wejść na Giewont, by zaimponować komuś? Czy tak?
- Tak. Mąż tak to obmyślił, a my się zgodziliśmy.
- No dobrze, coś wam opowiem. Opowiem, bo zgodziłam się z wami pójść i czuję się za was odpowiedzialna. Gdyby nie to, skrzyczałabym was i bym z wami nie poszła. Ale  … i tak was skrzyczę, i zanim ruszymy, powiem parę słów.
Otóż, sam pomysł, by iść na Giewont dla innych, a nie dla siebie, to wielki egoizm, szaleństwo, to choroba. By ryzykować życiem, aby komuś zaimponować … to nie może być nic innego jak choroba.
Giewont to nie jest sklep, gdzie można tanio kupić, jak bułki, szacunek sąsiadów, czy znajomych.
Chodzę po nich od pięćdziesięciu lat, pierwszy raz byłam jako studentka. Ale chodzę dla siebie, nie dla innych. Nigdy nikomu o nich nie opowiadam, to, co w nich zobaczę i poczuję, jest moje, tylko moje. Tylko siostra wie o moich górskich wędrówkach. Nigdy nie zdobyłam żadnego szczytu dla kogoś. Nie zdobyłam żadnego też dla siebie, w ogóle nie zdobyłam żadnego szczytu, bo chodzę w góry, by się uczyć, by tu być, bo je kocham, bo odczuwam tu wielką radość. Byłam na najwyższych tatrzańskich szczytach i to wiele razy, ale nigdy ich nie zdobywałam. Tylko na Giewoncie nie byłam, by go nie obudzić. Tak, by nie obudzić.
Opowiem wam prawdziwą historię z tym związaną, właśnie sprzed pięćdziesięciu lat. Gdy pierwszy raz miałam wejść na tę górę z moim studenckim bractwem, oni też chcieli się popisać przed nami, dziewczynami, przed sobą nawzajem. Wtedy to, w drodze, jeszcze w Zakopanem, spotkaliśmy człowieka, który stał się góralem, bo był w górach tylko raz. Był na nim też z kumplami. Obudzili Śpiącego Rycerza, a ten się zezłościł i poraził ich piorunem. Stracił dwie nogi, bo chciał go pokonać. A jego nie można pokonać.
Dlatego powiedziałam sobie, że będę chodzić po górach, ale będę wędrować, a nie zdobywać. Nie będę niczego i nikogo pokonywać. I tak jest do dzisiaj, i dlatego dzisiaj na wierzchołek też nie wchodzę. A ponieważ chcieliście go zdobyć, pójdę z wami, pokażę wam drogę, to, co was czeka, ale też pokażę ludzi, takich jak wy – zdobywców.
Zobaczycie jak wyglądają, zobaczycie jak stoją w kolejce … jak po bułki. Zobaczycie tam dwa rodzaje ludzi, tych z chęcią walki, pokonywania. Obok zobaczycie też innych ludzi, innych, spokojniejszych, którzy prawdziwie kochają góry. Nie można jednocześnie kochać i walczyć, pokonywać. Może być tylko miłość, albo agresja, albo egoizm, czyli pokonywanie dla innych, by się wywyższyć, by dodać sobie znaczenia. To nie jest miłość, to nie jest pasja, to nie jest przyjaźń, to nie jest naturalna więź z naturą.
Takie są te dwie różne ścieżki. Różnica jest w naszym wnętrzu, w intencjach, we wrażliwości, nie w tym, co robicie, lecz w tym co odkrywacie, w waszym rozwoju.
To chciałam wam powiedzieć, zanim ruszymy. Chcę wam pokazać góry, byście dokonali wyboru: miłość, czy wojna, pokój czy walka.
Nie porzucę was, bo chcę byście doświadczyli gór, byście się nie poddali, bo nie zdobylibyście doświadczenia, mądrości. Stracilibyście okazję  …
To, że się spotkailśmy to jakiś znak, to, że los zrobił dzisiaj ze mnie nauczycielkę gór, wobec was, to … chyba po to, byście wiedzieli, że jest wybór. Do spotkania ze mną nie mieliście go. Ja też kiedyś spotkałam człowieka, który mnie tego nauczył – tej umiejętności wyboru ścieżki. Jego nauczył Giewont. Udzielił mu srogiej lekcji. Przez pozostałą część życia patrzył ze swojego podwórka na swego nauczyciela – na Śpiącego Rycerza. Przyjechał tu z daleka i pozostał przyjacielem gór. Mimo kalectwa patrzył na nie z wdzięcznością.
Trudno jest wybrać, gdy kryterium wyboru są tylko słowa, więc przekonuję was do tego byście tego doświadczyli, by ten wybór był waszym wyborem ścieżki, ale by nie powodował jej strach, albo egoizm – wielka ambicja, tylko serce. Ono wam podpowie, nie ja, tylko wasze serce.
No to … Jaki jest wasz wybór? Chodźmy! – powiedziałam swoje. Obserwowałam ich. Kobieta miała łzy w oczach, chłopak ich nie miał, ale czułam, że go to dotknęło, lecz w mężczyźnie moje słowa tylko obudziły wojownika. Czułam, że się burzy w nim wszystko, że się nie zgadza, ale czy to z grzeczności wobec mnie, czy z powodu żony i dziecka, nic nie powiedział.
Ruszyliśmy. Szliśmy w ciszy. Gdzieś na podejściu pod Przełęcz na Grzybowcu okazało się, że ich kondycja pozostawia wiele do życzenia. Mężczyzna robił, co mógł, by dorównać swojej żonie i synowi, ale pocił się niemiłosiernie. Nie wiem, czy to z powodu wysiłku, czy napięcia wywołanego powstrzymywaniem emocji … hihi.
Wtedy zasapany zapytał: - Nie chcę być niegrzeczny, ale czy mogę zapytać … z tego, co rozumiem … czyli ma pani ponad siedemdziesiąt lat?
- Tak. – o nic więcej nie pytał, szczególnie, gdy po chwili, jego ego poniosło drugą porażkę. Otóż, gdy wyszliśmy z lasu, później skończyły się ostatnie kosówki i po prawej ukazała się Dolina Małej Łąki, oddzielona głęboką przepaścią. Kobieta i jej syn zachwyceni widokiem, tym, co w górze i na dole, natomiast mężczyzna odchylony w przeciwną stronę, przytulony do skały … bał się.
Wtedy powiedziałam cicho do niego: - Boisz się. To nic. Nie odwracaj głowy od przepaści, patrz tam w głębię doliny. Wiedz, że twój strach wynika z twojej wielkiej ambicji. Ambicja go wywołuje. Wojownik zawsze się boi, bo czuje, że nie wygra. Nawet jak pójdzie na wojnę, to i tak nie wygra … - patrzył w dolinę, w ścieżkę w środku Małej Łąki, lecz nie wiem, czy rosła, mimo wszystko, w nim ambicja, a wraz z nią odwaga, czy zastanawiał się nad rozejmem z samym sobą.
Powoli wchodziliśmy do góry, aż stanęliśmy przed ścieżką prowadzącą już bezpośrednio pod samym krzyż.
Wszyscy przyjrzeliśmy się ludziom stojącym w kolejce przy łańcuchach i tym wchodzącym, i tym z drugiej kolejki, wtedy zaskoczył mnie chłopczyk. Podszedł do ojca i powiedział:
- Tato! Ja się nie boję, ale nie pójdę tam. Nie chcę budzić rycerza.
Sekundę później jego mama też zakomunikowała:
- Czuję, że moja ścieżka jest inna niż tych ludzi. Serce mi mówi o pokoju, nie o wojnie. – i przytuliła syna.
Podszedł do nich ojciec i powiedział: - Ja wam się przyznam – boję się. Tutaj zrozumiałem, dopiero tutaj, o czym pani mówiła. Znamy się tak krótko, a czuję, że jest pani wielkim moim i mojej rodziny przyjacielem. Chyba wkroczyłem dzisiaj na nową ścieżkę. Jest dla mnie nowa … muszę się z nią oswoić, ale czuję, że moja żona i mój syn będą na niej razem ze mną. Dziękuję. Zobaczyłem dzisiaj w sobie tę brzydką twarz wojownika … - chciał jeszcze coś powiedzieć, może chciał użyć jeszcze większych słów, ale podeszli do niego żona i syn, objęli go. Ona położyła dłoń mu na ustach i powiedziała: - Wszystko rozumiem. Myślę, że wszyscy rozumiemy. Więc doświadczajmy tej nauki od gór.
Wszyscy byliśmy wzruszeni. Zaproponowałam:
- Zejdźmy tam w dół, do tej zielonej doliny, a pokażę wam kilka kawałków gór. I obiecuję, że już nie będę mówić. Niech mówią góry. Mam tylko pytanie do ciebie: co widziałeś tam nad Małą Łąką? Twój syn i żona widzieli piękno Małej Łąki, a ty pewnie widziałeś … przepaść. – uśmiechnął się, potwierdzając tym moje spostrzeżenie.
Zeszliśmy do Doliny Małej Łąki, przeszliśmy Ścieżką nad Reglami z powrotem do Strążyskiej, do Siklawicy, a później na Sarnią Skałę i zakończyliśmy naszą wspólną wycieczkę schodząc Doliną Białego.
Z tego co wiem, a wiem, bo spotkałam ich tydzień później nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, przedłużyli pobyt w Tatrach … pewnie zostaną tam już na zawsze, jak ja ... Zostaną na ścieżce serca …

Piotr Kiewra

niedziela, 29 kwietnia 2018

„Ballada pasterska” na Polanie Rusinowej

28. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Od mojej pierwszej nocy pod gwiazdami w Tatrach upłynęło dwanaście lat. Bywałam tam, co roku i to dwa, trzy razy w sezonie. Baca i juhasi pamiętają mnie, bo często gadamy, bo dawali mi pobyć na chwilę bacową lub juhasową, hihi.
Teraz przed wyjazdem w Tatry osłuchałam się w radio z Balladą Pasterską Czerwonych Gitar. Została we mnie i melodia, i tekst na dłużej. Rozbudziła ta piosenka moją „ogólną sentymentalność”, pogłębiła też sentyment do Tatr, a szczególnie do Rusinowej.
I pierwszego dnia po przyjeździe od razu zasuwam tam w podskokach.
Baca chyba wyczuł ten pierwszy rodzaj sentymentu u mnie i zorganizował mi kilkudniową „balladę” pasterską i wyznaczył na mego nauczyciela pasterskiej sztuki … swego syna. A on „całkiem, całkiem” chłopak, ale lekko nieśmiały wobec kobiet. Bardzo śmiały wobec męskich twardzieli, wobec wilków, a nawet niedźwiedzi, ale wobec płci przeciwnej jego śmiałość topiła się jak śnieg na południowej połaci bacówki na wiosnę.
On był nieśmiały, ja natomiast wyjątkowo naiwna i mało bystra, bo nie domyśliłam się celu tego chytrego planu bacy. Pojuhasowałam sobie na koszt (niewielki zresztą, bo moim hotelem, czytaj szałasem były trawiaste zbocza hali, dachem tatrzańskie, lipcowe niebo, a pożywieniem zapasy jadła przywiezionego z domu w plecaku).
Baca oczywiście wymościł mi specjalne, wygodne łoże dla kandydatki na juhasową drugą połówkę. Wszystkie jego zabiegi, czyli muzyka, śpiew, tańce, pokazy siły i sprawności młodego juhasa zawodziły. Nie pomógł nawet specjalnie zrobiony na takie okazje napój, którym częstowano rzęsiście przy wieczornym ognisku niedoszłą pasterską młodą parę, bo i tak, gdy „dogasał ognisk żar”, byłam sama i „w te noce ciche i bezchmurne, gwiazdy na niebie liczyłam sama”. A napój? A napój … powalał bacę i jego syna … „jak halny wiatr”. Hihi.
Po trzech nocach prawie nieustannej „ballady”, chyba ze zmęczenia, zrozumiałam chyba, o co tu „chodzi”, lecz mój „sentyment” nadal pozostał nienaruszony, ale bacy i jego latorośli tak, bo po trzech takich ogniskach i wypiciu całego zapasu cudownego trunku, od zmęczonego bacy i jego równie zmęczonego syna, lecz nadal nieśmiałego, dostałam „zaproszenie” na następny rok na kolejne nauki juhasowania.
Domyśliłam się wtedy, że czas „ballady” się skończył. Spakowałam plecak ubogacony zapasem oscypków od bacowej i „zanim nocne mgły opadły”, ruszyłam dalej. Ruszyłam nadal sentymentalna „w stronę gór, lasami i dolinami aż do sercu bliskich stron”. Nie mogłam jednak przyjąć prezentu: białego, małego owczarka, na mój prywatny pasterski użytek, hihi.
Od tej pory będę pasać tylko „stada chmur po niebie”, tak pomyślałam. hihihi.
Dopisek z boku: (No i dobrze pomyślałam: W następnych latach juhas już był bardziej śmiały, pewnie inna kandydatka na juhasową była mniej wytrwała … była mniej „sentymentalna”, lub baca udoskonalił swój specjalny trunek na kruszenie sentymentalności. Ucieszyłam się jego szczęściem, chociaż pasterstwa i tych nocy na Polanie będzie mi brakowało).

Piotr Kiewra    

czwartek, 26 kwietnia 2018

Zgubione dzieci na Przysłopiu Miętusim

27. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Przewijam się przez Mietusi Przysłop nie tylko, gdy maszeruję na Małołączniaka, czy chadzam Ścieżką nad Reglami. Bywam tam też, by posiedzieć na ławce lub na trawie przy ścieżce. Ot siedzę, bo siedzę …
Dzisiaj też siadłam, by zajrzeć do plecaka i by podjeść, i popić wody. Po chwili ławka się zapełniła. Dosiadło się towarzystwo, chyba z dziesięć osób, w tym dwie rodziny z dziećmi. Przyszli od strony Nędzówki. Zagadaliśmy chwilę o pogodzie, a później zajęli się sobą i rozmowami w swoim towarzystwie. Dzieci poszły się odsiusiać gdzieś w ustronne miejsce. Ja się położyłam na trawie, zamknęłam oczy na chwilę. Po chwili zrobiło się cicho. Towarzystwo sobie poszło. Minęło może z dziesięć minut, może więcej, gdy usłyszałam znowu hałas, rozmowy – dziecięce rozmowy. Nagle jedno z dzieci trąca mnie w rękę, którą zasłaniam oczy przed słońcem i pyta: - Proszę panią, a gdzie poszli nasi rodzice?
Poderwałam się na równe nogi, rozglądam się w lewo, w prawo, do przodu, do tyłu, a tu nikogo jak okiem siegnąć. Dzieci stoją gotowe do marszu, z plecakami, ale rodziców … brak. Pytam, gdzie mieli rodzice iść, dzieci nie wiedzą. Jednego jestem pewna, że nie poszli z powrotem do Nędzówki, ale mogli pójść zarówno do Małej Łąki, do Kościeliskiej, a w najgorszym przypadku też na Małołączniaka.
Pytam sama siebie, co mam zrobić. Odpowiedź jest prosta i jedyna możliwa: Nic! Nic nie zrobię! Posiędzę z dziećmi i poczekam. Za chwilę się zorientują i wrócą. Więc czekamy.
Mówię to dzieciom. Uspokajają się. Zaczynamy sobie gawędzić. Ale czas mija: kwadrans, pół godzinki, godzina, dwie, a tu po rodzicach ani widu, ani słychu. Już się niepokoję, a dzieci mimo moich starań coraz bardziej spanikowane. Płaczą i pytają mnie, co będzie, a ja mówię, że musimy czekać, nie mamy wyjścia. Nie mam telefonu, dzieci też nie mają, gdyby, chociaż ktoś tędy przechodził z telefonem, zawiadomilibyśmy TOPR, a tu pusto.
No coż, mówię sobie: Dzień długi, czekamy do skutku!
Częstuję dzieci moimi kanapkami, piją moją wodę, chciaż kapryszą i pytają o Colę. Mówię, że tego nie pijam, bo to szkodzi wędrującym po górach … A co mam im powiedzieć?
Mija ponad trzy i pół godziny, a tu ze ścieżki na Małołączniaka zbiega jakiś młody mężczyzna. Poznaję go, to jeden z tego towarzystwa. Podbiega do nas i już z daleka krzyczy, że dzięki Bogu, dzieci są. Dzwoni do rodziców, że dzieci czekają.
Opowiada mi, że grupa się podzieliła i tym, co na górze wydawało się, że dzieci są na dole, a tym na dole, że na górze. Nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać przez telefon. Dopiero przy Kobylarzowym Źlebie, gdy zaczekaliśmy na wolniejszą grupę, okazało się, że dzieci nie ma. No i to tak wyszło … Zbiegłem na dół, by ewentualnie wcześniej wezwać TOPR.
- Zostanę z dziećmi! – zaproponował mężczyzna.
- Nie. Obiecałam dzieciom, że będę z nimi, aż rodzice wrócą, albo sprowadzę je do Zakopanego. – wyjaśniłam.
Pół godziny później wpada na Przysłop czwórka rodziców. Reszta poszła dalej. I co najbardziej mnie zaskoczyło? Oni od razu z pretensjami do mnie, że przeze mnie musieli zawrócić ze ścieżki. Dzieciom dostało się jeszcze bardziej, że to trzeba się pilnować i trzymać dorosłych, że przez nich mają zmarnowany dzień.
Zebrałam w sobie parę ostrych słów o odpowiedzialności, o dojrzałości, o odpowiedzialnym rodzicielstwie, o zwykłej uważności, a nawet o granicy przyzwoitości względem poziomu matczynej, czy ojcowskiej miłości, ale tylko spojrzałam z politowaniem na te indywidua, pożegnałam się z dziećmi, podziękowałam im za wspólnie spędzony czas i za dzielność, i poszłam w swoją stronę.
Nie chciało mi się nawet mysleć o całym tym zdarzeniu. Jeszcze nigdy nie byłam tak negatywnie poruszona, ani tu w górach, ani w „cywilu”. Szłam i patrzyłam pod nogi. Żal mi było tych dzieci, bo doświadczyły czegoś szalenie brzydkiego: zapomnieli o nich rodzice. Coś nie do pojęcia. No coż takie czasy. Tylko w amerykańskich komediach takie rzeczy się zdarzają, a tu …
Idę powoli w stronę Małej Łąki, by tam się uspokoić, a tu po dziesięciu minutach, doganiają mnie biegnąc dwie mamy. Całe zdyszane rzucają mi się w objęcia i dziękują, przepraszają, że dopiero teraz dotarło do nich, co się stało, jak skrzywdziły swoje dzieci. I takich więcej lamentów, łez, słów, przeprosin i podziekowań.
Mówię do nich, że dla mnie to była przyjemność pobyć z ich dziećmi, ale nie zazdroszczę im, bo widzę i czuję, że brakuje im miłości, bo rodzice byli w stanie o nich zapomnieć. To chyba najbardziej przykre doświadczenie, jakie mogły przeżyć. I mówię, im, że może to musiało się zdarzyć, by odszukali w sobie więcej miłości, bo gdzieś ją zagubili … Zgodziły się ze mną w płaczu. Powiedziałam: - Wracajcie czem prędzej! Nie zdradzajcie ich więcej, bo już dzisiaj wystarczająco się nacierpiały! I jeszcze jedną mam radę: wyrzućcie dużą część słów z siebie, a w ich miejsce wpuśćcie trochę światła swych serc!
No lećcie, do dzieci, lećcie już do nich!
W Małej Łące wrócił mój górski i cywilny spokój.

Piotr Kiewra

środa, 25 kwietnia 2018

Staruszek na Orlej Perci

26. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Idę dzisiaj częścią Orlej Perci, od Koziego Wierchu do Skrajnego Granata. Na Kozim Wierchu posiedziałam, jak zwykle, w swoim orlim gnieździe. To dobry punkt obserwacyjny. Gdy ruszyłam dalej dołączył do mojego czerwonego szlaku, z czarnej ścieżki z Pięciu Stawów, ktoś, jakiś dziarski człowiek, dość staroświecko ubrany. No i szedł te kilkadziesiąt kroków przede mną. Najbardziej dziwiły mnie jego sandały i kapelusz z szerokim rondem. Szedł pewnie, prawie w podskokach, mimo, że to przecież szlak dla orłów. W Żlebie Kulczyńskiego zjechał sobie po gładkiej skale żlebu jak na sankach, na czterech literach, a na komin w Czarnych Ścianach wdrapał się jak amerykańska puma z Yellowstone, hihihi. A ja cały czas nie spiesząc się, nie próbując go dogonić, ani zgubić, idę tych parędziesiąt kroków za kapeluszem z szerokim rondem.
Kapelusz się od czasu do czasu zatrzyma, popatrzy w lewo, w prawo, zrobi głebszy oddech, popije wody z butelki wyjętej z kieszeni spodni i maszeruje dalej … Tak, to typowy turysta, jak ja – czynności wszystkie te same, hihihi.
Kapelusz mija Zadni Granat i znowu popatrzy, popije i śmiga dalej, na kolejnym Granacie to samo, a na Skrajnym się zatrzymał, dokładnie w moim orlim gnieździe (tak naprawdę nie moje – parkowe, publiczne, ale „moje” bo lubię z tego miejsca się rozejrzeć i „chwilę” pobyć).
Podchodzę bliżej, człowiek w kapeluszu zobaczył mnie, zdjął kapelusz i ukłonił mi się w pas. Patrzę ci ja na niego, a to … staruszek. Nigdy bym nie pomyślała …
Ucieliśmy sobie pogawędkę. Okazał się starym warszawiakiem, z taką wyraźnie warszawską wymową, przedwojennym turystą, który nawet kilka dni pomagał góralom i księdzu Gadowkiemu budować ten szlak … - Ale  - mówi - nie było tu dziewczyn i mi się znudziło. Miałem wtedy siedemnaście lat, a udawałem dwudziestolatka. Ileż to już lat temu? No tak, sześćdziesiąt. – policzył.
Mówię do niego: - Chciałabym tak śmigać po górach, gdy dożyję tych lat! – a on mi w odpowiedzi: - Będziesz dziecko moje, ale bywaj tu, co rok. Te ścieżki cię podtrzymają i w zdrowiu, i na duchu. Tylko tu, co rok bywaj, dziecko moje!
Przypomniałam sobie mój dawny wpis o starcu w Tatrach. Zapamiętałam, co powiedział …  i bywam. Dzisiaj mam tyle lat, co on wtedy i bywam. Z tej okazji powtórzyłam „naszą” trasę i ubrałam sobie słomkowy kapelusz z szerokim rondem. I też jacyś młodzi ludzie mnie gonili i w moim orlim gnieździe się dziwili, że babcie też chodzą po orlim szlaku. A no chodzą, chodzą. Bywają tu co roku …

Piotr Kiewra    

niedziela, 22 kwietnia 2018

„Nuda”, pustynia Doliny Pańszczyca oraz tajemnica górskich potoków

25. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Idę Doliną Pańszczyca. W oddali, przede mną, idzie jakaś para. Wśród limb i wysokich kosówek chowają się i wynurzają jak łódź na morskiej fali.
Wszędzie wokół zieleń i cisza. Ta cisza nie jest taką zwykłą ciszą … jest urozmaicona, bogata, a to dzięki … potokom.
Uwielbiam tatrzańskie potoki, nieraz przesiaduję nad nimi całe dnie. One urozmaicają wędrówkę. Góry to wędrówka wzwyż i w dół, a potoki dodają tu czegoś, co się dzieje wzdłuż.
Uwielbiam te potoki, ale te tutaj, w Pańszczycy są inne, bo … ich nie ma. Nie widać ich. Słychać jak bulgoczą, gdzieś pod nogami płyną … są jak fatamorgany na pustyni … widzisz w oddali wodę, masz cel, pragnienie cię tam pcha, nadzieja cię ciągnie, a tu pustynia … Tylko, że tam „kłamią” oczy, a w Pańszczycy uszy. W końcu nadzieja się spełnia i pojawia się woda – Czerwony Stawek.
Ta dolina mnie zadziwia. To moja najukochańsza z najukochańszych ścieżek. Prowadzi do nieba poprzez piekło.
Właśnie poprzez piekło idę, tu w Pańszczycy. Ta dolina oszukuje, mami, przygnębia, powala cierpieniem i bólem, ale … to chyba zamysł stwórcy. Dokładnie tak jest w życiu. Przyzwyczailiśmy się do zła i dobra, do brzydoty i piękna, do piekła i nieba, a z tego, co tu widzę, to one istnieją w ścisłym związku … Jak mogłabym zachwycić się niebiańskim widokiem z Przełęczy Krzyżne, gdyby nie piekło Pańszczycy?
Jak mogłabym poznać, czym jest miłość, jak mogłabym pokochać człowieka, czy Tatry, gdyby nie strach? Jak miałabym się cieszyć błogością, gdyby nie nuda, nie cierpienie i ból? Pańszczyca i Krzyżne tworzą całość. Jedno bez drugiego nie ma sensu. Kto doceniłby oazę, gdyby nie zaznał pustyni, kto zachwyciłby się pięknem widzianym z przełęczy, gdyby nie brzydota tej kamiennej pustki. Ta brzydota ma jednak swoje piękno, lecz nie każdy je dostrzeże. Piękno i brzydota to nierozłączna para, są jak dzień i noc …
Ta dolina kryje wiele tajemnic. To jest bardzo „mistyczny” fragment Tatr i może dlatego tak tu mało wędrujących … Mistycyzm to szczególna ścieżka, to ścieżka dla tych, którzy nie lękają się prawdy, a tu w Pańszczycy to widać i czuć wyraźnie.
Prawdę poprzedza pustka i dokładnie tak jest tutaj.
Czy ktoś kiedyś poznał te niewidoczne potoki? Tylko woda, no tak …
Kto lub co zna tę dolinę? Kto, lub co zna najlepiej Tatry, ich prawdę?
No i dzięki tym niewidocznym, bulgoczącym potokom, odkryłam …
Nic nie zna tak dobrze Doliny Pańszczyca, nie zna gór, jak ... woda w potokach. Dotyka ich bezpośrednio w każdym miejscu: i po powierzchni, i gdzieś w głębi, i w dzień, i w nocy, w słońcu i burzy, w każdej porze roku, w każdym nastroju.
Była tu na początku i będzie na końcu, budowała je i niszcząc nadal kreuje.
Tworzy klimat ... okrywa deszczem, śniegiem, mgłą, chmurą, ubarwia tęczą. Dodaje mistycyzmu, ale i sprzyja odkrywaniu tajemnic gór.
Woda dotyka każdego fragmentu Tatr, dotyka ludzi, dotyka wszystkiego, więc musi znać prawdę. Pewnie sama jest prawdą, bo gdy coś poznajesz w pełni, stajesz się tą pełnią …
Takie mnie tu naszły rzeczy …
Gdzieś w tej pustynnej, szarej, kamiennej, zamkniętej, wyciskającej pot i łzy części Pańszczycy, doganiam tę wcześniej widzianą parę, małżeństwo. Bogato, markowo i bardzo górsko ubrani, kłócą się, narzekają na nudę i na trud. Żałują, że wybrali tę ścieżkę. Mówią mi, że chcieli znaleźć jakieś lekarstwo na nudę i chyba diabeł ich podkusił, by wybrać tę najbardziej nudną z tarzańskich ścieżek.
A ja do nich:
- Hola, hola, nie spieszcie się z opiniami! Dotrwajcie do finału!
Jeśli chcecie poznać lekarstwo na nudę, to wejdźcie w tę nudę jeszcze głębiej. Porozglądajcie się wokół, nasyćcie się tą szarością, tą pustką, pokochajcie tę kamienną pustynię i dopiero z tą miłością i z tym bólem wejdźcie na przełęcz! – chyba się wygłupiłam mówiąc takie „natchnione” rzeczy, a oni patrzą na mnie zdziwieni, jakby chcieli zapytać: A cóż takiego może nas tam spotkać?
No, ale trudno mi o tym kawałku przestrzeni mówić inaczej niż w taki właśnie sposób, w tym miejscu zawsze czuję się natchniona czymś magicznym, taką energią, taką błogością, taką nadzieją, jak wędrowiec na pustyni „widzący” oazę … tym bardziej, iż znam tę „oazę”. Oni nie znają i „muszą” mi wierzyć. Chyba uwierzyli, bo ucichli, przestali narzekać i wytrwale idą ku górze … z nadzieją.
I … tu na górze, na Przełęczy Krzyżne … nie potrafię tego opisać, co przeżyli, bo i ja nigdy nie potrafię opisać swojego doświadczenia … Mogę tylko opowiedzieć jak się zachowali: Chwycili się za ręce, ucałowali, przytulili się do siebie i patrzyli na góry załzawionymi oczami …
(dopisek z boku) Ze dwa lata później, znowu ich spotkałam na przełęczy i powiedzieli mi, że tamta wycieczka uratowała ich małżeństwo. Tatry, Przełęcz Krzyżne, mistycyzm tej ścieżki pozwolił im wiele poodkrywać w sobie. Stali się bogatsi nie fizycznie, lecz sercem i duchem. Poznali kontrast … Trzeba go poznać, by potrafić się cieszyć życiem … Ten kontrast to lek na nudę … to lek na wszystko …
Piotr Kiewra

piątek, 20 kwietnia 2018

Dziewczyna ministra na Krupówkach

24. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Po wczorajszym maratonie w górach, przez całe Tatry Zachodnie, dzisiaj chciałam odpocząć, a poza tym od rana mżyło, a i burze górale przepowiadali. Poszłam więc w miasto. Ulice puste, tylko na Krupówkach trochę ludzi, reszta w lokalach. Zajadają, popijają, słuchają góralskiej muzyki. Wstąpiłam więc i ja w ten świat. Gdzieś w kącie znalazłam nie zajęty stolik, usiadłam tyłem do sali, bokiem do grajków.
Zamówiłam sobie placek po zbójnicku (u górala wykłóciłam wegetariański, chociaż mi mówił, że to już nie będzie zbójnicki) i na spróbowanie góralskiego piwa. A co! Dzisiaj moje święto. Tym piwem i plackiem, wizytą w tym lokalu uczciłam swoje imieniny. Nikt mi nie złożył życzeń, więc sama sobie je złożyłam tą chwilą „rozpusty”.
I ta krótka chwila na Krupówkach wystarczyła, by oblazły mnie miejskie sprawy jak muchy kiełbasę …
Czekałam na swój placek i piwo, a tu przysiadł się jakiś człowiek i do mnie: - Dzień dobry pani ministrowo! – a ja mu w odpowiedzi: - Spadaj!
- Ależ pani ministrowo, proszę, nie tak ostro. Przecież nic złego nie robię. Przecież pamięta mnie pani, tyle razy się widzieliśmy. Jestem Andrzej, przyjaciel ministra. Jest pani żon… pardon! – dziewczyną ministra. Poznajesz mnie? Niemożliwe, musisz mnie rozpoznać, nie udawaj. No dobrze, wiem, ja tu też jestem inkognito, no wiesz, paru kumpli, kilka dziewczyn … Zapraszam do nas.
Wszyscy chętnie poznają dziewczynę ministra. Ależ oczywiście, nie ma się czego obawiać, dyskrecja zapewniona. To tylko kilka osób i na mur beton, wszyscy gęba na kłódkę … - rozgadał się jak nakręcona katarynka. A ja do niego zmieszana.
- Ależ człowieku, ja cię nie znam, pierwszy raz cię widzę na oczy i nie znam żadnego ministra. Przysięgam, ani jednego. Nigdy żadnego nie widziałam na własne oczy. Czego ty ode mnie chcesz?
A on do mnie: - Rozumiem, rozumiem, też bym się tak zachował, bo po co takiej pięknej kobiecie, jak ty, dodatkowa sława. I tak już wiele masz, nie jesteś żądna niczego więcej, ale chciałem byś poznała tylko moich kumpli i parę naszych znajomych dziewczyn. No fakt, one naprawdę nie znają żadnego ministra, zresztą skąd, one są miejscowe, a zresztą, kto je tam wie, skąd są … co za różnica, ale ty, co innego. Inna klasa, stolica, władza, co tam jakiś grajdołek, jak ten.
Obiecuję! Pięć minut posiedzisz z nami jako … no dobrze, przedstawię cię jako żonę ministra. Zrozumieją. Jesteś na wakacjach, nie chcesz rozgłosu, całkiem inkognito. Cieszę się! Cóż za spotkanie! Jest z nami kilku wpływowych panów, może i kiedyś oni będą ministrami, i na pewno ucieszą się poznając tak znakomitą postać. – gadał i gadał jak najęty. W miedzyczasie dotarło do mnie moje jadło i napitek, a góralski kelner wnet się oddalił z sowitą zapłatą wrzuconą na tacę, chyba z dziesięciokrotną nadwyżką, od mojego rozmówcy. A ja mu na to:
- Proszę pana. Nie znam pana, ani żadnego ministra. Nie prosiłam o zapłacenie za moje zamówienie i nie przysiadę się do waszego stolika. Nie ma mowy i proszę zabierać stąd swój szanowny tyłek, bo chcę tu być sama, i jestem głodna a pan mi psuje apetyt.
- Ależ nie irytuj się. Na pewno mnie znasz, tyle razy się widzieliśmy, nie musisz tu nikogo udawać, bądź po prostu sobą, rozluźnij się. No dobrze, jakoś spławię tych gości i ich dziewczyny, a później się do ciebie przysiądę. Poproszę, byś coś załatwiła u ministra. Dobrze?
- Człowieku, czy ty mnie w ogóle słuchasz. Po raz któryś powtarzam, że coś ci się pomieszało w głowie. Może znasz kogoś podobnego, ale zaręczam ci, że cię nie znam i nie chcę znać, oraz, tak samo, nie chcę znać żadnego ministra. Odczep się i daj mi święty spokój! – już ledwo wytrzymałam, by tego nie wykrzyczeć na całą salę. Rozejrzałam się, czy nikt na mnie nie patrzy, a tu owszem, od stolika jego przyjaciół, łypało na mnie chyba z dwa tuziny oczu. Widać, że wszyscy panowie inkognito, trochę sztywni bez swoich codziennych, eleganckich garniturów. Paniusie, owszem wesołe, jak jedna, w szpilkach i w minispódniczkach. Pomyślałam: - Nic tu po mnie, za wysokie progi. Gdzie mi aspirować do rangi żony ministra, a gdyby nawet tylko do rangi jego dziewczyny .. to też za wysoko. Nic tu po mnie! I do mojego upartego rozmówcy:
- Zjedz sobie to, za co zapłaciłeś. Ja już nie mam ochoty. Wiesz co,  … (coś mi się wymsknęło do niego), najtrudniej wytłumaczyć komuś, nie to kim się jest, ale to, kim się nie jest.  I to jest moja nauka na dziś. – i wyszłam.
Ten incydent na długie lata pewnie zohydzi mi Krupówki i tamtejsze lokale. Być może też nie będę już obchodzić imienin, bo po co, skoro nawet jednoosbowa impreza się nie udaje. No i nie spróbowałam placka po zbójnicku i piwa, a gdybym zjadła, to byłoby moje najdroższe w życiu jedzenie. Drugi raz mi się taka okazja nie nadarzy, bo przecież już żaden minister nie będzie chciał mieć tak wybrednej dziewczyny.
No i dlatego, od tej pory Tatry to dla mnie Tatry, a na Krupówkach niech sobie balują ministrowie i ich żony, lub dziewczyny.

Piotr Kiewra