niedziela, 18 marca 2018

Zmienność i niezmienność na Ornaku


5. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca


 

Idę Kościeliską, przechodzę przez mosty, przez Polanę Pisaną, przeciskam się przez tłum wycieczkowiczów z przewodniczką. Ona im opowiada o górach, o naturze, a część wycieczkowiczów sobie kpi, śmieją się, nie słuchają i pytają, gdzie tu … bar, bo … „Strasznie nam się chce piwa i golonki”.

Przewodniczka tłumaczy, że tu
takich przybytków nie ma, bo tu są góry, a nie miasto … a człowiek z okrągłym brzuchem do niej: „Ja to zmienię. Tu zbuduję to wszystko, czego nam tu brakuje.” Rozgląda się i szuka popleczników, patrzy na mnie i mówi: Ta pani też chciałaby piwa i dobrego jadła, a tu ktoś czegoś zaniedbał. Nie zagospodarował gór zgodnie z potrzebami ludzi pracy …” i
takie tam … A ja mu w odpowiedzi:


- Proszę pana, nie przyjeżdżaj pan tu więcej, bo góry nie tolerują takich budowniczych. Zrzucają w przepaść takich wielkich budowniczych, albo zrzucają im na głowę lawinę. Leczą w ten sposób tę chorobę, na jaką pan cierpisz. To tyle. – i poszłam, słysząc jak cała wycieczka śmieje się z
wielkiego budowniczego, łącznie z przewodniczką. Chyba moje słowa odczuł jak tę lawinę kamieni, bo po chwili przewodniczka mogła nadal mówić ze spokojem do wycieczkowiczów.

Tak mnie ten budowniczy „nakręcił”, że idę go „wychodzić” po Ornaku, a może i dalej. Skręcam, więc za schroniskiem ku Bystrej, ku
Przełęczy Iwaniackiej …

Spaceruję po Ornaku.

Jest tu ścieżka – ścieżka życia. Prowadzi dokładnie tam, gdzie ma zaprowadzić … nie do budowania, nie do niszczenia, nie do naprawiania, nie do tego, by stać się lepszym, większym … nigdzie nie ma zaprowadzić … dla mnie tworzy klimat do zrozumienia
… Nic więcej …

Tylko nie wiem, po co niosę w głowie tego wielkiego budowniczego z Kościeliskiej …

Tak, góry leczą z takich chorób, bo nikt z taką chorobą, nie wejdzie nigdy powyżej tatrzańskich dolin … tak, chorzy to czują i … zostają na dole …

Tam budują swoje chore
miasta, tam szerzą swoją chorobę wśród innych tak samo chorych … budują, budują, a gdy przyjdzie ich czas, patrzą na dłonie, a tu … nie ma nic. Aleksander Wielki też był wielkim budowniczym, zniszczył pół świata, by budować, a po całym jego dziele … z trumny wystawały jego puste dłonie …

… tak, historia, to głupia
nauka, nikt się z niej niczego nie nauczył … tylko góry uczą, tylko natura leczy tę wielką chorobę – chęć budowania – chęć przeistaczania prochu w proch … tak, tacy głupcy pozostają w swoich miastach i budują, i budują i są coraz bardziej nieszczęśliwi …

Przyjeżdżają w góry i mają wreszcie szansę coś zrozumieć, ale nie słuchają …
przewodników, a gór się boją … boją się ich prawdy …

Tak, budowniczowie, Aleksandrzy, boją się prawdy gór … bo boją się swojej własnej prawdy! Prześladuje ich syndrom pustych dłoni …

Po co walczyć? Po co ustalać przedmioty i podmioty, które mamy zniszczyć, które mamy tworzyć lub zmieniać wg
własnych wizji?

Tak sobie idę i zauważam, że wszystko w przyrodzie nas uspokaja, uczy poddania się, naucza ufności. Woda stąd i tak spłynie do morza, nic jej nie zatrzyma – żaden człowiek, żaden jego opór.

Nie zatrzymam wiatru, nie zmienię słońca – nie ustawię go w innym miejscu, wg moich
upodobań. Wiatr i słońce, woda, uczą mnie tego, gdzie jest moje miejsce w tym, co jest.

Gór nie przestawię, tych pięknych, zielonych „piegów” z kosówek na zboczach Ornaku, też nie przerobię wg ludzkiej mody. Dlaczego? Bo mogę tylko zepsuć.

Życie ustawiło wszystko wg
swoich zamysłów: góry, doliny, rośliny, zwierzęta, orły nade mną, słońce i wiatr, oraz ludzi na tej i na innych ścieżkach, a mi pozostaje tylko podziwiać, cieszyć się, być w relacji z tym wszystkim, współdziałać, a nie walczyć, nie zmieniać. Wspólnie z tym wszystkim oddychać. Nic mi do tego, by cokolwiek tu przestawiać. …

Znalazłam na Ornaku ogrody
zaprojektowane przez naturę, takie mini ogródki. Dbają o siebie same, nikt ich nie uprawia, nie projektuje, a one są … i są najpiękniejsze … ogrody Semiramidy to nic przy tych, to zmarnowana ludzka energia … tylko, kto je zauważa, kto w tym kawałku, w tym metrze kwadratowym natury, widział ogród? No, kto?

… Szłam sama. Co zapamietałam z Ornaku? Ścieżkę. Moje uczucie na tej ścieżce. Dalej była Bystra, był Starorobociański, inne cele, lecz one nie były we mnie … we mnie była droga … niekoniecznie ku nim, po prostu była droga …

… liczą się nie cele, nie plany, liczy się to, co się wydarza w drodze. W drodze jest życie.
Droga jest życiem. Życie jest drogą. Ku czemu? Wiem, że nie ku górskim szczytom. One są tylko metaforą. Górska droga jest tylko metaforą życia. Jest piękną, poetycką, prawdziwą drogą. Jest prawdziwa, bo są tu łzy, pot i ból … samo życie … Jest ekstaza. … To nie zwykły uśmiech, to nie zwykła przyjemność, to nie pospolite zadowolenie, to nie ludzka
radość, to ekstaza, to boska radość, to „coś”, czego nikt nie widzi, nawet ja, gdy patrzę w lustro duszy.


To „coś”, co czuję. … i chyba po to chodzę, by odnaleźć uczucia, by odnaleźć serce, bym je odnalazła, by znaleźć to, co zagubione na innych ścieżkach …


Później przyszła chmura, opadła mgła na wszystko i zmienność znikła. Znikła cała powierzchnia, ukazało się niezmienne. Wiele kroków, a nic się nie zmienia … dowodzenie przejęło serce – uczucie. Tak, to ono dotyka niezmiennego. Głowa „żyje” zmiennym, tym, co widzi na powierzchni, stąd jej chaos, stąd częste „nie”. Serce i dusza są w niewidzialnej mgle
niezmienności … stąd u nich spokój i cisza … stąd ufność … stąd ciągłe i niezmienne „tak” …

… To, co na powierzchni jest zmienne: zmieniają się ubrania na ludziach, starzeje się skóra, zmienia się ciało, w końcu przemijamy. Tak samo w przyrodzie, drzewa zmieniają swój wystrój w porach roku, rosną, kwitną, rodzą nasiona,
ale jest też coś się nie zmienia. Coś, co w tych drzewach trwa, co przechodzi z ojca i matki na syna …

… Uległam iluzji zmienności. Tak, to, co widzę się zmienia, a to, czego nie widzę, to, co czuję, jest niezmienne. To, co widzialne jest podzielone i dzieli, to ukryte jest połączone i łączy. Czuję, że to „coś” jest zawsze ze mną, jest we mnie,
jest mną, reszta przychodzi i odchodzi …

Takie są ścieżki na Ornaku i takie są w ogóle ścieżki – widoczne i niewidzialne, jest na nich zmienność i jest niezmienność. Tylko jedne są prawdziwe …


Budowniczowie są nieprawdziwi, bo oni sami i ich
dzieło przemijają, a ich prochu nie da się odnaleźć, nawet tylko po jednym halnym wietrze.


 

Piotr Kiewra

sobota, 17 marca 2018

Nosal i Pęksowy Brzyzek na niepogodę


4. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

 

… siedzę w niepogodzie na Nosalu. Obok sporo ludzi. Rozmawiają … w chwilach ustąpienia mgły fotografują widoczki. Wśród nich jedna kobieta. Bardzo smutna. Patrzy w dal, przez tę mgłę i co widzi? Widzi swoje problemy, widzi swoją samotność, widzi przeszłe i przyszłe upadki, widzi bezsens ścieżek życia, bezsens istnienia gór na tych ścieżkach … O Boże, jak ja mam jej wytłumaczyć, że to ona projektuje to swoje widzenie, że widzi to, co chce widzieć?

Nie powiem jej. Nie odezwę się, bo zobaczyłam ją i wyczytałam ten stan z jej oczu i postawy, by to mnie obudziło. … A skoro chodzi po górach, to jej podpowiedzą, co jest prawdą, a co nie ... Chyba poczuła, że to tu znajdzie, właśnie na górskich ścieżkach, bo tu jest … ucieszyłam się. Ale …

No tak, kim ja jestem, by się wtrącać między nią, a Tatry? Nie chcę być nauczycielką, to nie moje powołanie, hihi. A poza tym, nie lubię nauczycieli, hihi. Nie pocieszę jej. Niech idzie dalej. Ścieżki jej podpowiedzą …





Leje, a ja siedzę pod folią na Pęksowym Brzyzku. Pusto tu. Cieszę się, że tu przyszłam. Tu, na tych wąskich ścieżkach między grobami uczę się, co jest ważne, które z górskich ścieżek i z tych życiowych dróg, są ważne. To mówią mi Ci wielcy ludzie. Ich usta milczą, lecz ich dusze śpiewają, co ważne, a co trzeba sobie odpuścić.







Tak, wszystko, czego nie przytargali tu ze sobą, do swych własnych grobów, jest nieważne. … Nawet ten proch, co po nich pozostał, jest nieważny – on tylko przypomina o tym, co ważne, tym, co tu przychodzą.

Coś zostało … To tu jest i jest wszędzie, na każdej ścieżce.

Cieszę się, że pada deszcz i że mnie tu przyprowadził. To piękny dzień! …


 

Piotr Kiewra

czwartek, 15 marca 2018

Tatrzańskie ścieżki

3. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca


Dzisiaj trzecia część, otwierająca całą serię kolejnych fragmentów publikowanych tematycznie, dotyczących albo konkretnej tatrzańskiej ścieżki, albo opisanej szerzej przygody, albo wypowiedzi natury osobistej, czy wręcz mistycznej. Życzę przyjemnej lektury, inspiracji i …  i spotkania z „coś”.
Pisałem ostatnio o podarowanym mi pamiętniku pasjonatki górskich wędrówek. Gdy zrozumiałem, co poprzez ten pamiętnik chciała wyrazić, co chciała oddać słowem, a czego słowem oddać się nie da, przejrzałem swoje tatrzańskie zdjęcia. Zestawiłem jej odczucia używając jej słów, wybranych z pamiętnika, oraz moje fotki w kilkudziesięciu odcinkach. Na pewno nie oddam uczuć, bo słowa to nie serce i dusza, ale jakże inaczej mógłbym to zrobić?
Może uda mi się to przekazać … ale to też zależy od Ciebie, czytelniku. Jeśli odnalazłeś/odnalazłaś w swoim wędrowaniu to „coś”, to ten tekst jest dla Ciebie i zrozumiesz „duszę pamiętnika”.
Tak, ten pamiętnik ma swoją duszę. Tak to postrzegam, spomiędzy słów w nim zawartych przeziera dusza …
Oto tych parę wybranych zdań, nieraz ich fragmentów, zlepek słów, nieraz pojedyncze słowa, wyrwane z kontekstu, wyrwane z konkretnej daty i zdarzenia, ale nie o historię tu chodziło, o coś znacznie większego niż wspomnienie, historia, przygoda. To są odkrycia …
..
Przeglądam czasem pamiętnik, moje wcześniejsze wpisy i czuję to, co wtedy, gdy tam byłam, we mnie się działo. Góry przeminęły, wrażenia estetyczne, zmęczenie ciała, jego radość z doświadczania kontaktu z naturą, przeminęły. Coś zostało … Co? A jak mam to powiedzieć? Nie potrafię …
Nie mam za dużo zdjęć, tylko kilka. Ktoś je robił i oczywiście zobaczył szczyty, mnie na ich tle, a ja w tym czasie widziałam coś zupełnie innego. Tylko nie wiem, czy widziałam to oczami. Chyba nie …
Czym są góry? Za co je kocham? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Żadna definicja, żadne uzasadnienie nie przychodzi mi do głowy. To chyba znak, że to nie jest sprawa głowy. Ona tego nie zrozumie …
Dzisiaj szło przede mną dwóch panów. Jeden z nich był „dość” ciężki, jak na ten szlak. Rozmawiali. Jeden do drugiego, ten grubszy: „Wszystko byłoby dobrze, gdyby tam nie trzeba było aż tyle maszerować. Po co ta cała droga? Żeby można tak tam wskoczyć” …
I tak dalej sobie panowie gadali. W duchu się śmiałam, lecz później zrozumiałam, dlaczego on to wypowiedział … bym zrozumiała, że tu chodzi o ścieżkę, a nie o szczyt. Chodzi o wędrowanie, a nie o bycie na szczycie …
Od pewnego czasu jest we mnie takie przekonanie, odczucie, iż góry to nie szczyty, to nie doliny. Tatry to nie Rysy, Świnica, Kościelec i Granaty. Tatry – góry, to … ścieżki … to wędrówka … to życie …
… Jakaś kobieta płakała dziś na szlaku, bo bolały ją nogi. Podeszłam do niej i spytałam, co się dzieje. Mówię do niej: „Mi mój ból sprawia radość. Takie jest życie – jest ból i jest radość bycia na szczycie.” Była w stanie zrozumieć tę radość na szczycie, lecz bólu na ścieżce, nie.
No cóż, chyba za mało chodzi po górach? Chyba za mało gór i dolin w jej życiu? … tak, cieszę się bólem, bo to cena poznania, to coś, czym się płaci za doświadczanie gór, ale przede wszystkim za poznanie, czym jest życie, czym jest ta górska ścieżka, zwana życiem …
Chyba wreszcie nauczyłam się chodzić bez planowania ścieżek. Życie daje mi znaki, samo mnie prowadzi. Zawsze jest jakiś znak. Dzisiaj poszłam ku tęczy, innym razem za motylem, kiedyś na mojej mapie usiadła mucha, czy chrząszcz i w ten sposób owad wskazał mi ścieżkę. Ktoś poprosił mnie o bycie przewodnikiem dla kilkuosobowej rodziny, powiernikiem tajemnic, pocieszycielką w smutku. Ktoś inny uczynił mnie uczennicą, hihihi. Spontaniczność uczy mnie ufności, a ufność pozwala mi być spontaniczną …
Chyba zaczynam rozumieć, kto z ludzi na ścieżce wędruje, bo kocha góry, a kto chodzi poszukując miłości … Dlatego omijam Giewont, dlatego przepuszczam pospieszne expresy …
To nie w górach jest tajemnica, lecz we mnie …
Dzisiaj miałam dwa dziwne zdarzenia. Pierwsze: siedzę sobie i patrzę w słońce i niebo, obserwuję chmury, a tu na moim ramieniu siada mały ptaszek. Posiedział sobie i poleciał.
Drugie: znowu siedzę patrząc w zieleń hali wśród leśnych ostępów, nagle, na odludziu, z lasu wychylił się misiu … patrzy na mnie … dziesięć kroków ode mnie … o dziwo, nie przestraszyłam się … poszedł sobie swoją ścieżką, a ja swoją. …
Rozumiem, że gdy się nie boję, nic nie jest dziwne …
Przeszłam dzisiaj od wschodu do zachodu słońca, w upale, całą Ścieżkę nad Reglami, z Kuźnic do Chochołowskiej i z powrotem. Nogi mnie niosły. Nic im nie dyktowałam, ani nie hamowałam. Nie wypowiedziałam ani jednego słowa do siebie, tylko z dwieście razy „Dzień dobry” do ludzi na trasie, hihihi.
To tylko pozornie była ta sama droga. Nie było startu i mety, po prostu była ścieżka,
nie było czasu, była ścieżka,
nie było mnie, była ścieżka,
nie było słów, jedynie te pozytywne „Dzień dobry” i … uśmiech.
Najbardziej uśmiechnięte i pozytywne były moje nogi i ta ścieżka … we mnie …
Poszłam od Przełęczy pod Kondracką Kopą do Kasprowego. Usiadłam, gdzieś na grzbiecie z widokiem na Dolinę Cichą i Kondratową z drugiej.  Siedząc na kawałku mchu wśród skał i patrząc na orła w locie zapomniałam o ścieżce. Latałam razem z nim … Za to zapomnienie zapłaciłam biegiem z Kasprowego, by zdążyć przed zmrokiem. Podziwiam swoje kolana. Inni wędrowcy powinni mi ich zazdrościć, bo moje już nie wiedzą, już zapomniały, co to ból …
Chodziłam dzisiaj cały dzień, ale do końca nie jestem pewna, gdzie byłam … cały czas w chmurze i we mgle. Gdyby nie Potok Kościeliski i jego szum, pewnie nie miałabym, o czym napisać … Jego wymowność i poetyckość zaskoczyły mnie. Iluż dźwięków natury, duszy i serca nie słyszymy, bo zawierzamy w większości oczom  …
Odkryłam, iż oprócz tych ścieżek, które widzę są te niewidzialne, a słyszalne.       I dalej … oprócz tych, które słychać są jeszcze takie, które się czuje, a może jeszcze inne … oto moje tajemnice, odkrywane dzięki chmurom i mgle.
…  
To tyle z pamiętnika na dzisiaj. Wśród tych pięknych słów umieściłem sporo tatrzańskich fotek z moich wędrówek. Czy czujesz w tych słowach, w tych fotkach, czym jest wędrowanie przez góry i życie?

Piotr Kiewra

wtorek, 27 lutego 2018

Śmierć wojownika


„Człowiek może być albo wojowniczy, albo kochający. Wybór należy do ciebie.”

Osho

Opowiadałem już o tym młodo wyglądającym i śmiejącym się starcu. Spotkałem go pierwszy raz, na ławeczce nad jeziorem. Ponownie w biegu różnymi ostępami poza moim rodzinnym miastem. Siedział na wzgórzu, w środku lata, w drgającym, rozgrzanym słońcem powietrzu i słuchał skowronków, a patrzył na … tak, patrzył na cmentarz widoczny z oddali. I śmiał się, w głos się śmiał.

Tak byłem zaskoczony tym spotkaniem, okolicznościami, że … pobiegłem dalej. Lecz po chwili zawróciłem, bo coś we mnie kazało mi zawrócić. Gdy podszedłem, zapytał:

- O co walczysz tym razem?

- Nie walczę, poddałem się nogom i oczom. To one mnie prowadzą. I serce … - jego śmiech ustał. Powiedział, wchodząc w moje słowa:

- Pierwszy raz spotykam, kogoś tak dziwnego jak ty. Naprawdę jesteś dziwny. Może nawet tak dziwny, jak ja. – i znowu się śmiał. Też się uśmiałem.

- Czemu pytasz o walkę? Mój bieg to nie walka, to dar dla ciała, to jego potrzeba, a i też podszept serca. To moje ciało tu mnie doprowadziło, no i chyba serce … bo pogoda, lasy i to trawiaste wzgórze, bo te okoliczności, a w nich … TY.

- No tak, czuję, że możesz się prawdziwie śmiać, bo nie walczysz. Sam nie wiem, czemu pytam, bo rzadko rozmawiam z ludźmi i to raczej nie ja pytam, lecz ludzie mnie pytają. Lecz gdy coś powiem, czem prędzej się oddalają. Wzbudzam w nich strach, chyba tak jest, bo jestem … dziwny. Bo jestem inny, bo nie walczę. No i tak jakoś wypłynęło ze mnie to pytanie. – ucichł i patrzył dalej na cmentarz. Gdy spojrzałem, tak jak i on, na cmentarz, znowu się śmiałem. I zrozumiałem też jego śmiech.Wtedy przypomniałem mu:

- Już się kiedyś spotkaliśmy, na ławce, nad jeziorem. Pewnie ludzie, o których mówisz, pytają cię o tajemnicę twojego zdrowia, twojej długowieczności, a słyszą o miłości, o myślach i słowach. Nie tego się spodziewają, nie takim energiom przypisują wartość. Spodziewają się rzeczy i czegoś, co może potwierdzić nauka. Dlatego uciekają. Spodziewają się twojego przekonywania o porzuceniu mięsa, alkoholu, papierosów, spodziewają się motywowania do walki, a ty mówisz o porzuceniu walki i o zaufaniu do siebie, do ludzi, do świata. Są gotowi zostać abstynentami, nawet świętymi, ale by zaufać komuś, światu, a przede wszystkim sobie … Na to nie są gotowi. Boją się ciebie, bo od ciebie bije prawdą. Czyż nie tak?

No i jeszcze … przyznam ci się, że piszę o zdrowiu, o miłości i o intrygujących, dziwnych ludziach i chciałbym opisać twoją historię. Taka mi podpowiedź przyszła i prośba.  – a on, nie odrywając oczu od cmentarza i nadal się śmiejąc, odpowiedział:

- Masz rację, co do ludzi. Już ci opowiedziałem historię, a teraz chciałbyś dłuższej … Ale najpierw odpowiedz mi: Czy to twoje pisanie nie jest walką?

- Pytałem siebie o to i próbowałem odrzucić, ale jakiś cichy głos nadal dyktuje mi treści. Piszę, bo coś mi każe każe siać nasiona. I sieję.

- Tak, to są rzadkie i dziwne nasiona. A więc skoro proszą o nie, to dam. Nie trzymam ich dla siebie. Nic nie trzymam. Po coś żyłem, po coś walczyłem. Może właśnie po to, by teraz o tym opowiedzieć przez ciebie. Takie jest życie - tajemnicze i dziwne. Dobrze. Wysiej je ty! – zgodził się.

Snuł swą opowieść słuchając skowronków, nadal parząc na cmentarz i cały czas się śmiejąc.

- Oto nauka, którą odebrałem od życia.    

Miłość rodzi się w tobie wtedy, gdy umiera w tobie wojownik. Tak samo jest ze wszystkim. Niczego w życiu sobie nie wywalczasz. I wolność, i ufność, i radość, miłość, a nawet zdrowie przychodzi, gdy się poddajesz, gdy zaprzestajesz walki. Tak, to wszystko przychodzi z poddania się życiu, z ufności. To dary, a nie wojenne trofea.

Takie jest moje doświadczenie.

Niczego nie możesz wywalczyć, bo niczego nie możesz zabrać innym, czy światu. Niczego nie możesz wywalczyć, bo to … już masz. Życie przepełnione walką, wojnami, o cokolwiek – nie ma tu znaczenia, czy walczysz o największe, najbardziej istotne rzeczy, czy drobiazgi, jest jednym wielkim cierpieniem.

Pójdę jeszcze dalej – nawet stawianie oporu tworzy cierpienie. Gdy stawiasz opór czemukolwiek, czy pogodzie, złu, słowom, chorobie, śmierci, to tak naprawdę stawiasz opór życiu, a wtedy ono przynosi ci same porażki.  Wojna, walka, opór to śmierć, to przegrana, to choroba, to cierpienie, to ból, to niepokój, to smutek.

I tak naprawdę tych wojen nie toczysz z innymi, ze złem świata, tylko z własną głową. Prawda jest taka, że gdy umiera wojownik w twojej głowie, pojawia się miłość, wolność. Kluczem jest - poddać się, nie walczyć, płynąć z życiem. Klucz to ufność życiu. Ono przynosi różne rzeczy, lecz gdy jest się ufnym, przynosi to „dobre”.

Czasem to, co dobre, jest w ubraniu złego, lecz, gdy to zło z ufnością przyjmujesz, okazuje się, że pod spodem jest dobro. Zawsze tak jest i tak było, i będzie.

Odkryłem to, gdy mój świat się zawalił, gdy przegrałem wszystkie wojny i walki, ze wszystkim i ze wszystkimi. Przegrałem, jako wojownik w świecie i przegrał wojownik w mojej głowie. Przegrałem wszystkie: i małe, i wielkie sprawy.

I dopiero będąc na samym dole, po największej przegranej, gdy już cały świat trzymał ciężką stopę zwyciężcy na mnie, uświadomiłem sobie – że to wszystko nie ma, nie miało sensu i nigdy nie będzie miało.

Coś się odwróciło. Tak, to było moje doświadczenie. Wtedy umarł wojownik.

Ja sam byłem bliski śmierci, wydawałem w największym bólu ostatnie tchnienie, gdy błysło we mnie światło, przyszło słowo: „Poddaj się, pokochaj to wszystko, co cię pokonało.”   

I … zaczęła się druga połowa życia. Zupełnie inna. To raj. Same kwiaty, ciągła wiosna, jedna wielka miłość. Wszystko przepływa samo, na nic nie czekam, niczego nie chcę mieć, niczego nie oczekuję, o nic się nie modlę. Wręcz przeciwnie, za wszystko dziekuję. Za wszystko, co dobre i złe. To nie ma znaczenia, bo tak naprawdę nigdy nie wiem, co jest czym. Wszystko jest jak noc i dzień. Czy noc jest zła? Czy deszcz jest zły? Czy ból jest zły?

Tylko patrzę, obserwuję.

Wszystkiego mam pod dostatkiem: i zdrowia, i lat życia, i dobra, i spokoju, i wolności, i miłości, i deszczu i słońca. Mam, jak wszyscy, słoneczne dni i pochmurne, ale nie walczę z tymi pochmurnymi. I co się okazuje, że to właśnie przez te pochmurne, widzę całę piękno tych słonecznych.

Tak samo jest z ludźmi. Gdy zaakceptuję, gdy nie walczę z ich pochmurnością, z ich nieszczęściem i złem, to się okazuje, że poznaję ich.

Tak, oprócz ich powierzchowności, poznaję też ich głębię. Na powierzchni są złodziejami, bandytami - żebrakami, a pod spodem książetami i królami, bogami. Są boskością. Widzę ją w nich i doceniam, lecz jeśli oni tego nie są w stanie zauważyć, to z tym ich fałszywym obrazem nie walczę, nie przekonuję ich, bo wiem, że muszą upaść, tak jak ja upadłem.

Jeszcze jedno z moich doświadczeń: wojownik posługuje się bronią. Bywa nim miecz, ale częściej, a właściwie zawsze są orężem myśli, słowa, nawyki, działanie. Miecz to tylko przedłużenie tego oręża w głowie – myśli i słów. Natomiast, gdy wojownik umiera, to wynika to z przeobrażenia głowy, umierają myśli i słowa, rodzi się z nich uczucie.

Przemieniają się, przeobrażają się, przemienia się jedno w drugie, z energii myśli zaczyna czerpać serce i z wojownika rodzi się kochanek …

 

To wszystko przyszło do mnie kiedyś nad rzeką. Przyszedłem tam chory ciałem i umysłem, pijany, zły, agresywny, wojujący. Pokonałem, pobiłem już kumpli,wrogów, fałszywych i prawdziwych przyjaciół, wystraszyłem wszystkich wokół, swoją agresją: kobiety, dzieci, zwierzęta, wszystko.

Dosłownie, po jakiejś większej bójce, z głową przepełnioną alkoholem i wręcz zbrodniczymi myślami, przyszedłem nad rzekę. Chyba będąc pijanym, zmyliłem drogę i zamiast do domu, trafiłem tu, nad małą rzeczkę.

Wtedy wydawała mi się wielką, a mimo to chciałem ją pokonać i przeskoczyć. No i wpadłem: w wodę, w błoto i nie mogłem się wydostać.

Dzisiaj się cieszę z tej pomyłki, bo ta rzeka nauczyła mnie rozumu, odmieniła moje życie.

Jeszcze wcześniej, zanim wyszedłem z baru, w którym narozrabiałem, kobieta, barmanka - swoją drogą, bardzo odważna kobieta, nazwała mnie wstrętnym pijakiem i … tchórzem. No nic mnie nie mogło bardziej dotknąć, jak to słowo: tchórz. Poczułem się dziwnie. Wydawało mi się, że i na trzeźwo, i po pijanemu dokonałem tak wielu wielkich rzeczy, odważnych i naprawdę wielkich, a tu – Tchórz! To mnie tak powaliło, że opadły mnie siły i poszedłem do domu, czyli … nad rzeczkę, hihi.

Alkohol przyszedł do mnie późno.

Byłem na wojnie. Tak, byłem wielkim patriotą, bo w tej wojnie zwyciężyłem z najedźcą, później też wygrałem wiele wojen, czy walcząc dla lokalnej społeczności w polityce, dla ludzi, dla bliskich, dla siebie. Walczyłem w imię Boga, angażując się w kościele. Lecz nie czułem się szczęśliwy.

Miałem dużo: rodzinę, znajomych, przyjaciół, jakiś tam majątek, byłem tu i tam. Ludzie mnie szanowali, doceniali. Ale to wszystko nie było tym, o co walczyłem, czego poszukiwałem. Chciałem czegoś więcej. Gdy ktoś pytał, o co walczę, to wymieniałem cele, ale czy to naprawdę były te cele? No cóż …

 Im byłem bardziej ambitny, im większe były moje plany, marzenia, tym bardziej byłem sfrustrowany, niespokojny i chory. Moje ciało ciągle niedomagało.Chyba nie chciało być sojusznikeim w tych moich wojnach. Uznało, że to są moje prywatne wojny, a ono się nie pisze na to. I to: choroba, złe samopoczucie, było jego buntem.

Było informacją, lecz cóż mnie mógł obchodzić bunt. To był kolejny przeciwnik, nie chciał iść ze mną, to obróciłem się przeciwko niemu. Walczyłem dalej, mimo, że … moja twierdza powoli rozsypywała się.    

Bolała mnie głowa, mięśnie i kości, wszystko w środku, ale i serce. To przepompowujące krew, ale i to drugie. Sukcesy (tak wtedy to oceniałem) w walce były coraz większe, a ja się czułem coraz bardziej przegrany.

Moje myśli mnie goniły. Cały czas byłem naładowany nimi jak ciężarówka. Nie miałem wolnej chwili, by czegoś nie planować, by czegoś nie dokonać, osiagnąć, wywalczyć, o czymś nie śnić. Głowa popędzała: Działaj! Nie stój, działaj!Nie marnuj czasu, działaj!

Już dzień mi się zlał z nocą. W dzień realizowałem swoje sny, choć to raczej nie były sny, lecz nocne koszmary. W końcu, raz czy dwa, coś zakropiłem alkoholem, i tak to poszło.

I trafiłem do rzeki. Nie pamiętam tej walki z rzeką, lecz gdy się przebudziłem na tyle, że dotarło do mnie, gdzie jestem, jak nisko upadłem … poczułem bezsilność.

Jakieś dzieci stojące na brzegu, w pobliżu, śmiały się ze mnie, a mi się nie chciało, a właściwie to nie mogłem się wydostać. Im bardziej się wytężałem, tym bardziej zagłębiałem się w błocie, tym głośniej się śmiały te dzieci.

Cała moja wielkość w tym momencie upadła. Ten ich śmiech, to błoto, ta rzeka, zabiły wszystko, zabiły wojownika.

Ta rzeka? Cóż to za rzeka? To jakiś ściek, szeroki może na pół kroku, a mnie pokonał.

Gdy dzieciom znudziło się patrzenie na mnie i śmianie się z mojej bezsilności, z mojej słabości, poszły sobie – pewnie, by opowiedzieć to wszystkim wokół.

Ja zostałem. Pamiętam, że spojrzałem na swoje dłonie, a te były puste. Oprócz błota nic w nich nie było. Pamiętam mój smutek, mój żal do świata i spostrzeżnie, które mnie otrzeźwiło, nie tylko z alkoholu, ale i w ogóle: Tyle walki, tyle poświęcenia, a ręce nadal puste! Nic – tylko błoto!  

Po tym zdarzeniu zaszyłem się gdzieś z dala od ludzi. Chciałem się zaszyć, ale to teraz inni zaczęli o mnie walczyć, bo kilka miesięcy chorowałem. Byłem na krawędzi życia i śmierci. I JESZCZE WALCZYŁEM … tym razem o życie.

Chciałem pokonać chorobę, lecz im bardziej się wytężałem, im bardziej mobilizowałem się, tym byłem słabszy. Nie pomagały żadne leki, żadna opieka, żadne szpitale, ani nawet modlitwy. Zaglądnęła mi w oczy śmierć.

Więc zacząłem walczyć z nią, lecz ona śmiała się jak tamte dzieci nad rzeką. I ten śmiech mnie pokonał – poddałem się.

I stała się rzecz dziwna – zacząłem się śmiać. Tak, sam z siebie. Gdzieś tam z boku patrzyłem na siebie i śmiałem się. To był śmiech dziecka, czyli nie śmiałem się z czegoś konkretnego, raczej ze wszystkiego. Był to śmiech egzystencjalny. Wszystko mnie śmieszyło, ja sam, życie, a najbardziej, gdy patrzyłem na te wszystkie walki wokół. Wszędzie widziałem walczących, którzy taplają się w błocie, mają pełne ręce błota, a mimo to dalej walczą.

Naprawdę wydałem się sam sobie śmieszny. Te wszystkie moje dokonania, te wszystkie moje wojny i ta światowa, i te lokalne i te wewnątrz mnie, nawet te najmniejsze, wydały mi się śmieszne. Moje życie było śmieszne, moje sny i marzenia, działania, słowa, myśli. Wszystko stało się śmieszne … i nieistotne.

Tak: Życie jest śmiechem i ten śmiech jest istotny, a reszta jest nieistotna.

 Nieistotna stała się śmierć, choroba, pieniądze, szacunek, mój wizerunek w oczach innych ludzi, nawet rodzina, a prawie na końcu i … Bóg.

Już myślałem, że niżej nie mogę … Ale przecież Bóg, modlitwy, ostatni ratunek? Ale gdzież tam? Walka z nim, a właściwie prośby, modlitwy (próby przekupienia – teraz tak to widzę), na nic. Żadnej pomocy, żadnego odzewu …

Wydawało się, że niżej … A mogłem, okazało się.

No i gdy już ledwo dychałem, gdy policzone były moje minuty, przestałem walczyć ze sobą, trzymać się siebie, zabiegać o siebie, stałem się nieistotny sam dla siebie.Tak trwałem czterdzieści dni.

Dziwne, ale stało się … lżej. Coś mi zwolniło uchwyt na gardle, na płucach, w splocie słonecznym i niżej i wyżej, przede wszystkim w głowie. W jednej chwili stała się pusta jak …

No i minuty zaczęły się przeciągać w następne minuty, w godziny, dni … dostałem drugie życie, długie życie. I stało się to, o czym już ci wcześniej powiedziałem, i to, co widzisz i czujesz.

Czujesz moją wolność, ufność, miłość. I to nie jest moje, to jest życie, a ono to niesie, a ja tylko obserwuję i się dzielę z tymi, którzy są gotowi zrozumieć to, kim jestem, a nie tylko to, co mówię.

A są gotowi tylko ci, którzy mają podobną historię do mojej, czyli walczą, walczyli i czują się pokonani, bo rozumieją, że nigdy nie wygrają.

Jeszcze żaden człowiek niczego nie wygrał walcząc. Przejrzałem historię i to widzę. Wygrywają ci, co nie walczą – ufni. Wygrywają ci, którzy poddają się życiu. Nie ma innej drogi.

Te wszystkie słowa o misjach, o dobru i złu, o osiąganiu, o marzeniach, o szczęściu, o niesieniu szczęścia innym, to tylko słowa.

Prawda jest odwrotna. Możemy dać szczęście innym, zanieść dobro, ale wyłącznie swoim byciem. Nie działaniem, nie walką, lecz swoim byciem. Jeśli jest w tobie pokój, miłość – wtedy to możesz dać innym. Nie musisz dawać – samo z ciebie wypływa.

Takie to rzeczy opowiedział mi starzec na wzgórzu. Powtórzę tylko to, co powiedział na początku:

 Miłość rodzi się w tobie wtedy, gdy umiera w tobie wojownik. Tak samo jest ze wszystkim. Niczego w życiu sobie nie wywalczasz. I wolność, i ufność, i radość, miłość, a nawet zdrowie przychodzi, gdy się poddajesz, gdy zaprzestajesz walki. Tak, to wszystko przychodzi z poddania się życiu, z ufności.

Takie jest moje doświadczenie.

Gdy słońce zaczęło przypiekać nasze plecy, oderwaliśmy oczy od cmentarza i nie przestając się śmiać ruszyliśmy w dół ze wzgórza. Wróciliśmy do życia, do życia z ufnością.

Pobiegłem swoją ścieżką, a on poszedł swoją.

A te nasiona ci daję. I nie odkopuj ich, póki nie wykiełkują, nie zakwitną i nie wydadzą owoców. Później możesz się dzielić nimi. Nie wcześniej - bo wcześniej jest wojownik.


Piotr Kiewra

P.s.  Dopiero teraz, po postawieniu kropki na końcu tekstu, uświadomiłem sobie, o co nie zapytałem śmiejącego się starca. Domyśliłem się jego odpowiedzi.

Tobie zdradzę to pytanie. Jest następujące: Dlaczego śmiejesz się patrząc na cmentarz?

Czy domyślasz się, jaka byłaby jego odpowiedż? Jeśli tak, wyślij mi ją w komentarzu. Powiem ci póżniej, czy miałeś/miałaś rację.

 

Oto tam są sami wojownicy. Co zostało w ich rękach, po tych wszystkich walkach? Chcieli zawojować cały świat, a ile przestrzeni dostali? Czy poznali to, co ich popychało do wojny? Mają w rękach tylko to: niespełnioną obietnicę poznania. Ja ją poznałem za życia. Dlatego się śmieję. I doświadczyłem czegoś jeszcze, czegoś, co sprawia, iż się nie boję, bo nawet śmierć nie będzie końcem. Oni jeszcze będą walczyć, bo mimo, że umarli, to ich wojownik jeszcze nie umarł. Ich pokuta nie odbyła się. Muszą ją powtórzyć, bo walcząc, nauczali walki, zabijali tym ufność wśród uczniów. Pokuta to droga ufności, a nie walki. Do raju wrócą ufni, nie wojownicy.Do raju wrócą kochający, a nie wojujący.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Śmiech Sabały i droga ku słońcu

2. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca 


Z pamiętnika samotnego wędrowca - Kolejny fragment.
Część pierwsza pod powyższym linkiem

Wśród setek zapisków w podarowanym mi pamiętniku, z prawie 60 lat wędrowania po Tatrach, znalazłem takie dwa, z dwóch sąsiednich dni.

16 lipca. Późnym rankiem wyruszyliśmy z moją studencką bracią w góry. Szliśmy przez Zakopane na pieszo z dworca. W planie mieliśmy Giewont przez Strążyską. Pogoda przepiękna, słońce przypiekało. Giewont z oddali skrzył się okolony konturem świetlistości i zapraszał. Chłopcy popędzali dziewczyny, bo jak zwykle bardzo im się spieszyło, by „coś” zdobyć, by zaliczyć kolejną tatrzańską okazałość.

Mijaliśmy kolejne skrzyżowania, przeciskaliśmy się wąską uliczką, wzdłuż góralskich płotów, schnącego w podwórzach prania, wietrzonych wiatrem i słońcem góralskich pierzyn.

Za jedną z ostatnich chat, na małej łączce, przy samiuśkiej drodze siedział na jakimś zasłonietym kocem fotelu, stary góral. Siedział w bacowskim kapeluszu, spod, którego wychodziły długie, siwe włosy. Zwrócony twarzą do gór wpatrywał się …  chyba … w krzyż na Giewoncie. Gdy chłopcy go ujrzeli od razu ryknęli śmiechem. Podeszli bliżej i prosto do niego: - „Hej Sabało, jak tam dzisiaj będzie z pogodą, bo my, wiecie, chcemy na Giewont”. – stary zaśmiał się. Widać, że się wcale nie obraził i po góralsku coś im odpowiedział o pogodzie i dodał mniej więcej tak: - Straśne z was hałaśniki, hory takich nie lubiom i Giewont takich nie lubi. – i tu do mnie: - Ale ty „dziywka” jesteś inna, ciebie hory lubiom, bo żeś cicho, jako truśka. - Moja kompania wybuchła gromkim śmiechem, wytykając mnie palcami. Później przez całą drogę powtarzali: „Stary od razu zauważył, żeś dziwka. Górale znają się na ludziach, nie ma co.” I chichotom nie było końca i … zostałam „dziwką” dla tego towarzystwa. Pewnie mimowolnie się zaczerwieniłam na twarzy i gdzieś tam wewnątrz wszystko się we mnie zagotowało. Dopiero, gdy chłopcy zauważyli moje łzy, uciszyli się i dali mi spokój (przynajmniej w tej chwili, bo już od tej pory zwracali się do mnie per „dziwka”).

Spojrzałam na starca, Bogu ducha winnego „Sabałę”. Coś w nim było intrygującego. On też się śmiał, ale inaczej. Nie prześmiewczo jak ci chłopcy i dziewczyny, ale inaczej. Czułam, że muszę z nim pogadać, bo jego śmiech i te jego oczy mnie intrygowały jakąś tajemnicą. I dużo bardziej pociagały niż zdobycie „Giewonta”, niż wędrowanie i poznawanie gór w towarzystwie „hałaśników”.  Stary się śmiał, może nie w głos, może niezbyt wyraźnie na twarzy, ale gdzieś wewnątrz, całym sobą śmiał się. Podeszłam do niego, podałam mu rękę i powiedziałam: „dziękuję”. A on do mnie: „Uważaj na siebie, nie pędź jak te rozgorączkowane głowy!”

Ruszyłam za grupą. Ruszyłam, choć nie miałam ochoty.

Moja kompania przeleciała przez Strążyską jak wicher. Nie zaciekawiła ich łąka, potok, Siklawica, widok Giewontu z doliny, nie zainteresowało „menu” w schronisku. Parli do przodu jak ruskie czołgi, a ja za nimi jak pies na łańcuchu. Wtedy powiedziałam sobie w duchu: Dość! Nie będę niczyim psem, za nikim nie będę ganiać, do nikogo nie będę uwiązana. Nie jestem tu dla towarzystwa, ani tym bardziej do spełniania czyichkolwiek oczekiwań, ani oni nie są mi potrzebni do spełniania moich. By podziwiać, poznawać, by kochać góry, nikt nie jest mi potrzebny, żaden zawodnik, ani przewodnik gaduła. Nie potrzeba mi o nich wiedzy, potrzeba mi gór, ich obecności i mojej w nich obecności. Potrzeba mi uczucia, a nie gadania i biegania, potrzeba mi być, a nie zdobywać, potrzeba mi być, a nie wiedzieć.

Idę za nimi, ale obiecuję sobie w sercu i duchu, że ostatni raz jestem pudelkiem na smyczy. Koniec z tym!

Na Giewont nie wlazłam, bo po co? By się chwalić, by być dumną z siebie? By przebiec przez ten szczyt jak po olimpijskiej bieżni? Tutaj odgryzłam i odrzuciłam smycz. Wróciłam na kwaterę sama w ciszy.



17 lipca. Rano w chacie, w której nocowaliśmy zostawiłam u góralki kartkę do mojego hałaśliwego i pędzącego szybciej niż wiatr bractwa: „Idę w góry sama. Nie martwcie się wrócę cała i zdrowa wieczorem”.

Do gór nie dotarłam. Ruszyłam znowu drogą ku słońcu, do Strążyskiej, by pobyć sam na sam z tamtejszą łąką i potokiem … i idę, patrzę, a tu Sabała znowu sobie siedzi, tak jak wczoraj i patrzy w słońce, a w nim uśmiech, a w oczach łzy. Wydawało mi się, że górale to twardziele i nie ronią łez. Zatrzymałam się więc przy nim. A on nawet nie spojrzawszy na mnie, mówi: Wiedziałem, że przyjdziesz. Nie gniewasz się za „dziywkę”? To po naszemu dziewczyna. Chciałaś o coś zapytać?

Usiadłam obok „Sabały” na trawie, i zostałam do końca dnia (naprawdę jest do niego podobny - o ile pamiętam z gdzieś widzianej fotki, lub pomnika). Odpowiedziałam: - Nie, nie ma we mnie żadnego pytania. Ot przyszłam popatrzeć stąd na góry, w słońce. Nie mówi pan dzisiaj po góralsku.

- Nie jestem góralem. Jestem tu zupełnie przypadkiem. Przyjechałem do Zakopanego kilkadziesiąt lat temu, tak jak ty, z kilkoma przyjaciółmi, też hałaśliwymi i wesołymi ludźmi. I zostałem tu na zawsze … nie mogłem stąd odejść.

- Ma pan szczęście. Cieszył się pan Tatrami, na co dzień, pewnie zna pan je jak własną kieszeń. A teraz pan wspomina tamte piękne chwile, czyż tak? – zapytałam nieświadoma tego, jaka jest prawda.

- Nie dziecinko, byłem tam tylko raz. Tylko raz. Moi kumple i ja, jak to młokosy, pędziliśmy jak wiatr w te góry i już pierwszego dnia postanowiliśmy wdrapać się najwyżej jak się da. I ten pierwszy dzień wystarczył … Od tej pory nie postawiłem kroku w stronę gór. Choć każdego dnia tęskniłem patrząc na te wierzchołki, w te słońce. Prawdę powiedziawszy, to dawno temu, bardzo zazdrościłem słońcu, że tak codziennie odwiedza Tatry, że patrzy na te cuda i czerpie ich miłość, syci swą gorącą duszę. Zazdrościłem do tego stopnia, że wpatrywałem się godzinami w jego stronę, próbując sobie wyobrazić, na co patrzy i jak jest z tego powodu szczęśliwe.

I któregoś dnia, było to znacznie później, gdy już dojrzałem, olśniło mnie. Tak, to nie góry, to nie Tatry karmiły miłością słońce, lecz odwrotnie. Zrezygnowałem, więc z pośrednika i od tej pory patrzę na nie i dostaję mnóstwo ciepła i miłości. Nauczyłem się też oddawać swoją miłość. I teraz jestem jego uczniem. Zniknęła zazdrość, zniknęła tęsknota i towarzyszący jej smutek. Śmieję się, w sercu, duszy i w ciele. Jeśli płaczę, to są łzy, które płyną, bo się szczerze śmieję.

W mojej sytuacji potrzebowałem jakiegoś mistrza, by nie zwariować i nie zapić się na śmierć. Nie mogłem pójść i go szukać, więc on przyszedł do mnie, on mnie wybrał. Od tamtego czasu jest nim słońce.

I tak patrzę w stronę mojego mistrza i w stronę gór, i uczę się rozumieć. W każdy słoneczny dzień siadam tu i … patrzę. I tak to jest. – skończył.

Nie mogłam się oprzeć, by nie zapytać: - Co się wtedy wydarzyło, w czasie tej pierwszej wyprawy?

Zamiast odpowiedzieć odsunął koc … Tak, to był fotel, lecz na kółkach, a w miejscu, gdzie powinny być nogi, była gruba poduszka. Po chwili dodał: - Moich dwóch przyjaciół nie miało tyle szczęścia … - zamilkł i nadal lekko zmrużonymi oczami „rozmawiał” ze swoim mistrzem. Mimo gorzkiej prawdy czułam, że nie ma w nim smutku. Usmiechnęłam się do niego, chociaż nie byłam pewna, czy mój uśmiech jest szczery.

Pomyślałam, że daleka jeszcze droga przede mną. Patrząc na niego zrozumiałam jedno:

Można być szczęśliwym bez względu na to, co się wokół wydarza, bez względu na to jak gorzkie są nasze wspomnienia, i jak beznadziejna nasza przyszłość.

Można. Trzeba jednak odszukać „to” w sobie. Tego nie ma nigdzie indziej, tylko w nas.

Gadaliśmy długo, aż ognista kula schowała się gdzieś za smrekami i chatami.

Wtedy podziękowałam „Sabale”, za jego wielką naukę. Podziękowałam w duchu za podpowiedź intuicji: „Idź”. Dzięki ufności w ten wewnętrzny głos, dostałam to, czego szukałabym pewnie i ze sto lat.

Wniosek: Z naszej długiej rozmowy z twarzami ku górom i słońcu, wynotowałam kilka zdań, które „Sabała” wypowiedział.  Biorę je do serca:

„Góry kochają cichych. Cisi kochają góry. Cisza to język natury oraz ludzkich serc i dusz.”

„Bez względu na to, czy masz nogi, czy nie i tak „wędrujesz” przez życie samotnie.”

„Nie ma znaczenia, ilu masz przyjaciół i kochanków, żyjesz i umierasz samotnie.”

„W samotności więcej rozumiesz.”

„Cierpienie to chmury i góry zasłaniające słońce. To nie życie je nam stawia przed oczami, to głowa je tworzy.”

„Cierpienie nie wynika z samotności, wynika z niezrozumienia jego roli.”

„Cierpienie to początek drogi do uśmiechu i radości. Wtedy to, na początku, spotykamy góry i doliny. Trzeba przez nie przejść.  Nie ma innej ścieżki.”

„Słońce jest lekarzem ciała i duchowym mistrzem, gdy patrzysz na nie sercem i duszą. Tak jest z każdym obiektem, na który w ten sposób patrzysz.”

Piotr Kiewra