niedziela, 19 lipca 2015

Wojownik i mistrz

Po całym dniu kręcenia się w kółko za swoimi i cudzymi sprawami, zdecydowała, by wyjść z domu i rozproszyć w marszu powstałe w niej napięcie. Szła stukając kijkami o chodnik. Patrzyła pod nogi, nie mogła więc zauważyć, kiedy z pełnego kolorów nieba powoli nikł błękit, poznikała już czerwień, pomarańcz i żółć, a na ich miejsce wkroczył coraz głębszy granat nocy.

To myśli sprowadziły jej uwagę na poziom chodnika - stały się tak wyraźne i uporczywe jak wystukiwane o chodnik tempo.

Przekrzykujące się w jej głowie głosy, męczyły ją bardziej niż marsz.

W końcu spojrzała w górę, jakby stamtąd spodziewając się pomocy i znalazła … przychylne jej mruganie. Pozwoliła mówić odległym galaktycznym przyjaciółkom, a one nic … trwały w ciszy. Wsłuchała się więc baczniej, by pokonać hałas myśli, aż w końcu dotarła do niej mowa cichsza niż szept, nie z nieba, lecz gdzieś z jej środka: … sza, … sza. Po chwili wyłowiła już pełne słowa: - Cisza, cisza. Zatrzymaj się! Stop! Stop!

Usiadła na ławce i zamknęła oczy. W jej uszy uderzył wiatr.
- Wietrze, dlaczego tak hałasujesz? – zapytała.
A on jej odpowiedział: - Chcę zagłuszyć twoje myśli, byś wreszcie mogła usłyszeć samą siebie. Pamiętaj! Wszechświat jest ci przychylny i mruga przyjaźnie do ciebie, tak samo wiatr, i twoje serce, i twoja istota. Słuchaj tego, co ciche, nie tego, co najgłośniejsze, tego co w pierwszym szeregu lub na wierzchu. Zajrzyj, wysłuchaj, poczuj to, co w głębi!

- Dziękuję wietrze, mój drogi przyjacielu, w takim razie pomóż mi. Co mam zrobić? – zapytała. A on jej na to: - Obudź swoją uważność, zadaj pytanie, i czekaj! W stosownej chwili poczujesz (nie usłyszysz lecz poczujesz) odpowiedź, lub doświadczysz czegoś, co będzie odpowiedzią. Wypróbuj, wyostrz swoją uwagę na ten najcichszy głos, który płynie z serca i wskazuje na pulsującą, nieprzemijającą i uśmiechniętą radość. Poczujesz to. On cię zatrzyma, gdy podążysz w kierunku bólu i smutku, a popchnie na drodze ku radości. Wypróbuj! Zaufaj i wypróbuj!

Tak zrobiła. Po kilku chwilach odnalazła w sobie ciszę. I natychmiast zauważyła: - Wietrze, ty jesteś ze mną!
- Tak. Jestem z tobą, słońce jest z tobą, i gwiazdy, i cały Wszechświat jest z tobą – jest w tobie. Twój głos i wiatru, i gwiazd jest głosem całości – Wszechświata. Lecz są w tobie też obce głosy …

- To łatwe. Wystarczy w hałasie odszukać ciszę … Czyli myśli nie są moje … i to one męczą i … są przyczyną bólu … - zauważyła i od razu pytała dalej:


- Czy będzie mi łatwiej? I dlaczego teraz?
– Bo czas na twoje dojrzewanie, bo czas na zrozumienie, bo od lat kręcisz się w kółko, jak na karuzeli i ciągle się boisz odpowiedzi, które płyną z twego serca, a wierzysz w to, co mówi ci głowa. To nie zapowiada żadnej zmiany, to cię męczy, i zanosi się na wiele kolejnych lat cierpienia, kolejnych pogoni i ucieczek, na kolejne gry. Powiedz mi szczerze, jaki to ma sens? 

- No tak, jestem zmęczona. Ciągle wszystko odkładam, bo się boję. Czekam i tak naprawdę, nie wiem, na co czekam. Kłócę się sama ze sobą, powtarzam te same pytania i ciągle słyszę te same odpowiedzi. Nie wiem, czy mogę im zaufać. Nigdy do końca nie wiem, co jest prawdą. Może żadna z tych odpowiedzi nie jest prawdziwa, bo ciągle wątpię? Ciągle nie jestem pewna, co jest głosem mojego serca, a co mojej głowy. Wydawało mi się, że dobrze siebie znam, lecz teraz tyle we mnie zamieszania, tyle różnych głosów…

Szukam wsparcia, szukam prawdziwych wojowników, by mnie poprowadzili przez tę wojnę, która się dzieje w moim życiu. Szukam ich, lecz we wszystkich wojownikach, których do tej pory napotkałam było coś, co mnie odpychało. Tak to czuję … Nie wiem czego im brakuje: odwagi, waleczności, męskości? Nie wiem, nic już nie wiem …

Tak, kręcę się na karuzeli. Nie mogę się zdecydować, więc czekam, mam nadzieję, że to się samo ułoży. Powiedz mi, kiedy to się skończy, kiedy będę mogła sobie zaufać?

- Twój problem: za bardzo ufasz głowie, za dużo kalkulujesz i dlatego w tobie tyle walki. Nauczyłaś się żyć w nadziei, w marzeniach. Cały czas słyszysz wokół: „Miej marzenia! Walcz!” Przyjęłaś te głosy jako swoją misję. A ja ci mówię: Porzuć nadzieję! Porzuć ją, bo trzymając się jej, pozostajesz przeciwieństwem tego, kim chcesz być.

Czy zauważyłaś, że zawsze dostajesz to czego się lękasz? Zauważyłaś, że im więcej w tobie strachu, tym więcej niechcianych rzeczy cię otacza?

Nauczyłaś się być twardą, nauczyłaś się walczyć i nie poddawać, wyćwiczyłaś się w okazywaniu swojej siły, lecz to nie jest prawdziwa twoja siła. To jest twój oręż wojownika, lecz mimo, że jesteś sprawnym i twardym wojownikiem, nie osiągasz tego, o co walczysz. W ostatecznych rozrachunku przegrywasz. Wojownicy zawsze są przegrani. Swoją walecznością przyciągnęłaś legiony innych wojowników, lecz wojownicy to tylko gracze, oni potrafią zagrać odwagę, potrafią walczyć i cieszyć się wygraną, potrafią płakać, gdy przegrają. Tym ci imponują, za to ich cenisz, a nawet kochasz. Ale w wojownikach nie ma głębi, bo nie ma prawdy, nie ma miłości, bo oni walczą z powodu strachu. I ty walczysz z powodu strachu.

Walczą, by pokonać samych siebie. Wojownik pod swoimi maskami kryje strach, kryje swoje nieszczęście, kryje swoją słabość. Wojownik walczy, wojownik gra twardziela, bo się boi i nie ufa. Wojownik nie wie, co to miłość, bo gdyby jej zaznał, nie walczyłby, poddałby się. Ci, którzy kochają, nie walczą, poddają się życiu i cieszą się tym, co ono przyniesie. Im walka nie jest do niczego potrzebna. Wojownik pragnie miłości, jej poszukuje i o nią walczy. Jednak wszyscy wojownicy to Don Kichoci, walczą z wiatrakami, nie mają, o co walczyć, lecz walczą.

W wojowniku wiele hałasu, wiele ukrytego smutku, wiele motywacji kryjącej niewiarę. Wojownik chce być ważny, więc opowiada ci o swoich zwycięstwach, chwali się swoim męstwem, ale jeszcze częściej mówi ci o swoim nieszczęściu. Wojownik potrzebuje wiedzieć, że jest potrzebny, lubi, gdy się go głaszcze i dekoruje pochwałami i medalami. Wojownik bardzo potrzebuje swojej damy, dla której to robi i która mu współczuje i go podziwia. Wojownik jest twardy na polu bitwy, lecz do swojej damy krzyczy: zaopiekuj się mną! Pokazuje jej swoje rany, nawet je powiększa, robi z siebie męczennika. W końcu, gdy dostanie od swojej damy to co chciał, zostawia ją. W kobiecie zaznaje chwili spokoju, ale on boi się tego, bo wie, że jego broń może zardzewieć, że w czasie pokoju straci cały swój dobytek, wszystkie zasługi i pozostanie nagi na wielkim pustkowiu.
Ucieka więc od swojej kobiety na kolejne wojny, ze strachu, by nie odkryła w chwilach bliskości jego pustki.

Ponieważ wojownik nie wie, jak czynić dobro, woli walczyć ze złem. Żaden z nich nie jest w stanie uwierzyć, że o dobro się nie walczy, że dobro po prostu jest – tak samo jak miłość: ona po prostu jest. I wolność - po prostu jest.
Żaden wojownik nigdy nie wywalczył dobra, miłości, wolności, bo nie można stworzyć – człowiek nie może stworzyć tego, co już jest i zawsze było. Jeszcze nikt na świecie nie wywalczył wolności – zamieniał jedynie jedną niewolę na inną. Stwarzał jedynie iluzję. Nikt na świecie nie wywalczył miłości – zastępował jedynie samotność aktywnością, obecnością w tłumie, bliskością z innym człowiekiem, jedno cierpienie innym. Nikt nie wywalczył dobra – zastępował jedynie jedno zło innym, a przede wszystkim, walcząc ze złem, sam stawał się złem.

Owszem wojownik ma piękne marzenia. Potrafi zaimponować i nimi zarazić wielu, lecz w ten sposób ich gubi, wyrządza im krzywdę.
Wojownik przygniata cię swoimi ciężarami, zabiera ci energię, bo karmi się twoim współczuciem.

Coś cię w nim odpycha. Nie wiesz, co? Jego strach, jego nieautentyczność, jego brak harmonii, jego nienawiść. Nie widzisz tego, ale czujesz, że na wierzchu jest pancerz, a pod spodem, strach i … że to złodziej, okrutnik .. wysysa z ciebie krew, osłabia cię, karmi cię złudzeniami … sprawia, że ufasz walce, że ufasz jemu, a nie życiu, że możesz w ten sposób zrzucić odpowiedzialność, lecz bacz na to: w ten sposób zamieniasz resztki miłości w strach …

Wojownik poszukuje chętnych do wzięcia udziału w jego krucjacie. Chce szerzyć wiarę w jego ideały, mówi o Bogu, o walce w jego imię, ale tak naprawdę dawno przestał w niego wierzyć, bo walcząc zaprzecza jego istnieniu. Nie ma w nim ufności, więc nie ma w nim Boga, bo przecież ufność to pełne poznanie Boga. Zamiast ufać walczy, zamiast poddać się jego woli, narzuca swoją wolę. Mówiąc o boskim planie, widzi jedynie swoje cele. Wojownik z siebie uczynił Boga i tym najbardziej odpycha, bo jego władza opiera się na brutalnej sile, na uśmiercaniu, na niszczeniu.

Tak naprawdę, wojownik to żebrak ukryty pod wieloma maskami. Każdy człowiek przechodzi przez ten etap. Wojownik to duży chłopiec, lecz niedojrzały mężczyzna. Podziwiają ich niedojrzałe kobiety, czyli te, którym imponuje, którym pobudza namiętność ta żołnierska fantazja i agresja, to prężenie muskułów, ta ideowość, wiara w swoją siłę i działanie. Jednak wojowników nie stać na bezinteresowność, oni przecież walczą o coś, o wygraną, o pokonanie kogoś, więc i ich miłość nie jest bezinteresowna. Gdy się im baczniej przyjrzeć, to wojownicy są chyba najbardziej schowanymi za różnymi pozorami i maskami żebrakami. Żebrzą o miejsce w historii, w czyjejś świadomości, w czyimś sercu, o pieniądze, ziemie, zaszczyty.

Grając siłaczy, płacą za to krwią – swoją, a przede wszystkim cudzą, krzywdzą.
A ty kochając wojowników płacisz za to swoją własną krwią i przedłużasz ich mękę, karmisz ich nadzieję na wygraną, na lepszą przyszłość, stajesz się wspólnikiem w ich zbrodniach. Podtrzymujesz ich nieszczęście, okazując współczucie unieszczęśliwiasz ich i pozwalasz, by rozsiewali nasiona nieszczęścia i strachu.

Stworzyłaś sobie z wojowników kochanków i masz nadzieję, że cię pokochają. Nie pokochają cię, bo wojownik nie kocha, nie potrafi. Wojownik nienawidzi, bo jest w nim nienawiść, więc może ci ofiarować tylko nienawiść, czyli to czym jest wypełniony. Miłość jest stanem bycia, natomiast nienawiść jest jej przeciwieństwem, bierze się ze strachu. Wojownik nie może kochać, bo nie ma w nim miłości.  

To co wojownik najlepiej potrafi, to grać. Może zagrać więc miłość, może ci dać namiętność, substytut miłości, bo to wszystko można zagrać, ale żadna gra nie jest w stanie cię przekonać. Jesteś zbyt wrażliwa, by się dać zwieść pozorom, twoja intuicja odkrywa prawdę, lecz jej nie słuchasz.  Trzymasz dystans, lękasz się bliskości, lękasz się pełnej otwartości, bo boisz się wykorzystania, boisz się zdrady, boisz się zostać zniewoloną i pokonaną. Z jednej strony ta sama siła cię przyciąga i jednocześnie odpycha. Dlatego źle się czujesz, stąd smutek.

Jeśli słuchasz opowieści swoich kochanków, to opowiadają ci o swoim nieszczęściu, bo tylko ono w nich jest, bo gdy jest strach, nie może być nic więcej. Opowiadają ci też o swojej tęsknocie, o pragnieniu, lecz nigdy nie dostąpią przedmiotu swojej nadziei, swojego marzenia, bo nie są w stanie tego przyciągnąć, bo ich nadzieja jest fałszywa, bo strach nie jest w stanie przyciągnąć czegoś, co jest prawdziwe, bo sam jest nieprawdziwy. Wolność wojownika jest nieprawdziwa, miłość jest nieprawdziwa i jego piękno jest nieprawdziwe. Wszystko co u nich na wierzchu: ich tęsknota, ich namiętność, ich piosenka i taniec, ich odwaga, jest atrakcyjne, ale to tylko gra. Grają tak byś im współczuła, zabiegają o twoje współczucie, wykorzystują twoją wrażliwość, a ty tę wrażliwość, to współczucie bierzesz za miłość.

Wojownik to na wierzchu piękna skorupa: piękny mundur, lśniąca zbroja, w rękach groźna i śmiertelna broń, na twarzy hardość, w spojrzeniu odwaga, w ustach piękne słowa, a w środku … „ciepłe kluchy”, czyli to, co cię odraża. Dlatego, gdy patrzysz na wojowników, to targają tobą sprzeczności: z jednej strony pociągają cię, a z drugiej starasz się trzymać dystans, bo intuicyjnie poznajesz ich nieprawdę. Nie widzisz tego, lecz czujesz. I to wahanie oceniasz jako piękne, lecz … mówię ci: trwonisz czas, gubisz siebie i ich! Nie dajesz sobie czasu by wzrastać, i im zabierasz szansę na przeobrażenie się, na porzucenie misji wojownika, na odrzucenie zbroi.

Po czym poznasz wojownika? On ci zabiera energię, pozbawia cię siły i czyni z ciebie wojownika. Tak, trwając przy wojownikach, stajesz się wojownikiem, uczestniczysz w wojnie, zabijasz miłość w sobie i w innych, mnożysz strach. Takie są skutki wojowania: rozpraszasz miłość, zbierasz strach!

To wszystko wydaje ci się ciekawe i piękne, i rodzi się wiele wspomnień, lecz przy wojowniku się nie rozwijasz. Tworzysz więcej nienawiści, złości, niepokoju, zamieszania. Chciałabyś tworzyć piękno, a tworzysz brzydotę. Marnujesz życie. Gdy dojrzejesz zostanie przy tobie z tego wszystkiego tylko wspomnienie i pustka, twoje niespełnienie. I nadal będziesz przy nadziei …

Porzuć swoje nadzieje, bo doświadczysz przy swoich kochankach tylko miraży i nieprawdy. Wojownicy wyglądają na atrakcyjnych, bo ich nadzieje i ich marzenia są atrakcyjne, ale to tylko miraże, więc i twoja nadzieja też jest mirażem. Twoja miłość do nich też jest mirażem, bo kochasz miraże, nieprawdę, grę, nienawiść, strach, nieszczęście, to co w nich nieprawdziwe, bo wojownicy nie mają w sobie prawdy, oni są nieprawdziwi, bo odrzucili ją, bo oparli się na nadziei, a nadzieja jest tylko pragnieniem, pustką, nadzieja jest nic nie warta. Nadzieja jest dla głupców, to ufność jest źródłem siły i mądrości.

Porzuć zatem i ty swoją nadzieję, bo nie przemienisz nadziei, nieprawdy wojowników w prawdę, bo z nadziei nie ulepisz prawdy, bo z pustego nie nalejesz. 

- A kto jest przeciwieństwem wojownika? Za kim mogę podążyć? Kto jest prawdziwy? – zapytała wiatru, a on jej odpowiedział:

- Nie pytaj swojej nadziei, swojego marzenia, zapytaj swojej prawdy, swojej ciszy. Lecz najpierw porzuć swój hałas, porzuć swoje marzenia, swoją nadzieję i swoją wiarę w wojownika, bo te głosy zawsze zakrzyczą twoją ciszę. Spójrz w gwiazdy, spójrz w głębię nieba, posłuchaj tamtej ciszy, niech ona wejdzie w ciebie. Posłuchaj ciszy wiatru, niech on wejdzie w ciebie i omiecie cię z hałasu. Gdy tak się stanie, gdy opuści cię hałas, przestaniesz być wojownikiem i znikną też inni wojownicy, a pojawi się ktoś prawdziwy, cichy, bez nadziei, bez marzeń, pojawi się, jak pojawia się wiatr. Ten ktoś będzie posiadał i hałas i ciszę, nadzieję i jej brak, tęsknotę i jej brak, może być na wierzchu brzydki, ale jego piękno jest ukryte. Będzie jak wiatr. Wiatr nie opowie ci o swoim marzeniu i swojej tęsknocie, o swojej miłości, bo wiatr nic ci nie opowie, bo wszystko co od niego słyszysz – słyszysz przez jego ciszę, przez jego miłość. Nigdy nie opowie ci o swoim nieszczęściu z dwóch powodów: bo cię szanuje i ciebie kocha, a po drugie, nie ma w nim nieszczęścia, bo nie ma w nim strachu. Jest miłość, a tam gdzie miłość nie ma strachu, tam gdzie miłość nie ma nieszczęścia. Tam gdzie miłość nie ma też słów, jest cisza … słów niewiele.
Po czym go poznasz? Będzie nosił w sobie bezchmurność – ciszę i będzie tym się dzielił. I to będzie ktoś w tobie, już go nosisz w sobie, masz już w sobie mistrza, wiatr już jest w tobie. Spotkasz swego mistrza, gdy zostaniesz bez nadziei, gdy porzucisz wojownika, gdy porzucisz hałas, gdy pokochasz.

Po czym poznasz mistrza? Po ciszy. Wpłynie w ciebie energia i już tam pozostanie, zostaniesz obdarowana, poczujesz wdzięczność, bo darów będziesz doświadczać każdego dnia, a tym darem będzie miłość. Poczujesz się wolna. Twój mistrz niczego ci nie zabierze, o nic cię nie poprosi, nie opowie ci o nieszczęściu, nie nałoży na ciebie ciężarów, nie zrobi z ciebie niewolnika, pomoże ci się rozwijać, iść w górę, nie zaniesie cię tam, czasem pogrozi kijem, czasem dmuchnie w oczy i uszy. Twój mistrz czasem wyda ci się jak ciepłe kluchy, lecz wiedz, że w jego środku jest wojownik, piękny i atrakcyjny, lecz ten wojownik nie walczy, on po prostu jest. Rolą mistrza jest ci służyć, być u twego boku. U twego boku pojawi się mistrz, gdy dojrzejesz. Najpierw pojawi się w tobie, a wtedy pojawi się też jego odbicie na zewnątrz.

Znam twój strach: boisz się związku z mistrzem, boisz się jego bliskości, bo czujesz, że on cię zna, on przenika wszystkie twoje tajemnice, boisz się, że on odkryje twoją pustkę, że zabierze ci całą twoją wartość. Nie lękaj się, bo jest i będzie całkiem odwrotnie. On jest twoim odbiciem, więc ukaże ci cały twój potencjał, całą twoją doskonałość, ale stanie się to tylko dlatego, że przeniknie cię do głębi, więc otwórz się całkowicie.

Wojownik chce cię okraść, jego możesz się lękać, a mistrz cię obdarowuje tobą, zwraca ci całą siebie. Nie lękaj się więc mistrza, bo mistrz, to ty. Pozwól na pełną bliskość, na głębokie – najgłębsze wniknięcie, na swobodny przepływ.
Tylko przy mistrzu nauczysz się otwartości, tylko przy mistrzu możesz czuć się bezpieczna.

Chciałabyś odkryć swoją doskonałość, chciałabyś wejść na szczyt, albo nawet wznieść się ponad niego, lecz nie chcesz się zaangażować, boisz się pokochać mistrza, tak jak on ciebie kocha, lecz nie ma innej drogi, bo nie możesz się niczego nauczyć bez zaangażowania, nie możesz niczego zrozumieć bez otwarcia się do środka ciebie. Gdy pozwolisz wejść mistrzowi, wejdziesz i sama. Mistrz lepiej cię rozumie, bo on już poznał siebie, teraz chce ci pomóc zrobić to samo, więc zaangażuj się, wejdż tam, gdzie wszedł twój mistrz. Podąż za nim, idźcie razem. Twoje zrozumienie nie może przyjść z zewnątrz, nie możesz jego wywalczyć, od kogoś dostać, musisz do niego dotrzeć, spadając – jak wodospad - do wewnątrz siebie. Boisz się zatracenia, boisz się spadania, boisz się utraty stanu posiadania, boisz się oddać swoje tajemnice, ale wiedz, że te tajemnice, które chronisz to tylko twój strach, nic więcej. To, co poznasz dzięki porzuceniu swego strachu jest prawdą, jest prawdziwą wartością, jest miłością, wolnością i ufnością. Porzuć zatem wszelki lęk.

Twój mistrz jest po to, byś czuła się bezpieczna, byś była odważna i byś się nie zatrzymywała, byś nie traciła czasu, byś nie trwoniła energii.

Mistrz poznał cię wcześniej, on zobaczył już twoje lęki, więc nie masz czego chronić, teraz chce ci tylko pozwolić zastąpić ten lęk miłością. To jest ta tajemnica. Pozwoł sobie samej na odkrycie jej, na doświadczenie jej. Otwórz się! Nie lękaj się! Nie walcz! Nie twórz barier! Kochaj!

Współczując wojownikowi osłabiasz go, bo podtrzymujesz go w nieprawdzie, w strachu. Zaznał ulgi, więc może dalej się bać.

Twoja głowa, twoje ego, potrzebuje wojownika, twoje wnętrze potrzebuje mistrza.

Spotykając się z wojownikiem, robisz coś dla niego, spotykając się z mistrzem robisz coś dla siebie.

Spotykając wojownika pogrążasz się w strachu, spotykając mistrza uczysz się miłości.

Spotykając wojownika oddajesz mu swoją energię, tracisz, trwasz w stagnacji, bo zamiast rozwoju jest nadzieja. Spotykając mistrza ty zyskujesz, ty rozwijasz swój potencjał, uzdrawiasz się.

Dla wojownika jesteś potrzebna, on cię wykorzystuje. Mistrzowi nie jesteś do niczego potrzebna, to on tobie jest potrzebny.

Gdy już dojrzejesz, czyli gdy nauczysz się patrzeć oczami swojej istoty i spojrzysz na wojownika i mistrza, to oto, co zobaczysz: ciepłe kluchy, czyli niewolnika obleczonego lśniącą zbroją – klatką, w której jest nienawiść, strach, niepokój, niewiara. Obok zobaczysz rycerza obleczonego ciepłymi kluchami, rozluźnionego, pełnego spokoju, akceptacji, wewnętrzenj siły, miłości, ufności, i przede wszystkim wolnego.
Czyli, to kogo widzisz, to dowód twojej niedojrzałości, lub dojrzałości, sposobu postrzegania:
  • ·        widzisz to, co na wierzchu, bez uczuć,
  • ·        albo patrzysz w głąb, sercem, uczuciem.

W pierwszym przypadku dostrzegasz nieatentyczność, dostrzegasz gracza i jego strach i to cię odpycha. Dostrzegasz pozory wielkości. W drugim, mimo, że mylą cię pozory - widzisz prawdę. Na zewnątrz jest szmata, wyskubany kogut, a w środku rycerz. Lecz on nie walczy, jest tak silny miłością, że nie musi walczyć.

Nie musi używać wielu słów, nie musi cię przekonywać, niczego udawadniać, wystarczy, że jest.

Z pierwszym czeka cię zabawa w myśliwego i króliczka, jeśli tego pragniesz – mówię: dorośnij, bo wbrew pozorom ta gra, to lata trwania w nadziei i wierze, lecz bez miłości, a więc w cierpieniu, w strachu ...  Z mistrzem takiej zabawy nie będziesz miała, nie będzie potrzebna nadzieja i wiara, lecz za to będzie miłość, a ona za wszystko wystarczy z nawiązką.

Do tej pory mówiono ci: Miej nadzieję! Miej marzenia! Walcz!
I co? … I szłaś drogą cierpienia, strachu i smutku.

Moja rada:
Zaufaj! Poddaj się życiu! Bądź wolna! Kochaj!
Idź tą drogą, bo to droga radości!
Tamtej już spróbowałaś, teraz wypróbuj tej. Ta zmiana będzie oznaką twej dojrzałości …

Otworzyła oczy. Wiatr już tak mocno nie dmuchał w jej uszy i nie zagłuszał hałasów świata, lecz mimo to, lepiej słyszała ciszę, tę włąsną ciszę.


Piotr Kiewra

sobota, 18 lipca 2015

Ciepłe kluchy

Piotr słuchał, ciocia opowiadała, a gdy powoli zaczęły się jej kończyć tematy, spojrzała na niego i zapytała: - Piotrze, jesteś jakiś milczący, co cię gryzie?
- Przepraszam, zamyśliłem się nad opinią mojej przyjaciółki.  – odpowiedział, dodając do tego uśmiech, lecz ciocia pytała dalej:
- I co, nie zgadzasz się z nią?
- Zgadzam się. Przecież wiesz, że akceptuję wszystko: i nietypowe lato, i deszcz, i burzę, a więc i opinie przyjaciół na mój temat. – wyjaśnił całkiem już pewny, że to wystarczy. Jednak nie wystarczyło:
- Piotrze, to pięknie akceptować przyjaciół, bez względu na to, co o nas sądzą, ale ...   – nie dokończyła, lecz Piotr domyślił się dlaczego urwała w pół zdania i głośno się śmiejąc zwrócił się do niej: - Wiem, wiem ciociu, koniecznie chcesz wiedzieć, co to za opinia? Powiem ci, to nie tajemnica. Otóż w oczach mojej przyjaciółki jestem ciepłymi kluchami.
Spodziewał się ciocinego śmiechu, gdy tymczasem jej usta zatrzymały się w jego połowie, na podbródku pojawiły się trzęsące się dołki, oczy się zasmuciły, a w ich kącikach pojawiła się wilgoć. Ciocia odwróciła się i pobiegła do kuchni.

Nie poszedł za nią. O nic nie chciał pytać. Znał jej drogę życia, opowiadała mu o tym.  
- Pewnie znowu wróciło coś ze wspomnień. Sama mi o tym powie. To jej przyniesie ulgę. – pomyślał. Czekał cierpliwie.
Po kwadransie wróciła. Otarte łzy i przyklejony uśmiech nie były w stanie jego zmylić. Czuł, że cierpiała.
- „Kropelka”?* – zapytał.

- Tak. – odpowiedziała krótko. Usiadła naprzeciwko Piotra, spojrzała na starą, czarno-białą fotkę na komodzie i tam gdzieś w treści tego zdjęcia zatopiły się jej oczy, myśli i serce. Zniknęła. Siedziała obok, lecz wszystko oprócz ciała było kilkadziesiąt lat wstecz. 
Piotr wpatrywał się w nią i czekał. Współodczuwał jej smutek, ale i radość, bo czuł, że to wspominanie ważnych chwil jej życia przynosi jej też wiele radości. Czuł, że radość i smutek, jak siostra i brat, idąc razem, trzymając się za ręce, dodały ciocinemu życiu głębi, sprawiły, że odkryła i posiadła to, o czym inni mogą tylko marzyć …

- Ciepłe kluchy. – nagle się odezwała. Wiedział, że zaczęła swoją opowieść, więc milczał. Słuchał.

- Trudno uwierzyć, że dwa słowa mogą tak dużo zmienić w naszym życiu. Trudno uwierzyć, ale to prawda. One zmieniły wszystko. Sprawiły tyle bólu, cierpienia, oddaliły mnie na zawsze od ukochanej osoby. To tylko dwa słowa, ale odebrały mi wszystko: rozum, szczęście, 50 lat mego życia. Wycisnęły ze mnie cały ocean łez, morze żalu, wodospady nienawiści, ach …

Gdy spotkałam na łące chłopaka, gdy on zakochał się w moim tańcu, w moich rozwianych wiatrem włosach, gdy razem spędzaliśmy najwspanialsze chwile, cieszyłam się. Chciałam się chwalić nim przed wszystkimi, przed całym światem, pochwaliłam się przed swoją, kilka lat starszą ode mnie kuzynką, a właściwie ciocią. Ona koniecznie chciała zobaczyć źródło mego szczęścia. Znalazłam sposób, by go jej pokazać. Zaproponowałam, by w pewien deszczowy dzień, zamiast na łąkę pójść do kawiarenki. Usiedliśmy tam w trójkę, na krótko, bo gdy tylko przestało padać pobiegliśmy na naszą łąkę. To wystarczyło mojej cioci. Widziała go, on milczał, chyba nie wypowiedział żadnego słowa, czuł się tam nieswojo, a ona miała już na jego temat opinię.

Gdy wieczorem się z nią spotkałam, powiedziała mi krótko: „Ciepłe kluchy”. Opowiedziała mi o jej ideale mężczyzny. Wypytała czy przynosi mi kwiaty, czy umie tańczyć, czy gra na gitarze, czy bez przerwy patrzy mi w oczy, czy dobrze całuje i czy często mi powtarza, że mnie kocha, i czy jest śmiały? Powiedziała też oczywiście, co miała na myśli mówiąc o śmiałości: - No wiesz, czy cię dotyka, czy cię przytula, no wiesz … i tak dalej, i tak dalej …

Wtedy popsuła mi tylko mój wspaniały nastrój. Zapomniałam o rozmowie z nią już następnego ranka, bo mój nieśmiały łąkowy chłopak sprawiał, że chciało mi się tańczyć, śpiewać, obserwować razem z nim księżyc i gwiazdy. Nie musiał mi patrzeć w oczy, nie musiał trzymać za rękę i całować, bym czuła, że moje serce tańczy i śpiewa.

Gdy wyjechał, moja ciocia wróciła ze swoją opinią. Śmiała się z listów, które od niego dostawałam, cały czas mnie pouczała, dawała swoje przykłady, chciała, bym zrozumiała, że miłość to swego rodzaju gra między kobietą, a mężczyzną, że powinnam się nauczyć bawić z nimi w myśliwego i króliczka. Wzięła to sobie za punkt honoru: zjawiała się nieproszona u mnie i zatruwała mnie swoimi naukami. Cały czas chwaliła się swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie. Cały czas mi powtarzała: „potrzebujesz wojownika, a nie ciepłe kluchy”. I tak dzień, w dzień. Miałam jej serdecznie dość. Nie wspomniałam w swoich listach do mojego chłopaka o tym, bo uznałam, że ona mnie i tak nie przekona. Moje serce było nieugięte.

Ona chyba jednak uznała, że oprócz nauk, potrzebna też jest praktyka, więc prawie na siłę zabrała mnie kiedyś na jakąś zabawę, a tam popchnęła mnie w ramiona bardzo przystojnego, wygadanego i bardzo śmiałego wojownika. Ten porwał mnie do tańca. Przez cały wieczór razem tańczyliśmy. Opowiadał mi cały czas o sobie, o swojej waleczności, o swoich marzeniach. Ściskał mnie w tańcu coraz mocniej, przytulał, aż w końcu zaczął całować. Broniłam się, uciekałam, odpychałam, aż w końcu się zorientowałam, że to jest właśnie ten rodzaj gry między kobietą a mężczyzną, o której mi mówiła moja doświadczona ciocia. Więc uciekałam, a on mnie gonił. Wyściskana, wytańczona, wycałowana, ledwo się wyrwałam z jego objęć i uścisków tuż nad ranem. A moja ciocia cały czas tylko to obserwowała z tajemniczym uśmieszkiem.

Gdy wróciłam do domu przeczytałam kolejny list od mojego chłopaka, pełny spokoju, ciszy, miłości, od razu poczułam się źle. Wstrząsały mną jakieś dreszcze, jakieś dziwne myśli, no i czułam, że w pewnym sensie zdradziłam swego ukochanego. Nie napisałam mu nic o tym moim doświadczeniu, choć moje serce robiło mi wyrzuty, że zmieniłam się, że przestałam być szczera, że tak naprawdę to w tym momencie zaczęłam prowadzić grę w myśliwego i króliczka ze swoim chłopakiem. Zachciałam się do niego przytulić, chciałam by potrzymał mnie za rękę, a on był daleko.

Natomiast blisko był wojownik. Codziennie przychodził do mnie, zapraszał na kolejne imprezy, chciał się mną chwalić przed kumplami. Jednak nie ulegałam. Powiedział mi, że uważa mnie za swoją dziewczynę, że się we mnie zakochał, przynosił mi kwiaty.

Pewnego razu zaprosił mnie na wesele swojego przyjaciela. Na tym samym weselu miała być też moja ciocia, więc zgodziłam się, bo czułam, że obok niej mogę się czuć bezpiecznie. Ona oczywiście szkoliła mnie nadal, starała się pobudzić moją „nieodkrytą jeszcze namiętność”. Cały czas opowiadała, chwaliła się swoim szczęściem, pokazywała fotki, filmy.

Na weselu wojownik był szarmancki, męski, dowcipny, zabawny, opiekuńczy. No i poczułam się przy nim bezpiecznie. Lecz z każdym kieliszkiem stawał się coraz większym wojownikiem. Rosła jego śmiałość, jego odwaga i waleczność. Ciocia cały czas się przy nas kręciła i zmusiła mnie do kilku lampek wina. Zauważyłam też, że kilka kobiet zazdrościło mi mego przystojnego i śmiałego wojownika, bo od czasu do czasu wyrywały mi go do tańca. Wtedy może po raz pierwszy poczułam się w jakiś szczególny i brzydki sposób ważna i wyróżniona. Odezwał się mój egoizm.

Jednak wojownik po każdym tańcu z innymi kobietami szybko wracał do mnie. W połowie wesela po kolejnym kieliszku był już na tyle odważny, że … się rozpłakał wtulony we mnie w tańcu. Powiedział, że jest nieszczęśliwy, że beze mnie nie potrafi żyć, że tęskni i że nie wyobraża sobie życia beze mnie. Wtedy to, po raz pierwszy ja go przytuliłam. Bardzo chciałam się przytulić do mojego łąkowego chłopaka, lecz nie było go blisko, a i on nie był na tyle śmiały, bym się oswoiła z jego bliskością. Wtuliłam się więc w wojownika. Gdy po moim policzku spłynęła łza, on ją otarł. Wtedy jego śmiałość sięgnęła szczytu. Chwycił mnie za rękę i ze środka wesela, z tłumu tańczących gości zabrał mnie do ogrodu, pociągnął w ustronne miejsce i szaleńczo całował, dotykał. Przez moje ciało przebiegały dreszcze, zapomniałam się.

Wróciliśmy. Po kilku następnych lampkach szampana i wina poczułam się bardzo zamieszana. Mój bardzo śmiały wojownik nie pozwalał mi jednak na chwilkę odpoczynku, refleksji, na otrzeźwienie, na zapytanie się serca o jego zdanie na ten temat.

Tuż nad ranem podeszła do mnie moja ciocia i zapytała tajemniczo: - Czy już teraz wiesz, co to są ciepłe kluchy?

Nie wiem, czy to z powodu tego, że się wszystko tak szybko działo, czy to z powodu lampek szampana nie zwietrzyłam wtedy spisku, no cóż, gdybym wtedy pozwoliła sobie posłuchać swojej natury, swojego serca, można by jeszcze zawrócić z drogi zatracenia. Lecz w tamtym czasie, tuż nad ranem nie wiedziałam, że popełniam największy błąd swego życia, że się dałam zmanipulować, posłuchałam opinii innych osób, uległam namiętności, odstawiłam na bok głos serca, pozwoliłam zagłuszyć go muzyce, hałasom zabawy, pozwoliłam sobie lampkami wina stłumić moją czujność, moją naturę, prawdę o mnie. Uległam głosom, podszeptom, słowom, obietnicom, pokusom, zamiast słuchać siebie.
Wtedy to, w tym wielkim zamieszaniu, w wirze tańca, w hałasie muzyki, śpiewu, krzyków, wśród hałasów w mojej głowie wojownik poszedł na całość: poprosił mnie o rękę. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, on to uznał za zgodę i kilka dni później, zanim wróciła do mnie moja własna cisza, byłam już jego żoną.

Tak, on był naprawdę wielkim wojownikiem, parł do przodu jak czołg. Od razu zaplanował wspólny wyjazd nad morze. Wynajął pokój i pojechaliśmy. Tam się przekonałam, że bez lampek wina, bez muzyki i hałasu, bez popychania mojej ciotki, to ja się boję tego wojownika, że nic mnie z nim nie łączy, że bez zamieszania wokół, bez uśpienia mego serca, on nie potrafi pobudzić mej namiętności.
Gdy tylko postawiłam opór wobec jego wojowniczej natury, uderzył mnie, właściwie to mnie pobił. Uciekłam.

Wtedy do mnie dotarło, co takiego się wydarzyło, od kiedy pokazałam mojego chłopaka ciotce.
Znienawidziłam siebie, znienawidziłam ciotkę, znienawidziłam wojownika. Płakałam. Nie miałam komu się poskarżyć. Poczułam, że zmarnowałam sobie życie.

„Ciepłe kluchy”, te słowa stały się moim straszakiem, wyznacznikiem niedojrzałości, nie mojej, lecz kogoś, kto takie opinie głosi. Te dwa słowa odmieniły moje życie, przybliżyły do mnie nieznane mi do tej pory lęki, złych ludzi, lecz oddaliły innych, tych, których kochałam. Tak mi się wtedy wydawało.
Przewróciły mnie do góry nogami, zrobiły mi w głowie śmietnik. Potrzebowałam kilkudziesięciu lat, by trochę tam posprzątać. Ale dzięki nim doświadczyłam prawdziwego życia, zrozumiałam, że moje własne opinie, szczególnie mego serca, są dla mnie o niebo ważniejsze od tych zewnętrznych opinii. Zrozumiałam, że słowa nic nie znaczą, że liczy się doświadczanie, liczy się prawda, nie ta z podręczników, ale nasza własna.

Przekonałam się, że moje serce się nie myli, że głosi tylko prawdę, odwieczną, najprawdziwszą, niezłomną, niezniszczalną, niepodlegającą zmianom, wpływom, opiniom, niepotrzebującą dowodów. I to był mój zysk.

Na początku obarczyłam siebie winą, bo straciłam czujność, posłuchałam innych, dałam się zmanipulować, okazałam się słaba, niedoświadczona, dałam się wykorzystać i skrzywdziłam siebie, a przede wszystkim mojego łąkowego chłopaka.
Dzięki mojej cioci dojrzałam.

Odkryłam, co nas różni: ona oceniała ludzi, mężczyzn po ich wyglądzie, zachowaniu, po doświadczeniu w zdobywaniu kobiet. Nie miało dla niej kompletnie znaczenia, jaki ktoś jest w środku.

Przez to nagromadziło się wokół niej mnóstwo ciemnych typków, drani, mężczyzn typu macho, którzy nauczyli się grać, i tą grą, udawaniem, zdobywali niewieście serca i ciała. Po latach poodkrywałam ją coraz głębiej. Była zbyt niedojrzała, zbyt mocno przekonana o swojej nieomylności, by mogła mnie wysłuchać, by zrozumieć mój punkt widzenia. Przez lata takiego życia nie doświadczyła nigdy miłości, nigdy.

Po tym jak jej wyrzygałam wszystko, co o niej myślę, jak obarczyłam ją odpowiedzialnością za moje nieszczęście, za to, że mną tak manipulowała, że rozstałam się z moim chłopakiem, za to, że przyczyniła się do obudzenia we mnie ciemnej strony mojej natury, za to, że uległam pokusom zamiast głosowi serca, kilkanaście lat się nie widziałyśmy. Powiedziałam jej, jak ją nienawidzę, i że jest najbardziej podłą, podstępną żmiją, na jaką trafiłam w życiu.

Kiedyś jednak, przy okazji jakiejś rodzinnej imprezy spotkałyśmy się. Przestraszyłam się. Była wrakiem człowieka. Wyglądała na bardzo zniszczoną, steraną życiem, nieszczęśliwą kobietę, na bardziej nieszczęśliwą niż ja. Zrobiło mi się jej żal. Podeszłam wtedy do niej i poprosiłam, by mi trochę o sobie opowiedziała.

Jej życie to było pasmo nieszczęść. Sama je sobie zafundowała. Nigdy nie zaznała miłości. Nie wiedziała nawet, czym jest prawdziwa miłość. Bardzo usilne jej poszukiwała, lecz nie znalazła, nie mogła znaleźć. 
Poczułam się przy niej szczęściarą, ja przynajmniej, kiedyś to przeżyłam, zaznałam prawdziwej miłości, mogłam się czuć wyróżniona. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że nadal kocham i że pewnie nadal jestem kochana, zrozumiałam, że taka miłość nie rdzewieje, że ona nadal jest w moim sercu i pewnie zawsze będzie. Wtedy też zrozumiałam kilka kolejnych rzeczy. Zrozumiałam, że dzięki mojej ciotce poznałam różne smaki życia, poznałam nieszczęście, ale przede wszystkim nauczyłam się doceniać to, co prawdziwe, wartościowe, zrozumiałam, że miłość przychodzi sama i to wtedy, kiedy sama uzna za stosowne, że nie trzeba o nią walczyć i że miłość i namiętność, to dwie zupełnie różne rzeczy.

Ciotka te wszystkie swoje zauroczenia męskością, siłą, zdecydowaniem, odwagą, wojowniczością, zewnętrznością, atrakcyjnością mężczyzn, których napotykała, brała za miłość. Odrzucała innych, wg niej niemęskich, bo nie pasowali do jej obrazu prawdziwego mężczyzny. Poklasyfikowała mężczyzn na wojowników i na ciepłe kluchy. Pragnęła miłości, lecz wybierała mężczyzn, którzy nie potrafili kochać. Potrafili być namiętnymi kochankami, potrafili zagrać miłość, o nią zawalczyć i zawalczyć o kobietę, lecz nie mogli dać tego, czego nie posiadali. Żaden z nich nie miał w sobie miłości, bo nie mógł mieć:  wojownik nigdy jej nie miał i nie będzie miał.

Myliła się. Pokazywało jej to życie, lecz nie była w stanie tego dojrzeć.
Ja dzięki niej nauczyłam się, by nie oceniać ludzi po ich wyglądzie i charakterze, po tym, co mówią i robią, nauczyłam się tego, by dawać im czas i okazję, by przemówiły ich serca, ich wnętrza.

Mój chłopak, w porównaniu z ciocinymi wojownikami, tak naprawdę był ciepłymi kluchami, ale to tylko w jej opinii. W mojej był najwspanialszym wojownikiem, jakiego można było sobie wyobrazić, był prawdziwym rycerzem, kimś, kto potrafi rozkochać kobietę do granic szaleństwa, bez żadnego wysiłku, wystarczy, po prostu, że jest jaki jest. Nie musiał grać, nie musiał walczyć, nie musiał być ani kowbojem, ani macho, ani kimkolwiek, po prostu poznałam jego serce i moje zaakceptowało jego takim, jakim był. A najważniejsze, że to było coś trwałego, niezniszczalnego, coś, co już nigdy się nie zagubi, nawet, gdy jest tylko kroplą w oceanie innych kropel. Jego serce też kochało bezwarunkowo. Wystarczyło, że istniałam, nie musiałam być jakaś szczególna, nie musiałam niczego szczególnego robić, nie musiałam o nic walczyć. Pokazałam mu jedynie swoją prawdziwą naturę i to wystarczyło.

Ciocia przy swoich poszukiwaniach miłości korzystała z wiedzy, z różnych encyklopedii i podręczników, z filmów, opowiadań, doświadczeń innych ludzi, ja tylko i wyłącznie z głosu serca. I ja „wygrywałam”, a ona przegrywała. Wygrywałam, chociaż wydawało mi się na początku, że przegrałam. Zrozumiałam jednak, że liczy się to, co jest na długi termin, na całe życie, coś, czego nic i nikt nie może zniszczyć, a nie tylko chwilowa przyjemność, chwilowa radość z pokonania kogoś.

Moja miłość nikogo nie pokonywała i nikogo nie czyniła niewolnikiem, ciocia z całą tą swoją wojenną sztuką próbowała zniewalać wojowników i sama się wpędzała do niewoli. Stąd była zawsze nieszczęśliwa. Nie wiedziała skąd się bierze to nieszczęście, bo nie potrafiła zrozumieć, że miłość i wolność chodzą ze sobą w parze.

Porozmawiałyśmy. Chyba się już w życiu nacierpiała, bo pierwszy raz mnie wysłuchała, pierwszy raz to ja mogłam jej czegoś nauczyć, mogłam jej pomóc zrozumieć. Powiedziałam jej jedynie, by patrzyła sercem i to by zweryfikowała swój sposób patrzenia na ludzi, by nie oceniała mężczyzn po pozorach, by nauczyła się dawać im czas i okazję, by przemówiły ich serca, ich natura, a nie ich wyuczone wojownicze sztuczki.

I znowu nie widziałyśmy się wiele lat. Gdy ją kolejny raz spotkałam, była już zupełnie inną kobietą i wtedy zrozumiałam, że to ja miałam misję jej czegoś nauczyć, że ona miała tak mi „urządzić” życie, bym zrozumiała, bym odpowiednio wcześnie dojrzała, by później pomóc w marszu na jej ścieżkach życia.

Przebaczyłam mojej cioci. A gdy spotkałyśmy się całkiem niedawno, już po tym, jak odnalazłam swoją zagubioną kropelkę i opowiedziałam jej wszystko, zostałyśmy nawet przyjaciółkami.

Jest szczęśliwa, odnalazła wreszcie miłość, potrafi się nią dzielić, nie ocenia już ludzi po pozorach. Tego wszystkiego nauczyło jej cierpienie, i moje, i jej cierpienie.
Jej mąż, wspaniały człowiek, to typowe ciepłe kluchy, takiego przez całe życie szukała, lecz musiała do niego dorosnąć, stać się dojrzałą, by go dojrzeć wśród milionów wojowników.  

Ciocia skończyła swoją opowieść i na koniec zapytała: - No i jak, moje ty ciepłe kluski, jak się czujecie?
- Wspaniale, ciociu! Naprawdę wspaniale!

Piotr Kiewra                       


*Powyższe opowiadanie jest kontynuacją „Kropelki”. Oto link:  http://rozmowyzwiatrem.blogspot.com/2014/03/kropelka.html

sobota, 11 lipca 2015

Przepraszam!

Mówił człowiek do swojej ukochanej, do swoich przyjaciół:

- Przepraszam! Winiłem was o to, że oddalacie się ode mne. Jeszcze raz przepraszam! Jest odwrotnie, postawiłem krok wyżej, zostawiłem was na dole w niezrozumieniu.  To ja się oddaliłem, lecz nie mogę zawrócić. Zostawiam wam ślady, wyciągam pomocną dłoń, zostawiam cierpienie jako wskazówkę. – płakał, nawoływał, oglądał się do tyłu, spowalniał krok, czekał chwilę, w końcu ruszył w kierunku szczytu. Rozluźnił się, bo ufał, że pójdą za nim, bo zaakceptował ich tempo i ich zrozumienie.


Tekst i rysunek: Piotr Kiewra


piątek, 10 lipca 2015

Gdy gaśnie nadzieja

- Wietrze, straciłem nadzieję. I … - nie dokończył człowiek, bo nie pozwolił mu niespokojny wiatr i szybko mu wykrzyczał:

- Niech w zrozumieniu odejdzie. Ciesz się. Twoja nadzieja pokazywała, czego ci brak, pokazywała ci twoje pragnienie, a to twój strach. Teraz, gdy odeszła, zyskałeś. Już niczego ci nie brakuje, masz wszystko.

Ciesz się. Teraz będziesz już tylko rosnąć, teraz będziesz wielki. Kochaj bardziej, kochaj bardziej prawdziwie, bo miłość gasi wszelkie braki.

Gdy była nadzieja, był smutek, była tęsknota, a gdy ona odeszła, wraz z nią odejdą jej przyjaciele, bo jej przyjaciele, to twoi nieprzyjaciele.

Ciesz się, bo nie zobaczysz już smutku, już nie zatęsknisz, bo ktoś, kto kocha bez nadziei, kocha prawdziwie, ktoś, kto kocha prawdziwie, nie tęskni i nie smuci się.

Ciesz się i kochaj prawdziwie.

Już jesteś wielki, bo bez nadziei możesz być tylko wielki.Tracąc nadzieję zyskałeś wielką moc. Gdy miałeś nadzieję stałeś na dole, teraz bez nadziei jesteś na wielkiej górze. 
Ciesz się. Pozostań w ufności! Ufność to nadzieja bez lęku.

 Wiatr zabrał ze sobą resztki nadziei, która dotąd była przy człowieku, zabrał ze sobą smutek i tęsknotę, rozproszył je, wytracił i znów spojrzał w twarz człowiekowi. A ten był wielki, bo ufny.


Piotr Kiewra

środa, 8 lipca 2015

Co mi możesz dać?

Wietrze! Nic nie jesteś mi w stanie dać, nic …


Nic nie jesteś mi w stanie dać, póki na tyle nie wzrosnę, póki nie będę na tyle mocno cię kochał, by móc to od ciebie przyjąć!


Piotr Kiewra

piątek, 3 lipca 2015

Sens śpiewu skowronka

Aż do tej chwili takie słowo jak „sens” nie istniało. Do tej pory było zupełnie innym słowem, pojawiało się, ale to nie było to słowo.

Teraz nagle objawiło się, tu, w połowie wędrówki.  

Tak, zanim się pojawiłem na tym pustkowiu, na łące, niezbyt urodzajnej i suchej, będącej bardziej stepem, niż czymś tak użytecznym jak łąka, to słowo było beztroskim dzieckiem, które nad niczym się nie zastanawia, bo się bawi. Udziela się w wielu zdaniach, ale nigdy nie było kluczem.

Teraz nim się stało i od razu wszystko się zmieniło. Od razu, przy nim, urosły też inne słowa, lecz wiele innych słów zmalało, zaczęły znikać.

Co ma wspólnego skowronek z narodzinami tego słowa? Ma, bo to on je wyśpiewał …

Już od miesięcy coś się działo. Wiem co: oddalała się ona. Komuś innemu podała swą dłoń, a ten już jej nie puścił. Przewidziałem to, a nawet ją ku niemu popchnąłem, bo chciałem się cieszyć jej szczęściem i cieszyłem, ale … coś się zaczęło dziać. Wiem, że coś rosło i było to coś dobrego. Kiedyś może byłaby to zazdrość, żal, poczucie osamotnienia, dzisiaj już nie. Miłość rosła, ale rosło też coś innego, tylko co?

Był czerwcowy weekend. Obudził mnie wschód słońca, a właściwie to cieszące się nim słowiki. Obejrzałem go przez okno, a gdy zachciałem poczuć ten moment jeszcze bardziej, wyszedłem do ogrodu. Nacieszyłem się i znowu poszedłem spać.

To „coś” nie dawało mi siedzieć w jednym miejscu. Pragnąłem ciszy, bezludzia, bo taka była moja natura, już ją dobrze poznałem. Lubiłem cieszyć się ciszą, ale nie w jednym miejscu, w bezruchu, lecz w wędrówce przez ciszę, więc ledwo wstałem, siadłem na rower.

Nie poszukiwałem jej, bo we mnie już od dawna była, ale lubiłem wędrować od jej krańca do krańca i poznawać jej różne odcienie i kolory. I również jej różne głosy. Tak, cisza potrafiła być jak melodia, jak pieśń, jak piosenka i w różnych miejscach, w różnych porach roku, porach dnia, różnych stanach serca, używała innych nut, innych bezdźwięcznych słów, innej muzyki. Była po prostu inna. Była płytka, a raz głęboka, lekko smutna lub wesoła, wręcz radosna, mogła być błoga, albo męcząca, nawet nudna, ale inna. Tak, serce miało swoje różne nastroje i różnymi ich odmianami się cieszyło.

Wyjechałem z lasu, a przede mną rozpostarł się kawał rozgrzanej słońcem, drgającej gorączką przestrzeni. Podzielona drogą zielona, niebieska, żółta, czerwonawa, trawiasta i gdzieniegdzie krzewiasta, ukwiecona równina, napełniła mnie swoim ogromem, powietrzem, słońcem, wiatrem i … wolnością. Tu wiatr rozmawiał z trawami, a one kłaniały się chmurom i słońcu jak fale na morzu.

Jechałem, aż zatrzymał mnie skowronek. Słyszałem go, lecz nie widziałem. Gdzieś tu był, albo wśród traw, albo gdzieś zawieszony w górze. Znalazłem sobie miejsce z dala od drogi i zanurzyłem się w tym trawiastym pustkowiu.

Skowronek przypomniał mi dzieciństwo. Znowu, kilkadziesiąt lat później patrzyłem w niebo, przeszukując jego bezkres, by wyłowić małe, ruchliwe, ale zawieszone w przestrzeni stworzonka, które wyśpiewywały swoją radość, swój entuzjazm, swoją spontaniczność i swoją wolność. Śpiewały, ot tak dla świata, nie dla mnie, może i nie dla siebie, dla nikogo konkretnego, nie na pokaz, ot tak bezinteresownie dzieliły się radością. Słyszałem tę radość, czułem ją, lecz nigdzie nie mogłem wypatrzeć. Była tu gdzieś blisko, tuż nad głową. Widziałem nieliczne, małe, białe chmury i błękit, wiedziałem, że gdzieś w jego głębi za chwilkę odnajdę te małe źródełka radości. Przymknąłem oczy i zobaczyłem je, te z dzieciństwa. Te same: - One są wieczne. – pomyślałem. – Tak, wszystko jest wieczne. Nic nie umiera, wszystko żyje wiecznie. Tu gdzieś nade mną są na to dowody, wystarczy otworzyć oczy. – i otworzyłem, nie bałem się otworzyć ... i naprawdę były.

Był. Zawieszony kilka, może dziesięć metrów nad moją głową, przebierał skrzydełkami i śpiewał. To te same pieśni co w dzieciństwie. Nic się nie zmieniło. Skowronek jest taki sam, jego pieśń ta sama, radość ta sama i ja taki sam. Te same łzy, te same uczucia, ta sama błogość bycia tu i teraz, razem z tym stworzeniem, ja z nim, a on ze mną. I słońce jest to samo, i niebo to samo, trawy te same i ten sam wiatr – nic się nie zmieniło. Czas nie pokonał żadnej drogi. Ja byłem w drodze i miałem wrażenie, że przemieszczam się w czasie, ale to tylko iluzja. Uczucie to samo, a reszta to iluzje, a reszta to scenariusze grane przez umysł.

Wtedy w dzieciństwie była beztroska i po prostu cieszenie się. Wtedy nie mogło być zastanawiania się nad sensem. Nie było żadnych pytań i odpowiedzi, bo nie było wiedzy i wtedy jeszcze nikt mi nie powiedział, że wszystko ma mieć jakiś swój sens. Skowronek po prostu śpiewał, a ja go słuchałem i patrzyłem na niego. Czy to wymagało jakiegoś wyjaśniania, poszukiwania sensu? Nie. To był szczęśliwy czas.

Później w młodości, słyszałem już o tym, że wszystko musi mieć swój sens, wszystko musi mieć swoje przeznaczenie, swoje po co i dlaczego? I było jeszcze wiele innych pytań, by stwierdzić, że coś ma sens, lub, że go nie ma.

Gdy wtedy leżałem na łące skowronek był po coś. Był po to, by było romantycznie. Śpiewał i latał, bym bardziej odczuwał porywy serca, by dodać marzeniom i młodzieńczym fantazjom jeszcze więcej kolorów, więcej poezji, by głębiej dotknąć, by bardziej się wzruszyć, by bardziej tęsknić, by używać piękniejszych słów. By się dowiedzieć czym jest miłość, bo tylko miłości mogło towarzyszyć tyle wspaniałości wokół. Tylko wtedy się dostrzegało skowronki i falujące trawy, tylko wtedy potrafiło się rozmawiać z wiatrem, gdy serce było rozedrgane, gdy kochało. A w innych chwilach, to wszystko było zwykłe, szare, normalne, pospolite, codzienne.

Tak, to słowo się zmieniało przez lata. Sens nie istniał w dzieciństwie, później się pojawił, ale chyba wraz z sensem zniknęła bezinteresowność, pojawiły się warunki i okoliczności, pojawiły się miłości, które tak naprawdę nimi nie były. Gdy doszukiwałem się sensu i w działaniach, i w myślach, celach i zrealizowanych dziełach, to wszystko to miało swój sens, lecz nie było szczęścia. Od razu widać było, że im czemuś nadawaliśmy większy sens, tym mniej w tym było szczęścia. Nawet miłość, która właściwie jako jedyna – podobno – na tym świecie ma sens, to trwałego szczęścia nie przyniosła. Czyżby była nieprawdziwa? Czyżby to wszystko co ma sens teraz, traciło go w przyszłości? Prawda jest niezmienna, więc jedyne wytłumaczenie jest w tym, że wszystko co zmieniało w czasie swój sens, nie było prawdziwe, wszystko co przynosiło nietrwałe szczęście, nie było oparte na prawdzie. Najsmutniejszą z tych prawd … Czyżby tamte, minione miłości były nieprawdziwe? Czyżby nie były miłościami? To czym były? I jaki miały sens?

Teraz, gdy to słowo znowu się zmieniło, chyba odnalazło swoją głębię i prawdę.

Chyba tak jest, jedyny sens ma prawda. A co jest prawdziwe? Jest kilka rzeczy prawdziwych, niezmienianych, trwałych, ponadczasowych.

Na przykład wolność. Tak, tylko taka wolność o jakiej tu śpiewa skowronek ma sens.

Na przykład miłość. O niej też śpiewa skowronek, tu na stepie, na tej wielkiej wolnej przestrzeni, miłość, która nie ma celu, ma tylko być miłością, bezinteresowną, opartą na wolności, która niczego nie zabiera i nie daje poza sobą samą. Taka ma sens.

Wiem co  we mnie rosło. Rosło w trudzie, w bólu i cierpieniu, niewyobrażalnym cierpieniu. Tylko tutaj to widać, na tej wielkiej, wolnej przestrzeni, to widać. Słychać to w śpiewie skowronka, a poczuć można tylko w swoim sercu. I dopiero, gdy się to połączy, to rośnie coś prawdziwego, wielkiego, nieograniczonego, bez wyznaczonego celu, bez jakiegoś specjalnego sensu, bezinteresownego i radosnego. Odczuwa się to połączenie jako błogość. I wtedy wystarczy leżeć, czuć na sobie słońce i wiatr, słuchać i obserwować  skowronki, wystarczy być. Bycie w ciszy, a gdy ona jest – jest się wolnym i bezinteresownie się kocha.

Tylko to połączenie: miłość i wolność, wolność i miłość ma sens. I tylko takie jest prawdziwe i tylko takie daje błogość.

Tak, obserwowanie skowronków ma sens. Tylko takie rzeczy mają sens.

Skowronki śpiewały do wieczora, a przynajmniej słyszałem je jeszcze długo w moim śnie, który się później przydarzył na wielkiej, pustej, trawiastej przestrzeni. Gdy się obudziłem skowronki, ich śpiew, zabrałem ze sobą, zabrałem te uczucia, które otrzymałem, a pozostawiłem te,  które tu uwolniłem dla moich małych przyjaciół, dla słońca, wiatru i falujących traw.

Tutaj nauczyłem się oddychać. To przyszło samo, pokazały mi to skowronki i wiatr, i słońce, i trawy. One w każdym swoim wydechu oddają miłość i we wdechu ją otrzymują. Nauczyło się tego moje serce i poczułem się wolny.

Siadłem na rower i pojechałem w stronę domu, ale zabrałem ze sobą tę przestrzeń, tę wolność i tę miłość. Zabrałem jedynie ich połączenie, bo tylko obie razem mają sens.

Jeden długi dzień. Wschód i zachód słońca. I skowronki, te z dzieciństwa i te obecne, łąka – to wszystko ma sens, gdy rozwija, gdy przynosi zrozumienie.

I ona znowu się przybliżyła, ale ja byłem wolny.


Piotr Kiewra

Pusta ławka

Przeglądał stare albumy, tysiące zdjęć zrobionych w ciągu kilkudziesięciu lat. Tylko jedno zatrzymało go na dłużej. Na chwilkę posmutniał, zadumał się. – Tak, to …. – nie dokończył myśli. Natychmiast rozchmurzył niebo, myśl jak chmura rozpłynęła się, wyparowała. 
Nauczył się tego dawno, przed wielu laty, gdy cierpienie doprowadziło go na skraj przepaści.  Wtedy pomogła mu medytacja. Kilka głębokich wydechów i cokolwiek, by to nie było, przestawało go dręczyć.


Wyjął fotografię z albumu. Położył ją na blacie komody i wyszedł z pokoju … Ta jedna fotka. Ta jedna z tysięcy, ten jeden moment z tysięcy momentów jego życia. Ile czasu poświęcił by zrobić tę fotkę? Sekundę? A ile ta sekunda trwała w jego życiu? Lata, długie lata … Nie twarze, nie zdarzenia, nie jakiś spektakularny sukces, ani żadna porażka, po prostu coś bardzo ważnego, puste miejsce przeznaczone dla kogoś bardzo ważnego. Do dzisiaj. Na zawsze.


- Niech leży. Niech sobie tu leży … - uzasadnił decyzję sam przed sobą.  



Piotr Kiewra