wtorek, 30 czerwca 2015

Złota klatka*

„Jeśli bardzo chcesz coś zatrzymać, uwolnij to. Jeśli do ciebie wróci, będzie twoje na zawsze. Jeśli nie wróci, to i tak nigdy nie należało do ciebie.”

Autor nieznany


Zawsze, gdy miała jakiś problem szła do swojego dziadka. Podziwiała go za jego mądrość i prosiła z śmiechem na buzi: - Daj mi choć odrobinkę tej mądrości! – on odpowiadał: - Nie mogę, dziecinko, bo już ją masz. Słuchaj serca, tego najcichszego głosu, który pojawia się jako pierwszy. – słuchała, wiedziała, że to jest prawda, lecz najbardziej lubiła, gdy jej opowiadał bajki, przypowieści.

Dzisiaj chciała mu opowiedzieć o czymś co ją bardzo nurtowało od dawna.

Zakochała się, ale w ostatnich dniach płakała, unikała ludzi, by im nie pokazać swoich zatrzymywanych na siłę łez. Przytulała się do  mamy, rozmawiała z nią i z przyjaciółkami, te ją pocieszały, ale to nie pomogło.

Gdy zjawiła się u niego, on tylko spojrzał w jej oczy, o nic nie zapytał, poprowadził ją bez słowa do ogrodu, usadowił na jednym z wiklinowych foteli, a sam usiadł obok na drugim i z zainteresowaniem przyglądał się ptakom przelatującym wysoko pod chmurami. Ona patrzyła na niego, oczekiwała słów pocieszenia, czegoś mądrego, co ją uspokoi, niecierpliwiła się, a on nic - tylko oglądał ptaki.

W pewnym momencie, znowu bez słowa, wskazał jej palcem na dwa wysoko szybujące, czarne punkty. Były blisko, a jednak zupełnie od siebie niezależne, to wiatr je unosił, a one się mu poddały.

Zawsze, gdy byli w ogrodzie, to obserwowali kwiaty, drzewa, trawy. Znajdowała tam mądrość natury, wiele wskazówek, informacji, z których mogła czerpać. Tego ją uczył, ale wskazywał na jeszcze lepsze źródło prawd … to źródło płynęło w niej samej.

Dzisiaj jednak, myśli kotłowały się w niej, tęskniła, była apatyczna i zagubiona. Zapomniała o świecie, o nauce i pracy, o porach roku, a przyszłość widziała pełną bólu, cierpienia, niewiary. A gdy zauważyła, że zabiega o współczucie opowiadając innym o swoim nieszczęściu, otrząsnęła się i pomyślała o dziadku. I tak znalazła się tu w ogrodzie.

Patrzyła w górę. Po prostu patrzyła i nie zastanawiała się czy to są żurawie, czy może orły. Coraz bardziej była tam w górze, a zapominała o smutku tu na dole.
Wtedy to dziadek odezwał się do niej:

- Teraz jesteś gotowa. Przyszłaś tu z oczekiwaniami. Chciałaś bym ci współczuł, ale ono jest jak kamień uwiązany do szyi. Przyszłaś tu po wolność, lecz sama ją sobie zabrałaś, przywiązałaś się do swojego fałszywego wyobrażenia o miłości, przez to stałaś się niewolnicą … I dlatego cierpisz.

No dobrze … Opowiem, ci bajkę, wielu już ją opowiadało, wielu ją słyszało, ale nie wszyscy, rozumieli. Posłuchaj uważnie zatem …

Dawno, dawno temu, gdzieś daleko stąd, w zamku na wysokiej górze z pięknym widokiem na góry, jezioro, las i pola, żyła księżniczka. Patrzyła szczęśliwa ze swojego okna na świat, jeździła konno po łąkach i lasach, chodziła po górach, pływała łodzią po jeziorze. Lubiła obserwować zające i sarny, jelenie. Najbardziej jednak kochała ptaki. Patrzyła na gołębie, słuchała ich gruchania. Patrzyła na krzykliwe żurawie, zawieszone w błękicie orły, na kłócące się wróble i płakała radosnymi łzami przy melodiach kosów i słowików.
To od nich uczyła się wolności. Nie siały, a zbierały, nie prosiły, a otrzymywały, nie proszone dawały. Nie były niczyimi niewolnikami, z nikogo nie czyniły niewolników.

Jej poddani cieszyli się jej radością i kochali ją wszyscy.   

Pewnego dnia na jej oknie usiadł przepiękny, nigdy wcześniej nie widziany ptak.
Zakochała się w nim księżniczka, w jego przecudnym, głębokim śpiewie, w jego wspaniałym, pełnym kolorów tęczy upierzeniu, w jego dostojnym i spontanicznym locie, w jego wesołym i pełnym chęci zabawy usposobieniu.
Ptak przesiadywał na jej oknie kilka chwil, a później odlatywał. I tak każdego dnia. W nocy, w jej snach, ptak przemieniał się w pięknego młodzieńca, a on tańczył i śpiewał specjalnie dla niej. Gdy się budziła sen znikał, lecz szczęście księżniczki trwało.

Jakoś tak z końcem lata, odleciał i następnego ranka już się nie pojawił. Czekała na próżno. Zatęskniła za śpiewem i jego pełnią wolności.
W snach nadal go widywała, lecz z czasem i sny powoli blakły, a obraz młodzieńca znikał. Posmutniała, po raz pierwszy pojawiły się u niej łzy tęsknoty, nieszczęścia, a nawet złości.

Zauważyli tę zmianę wszyscy. Im też zrobiło się smutno, bo nie miał kto obdarowywać ich uśmiechem, szczęściem w tych pełnych trosk czasach.
I któregoś wiosennego ranka ptak znowu pojawił się na jej oknie. Odżyła w niej radość. Wiosna i lato były jej pełne, jednak gdy przyszła jesień ptak odleciał. A ona znowu tęskniła, znowu cierpiała, a wraz z nią cierpieli wszyscy wokół, bo bardzo jej współczuli i ją kochali.

Kiedyś w chwili jej największego smutku, spotkała wędrowca, starego, lecz wesołego i pełnego życia. Zaśpiewał i zatańczył specjalnie dla niej, bo chciał ją rozweselić, lecz ona posmutniała jeszcze bardziej, bo muzyka i taniec przypomniały jej o ptaku i pięknym młodzieńcu. Wtedy wędrowiec zapytał: - Co cię tak smuci? - Opowiedziała mu o swojej tęsknocie. A on zaproponował: - Wiem co należy zrobić, by zniknął twój smutek. – księżniczka się ucieszyła.

- Słuchaj: każdego wieczora tuż przed snem i każdego ranka tuż po przebudzeniu wyobraź sobie złotą klatkę, a w niej twojego pięknego ptaka. Wkrótce pojawi się ta klatka również w twoich snach. I rób to aż do wiosny. Wtedy twoja tęsknota i smutek znikną i nie pojawią się już nigdy więcej. – podziękowała mu, on się tylko tajemniczo uśmiechnął i poszedł dalej, tańcząc i śpiewając.

Zrobiła tak jak nakazał wędrowiec. A więc rankiem i wieczorem wyobrażała sobie złotą klatkę z ptakiem wewnątrz niej. I każdego ranka i wieczora coraz mniej było w nim radości, a coraz więcej smutku. W nocy zaś młodzieniec, który się pojawiał w jej snach zaczął się szybko starzeć, a wraz z tym, coraz mniej tańczył i śpiewał. Minęła jesień i gdzieś tak w środku zimy, ptak przestał w ogóle śpiewać, siedział tylko w rogu klatki z opuszczonymi skrzydłami. Widziany kiedyś w snach młodzieniec, całkiem zamienił się w starca. W jednym z kolejnych snów, księżniczka rozpoznała w nim wędrowca. Od tego momentu w jej wyobraźni i śnie klatka zaczęła znikać. W ostatnim dniu zimy całkiem zniknęła, ptak zyskał wolność i wtedy znowu zaśpiewał i zerwał się do lotu i swoich podniebnych harców. Starzec we śnie jednak pozostał starcem, nie przemienił się w młodzieńca. Zaczął jedynie śpiewać i tańczyć, jak napotkany kiedyś wędrowiec.

Zrozumiała księżniczka przyczynę swego smutku i od tej pory już na zawsze gościła w niej radość.        

- Dziadku to takie piękne. Popłakałam się, jak zawsze, słuchając tego co mówisz. Czym jest prawdziwa miłość? Chyba nie wiem, bo smutek i tęsknota są nadal we mnie. Ty jesteś zawsze radosny, powiedz mi, kiedy nauczyłeś się kochać, kiedy poznałeś, czym jest prawdziwa miłość? – zapytała wzruszona ocierając policzki z łez. Dziadek znowu patrzył w niebo i długo milczał, a ona próbowała zgadnąć, czy on tam jest wśród ptaków i chmur, czy może gdzieś w dawnych zakamarkach swego życia.

Czekała, bo wierzyła, że tajemnica, którą pozna, wiele w jej życiu zmieni.

- Też kiedyś byłem smutny. – nagle powiedział cicho dziadek. Zamieniła się w słuch, a on wolno sączył słowa i zdania.

Słuchała  go i nie mogła powstrzymać łez. Zaglądała w jego poszarzałe, starcze oczy. Stare, lecz pełne życia, bo pełne żywej, prawdziwej miłości. Patrzyła na jego twarz i duszę, a te były ukwiecone miłością, dobrocią, mądrością, akceptacją, chęcią obdarowywania.
Dziewczyna usłyszała jak kiedyś te oczy tęskniły, by móc patrzeć na twarz ukochanej, na jej kobiecość. Tęskniły, by móc zaglądać w jej oczy, a poprzez nie w jej duszę. Teraz nie znalazła już w nich tęsknoty, lecz głęboką akceptację, pogodzenie się. Patrzyła na jego dłonie i zobaczyła jak one musiały kiedyś drżeć czekając, by choć na chwilkę móc dotknąć dłoni ukochanej kobiety, by poczuć jej ciepło i płynące w nich energie.

… Spotkał ją, piękną, spontaniczną, ale zalęknioną, taką od krańca do krańca: tyle w niej było miłości co i strachu, tyle smutku co i radości, tyle zabawy, co i izolacji od świata i od wszystkich. Miała swój świat, bała się kogokolwiek do niego wpuścić. Jego wpuściła, choć wiedział, że kocha innego, kogoś kto od niej odszedł. Zaufała, bo chyba czuła, że on może jej pomóc odnaleźć ciszę w jej chaosie myśli, pomóc poodkrywać jej lęki, pomóc jej jeszcze bardziej dotrzeć do swojej duszy i pomóc się spełnić. Chyba go pokochała, gdzieś tam w głębi, po cichu, inaczej, bo z małą ilością słów.

Opowiadała mu o swojej miłości, o tamtym mężczyźnie, którego kochała: jak tęskniła, jak targały nią namiętności, jak była rozgorączkowana, o ich rozmowach i kłótniach.

Tamten pociągał ją silnie, ale i odpychał. Wyglądało to jak oddychanie, raz wdech i przyciąganie, raz wydech i odpychanie. Chyba dlatego było to takie trwałe i chyba naturalne. Miłość taka właśnie jest, a szczególnie, gdy spotkają się dwie silne osobowości, dwa silne NIE. I ona taka była, na NIE. Nikt wcześniej tego w niej nie odnalazł, nawet ona sama, lecz dziadek gdzieś tam głęboko w jej sercu i duszy odkrył jej TAK. Gdy się spotkali mnóstwo w niej było walki. A ponieważ dziadek był na TAK, więc w sposób naturalny musiał ją przyciągnąć. Pokazał jej drogę do ciszy, a ta powoli wchodziła w jej życie, bo poznała jej smak, jej głębię, jej źródło. Szła powoli i powoli rosło w niej TAK, a malało NIE.

Gdy dziadek zakochał się w niej, tamten mężczyzna wrócił. Odezwały się wtedy nieznane mu odczucia i emocje: zazdrość, tęsknota, żal, nieszczęście, smutek. Były gdzieś głęboko schowane i … brzydkie. Szybko zrozumiał, że to co było do tej pory, to nie była miłość, taka na którą czekał, bo nie była bezinteresowna. Tu gdzie były pragnienia, oczekiwania, a przede wszystkim pragnienie wzajemności, nie było bezinteresowności. Ona była dla niego tak ważna jak on sam, ale w ten sposób posiadła na nad nim pełną władzę. Poczuł wtedy, że nosi na sobie łańcuchy, że stał się niewolnikiem, że sam siebie nim uczynił, mało tego, uczynił siebie również żebrakiem. A co jeszcze gorsze, chciał i ją zamknąć, chciał by była po drugiej stronie łańcucha.

Wtedy po raz pierwszy pojawiła się wizja złotej klatki, bo zaczął dojrzewać, bo pojawiło się cierpienie. Zbudował tę klatkę w swojej głowie, tymi wszystkimi oczekiwaniami, pragnieniem wzajemności i bycia blisko niej. Zbudował ją i umieścił w niej obok siebie, nią. Dojrzałość miała zniszczyć klatkę, zerwać łańcuchy.

Dojrzałość, a więc spoglądanie w głąb, przede wszystkim siebie, sprowadziła akceptację. Zaczął głębiej kochać i zaczął ją i siebie uwalniać. Poczuł się lepiej, a gdy stał się całkiem wolny, klatka się rozpłynęła i zniknął smutek, zniknęła tęsknota i cierpienie. I wtedy zrozumiał, że to cierpienie uczy kochać i że prawdziwie kochać uczą nas te miłości, w których jest najwięcej cierpienia. W takich właśnie chwilach znalazł w sobie sporo siły, a przede wszystkim uważności, by przyczynę tego cierpienia odnaleźć w sobie. Dzięki temu  był już blisko do odkrycia największych tajemnic życia. Poczuł wdzięczność do ukochanej, mimo, że się oddaliła, ale teraz już wiedział, która z tych poznanych miłości jest prawdziwa.

To co mu jeszcze odbierało spokój, zakłócało ciszę, to złota klatka ukochanej kobiety, a w niej ona i jej mężczyzna: zamknięci, cierpiący, nierozumiejący, niedojrzali. Jedyne co dziadkowi dawało nadzieję na jej prawdziwe szczęście, to smak ciszy, którą już poznała, a której już nie mogła zapomnieć. Kiedyś ona się przedrze przez odbudowane NIE, przez hałas, przez tęsknotę, przez namiętności, przez niezrozumienie i wtedy wygra prawdziwa miłość. Zniknie resztka strachu, a wszystko, całe serce, cały jej świat wypełni miłość. Każdego dnia, w każdej chwili wysyłał jej więc swoją energię, ciszę. Nic nie mógł powiedzieć, mógł tylko wysyłać to, czego miał w nadmiarze: akceptację i ciszę swego serca.

Wnuczka czuła, że poznając historię swojego dziadka zdobywa wiele cennej wiedzy i cudzego, co prawda, ale mądrego doświadczenia. Do tej pory nie odkryła z czego jego mądrość się wzięła, teraz do niej dotarło: z cierpienia. Patrzyła na swego dziadka i zastanawiała się, ileż miłości musiało się mieścić w jego sercu, skoro ani na sekundę nie było w nim żalu, pretensji, żadnej nienawiści. Ileż miłości, prawdziwej, bezinteresownej, by cieszyć się jej szczęściem, a nawet być szczęśliwym jej szczęściem. Pokochał ją tak szczerze i prawdziwie, głęboko, iż już nie szukał innej miłości, nie chciał ranić, oszukiwać innej kobiety, bo wiedział, że ta zostanie w jego sercu już na wieczność.

Żył więc z dala od swojej ukochanej, lecz jego serce zawsze było blisko jej serca, czuło każde jego drgnięcie, każdą nutkę cierpienia, każdy jego uśmiech, współodczuwało wszystkie jej wiosny i jesienie, góry i doliny, smutki i radości.
Kochał i cieszył się jej szczęściem w każdej chwili dnia i nocy. Kochał i ufał, że kiedyś jeszcze ją zobaczy, dotknie jej dłoni, zajrzy w jej oczy, a poprzez nie głęboko w jej duszę.
Lata mijały, aż pewnego dnia, przyjechała - ktoś ją przywiózł, bo takie miała życzenie. 

Jedyne słowa jakie wypowiedziała do niego brzmiały:
- Proszę! Zaprowadź mnie ku ciszy! - usiadł wtedy obok niej, na łóżku. Siedział tak i klęczał od tej pory całe dnie i noce trzymając ją za dłonie. Nie wspominali dawnych czasów, on o nic nie pytał, i ona nic nie mówiła. Po prostu ona leżała, a on był przy niej.

Każdy kto by ich obserwował powiedziałby, że milczą, lecz oni rozmawiali w języku znanym tylko ich obojgu, z ich serc płynęła bowiem rzeka ciszy - całe potoki jej słów, a ona z każdym takim cichym słowem i jego, i jej serca, uspokajała się, coraz mniej się bała. Nie walczył, zaakceptował jej odchodzenie, a gdy któregoś dnia mocniej uścisnęła jego dłoń, zrozumiał, że to już czas. Minutę później jej dłoń się rozluźniła, a on pozwolił jej odejść … pójść w stronę wiecznej ciszy. Czuła się chyba bezpiecznie, spokojnie, bo on ją tam prowadził.

Na jej policzek spadła tylko jedna jego łza, tylko jedna. Pożegnał jej dłonie, jej oczy, jej ciało, lecz serce pozostało. Od dnia kiedy ją pierwszy raz ujrzał, od dnia kiedy jego serce połączyło się z jej sercem, był przy niej, a teraz gdy odeszła nieodwołalnie i na zawsze, zaakceptował to bez cienia skargi, w zupełnej ciszy.
Wróciła do niego i pozostanie już na zawsze. Był bezgranicznie szczęśliwy. Każdy kto go spotykał, otrzymywał od niego kawałek tego szczęścia, radość.

Płakała wnuczka. Wdzięczna dziadkowi nie tylko za wielką lekcję miłości, za piękną i pouczającą bajkę, ale przede wszystkim za jego własną historię, za to, że mogła wreszcie poznać źródło mądrości, źródło prawdy, że mogła poznać swego dziadka i jego tajemnicę.

Zrozumiała też, iż tylko ktoś taki jak dziadek mógł prowadzić do ciszy, bo tylko jemu można było zaufać, bo znał jej źródło i sam z niego czerpał.
Poprosiła więc: - Dziadku naucz mnie ciszy, zaprowadź mnie do niej. Naucz mnie prawdziwej miłości! - a on odpowiedział:

- Nie mogę. To wszystko: i miłość, i wolność, i cisza są w tobie. Doświadczaj ich. Ja jestem przy tobie, obok twojej ścieżki, ale ty idź po niej sama. Zaufaj ciszy, a nie słowom. W ciszy jest prawda, w doświadczeniu jest prawda, a słowa to tylko znaki. I pamiętaj prawda stoi po tej samej stronie co bezinteresowność, miłość po tej stronie, co wolność.

To co ci teraz powiem, niech stanie się częścią ciebie na zawsze: 

Jeśli bardzo chcesz coś zatrzymać, uwolnij to. Jeśli do ciebie wróci, będzie twoje na zawsze. Jeśli nie wróci, to i tak nigdy nie należało do ciebie.


Piotr Kiewra

*Tytuł oraz inspiracja bajką zaczerpnięte z jednej z książek Osho. Sama bajka mocno zmieniona i dopasowana do potrzeb opowiadania

piątek, 19 czerwca 2015

Najpiękniejszy sen

W dniu moich dziesiątych urodzin dziadek powiedział do mnie: - Powiedz mi o swoich najpiękniejszych marzeniach, a one ci się przyśnią dzisiejszej nocy, a gdy będziesz już duży, twój sen się spełni. Spełni się, jeśli tylko będziesz tego gorąco pragnął. To będzie największy i najpiękniejszy z darów jakie w życiu otrzymasz.

Zapytałem go: - Dziadku, czy ty jesteś czarodziejem?

A on mi odparł: - Nie jestem, lecz ty nim jesteś, mój drogi. Uwierz, a kiedyś się przekonasz, kiedyś, za wiele lat, przypomnisz sobie, co ci powiedziałem.
Mam tylko jedną prośbę: Opowiedz mi o swoim śnie jutro! Dobrze?

- Zgodziłem się. Dziadek poznał moje marzenia, a następnego ranka przyszedł do mnie, a ja opowiedziałem mu, co mi się przyśniło:

Obudziłem się w zupełnie innym świecie. Tam nie trzeba było budować domów, bo można było mieszkać wszędzie: na łące, w lesie, w górach, nad morzem, wszędzie, gdzie się tylko chciało. 
W tym świecie nie było granic, strażników, policjantów, ani żołnierzy, bo nie byli potrzebni. Nie było też złodziei, bandytów, bo nie było zła. Był za to uśmiech, przyjaźń, miłość.

Nie trzeba było pracować. Można było cały dzień biegać, spacerować, bawić się, albo odpoczywać.

Nie trzeba było chodzić do szkoły, bo wszystko działo się tak naturalnie, że nie trzeba było się tego uczyć.

Zwierzęta były moimi przyjaciółmi, nawet te najdziksze drapieżniki, a ja się ich nie bałem. Nikt ich nie zabijał, więc i one nikogo się nie bały.

I wszyscy ludzie byli dla siebie przyjaciółmi i nie było wojen i kłótni. 

Spotkałem w tamtym świecie kilku ludzi, spotkałem starca, chłopaka i dziewczynę, i wielu innych, a oni nic nie mówili, nic nie musieli mówić, bo rozumieliśmy się bez słów.

Nikt nikomu nie musiał mówić jak żyć, bo życie, po prostu, płynęło jak rzeka.

Jadłem to, co rosło na drzewach, krzewach, na łące i w ziemi. Jedzenia było pod dostatkiem, dla mnie i dla innych, również dla zwierząt.

Czułem się szczęśliwy, niczego mi nie brakło, niczego nie musiałem szukać, pieniądze nie były potrzebne. Nikt mną nie rządził, a świat do nikogo nie należał, mogłem iść i biec, gdzie chciałem.

Tu nie było chorób, bo tu nikt nie myślał o chorobach. Ludzie tu żyli długo, bo tu nie było strachu, a więc i cierpienia. Nie było też zegara, więc tu nikt nie mówił o tym co było, ani nie myślał o tym, co będzie.

Tutaj jedyne łzy płynęły mi z oczu, gdy oglądałem wschody słońca,  patrzyłem na pełne kwiatów łąki, na ścigające się z wiatrem konie, gdy siedziałem nad rzeką, a ona po prostu płynęła. 

Płakałem, gdy słuchałem śpiewu ptaków, gdy wpatrywałem się w błękitne niebo, lub w gwiazdy, gdy obserwowałem latające krzykliwe żurawie, gdy bawiły się zwierzęta, gdy czułem szczęście ludzi.

Cieszyłem się sobą i wszystkim, a wszystko inne też się cieszyło. Ani ja, ani nikt inny nie chciał tego świata zmieniać, urządzać po swojemu, bo on był doskonały. Doskonałe były wiosny i zimy, doskonałe było pogodne niebo i burze. Doskonała była istota, która siedziała obok mnie i razem patrzyliśmy na świat z wielkiej góry.

Radowaliśmy się tym, że mogliśmy razem się cieszyć i płakać.

Dziadku, a najpiękniejsze w tym śnie było to, że w ogóle się nie bałem.


Taki był mój sen. Zaufałem dziadkowi - uwierzyłem w taki świat.

I dzisiaj, gdy się tylko obudziłem, przypomniał mi się dziadek i przypomniała mi się jego przepowiednia. A teraz, moja droga, gdy patrzę na świat przed naszymi oczami, to myślę sobie: tak, jestem wielkim czarodziejem!

I powiem ci jeszcze jedno: nie wstydzę się swoich łez, tak jak się ich nie wstydziłem, gdy miałem dziesięć lat i nie wstydził się swoich mój dziadek, gdy mu opowiadałem o moim śnie.

Nie wstydzę się łez i teraz, gdy zaglądam ci w oczy i mówię: nieważne czy  jestem wielkim czarodziejem, czy nie, liczy się tylko to, co najpiękniejsze: świat bez strachu  to nie sen, on naprawdę istnieje. On istnieje i w tobie, i we mnie.


Piotr Kiewra 

czwartek, 11 czerwca 2015

Karuzela życia* Samotność wędrowca*

*Pierwszy raz mam ten problem: nie wiem, jakim tytułem mam opatrzyć poniższe opowiadanie. Jeśli będziesz tak uprzejmy, by po przeczytaniu pomóc mi wybrać tytuł spośród dwóch tu zaproponowanych, napisz o swoim wyborze w komentarzu. Będę wdzięczny.

Pewnego dnia do mojego miasteczka przyjechała karuzela. Była wielka i kręciła się bardzo szybko. Niestety rodzice uznali, że jestem zbyt mały, bym mógł samodzielnie na niej się pokręcić i musiałem poczekać aż będę większy.

Od tej pory marzyłem, by szybko urosnąć i by znowu przyjechała karuzela.

Wiele lat później karuzela stała się moim przekleństwem. Siedziałem na krzesełku, ona się kręciła, a ja się bałem z niej wyskoczyć.

Chciałem uciec jak najdalej, od cierpienia, zakurzonych marzeń, wszystkiego co przesiąknięte polityką i pieniędzmi, ludzi opowiadających o swojej nieszczęśliwej codzienności, nawet od trawnika domagającego się ciągłej opieki, ale nie mogłem, bo karuzela się ciągle kręciła. Bolało coraz bardziej, bo od dziesięcioleci, dzień za dniem, ten sam kierunek, te same twarze przed i za mną … Rzygać się chciało, ale nie mogłem się odwiązać od krzesełka na którym kiedyś zasiadłem. Obserwowałem innych i ich strach. Też bali się zejść, ale czy oni znali mój strach?

Bałem się czekania. Nie przerażało mnie jednak to, co na końcu, lecz samo czekanie, marnowanie czasu. Nie chciałem marnować już czasu na budowanie, czy opiekę nad tym, co wcześniej zbudowałem, chociaż nie wiedziałem na co chcę przeznaczyć zaoszczędzony czas.

Chciałem uciec i mimo, że lęk podpowiadał, że się nie da, że to niebezpieczne i że od prawdy nie da się uciec, byłem zdesperowany. Naturę lęku już wcześniej poznałem, wiedziałem, że kłamie i zwodzi, więc postanowiłem spróbować.

I może bym uciekł, kto wie, może na lata, może na zawsze, może bym się gdzieś zagubił ...  gdybym nie odkrył … wędrowania.

Jak to się stało, co się wydarzyło?

Otóż spotkałem wędrowca. Starego człowieka, takiego współczesnego, światowego wędrowca, nie koniecznie z kijem w ręku i z workiem na plecach, raczej z plecakiem i walizką, nie tylko przemierzającego  wielkie przestrzenie pieszo, lecz więcej samochodem, autobusem, statkiem, samolotem. Nie takiego co tylko chodzi od wsi do wsi, od miasta do miasta, po polnych i leśnych ostępach, ale takiego, który poznał wszelkie możliwe górskie i morskie drogi, pustynie, kontynenty, kraje, regiony i zasmakował setek kultur, tysięcy miejsc, milionów ludzi.

On był świadomy, czyli nie tylko widział i zapamiętał, ale przede wszystkim poczuł. Prawdziwie żył i przede wszystkim BYŁ.

Jego historia to wiele przemian: z człowieka uciekającego stał się poszukującym, a w końcu tym, który znalazł i mimo, że znalazł, wędrował dalej i niósł przesłanie – sam stał się przesłaniem.

Co takiego znalazł? Czy znalazł to, czego ja szukałem? Dlaczego go spotkałem? Czego się od niego nauczyłem?

Ale … no dobrze,  po kolei.

Zrobiłem próbę. Może za mało było we mnie odwagi, by znaleźć się na jakiejś bezludnej wyspie, jak Robinson Crusoe, więc wyjechałem w daleką podróż, na wycieczkę z przewodnikiem. Na początku niewiele go słuchałem, bo nie interesowała mnie historia i zabytki, kultura, religia, zwyczaje ludzi, ale gdy gdzieś między jego słowami usłyszałem zupełnie inne treści, usłyszałem coś czego nikt z innych uczestników nie słyszał, stałem się uważny.

Mianowicie spośród tysięcy słów na różne tematy, które wypowiadał dla ludzi, wyłowiłem coś, co mnie pociągnęło: powiedział coś o karuzeli. Natychmiast poczułem łączność z tym człowiekiem. Chyba poczuł, że tak się stało, bo pewnego wieczora zasiedliśmy w pokoju hotelowym i opowiedział mi swoją historię, tak sam z siebie. Tak jak mistrz znajduje ucznia, tak on znalazł słuchacza, który poszukiwał tego, co on akurat miał do rozdania. Oto co mi opowiedział:

- Najpierw uciekałem od odpowiedzialności, od ludzi, a właściwie od społeczeństwa: od nadmiaru nauki, od szkoły, etatu, stałego miejsca na ziemi, od przywiązanej do mnie, a ja do niej, osoby. Uciekałem od zegarka i budzika, od wiadomości o ciągle zmieniającym się prawie, o nieszczęściach tego świata. I pierwsze co odkryłem, to to, że więcej zyskiwałem doświadczając, niż słuchając wiadomości.

… no dobrze, powiem prawdę, impulsem do mojego wędrowania, a tak naprawdę do ucieczki była miłość. Chciałem uciec od nieszczęśliwych miłości. Najpierw długo kochałem kogoś i próbowałem dostać, czy nawet kupić wzajemność. Dałem wszystko co mogłem dać: miłość, swój czas, dom, pracę, opiekę, może niewiele pięknych słów, może niewiele zapewnień o miłości, ale myślałem, że czyny więcej znaczą niż słowa … I nie dostałem nic. Tylko obojętność, chłód i pretensje.

Gdy spotkałem inną kobietę, znowu dałem jej to co miałem: moją miłość, siebie, swój czas, zainteresowanie, opiekę, no i wiele pięknych słów, wyznań, zapewnień. Lecz im więcej dawałem, tym mniej czułem w niej zaangażowania. Pewnego dnia zrozumiałem, iż im bardziej ją kocham, tym bardziej od mojej miłości ucieka, a może nawet, tym bardziej mnie nienawidzi. Poczułem się winny, unieszczęśliwiony, porzucony, zlekceważony i cholernie samotny.

Postanowiłem uciec od tego bólu i cierpienia. Zamarzyłem o zapomnieniu się gdzieś na pustkowiu, na odludziu.

Zamarzyłem o morzach, dżunglach, pustyniach, o górach, o dystansie do cywilizacji, do celów takich jak rodzina, dom, wnuki i materialne błahostki. Postanowiłem uciec od nieustannego czekania i kręcenia się w kółko.

Zanim ruszyłem, wszyscy wokół i wszystko we mnie, straszyło mnie wizją samotnego, oderwanego od korzeni nieszczęśliwego człowieka. Pytano: gdzie moja misja czynienia dobra dla innych, gdzie mój patriotyzm, gdzie moje poczucie obowiązku wobec społeczeństwa, grupy religijnej? Nie przejmowałem się, bo od tego właśnie chciałem uciec. Gdy tylko znalazłem się poza granicami swego miasteczka, wszędzie, we wsiach, miastach, nawet w najmniejszych wspólnotach, widziałem ludzi przywiązanych do wschodów słońca ciągle zza tego samego wzgórza, zaś zachodów za tym samym dachem sąsiada, patrzyłem na tych przykutych grubymi łańcuchami do stanowisk, przywiązanych sznurkami, albo tylko delikatnymi nićmi do innych ludzi. Przechodziłem obok głęboko przekonanych, że ten kierat, w który się zaprzęgli, da im wyzwolenie, że cierpiąc zasłużą kiedyś tam, na coś więcej niż jest teraz. Spotykałem wierzących w lepszą przyszłość, ale żaden z tych wierzących nie chodził w kieracie z radością w oczach, a tym bardziej w sercu. U wszystkich wyczuwałem, nawet u tych na szczycie, samotność i strach.

Szedłem więc dalej, coraz dalej, nie bez walki, nie bez strachu, bo na każdym kroku kotłowały się w mojej głowie myśli i słowa, cały czas wrzała wielka kłótnia.

I wtedy spotkałem żebraka. Gdy mnie zobaczył coś w nim pękło, jakby coś zrozumiał. Odbyliśmy długą rozmowę. On też uciekł od społeczeństwa, nie chciał być trybikiem w maszynie. Gdy zobaczył mnie zrozumiał, że uciekł od jednej maszyny, ale zaprzągł się do innej, w innym miejscu. Bał się jutra, bo miał jakieś skryte marzenie i chyba dlatego bał się przestać prosić. Uznałem, że on też nie jest wolny i zostawiłem go.

Nie chciałem już spełniać niczyich oczekiwań, nikogo do siebie przywiązywać, nikomu zabierać wolności swoim pragnieniem odzyskania inwestycji. Postanowiłem znaleźć w sobie bezinteresowność, radość dawania bez oczekiwania na to, iż coś dostanę.

Postanowiłem nic nie mieć, uwolnić się od posiadania, od wszelkich łańcuchów, postanowiłem przestać żebrać. I to był chyba największy paradoks, bo spostrzegłem, że to co uważamy za normalne życie, jest tak naprawdę jedną wielką żebraniną wśród tłumu innych żebraków. Uświadomiłem sobie, że cywilizacja stworzyła żebractwo na wielką, masową skalę. W cywilizacji prawie wszyscy żebrzą: począwszy od prezydentów i premierów, polityków, na prawdziwych żebrakach kończąc. Tacy znaleźli się na obrzeżach głównego nurtu i nie potrafili się dopasować do żebractwa w pięknych uniformach i maskach na twarzy, kryjących ich żebracze miny, więc postanowili nic nie ukrywać i być żebrakami oficjalnie.

Gdy to zrozumiałem, poczułem wdzięczność, bo dzięki nieszczęśliwej miłości, dzięki odrzuceniu poczułem wolność i poznałem słodki smak samotności. Teraz mogłem podarować miłość, siebie, swoją pracę, współczucie, zaangażowanie, czy coś materialnego i jednocześnie poczuć radość, że udawałem się w dalszą wędrówkę, bo dzięki temu nie zabierałem nikomu i sobie wolności. Nie czekałem na żadne słowo, na podziękowanie, na gest, na pieniądze, na bliskość, po prostu odchodziłem i to mi sprawiało radość.

Ot, po prostu, wyjeżdżałem. Nie wybierałem żadnego kierunku, żadnego celu, żadnego konkretnego miejsca. Jechałem do momentu, aż się skończyły pieniądze. Pracowałem i zarabiałem na następny kawałek drogi. I tak to szło.

Nigdzie nie zagrzałem miejsca, nigdzie nie zostawiałem kogoś, za kim bym tęsknił i mam taką nadzieję, że tym bardziej nie zostawiałem kogoś, kto by tęsknił za mną. Nikomu niczego nie obiecywałem, nikogo do siebie nie przywiązywałem. Nikomu nie dawałem tyle, by się czuł zobowiązywany, ani nie brałem, by czuć zobowiązanie. Powiedziałem sobie: - Jak ucieczka, to ucieczka.

A właściwie to nie wiem, czy uciekałem, czy goniłem. Miałem nadzieję, że ani jedno, ani drugie. Po prostu pewnego dnia wyruszyłem i wędrowałem.

Odkryłem wolność. Zacząłem od samotności w tłumie, od samotności wśród bliskich mi osób, a teraz poczułem prawdziwą samotność – samotność, z której wynikają same dobre rzeczy, a przede wszystkim wolność. Okazała się tak znacząca, tak wartościowa, iż przestała doskwierać, mało tego, stała się czymś pięknym, wręcz błogim.

Gdy zacząłem się nią cieszyć dostrzegałem ją wszędzie. Gdy usiadłem przy przydrożnym drzewie i przytuliłem się do niego, poczułem jego samotność, ale i jego wolność, jego radość bycia wolnym i radość bycia samotnym.
Gdy usiadłem na kamieniu, nie poczułem jego chłodu – wręcz przeciwnie, poczułem ciepło, radość dzielenia się swoją wolnością, swoją miłością.

Gdy słuchałem ptaków, słów ich pieśni, radosnych melodii, to słyszałem tam znowu pieśń o samotności, ale radosną pieśń. Patrzyłem na falujące trawy, jak rozmawiają z wiatrem. O czym rozmawiały? Tak, samotne źdźbła traw, samotne, mimo, że w tłumie, rozmawiały z samotnym wiatrem o wolności. Patrzyłem na fale mórz i oceanów, tak samo, patrzyłem na ziarnka piasku na pustyni, a gdy stąpałem po nich, chrzęściły tą samą treścią, tym samym uczuciem, co cała świadoma reszta: o samotności, o wolności wynikającej z bycia samotnym.

Tak poznałem bezinteresowność. Najtrudniej ją było odkryć wśród ludzi. Dlaczego? Bo ludzie samotni płakali i się żalili, i w ten sposób żebrali, ale i tracili wolność, tym samym tracili jedyną rzecz, którą można się cieszyć. Nie mogli i nie mogą tego zrozumieć. Wszystkie ich nieudane, zwykłe, ludzkie, fałszywe miłości, próbują im to pokazać, a oni i tak nie chcą zrozumieć. Nie chcą, bo wydaje się im, że więcej zyskują jako niewolnicy, jako nieszczęśliwi niewolnicy. Przywiązali się do współczucia i już nigdy go nie porzucą, bo nauczyli się czerpać korzyści z cierpienia.

Ja od zbioru takich niewolników uciekłem. Tym jest właśnie społeczeństwo: zbiorem nieszczęśliwych niewolników. Jedyne czego im brakuje, to wolności, bo bez niej nie zaznają szczęścia, nie zaznają miłości. Boją się wolności, boją się miłości, bo boją się samotności. A póki się boją, nic nie jest możliwe, żadna zmiana, żadne szczęście. Żadna z tych chwil, które przeżywają nie może im dać radości - póki się boją.

Wszyscy mówią: nie lękaj się, ale sami się boją. Wszystkie pisma, mądre księgi, wszyscy bogowie, głosy naszych dusz, wszystkie drzewa, trawy, wiatr, morskie fale, ptaki, wołają: nie lękaj się, a człowiek się boi. Im bardziej chce się nie bać, tym bardziej się boi.

Gdy to odkryłem, gdy pogodziłem się ze swoją samotnością, a wręcz gdy dzięki niej poczułem się wolny, przestałem uciekać. Przestałem gonić. Moja ucieczka zamieniła się w wędrówkę. I tak to już zostało - wieczne wędrowanie.

Wędrowałem wśród pól, gór i lasów. Wędrowałem w słońcu i deszczu, w upale i zimnie. Wędrowałem wśród ludzi i wśród pustkowi, po piaskach, po śniegu i lodzie, po bezkresnych równinach, ale też wspinałem się na najwyższe góry świata. Wspinałem się, niekoniecznie przy użyciu rąk i nóg, liny i czekana, wspinałem się w wyobraźni, siedząc całymi dniami i patrząc na te niebosiężne szczyty. Na kilku byłem, na resztę już nie musiałem się wspinać, wystarczyło mi bycie u podnóża, a mimo to czułem się ich zdobywcą. To było moje kolejne odkrycie – mogę doświadczać radości zdobywania, bycia na szczycie, bez … bycia na szczycie.  Wystarczył mi jeden zdobyty, parę zdobytych, by posmakować, a później czułem już ten smak nie wchodząc do góry. Zarówno cel jak i sama podróż do tego celu przestały być warunkiem odczuwania szczęścia, radości, cieszenia się byciem.

Patrzyłem na te niebosiężne szczyty i byłem na nich, a siedziałem tu w dolinie. Nauczyłem się mieć … nie posiadając. Znalazłem źródło tego odczucia. Nie musiałem już szukać, zdobywać, posiadać, bo wszystko już było wcześniej znalezione, zdobyte, było moje.

Przestałem też o swoich zdobyczach opowiadać i nauczać o tym, bo ci, do których to mówiłem nie byli na to gotowi. Rzadko spotykałem kogoś komu mogłem opowiedzieć, komu mogłem przekazać to, co ja otrzymałem od drzew, kamieni, innych samotnych ludzi. Rzadko spotykałem, ale spotykałem.
Spotykałem też wędrowców, do których nie wypowiedziałem żadnego słowa i oni żadnego do mnie, mimo, że wędrowaliśmy razem całe dnie, miesiące, a nawet lata.

Tak, spotkałem kiedyś wędrującą samotnie – jak ja – kobietę. Wędrowaliśmy razem z cztery, czy pięć lat. Wiele się od niej nauczyłem, chociaż nie wymieniliśmy między sobą jednego słowa. Do dzisiaj nie wiem nawet jakiego używała języka, jak miała na imię, skąd przyszła i dokąd później poszła. Po prostu, któregoś dnia, gdzieś na dzikim pustkowiu ją spotkałem. Przeszliśmy później razem wiele niebezpieczeństw, lecz bez żadnego lęku, cienia strachu, wśród dzikich ludzi i zwierząt. Zatrzymaliśmy się na dłużej w jednym pięknym miejscu, w górskiej dolinie, ciepłej, pełnej owoców dolinie i tam żyliśmy razem, ja po jednej stronie doliny, ona po drugiej. Urodziła dziecko, nasze dziecko, ja kochałem to dziecko, kochałem ją, a ona mnie. Nigdy jej tego nie powiedziałem i ona nie powiedziała, ale ja to czułem i ona to czuła.

Gdy dziecko nauczyło się już dobrze chodzić i biegać, pewnego dnia, dała mi całusa na pożegnanie, wzięła chłopczyka za rękę i poszła. Raz się tylko obejrzeliśmy za siebie – w tym samym momencie, ja i ona, i tak się rozstaliśmy. Bez słowa na przywitanie, bez słowa na pożegnanie, bez słowa pośrodku. Wiele się od niej nauczyłem, wiele zrozumiałem, bo była moim lustrzanym odbiciem. Gdy na nią patrzyłem, widziałem siebie. Gdy byliśmy blisko, czy daleko, wszystko jedno, czuliśmy jedność. Nauczyła mnie nie tęsknić i nie przywiązywać się, nauczyła mnie samotności i tego samego nauczyła się chyba ode mnie. Spełniliśmy swoją misję, zostałem ojcem, ona matką, ale nie zostaliśmy rodziną. Spotkaliśmy się i mimo, że miłość w nas pozostała, jednak każde z nas poszło swoją drogą. To był szczyt naszego rozwoju, poznania - zrozumienia siebie, poprzez relację z innym człowiekiem. Ale z tego szczytu dostrzegliśmy, że istnieją następne, jeszcze wyższe, ale na które trzeba się wspinać samemu.

To doświadczenie było potrzebne. Mimo, że byliśmy ludźmi i pozostaliśmy nimi nadal, to nie uwiązaliśmy się, pozostaliśmy wolni, pełni miłości, mimo, że daleko od siebie. Mogliśmy piąć się wyżej, poznawać głębiej, bo doświadczyliśmy miłości. Teraz mogliśmy wędrować by odkryć jeszcze głębszą, miliony raz większą i głębszą - do całości. 

Może tak miało być, może wcześniejsze cierpienie przygotowało mnie na pobudkę wcześniej, zanim zacząłbym trwonić czas na poszukiwaniach czegoś co już miałem. Może nie trzymałem tego w rękach, może nie zaciskały się na tym moje palce, ale gdzieś to miałem, byłem posiadaczem czegoś, o czym nie zdawałem sobie sprawy. I to moje wędrowanie przez świat pomogło mi w zrozumieniu, w uświadomieniu sobie tego, co miałem i gdzie to było ukryte.

Zrozumiałem, że nie tylko wędruję przez świat, lecz i w swoim wnętrzu. Poznaję to co na zewnątrz, a im bardziej to poznaję, tym lepiej rozumiem siebie. Ale jeszcze silniej i szybciej to się odbywało w drugą stronę: im lepiej poznawałem siebie, tym lepiej rozumiałem świat, tym lepiej rozumiałem innych ludzi.

Czułem jak powoli zapala się we mnie jakieś światło. Stawało się z każdym krokiem jaśniejsze i szło ze mną, gdziekolwiek się ruszyłem. To nie ono oświetlało moją drogę, to ja zacząłem oświetlać ścieżki. I to wtedy, ktoś po raz pierwszy nazwał mnie mistrzem.

Nie lubiłem tego słowa, bo źle mi się kojarzyło. Kiedyś lubiłem nauczać, ale postanowiłem z tym skończyć. Moje życie i moja wędrówka stały się katedrą. Nie musiałem niczego mówić, a ci, którzy byli gotowi na zmiany, na naukę, brali ją ode mnie sami. Zgłaszali się, chcieli ze mną wędrować i obserwować, i uczyć się. Jednak już nie byłem nauczycielem, więc nie byli w stanie niczego się ode mnie nauczyć, wręcz przeciwnie, przy mnie zapominali wszystkiego, czego się wcześniej nauczyli. I o to im chyba chodziło: o zapomnienie, bo pojawiało się  ich coraz więcej. Wystarczyło, że byliśmy razem i tak się działo. Więc przychodzili, razem wędrowaliśmy jakiś czas: dzień, dwa, tydzień, rzadko dłużej i odchodzili. Poznali radość wędrowania. To było proste. Reszta – pozostałe odkrycia – przychodziły już później same. Bywało, że wracali, znowu pobyli dzień dwa, nieraz tylko chwilę, godzinkę i już szczęśliwi znikali.

Nawet nikt z nich nigdy nie zapytał, czy to wędrowanie się kiedyś skończy, czy jest jakiś kres, ale chyba zrozumieli bez słów, gdy patrzyli w niebo i chmury, gdy patrzyli w słońce, gdy patrzyli na lecące żurawie, gdy patrzyli na stawiane przez ludzi kroki. To wszystko było wieczne. Chyba to rozumieli.

Tak, gdy w głowie nie ma śmieci, nie ma durnych pytań, nie ma żadnych pytań, łatwo o zrozumienie.  

Tak się działo, ale tylko na Wschodzie. Gdy wędrowałem na Zachodzie, było zupełnie inaczej. Tutaj nikt o nic nie pytał, tutaj raczej wszyscy chcieli mówić, odpowiadać, nauczać, nawet ci, którzy nie mieli czego nauczać, bo sami byli nieszczęśliwi. I próbowali, ale uczyli tylko swojego nieszczęścia. Stroili piękne miny, używali wielu słów, bardzo pięknych, lecz pustych, bez treści, bez stojącego za nimi doświadczenia.

W tym to świecie Zachodu, świecie z którego wyszedłem, a teraz wróciłem, ktoś zaangażował mnie jako przewodnika wycieczek i zacząłem opowiadać. I co się okazało? Zaczęli do mnie lgnąć ci, którzy chcieli gdzieś uciec.

Jechali na wycieczki ludzie, których cierpienie rzucało już po różnych miejscach, które kazało im poszukiwać rozwiązań, bo żadna materia, żaden sukces, żadne zaspokojone pragnienie, żadna zwykła, nawet odwzajemniona miłość, nie dawały im spokoju, ciszy, szczęścia. Jechały więc na te wycieczki tłumy samotnych ludzi. A ja im opowiadałem o krajach, o ludziach, o historii, o zabytkach, o religiach, o różnych rzeczach, a ci gotowi spośród tych tłumów, między słowami, między potokami słów coś odnajdywali.

Dla tych wybranych opowiadałem swoją historię. Później już zostawali z nią sam na sam i reszta działa się sama.

To co ode mnie do nich płynęło to inspiracja, takie inne spojrzenie na księżyc. Do tej pory na niego patrzyli i widzieli w nim księżyc, teraz widzieli w nim podpowiedź, wskazówkę, palec wskazujący nich samych jako cel wędrówki.

Kto ruszył w taką podróż, ten ruszył. To już nie moja sprawa, ale radość we mnie pozostawała, bo widziałem, że odchodzili z mniejszym smutkiem, niż przychodzili. Wiem, że później doznawali wielkiego zamieszania, bo tak zawsze jest, takie zamieszanie, taki zgiełk, hałas, tłum kłębiących się myśli i strach pojawia się. To całkiem normalne i naturalne. Ale gdy będą wytrwałymi wędrowcami, poradzą sobie. Wiem to, bo sam takiego zamieszania dostąpiłem.

Mówię dostąpiłem, bo dzisiaj widzę w tym coś wielkiego, coś co było naprawdę znaczące, coś co tylko czasem przydarza się starym ludziom: uwolnieniem się od największych łańcuchów, od największych sił jakie kierują człowiekiem. A żądzą nami namiętności, seksualność i przede wszystkim ego, drugie ja, to fałszywe ja, źródło problemów, coś co nie pozwala normalnie żyć, coś co każe trwonić czas wprzęgając nas do różnych wyścigów o coś tam, a gdy je w końcu przegramy, bo zawsze w ostatnim z nich przegrywamy, to ono odwrotnie: każe uciekać, jakby to było rozwiązanie.

Dlatego ten początek był bardzo trudny. Same porażki, załamania, łzy wylewane na koszulę i bose stopy, na leśne ścieżki, łzy osuszane uporczywym wiatrem. Ból i cierpienie.
Szybko uciekałem, a mimo to, ból był coraz większy, bolał każdy krok, każdy mięsień, ból nie dawał spać. No i to zamieszanie: podpowiedzi, smutki, rozpacz, aż po chęć unicestwienia się. Były takie chwile, gdy każdy krok w górach był krokiem na krawędzi życia i śmierci, gdy dwie osoby wewnątrz mnie walczyły: jedna o śmierć, druga o życie. Tak samo gdzieś na morzach i oceanach. Tam też stałem na krawędzi, na rufie, za płotkiem i wystarczyło się puścić w otchłań oceanu, ciemną i głęboką, niezmierzoną głębię, pustkę, gdzie bym zniknął bez śladu, zabierając wszystkie swoje tęsknoty, żale, niespełnienia.

Któregoś razu stałem tak na rufie za barierką, a gdzieś między głową, a sercem odbywała się walka. W górach zwyciężyło serce, bo w głowie było więcej … za dużo strachu, tutaj, na środku oceanu, bliżej wygranej była głowa. Ale w pewnym momencie, gdy decyzja już była podjęta, tylko ciało - palce nie chciały się rozluźnić - na płotku, tuż obok mojej zaciśniętej dłoni, usiadł ptak. Nie wiem, co to za gatunek, skąd się tu pojawił, ale spoglądał na mnie zdziwiony. Tak jakby się zastanawiał, dlaczego jestem taki głupi. On tu przyleciał tysiące kilometrów i znalazł ratunek na tym płocie, a ja przepłynąłem te same tysiące kilometrów, by się zatracić. On tego nie mógł zrozumieć … i tak naprawdę, ta jego zdziwiona mina, mnie przekonała.

Został pierwszym moim przyjacielem w czasie mojej wędrówki. Opowiedziałem mu wszystko. Mocno się tłumaczyłem przed nim ze swoich zamiarów przez całą noc, aż do pierwszych promieni słońca. Ale jego mina była wciąż zdziwiona. Nawet kilka dni później mały pasażer na gapę, ciągle siedział na płocie i nawet wyjadając mi okruszki z ręki, wydawał się być ciągle zdziwionym. Dopiero, gdy zacząłem się śmiać sam z siebie, jego zdziwienie minęło. Może zrozumiał, że zmieniłem zdanie, i moje złe zamiary wobec siebie bezpowrotnie pierzchły, bo wydawał się już bardziej zrelaksowany i nawet zadowolony ze mnie. Wtedy zaczął podśpiewywać, a i ja poszedłem w jego ślady. Gdy się rozstawaliśmy, obiecałem, że już do oceanu nie wskoczę.

Jednak później moja samotność dokuczała mi bardzo. Zastanawiałem się nad sensem życia, sensem bycia samotnym, uznałem to za egoizm, skrajny egoizm, ale znów natura pokazała mi, że się mylę.

Któregoś razu wędrując przydarzyła mi się jakaś kontuzja. Bolała mnie noga. Postanowiłem kilka dni odpocząć. Okolica była piękna, więc rozgościłem się pod wielkim drzewem. Była wiosna. Drzewo wypuszczało liście i pąki kwiatów. Pewnego dnia zakwitło. To był oszałamiający widok. Magia. Intensywna barwa kwiatów obecnych na każdej, nawet najmniejszej gałązce i jeszcze bardziej intensywna, wręcz cudowna woń, zniewoliły moje zmysły.

Patrzyłem na to drzewo i zastanawiałem się nad sensem życia, nie tylko nad swoim życiem, lecz szerzej, również nad sensem istnienia tego drzewa. Ono istnieje już od setek lat. Każdego roku, wiosną cieszy się swoim istnieniem w sposób szczególny, zakwita miłością. Tak, na pewno jest to miłość, głębokie, typowe dla tego drzewa, pełne znaczenia, wyznanie miłości. Wyznanie wobec świata, wobec całości. I może nikt poza mną,  przez te setki lat, nie docenił go za kwiaty, nie docenił jego miłości, to ono ciągle ją wyznaje i nie czeka na wzajemność. Owszem jest samotne, bo w pobliżu nie rośnie żadna jego partnerka, przyjaciółka, czy żona, lecz mimo to, ono jest szczęśliwe. Nie próbuje wyswobodzić się z przywiązania do ziemi, nie próbuje podciąć sobie korzeni, stoi wytrwale. Za niczym nie goni, od niczego nie ucieka. Nie próbuje zmieniać siebie, szukać szczęścia, szukać miłości, zabiegać o czyjekolwiek i jakiekolwiek względy, nie wyznacza warunków swemu szczęściu, mało tego, tak naprawdę poza trwaniem i byciem naturalnym, cichym, wytrwałym drzewem, nie robi nic.  Na pewno jest szczęśliwe, bo nieszczęśliwe, by tak nie zakwitło, nie dzieliło by się tym pięknem tak intensywnie i bezinteresownie. Pomyślałem sobie, że skoro można być samotnym przez kilkaset lat i być szczęśliwym, to czemu ja siebie uważam za egoistę z tego powodu, że jestem sam? Przecież świat składa się z samych takich egoistów. Tak naprawdę byłem w związkach i właśnie wtedy byłem egoistą, a gdy związki się skończyły przestałem. Na dodatek, w związkach byłem bardziej samotny niż teraz, i tak jest u wszystkich ludzi. No i  w końcu zrozumiałem, że samotność jest naturą wszystkich istnień. Na tym właśnie polega życie: na doświadczaniu samotności i na odkrywaniu miłości. Najpierw do siebie. Kto siebie pokocha, przestaje być samotny. Nikt, kto nie czuje się samotny, nie będzie kochał, bo nie wypełni się tym, czym później się będzie mógł dzielić. Nie pokocha, zanim trochę nie pocierpi i nie zrozumie czemu samotność służy. Samotność to strach i dopiero, gdy on znika pojawia się miłość. Taka nie podszyta strachem miłość jest bezinteresowna, nie zabiera wolności i nie rozdaje cierpienia .

To już rozumiałem, lecz tylko teoretycznie, bo jednak jeszcze cierpiałem. Prawdziwe zrozumienie i prawdziwe doświadczenie miłości nastąpiło później, ale zanim to nastąpiło, musiałem przejść drogę przez mękę.

Wyjaśniłem to sobie, ale zamieszanie nie minęło tak od razu. Właściwie to przychodziły do mnie, jak fale na morzu, różne takie przypływy i odpływy, pojawiały się góry i doliny, smutki i radości, zamieszanie i cisza. I znowu gdy wspomniałem drzewo, wiosnę i kolejne pory roku, gdy się kilku kolejnym wiosnom przyglądałem, to uświadomiłem sobie, że takie jest właśnie życie. Jest jak pory roku, że wszystko ma swój czas i swoje miejsce, że również zamieszanie jest jak najbardziej wpasowane w ten porządek, a właściwie to porządek wynika z zamieszania.

Pogodziłem się z tym, i tak jakoś się wszystko toczyło i w porządku, i w zamieszaniu, aż któregoś razu, tak ni stąd, ni zowąd, przyszło WIELKIE ZAMIESZANIE. Było jak trzęsienie ziemi, jak wielka wszystko niszcząca burza, jak wojna. Ciało się rozchorowało, po prostu nic mu się nie chciało, stało się ciężkie i leniwe, jakby zatrute i tak samo głowa. Wypełniła się jakimiś truciznami, które sączyły swój jad. Wszystko się w niej kotłowało, myśli, całe miliardy myśli przebiegały jak szybkobieżne pociągi, samoloty, lawiny błota i śniegu, stada rozpędzonych, dzikich słoni, jak rozwścieczone wilki. To wszystko razem sprawiło, że znowu stanąłem nad krawędzią, a między sercem i głową trwała walka na ostateczne argumenty. Wszystko było w tym momencie czarno-białe, złe i dobre, nic co pośrednie, szare,  lub tym bardziej kolorowe. Trwało to długo, chyba ze czterdzieści dni. Nie wiem, jak to przeżyłem, bo prawie niczego z tego czasu nie pamiętam (może – jak Tarzanem – opiekowały się mną małpy, hi hi). I pewnego dnia cała ta wojna się zakończyła, ucichła jak wiatr po burzy, a nad tym wszystkim rozświetliła się tęcza, tak jakby kolory chciały nadrobić swoją, przez tak długi czas, nieobecność.

Zamieszanie bezpowrotnie minęło. Energie tkwiące we mnie, teraz przemieniały się jedna w drugą. Zrozumiałem jak się nimi posługiwać. Namiętność i pożądanie nauczyłem się przemieniać w kreatywność, w wytrzymałość ciała, przyoblekać w dowolne formy i treści.

Nie, nie, jeszcze raz wydarzyło się coś co było chyba już ostatnim nawrotem tego zamieszania, gdzieś trwającej we mnie walki.

Otóż kiedyś wszedłem do kraju ogarniętego wojną. Widziałem walczących ludzi, widziałem pomordowanych, widziałem zwycięzców i pokonanych. Widziałem głodnych, smutnych, płaczących, ludzi w rozpaczy, w strachu. Widziałem też takich, którzy tak długo się bali, aż stali się zupełnie obojętni.

Spotykałem miliony ludzi. Przechodziłem obok, byłem z nimi i dla nich pracowałem. Zyskałem wielu przyjaciół, pokochałem ich i wielu mnie pokochało – wszędzie na całym świecie, ale nigdzie nie widziałem tylu głupców, tyle skrajnej głupoty, co tam, gdzie wojna. Tam, gdzie rodziła się głupota, tam wkrótce wybuchała wojna i dopóki głupcy rządzili, dopóty nikt nie był bezpieczny.

I tam w tym kraju zostałem osadzony przez głupców wśród głupców, zostałem nimi otoczony. To oni rządzili, decydowali, kto ma żyć, kto ma czekać na śmierć. To była dla mnie największa tortura: patrzeć na głupców i słuchać ich majaczeń. Nie bałem się śmierci i chyba dlatego nie zdecydowali się mnie zabić. Nic nie mówiłem i pewnie z tego powodu mieli mnie za głupca, i tylko z tej jednej rzeczy mogłem się tu śmiać. Gdy nic nie mówisz głupcy uważają cię za głupca, a gdy mówisz wiele głupot, właściwie jedna za drugą, same głupoty, stajesz się nauczycielem, mędrcem, świętym, wodzem, cesarzem, bogiem. Im więcej gadasz, tym jesteś większy. To co wylewa się z ciebie nie ma znaczenia, liczy się tylko ilość słów. To byli politycy, wszędzie są tacy sami, lecz tu mieli większą władzę, więc posuwali się dalej. Z powodu niskiego poczucia własnej wartości, zagarnęli więcej władzy, łącznie z tą nad życiem i śmiercią. Tylko ja się ich nie bałem, bo tylko ja nie miałem nic do stracenia, oni to zauważyli. Uznali, że nad tak wielkim głupcem, który nie ma nic do powiedzenia, nie mają żadnej władzy, a nawet jeśli ją mieli, to i tak nie mogli niczego zyskać, bo co można zyskać zabijając głupca? To nie dodałoby im ani wielkości, pieniędzy, ani sławy. Wg nich, byłem tam jedynym głupcem, więc nawet chronili mnie, jak jakiegoś rzadkiego okazu w zoo. Za to ja miałem jeszcze więcej powodów do śmiechu i do dumy, kolejny bowiem raz cisza wygrywała ze słowem. 

W tym fragmencie mojego życia pokochałem na początku tylko jedną rzecz: kamień na którym spałem, siedziałem i z którym byłem w bezpośredniej bliskości przez wiele miesięcy. Oddawałem mu swoje ciepło, on oddawał mi swój chłód, a chłodu wtedy potrzebowałem. W końcu od niego nauczyłem się schładzać, rozluźniać, rozpraszać emocje. Pewnego dnia, gdy pokochałem ten kamień już całym sercem, moja miłość zaczęła promieniować na inne kamienie, na otaczające mnie mury, na ofiary, na strażników, później na zwykłych głupców, a w końcu na głupców niezwykłych, czyli na oprawców i polityków: głupców i egoistów do potęgi. W końcu pokochałem i zaakceptowałem wszystko: i głupotę, i jej przeciwieństwo. Wtedy mnie wypuszczono i … wkrótce wojna się skończyła.

Czy to był zbieg okoliczności? Nie wiem, ale poczułem się odpowiedzialny za tę wojnę, za panującą tu głupotę, za ofiary, bo gdy tylko oczyściłem się z walk, z nienawiści panującej w moim umyśle, wojna w tym kraju poczęła wygasać. Gdy pokochałem oprawców i ich głupotę … a miałem ich w swojej głowie, to … wyszedłem na wolność i wojna się skończyła. Wtedy nie wiedziałem, nie wierzyłem w swoją za wszystko odpowiedzialność, ale dzisiaj znam prawdę. Dlatego oczyściłem i oczyszczam się z myśli, ze wszystkich sporów i kłótni w mojej głowie. 

 Zatem zamieszanie minęło, pojawiła się cisza.  Zauważyłem od razu, że wszystko stało się takie wyraźne, nie rozproszone, i dźwięki, i obrazy. Zniknęły wspomnienia: mój umysł oczyścił się z przeszłości, ale i z przyszłości. Zniknął czas. Zamiast myśli i słów pojawiły się uczucia. Prawie się nie odzywałem, czy to do ludzi, czy do siebie. Z mego życia na stałe zniknął też strach. Nie bałem się śmierci, samotności, nawet dzikich zwierząt. Wraz ze strachem zniknęło zło ze świata, zniknęły problemy, właściwie to ja zniknąłem. Cieszyłem się wszystkim, bo na moich ścieżkach nie znajdowałem niczego i nikogo, czego i kogo bym nie akceptował.

W miejsce strachu wkroczyła cisza, tym razem już na stałe. Czułem, że łączy mnie jakaś mocna więź ze wszystkim co istnieje. I od tej pory spotykałem na swojej drodze już samych przyjaciół.

Pieniądze? Zanim uczyniłem z siebie uciekiniera, goniłem za nimi, a one uciekały. Goniłem, bo wydawało mi się, że kupię za nie miłość. Nic z tych rzeczy. Miłość nie ma wartości, więc żaden pieniądz jej nie zrównoważy. Gdy wyruszyłem na wędrówkę i przestałem je gonić, to one zaczęły mnie gonić. Pchały się drzwiami i oknami, wypychały mi kieszenie, choć prawie ich nie potrzebowałem. Rozdawałem, co udawało mi się wygrać, czy otrzymać w formie wdzięczności za pracę, dobre słowo, uleczenie kogoś. Od razu je oddawałem, ale obdarowywałem tak, by obdarowany tego nie widział. Nigdy pieniędzy nie dawałem patrząc potrzebującemu w oczy.  Moja prawa ręka, nie widziała tego, co czyni lewa. I to mi sprawiało radość, i chyba to było tajemnicą ich cudownego sposobu rozmnażania się. To było zabawne, no i w ten sposób pieniądze stały się jednym ze źródeł mojej radości.

Wokół mogła być bieda, a pieniądze krążyły wokół mnie. Zrozumiałem, że one są tak jak ja, takimi samymi, samotnymi wędrowcami, lubią wolność, nie lubią siedzieć za długo w jednej kieszeni.  Za to je właśnie szanowałem.

Czy mogłem się bez nich obejść? Tak. Dlatego czułem się wolny.

Tej wolności uczy też matka natura. Ona jest świetną nauczycielką: potrafi nauczyć jak żyć bez ognia, bez broni, bez siania i zbierania, dachu nad głową, nikogo nie okradając, niczego nie zabijając. Leczy, żywi, naucza ufać i kochać, być w harmonii.

Tego mnie właśnie nauczyła, a gdy jej zaufałem, stałem się wolny: nie tylko od głodu i chorób, ale przede wszystkim od uzależnień. Byłem wolny od cywilizacji i społeczeństwa. Byłem istotą społeczną, bo chciałem nią być i czułem się świetnie mogąc nią być, ale nie musiałem nią być. To była istotna różnica.

Tak, codzienne obcowanie z naturą nauczyło ufności i to dzięki niej łatwiej uwolniłem swoją głowę od śmieci. Niewielu docenia takiej mocy oczyszczenia.

Ludzie się modlą do bogów tylko dlatego, że są głusi i ślepi. Nie widzą boga obecnego we wszystkim i nie widzą jego darów wokół siebie. Proszą o coś, pracują i cierpią, bo za dużo myślą, a za mało obserwują. Tracą czas na gadanie i płacz, zamiast wziąć przykład z drzew, z ptaków, czy choćby z dzikich koni.

Uciekłem od karuzeli życia, bo kręcąc się na niej - jak to na karuzeli - doświadcza się pewnej bolesnej prawdy: wszystko przed czym uciekam goni mnie, a to za czym ja gonię, ucieka. Tak, póki z niej nie wyskoczyłem nie mogłem uciec i nie mogłem niczego dogonić. To już rozumiałem zanim jeszcze wyruszyłem w świat.

Gdy stawiałem pierwsze kroki w dalekim świecie szybko się przekonałem, że nie ma znaczenia, gdzie byłem. Żadne miejsce świata nie było lepsze, ani gorsze. Ucieczka niczego nie zmieniała. Wszystkie sprawy, które miałem nadzieję zostawić, ruszyły razem ze mną. W najdalszych zakątkach świata moje wredne myśli i mój strach były takie same. Nie byłem w stanie uciec. To co we mnie, było niezależne od miejsca, czyli nadal siedziałem na karuzeli.

Owszem, na początku poczułem ulgę, wydawało mi się, że jestem wolny, że moi prześladowcy zostali, lecz wkrótce się przekonałem, że gdy zabrakło mi pieniędzy, to nieskoszonych trawników pojawiło się całe mnóstwo i wszystkie domagały się mojej opieki. Zamieniłem jednych urzędników na innych, wszędzie spotykałem podobne kobiety, wszędzie, za każdym domem, murem, ścianą, czy na otwartej przestrzeni  spacerował sobie smutek. Wszędzie.

Doszedłem do wniosku, że zabrałem ze sobą: i mój dom, i ściany, i kobiety, i smutki, nieszczęścia, wszystkie braki, wszystkie niechciane rzeczy, a przede wszystkim moją samotność. Wszystko chodziło ze mną i za mną, przede mną, krok w krok. Zrozumiałem, że wszystko jest w mojej głowie i że jeśli chcę wędrować, trzeba ją opróżnić z tych wszystkich śmieci.

Zrozumiałem to poprzez jedno zdarzenie na drodze. Gdzieś daleko, bardzo daleko stąd, w jakimś obcym kraju, jechałem samochodem, taką małą, zdezelowaną ciężarówką. Zabrało mnie jakieś małżeństwo, nawet całkiem młodzi ludzie. Wieźli ze sobą cały swój majątek, nawet psa i kota. Ciężarówka wlokła się niemiłosiernie. Była przeładowana. Cały czas się ze sobą kłócili. Atmosfera była coraz bardziej gorąca, powoli zaczęło dochodzić do rękoczynów.  W ogóle nie zwracali na mnie uwagi. W pewnym momencie mężczyzna uderzył kobietę. Ona nie mogła się bronić, bo była kierowcą. Jechaliśmy pod górkę i nasza przeładowana ciężarówka  zatrzymała się. Silnik pracował na wysokich obrotach (chyba odzwierciedlał emocje ich właścicieli) i w końcu nie wytrzymał, udusił się. Wtedy mężczyzna wpadł w jeszcze większą wściekłość, zaczął okładać kobietę jakąś szmatą i tym co miał pod ręką. Kobieta puściła kierownicę, zdjęła nogę z hamulca, a ciężarówka powoli poczęła zjeżdżać z górki do tyłu. W samochodzie zaczęła się prawdziwa bitwa, ale to ona byłą górą. Była nie tylko kierowcą, ale też głową w tej parze i była silniejsza od niego i oprócz tego bardziej zdecydowana.
To co się wydarzyło później było dla mnie bardzo ważnym odkryciem … kobieta wyrzuciła mężczyznę z ciężarówki. Po prostu chwyciła go za szmaty – za koszulę, wyciągnęła z samochodu i rzuciła nim o zabłoconą drogę, a gdy się podniósł i uderzył ją jeszcze raz, wymierzyła mu cios prosto w nos, aż się zalał krwią, ponownie go pochwyciła i cisnęła nim – jak śmieciem – do przydrożnego rowu.

Żadne z obojga nie przejmowało się zjeżdżającą w dół maszyną i odjechałem w niej już znacznie do tyłu. Nie miałem wyjścia, zaciągnąłem hamulec. Kobieta zaś dopadła do ciężarówki i zaczęła wyrzucać z niej rzeczy, chyba jego rzeczy. Robiła to z takim zapałem, że prawie żadna z tych rzeczy nie została cała. Rozbiła jakieś szafy, telewizor, naczynia, garnki, wyrzuciła z pogardą większość ubrań i po kilku chwilach takiej gorączkowej pracy, ciężarówka była już prawie pusta. Wyrzuciła też psa, lecz ten chyba też miał dość swego pana, bo wskoczył z powrotem na pakę.

Podeszła do mnie ucałowała mnie prosto w usta, usiadła za kierownicą i ruszyliśmy. Tym razem samochód dziarsko podjeżdżał już pod górkę, a gdy tylko minęliśmy szczyt, kobieta zatrzymała samochód, wyskoczyła z niego i zaczęła tańczyć. Cieszyła się jak mała dziewczynka. Śmiała się, skakała, kilka razy podeszła do mnie ucałowała mnie znowu, a w końcu zaprosiła do wspólnej zabawy. Mi też się zrobiło lekko, bo zobaczyłem jak się wyrzuca śmieci ze swego życia, jak się łatwo oczyścić z tego, co nam przeszkadza i ciągnie do tyłu, zabiera radość. Wystarczy opróżnić ładownię.

Chyba opróżniła też swoją głowę z tego mężczyzny i wszystkiego co się z nim wiązało, bo taniec radości, który później zademonstrowała był tego dowodem.
Na koniec naszej wspólnej podróży podziękowała mi kolejnym całusem. Widziałem, że jest wdzięczna losowi za to, co się stało i że byłem świadkiem jej oczyszczenia. Może poczuła też, że pomogła mi, może …

To dla mnie była świetna nauka. Powoli nauczyłem się oczyszczać ze śmieci. I tak jak tamta ciężarówka poczułem się lżejszy. Łatwiej mi było iść, szedłem szybciej, bo nie ciągnąłem za sobą i na sobie balastu. Od tej pory miałem więcej energii, więcej było w mojej wędrówce podskoków i tańca, też chciało mi się rozdawać całusy. I nauczyłem się bycia wdzięcznym.  

Im więcej wędrowałem, tym mniej było słów, myśli, tym mniej było przeszłości, tym mniej przyszłości, a tym więcej uczuć, tym więcej miłości. Teraz gdy wędruję, jest tylko miłość. Nie ma karuzeli, ale jest ciągła zabawa. - i tak to opowiadał mi samotny wędrowiec o kolejnych latach swojej wędrówki, o kolejnych odkryciach.

Po jego opowieściach zadałem sobie pytanie: - Czego się od niego nauczyłem? Odpowiedziałem sam sobie: - Więcej zapomniałem, niż się nauczyłem.

Tak, nauczyłem się sztuki zapominania. Tak, mój mistrz nauczył mnie zapominać, czyli wyrzucać śmieci, rozchmurzać niebo. Bo tak naprawdę nie mógł niczego innego nauczyć, tylko tej jednej rzeczy, wszystko inne mamy i nie musimy się uczyć.

Opowiadał dalej: - Tylko to nam jest potrzebne: oczyszczać się ze śmieci – ze strachu. Reszta przychodzi sama. Po to mamy życie, po to wędrujemy, by nauczyć się zapominać o tym wszystkim, czego nas nauczono, bo to są śmieci. Niczego nie musimy się uczyć, bo wszystko wiemy, jest w nas – świadomość, magazyn prawdy, magazyn miłości, tylko potrzeba otworzyć do niego drzwi.

Na tych drzwiach wisi kłódka, wiele kłódek, jest wiele zamków, zasuwek i wszystkie trzeba otworzyć, również te tajne, ukryte. Te kłódki, zamki, zasuwki, blokady to strach. Poznając swój strach otwieramy krok po kroku te drzwi. I na tym spędzamy nasze życie. Potrzebna nam jest odwaga, by zabrać się za te drzwi, bo możemy się przed nimi zatrzymać i stać, i patrzeć na ich solidność, na te wszystkie dziurki i zamki, a nie przyjdzie nam do głowy, by je po prostu otworzyć, pchnąć, nacisnąć klamkę lub zrobić jeszcze bardziej odważny krok …

A my stoimy i marnujemy czas. Tak najczęściej robimy: stoimy, leżymy, maszerujemy w miejscu, klęczymy i modlimy się, ale to nic nie daje. Trzeba po prostu zabrać się za otwieranie, zapomnieć o strachu, o ograniczeniach, o szyfrach i kluczach, technikach i motywacjach, złapać za klamkę i za nią pociągnąć. To jedyna rzecz do zrobienia, jedyna, która nie jest iluzją. Zamki,  klucze tajne i jawne szyfry, to iluzje, bo strach jest iluzją, on nie istnieje.

Tak, te drzwi też są iluzją, tak naprawdę one są otwarte, ale nasze oczy są zamglone, zachmurzone. Strach – myśli, to są chmury i nasze życie dostaliśmy tylko po to, by te chmury przepędzić. Więc wędrujemy w poszukiwaniu zamków, kłódek, szyfrów, rozwiązujemy wiele zagadek, a tak naprawdę niczego nie musimy, można przez te drzwi wejść bez żadnego wysiłku, bez długiej wędrówki, ot wystarczy postawić jeden krok, ale my za dużo wiemy, za dużo mamy śmieci, za bardzo jest przeładowana nasza ciężarówka. Nie udaje się, bo nie ma w nas wiary. Nawet cierpienie, czasem ponad miarę, nie motywuje na tyle, by pokonać te iluzje, ten strach.

Góra życia wydaje się za wysoka, więc nie stawiamy nawet jednego kroku, nawet jednego w górę. Drepczemy w miejscu, przymierzamy, motywujemy się, poznajemy techniki, zbieramy na ten cel pieniądze, kalkulujemy, ale żadnego kroku w górę nie czynimy. Oszukujemy samych siebie i mało tego, zrzucamy z siebie odpowiedzialność, najczęściej na Boga, bo wg nas, postawił nam niemożliwe do spełnienia warunki. Modlimy się o coś, o co nie trzeba się modlić, chcemy by Bóg za nas posprzątał nasz własny bałagan, by wyrzucił śmieci z ciężarówki.

Trzeba ją rozładować. To jedyna praca. Do niej nie potrzeba rąk, nie potrzeba nóg, nie potrzeba głowy. Tak, głowa jedynie w tej pracy przeszkadza – właściwie jest jedyną przeszkodą. Wędrujemy latami, może i całymi żywotami, a ciężarówka wciąż pełna strachu. Możemy ją rozładowywać oczyszczając się z rozproszonego i nieistniejącego strachu, a możemy też zrobić inną rzecz, odkryć, odkurzyć miłość, wejść przez drzwi tam, gdzie jest jej pełno.

Czy trzeba wędrować? Czy musisz spotkać mistrza, który ci opowie o swoim skoku z karuzeli? Nie, drzwi do swego wnętrza możesz otworzyć sam, a tam jest to wszystko, co znalazłem w czasie mojej wędrówki, w ciągu wielu lat. Ty możesz tam dotrzeć w mgnieniu oka.

Możesz się obejść beze mnie, bez samotnego wędrowca, bo przekonanie o potrzebie spotkania ze mną też jest śmieciem.

Ten samotny wędrowiec to ty, a te drzwi są w tobie … nie marnuj więc czasu! Wiem, wiem, łatwo powiedzieć, ale tu tyle śmieci, tyle chmur, tyle … ale sam chciałeś, więc nie marnuj czasu! – to mi powiedział przewodnik, po czym wstał z kanapy w hotelowym pokoju i wyszedł.

Tak jak się spodziewałem, spałem świetnie, więc pomyślałem: - Dzień pełen wrażeń, to i sny kolorowe.  
Kolejny dzień zwiedzania i znowu ciekawe opowieści naszego przewodnika. Słuchałem go w czasie jazdy autobusem i między jego słowami słyszałem treści, których inni nie mogli usłyszeć, bo spali. Tylko czy sny moich współtowarzyszy podróży były tak samo pouczające jak moje? Czy w ich snach nasz przewodnik też był samotnym wędrowcem i mistrzem? Tego nie wiem.

Tak, w czasie tej podróży wiele się zdarzyło. Czy uwolniłem się z karuzeli? Tak, już wiem, że mogę z niej zejść i zejdę, choć wiem, że to proces. Wiem też, że nie musi być długi, bo może potrwać tyle, ile rozładunek ciężarówki.

Tak, zrozumiałem w czym rzecz. Wędrowiec  zamiast wiary w przyszłość pokazał mi potęgę TERAZ, zamiast wiary tylko i wyłącznie w społeczeństwo, pokazał mi czym jest ufność wobec rzeki życia.

Poddaję się tej rzece i w niej się oczyszczam.

A rzeka, jak to rzeka, podąża do oceanu, czyli nie ma znaczenia jakimi drogami i ścieżkami wędruję, bo i tak połączę się z oceanem.

I jeszcze jedno wiem: szkoda czasu na karuzelę.



Piotr Kiewra

poniedziałek, 18 maja 2015

Obecność

- Wietrze, ty w lot chwytasz moje myśli, ty wiesz co mnie boli. Powiedz mi, czemu moja miłość boli? – zapytał człowiek. Odpowiedział mu wiatr:

- Bo chcesz, by ktoś był obecny w twoim życiu, ale nikt nie może. W twoim życiu możesz być obecny tylko ty. Każdy ma swoje życie i może być tam obecny sam. Oczekujesz niemożliwego i to cię boli i zawsze będzie bolało. Twoje życie to droga, jesteś na niej sam, reszta jest treścią, ale ona nie należy do ciebie. Tę treść jedynie napotykasz na swojej drodze. Ta treść  to inni ludzie, zdarzenia, środowisko – świat zewnętrzny. Ty tylko patrzysz na ten świat, on nie może wniknąć do ciebie. Myślisz, że ta treść niesie miłość? Nie – ty jesteś miłością. Nie oczekuj więc miłości od innych ludzi, od jakichkolwiek treści, przyjrzyj się sobie. Bądź obecny, a zniknie ból.

- Czyli ta treść, to tylko moje wyobrażenie? A ponieważ to tylko moje wyobrażenie, to nie mogę tego mieć? Czyli, ból wynika z niezrozumienia, z kierowania się … z próby uczynienia z myśli rzeczywistości … czyli sam kreuję swój ból? Czyli obecność, to coś zupełnie odwrotnego niż wyobrażenie, obecność jest życiem, jest byciem, a wyobrażenie jest snem, trwaniem w iluzji? - pytał człowiek.

- Tak. I zrozum, że wiatr też jest iluzją, wyobrażeniem, ty sam go stworzyłeś, i ty tworzysz pytania i odpowiedzi. Zrozum więc, że wszelka wiedza, świadomość wszystkich prawd, wszystko jest w tobie, wszystko już masz, i miłość, i rzeczy, a przede wszystkim siebie. Nie zapominaj o sobie, bądź obecny, a nie będzie bolało – wręcz przeciwnie, będzie błogo. Nie szukaj więc wiatru, bądź obecny, nie zapominaj o sobie!

- Czyli,  wietrze! … ty też jesteś mną! Czyli … wietrze! … po co mi słowa?


Piotr Kiewra

poniedziałek, 11 maja 2015

Niebo

- Wietrze! Obserwuję kwiaty, słońce. Obserwuję błękitne niebo w dzień i rozgwieżdżone w nocy. Obserwuję ciebie. Wszystko jest takie spokojne. Jest w tobie tyle ciszy, tyle ciszy jest pustce nieba, w skałach, w drzewach, w kwiatach. Żadne z was nie krzyczy, nie gada. Wydajecie się takie pewne siebie, wydajecie się mieć tyle do powiedzenia, a milczycie. Tyle w was mądrości, przyjaźni, miłości, a nie mówicie nikomu o tym słowem. Milczycie, a mimo to czuję to, co w was jest, czuję waszą miłość, czuję, że dzielicie się całymi sobą. 

Wietrze! Lękam się, że gdy światu, ludziom nie ogłoszę tego co wiem, tego co chcę powiedzieć, tego co czuję, nie zostanę zauważony, doceniony, poczuję się nikim. Czyżby ten strach był bezpodstawny? 

Doceniam innych za to, że są, zauważam ich piękno w ciszy, w spokoju, w cichej mądrości, czuję wibracje ich serc, lecz coś mnie pcha by mówić, by gadać, by się narzucać. Tak naprawdę, czuję, że nadmiar słów wynika z poczucia osamotnienia, że to jest obrona, że to wynik lęku przed otwarciem się, że tworzę w ten sposób barierę, szybę zza której czuję się bezpieczny. Z jednej strony czuję, że źle robię, a z drugiej boję się … okazać, że nic we mnie  nie ma, że jestem pusty. Boję się, że ludzie nie pokochają mnie, gdy odkryją tę prawdę. Lękam się, iż będę wtedy skończony. Pociąga mnie cisza i głębia nieba, ale strach każe mi słuchać tego, co mówi głowa, każe mi chować się za kimś, kim nie jestem. Wietrze, w którą mam pójść stronę?

- Kochasz wiatr? Kochasz drzewa? Prawda? – zapytał wiatr.

- Tak, kocham. – przyznał człowiek.

- Kochasz, a przecież słuchasz naszej ciszy. Nie oczekujesz od nas tego, że będziemy rozmawiać z tobą o swoich sprawach, że będziemy cię zaciekawiać swoją wiedzą. Nieprawdaż?  – ponownie zapytał.

- Prawda. Niczego nie oczekuję. – odparł człowiek.

- To dlaczego sądzisz, że wiatr, drzewa, ludzie, cały świat mogą oczekiwać od ciebie czegoś innego? A może będą cię cenić właśnie za to, że dzielisz się z nimi swą ciszą, swoją prawdą, swoją pustką, swoim niebem. 
Twoje piękno jest w pustce twego nieba, w ciszy twojej prawdy. Porzuć strach i okaż swoje niebo, nie lękaj się ukazać tego, że jest tam głęboka pustka. Ciągle gadając okazujesz jedynie swój strach. Porzuć go i pokaż swoje niebo! – cicho wyszeptał wiatr. 
I zamilkł.


Piotr Kiewra

wtorek, 7 kwietnia 2015

Modlitwa

Obserwował człowiek modlących się ludzi. Obserwował dzisiaj tu, obserwował wczoraj tam. Obserwował jednego, wielu, obserwował tłum. W końcu zapytał wiatru:

- Wietrze, patrzysz – tak jak ja – na tych ludzi. Gdybyś miał zadać im jedno pytanie, tylko jedno, o co byś ich zapytał?

- Czy potrafią kochać?

Długo zastanawiał się człowiek, aż w końcu odpowiedział:

- Nie potrafiliby odpowiedzieć. Ja też nie potrafię i chyba nie potrafię też kochać. Masz rację, gdybym potrafił kochać, nie modliłbym się. Nie potrafię i dlatego się modlę. 

Teraz to widzę: ludzie zawsze się modlą do tych, którzy potrafili kochać. Ich modlitwa jest prośbą; to ludzka modlitwa.

Prawdziwa modlitwa jest połączeniem się, a łączy miłość. Prawdziwie kochający nie modlą się, lecz kochają. Gdy kochają nie mają o co prosić, bo wszystko czego potrzebują mają w nadmiarze, więc rozdają. Ludzie modlą się do tych, którzy potrafili obdarowywać wszystko i wszystkich, do prawdziwie kochających.

Taka miłość, takie połączenie, taka modlitwa z całością jest prawdziwą modlitwą, jest miłością, jest wdzięcznością. Taka modlitwa sprawia radość.

Ludzie modlą się ze strachu, a póki jest w nich strach, nie będą potrafili kochać i dopóty będą się modlić. – zamilkł człowiek. Wiatr dotknął człowieka swoim tchnieniem i po chwili powiedział:

- Więc gdybym miał im i tobie zadać jeszcze jedno pytanie, zapytałbym: czego się lękacie?

Człowiek odpowiedział:

- Tego, że nie potrafimy kochać i właśnie o to żebrzemy.

A wiatr do niego:

- Odkryłeś swój strach, kochaj zatem. Niech to będzie twoja modlitwa!


Piotr Kiewra