poniedziałek, 14 lipca 2014

Chabry













Na zielonym polu rosną,
Latem i wcześniej – wiosną,














Wśród zbóż co dają chleba,
Dojrzewają błękitem nieba.













Chwalą je w pieśniach skowronki,
Maki, polne i leśne dzwonki.














Chabry!














Obdarowane słońcem,

Kroplami deszczu i poranną rosą

Roztańczone wiatrem

Wszystkiemu co żyje radość niosą













Chabry! 

Mam  do was prośbę

Zanieście tę radość, światło, taniec, pieśń

Tym, których dni wypełnia smutek, ciemność, cierpienie, złe słowo.















Nie, nie zerwę żadnego z was, 

Zostawię was na polu.

Tchnijcie jedynie waszą miłością na 

te fotki, 

by każdy kto je zobaczy, poczuł, 

że jest z wami, 

tak jak ja byłem













Dziękuję!



Piotr Kiewra

wtorek, 8 lipca 2014

Miłość i cierpienie

- Wietrze, pokochałem, lecz cierpię, tęsknię. Dlaczego miłość jest taka? – zapytał człowiek.

- Doświadczasz miłości, by poznać, by poczuć czym ona jest, czym jest prawdziwa miłość, a jest drogą prowadzącą cię do czegoś większego niż ona sama, do wolności, do pełni wolności.
Na tej drodze znajdujesz przewodnika a jest nim radość, lecz skoro jest radość, to jest też cierpienie, bo radość i cierpienie są jednym. Cierpisz, bo jeszcze nie rozumiesz. – odpowiedział wiatr.

- Powiedz mi w takim razie co mam zrozumieć? – zapytał niecierpliwy człowiek.

Odpowiedział mu wiatr:
- Nie mogę, nie potrafię tego zrobić, bo jeśli masz zrozumieć, jeśli masz być wolnym, to tej drogi masz doświadczać sam. Nikt i nic nie jest w stanie ci tego opisać, streścić, nauczyć, opowiedzieć. Nie ma takich słów, obrazów, niczego czym można zastąpić twoje własne doświadczenie.

Tak, MIŁOŚĆ ma być twoim własnym doświadczeniem, a po niej przyjdzie WOLNOŚĆ. To się zdarzy jedynie wtedy, gdy będziesz podążał tą drogą krok za krokiem, mimo, iż w tym marszu będzie cierpienie.

Tylko wiedz, że jest na tej drodze trochę zakrętów, wzniesień, fałszywych znaków, miraży i że jest ona dość długa. Te fałszywe znaki to czasem krótkotrwała przyjemność i chwilowy ból.

Nie mogę za wiele zrobić, bo to twoja droga i co najciekawsze - na jej końcu, gdy będziesz bliski największych odkryć, będziesz na niej sam. Na początku, owszem, ktoś ci w tej drodze towarzyszy – osoba, którą kochasz. I w tej części drogi jest cierpienie. Wolność przyjdzie w chwili, gdy zrozumiesz dlaczego nie dzielisz tej drogi z nikim.

Pocieszę cię, ból jest na początku drogi, a bezgraniczna radość na jej drugim końcu. Gdy tam dotrzesz już nigdy nie zawrócisz, będziesz kochał, ale będziesz wolny. I to będzie prawdziwa miłość, bo ona zawsze idzie w towarzystwie wolności.

Bądź cierpliwy zatem. 

Kochaj, bo tylko miłość pozwoli ci tak wiele zrozumieć, ona pomoże ci zrozumieć wszystko. – zachęcił wiatr i wyruszył swoją własną drogą.



Piotr Kiewra 

poniedziałek, 7 lipca 2014

91 lat


- Nic się w moim życiu nie układa. Wiele moich marzeń nie spełnia się, a te, które stają się rzeczywistością wcale mnie nie cieszą. Co się dzieje? Chyba już nic się nie zmieni, zawsze pozostanę na marginesie. Innym się udaje, mają pieniądze, udane życie, uśmiech na twarzy, a mi wszystko się wali na głowę. – takie to myśli przepływały przez jej umysł od wczoraj wieczorem. Nie przespała nocy, a teraz rano zrobiło się jeszcze gorzej, wręcz rozpacz.

W pokoju ciemno. Wyjrzała przez okno. Na zewnątrz chmury: ciężkie, szare, prawie czarne, niskie – przyciskające człowieka do ziemi. Czuła ich ciężar, mimo że była za szybą. Padał deszcz, silnie wiało. Było bardzo nieprzyjaźnie i na zewnątrz, i w niej samej.

- Niech się to wszystko skończy. Po co mam tak się męczyć? Po co to wszystko? Nie ma kolorów w mojej przyszłości, nie widzę nic, tylko samą czerń i szarość, same chmury, nie widzę słońca, tylko sam deszcz i wiatr. Jestem już stara. Tak chcę być jeszcze starsza, chcę mieć to za sobą. Chcę mieć pięćdziesiąt, sześćdziesiąt … , nie …  siedemdziesiąt lat. No dobrze: niech będzie 91 lat. – wypowiedziała te ostatnie życzenia na głos, by je usłyszano, by ogłosić jej gotowość na to, światu.  

Poczuła się nieco lepiej, bo wyobraziła siebie jako zgrzybiałą staruszkę, która siedzi sobie na bujanym foteliku, o nic już się martwi, tylko czeka. Nie przejmuje się przyszłością swoich dzieci … i wnuków (no tak w tym wieku ma się dużo wnuków), ich i swoimi kredytami, złymi wieściami ze świata, w ogóle niczym się nie przejmuje, bo przecież na pewno ktoś się takimi staruszkami zajmuje.

- A jak się nie zajmie? A jak nie będzie nikogo, kto chciałby się mną zająć? – pomyślała i zrobiło się jej jeszcze gorzej. – No tak, bycie 91 letnią staruszką też nie zdjęło ze mnie cierpienia. Kto, lub co zdejmie ze mnie to cierpienie? Kogo, lub co mogę o to zapytać? – zaczęła się zastanawiać.

- Kto? Co? Kto? Co? – pytała dalej samą siebie i świat za oknem, najpierw cicho, później na głos.

Przytknęła nos do szyby i ciągle powtarzając te dwa słowa obserwowała świat za oknem. Zobaczyła jaskółki, które latały tuż nad ziemią. Otworzyła okno. Od razu do pokoju wdarł się wiatr i jej głośno wypowiadane słowa wyniósł pod chmury, wyniósł drzewom, jaskółkom.

Tak długo już powtarzała „kto, co”, że w końcu postanowiła posłuchać, czy gdzieś nie usłyszy odpowiedzi. Nic! Tylko wiatr świszczał w uszach. 

- Wietrze, a może ty mi powiesz, może ty odpowiesz na moją prośbę? – zapytała, a wiatr po chwili uciszył się, lecz nic nie odpowiedział. – Tak, wiedziałam, ty wietrze też się uchylasz od odpowiedzialności!  

Lecz cisza której doświadczyła pozwoliła jej zwrócić uwagę na jaskółki. Latały nie przejmując się deszczem, ani wiatrem. Gwałtownie skręcały to w lewo, to w prawo. Przyglądała się im dłuższy czas i odniosła wrażenie, że jest w nich wiele radości, że są bardzo entuzjastyczne. 
– Tak, ich lot, ich praca są pełne entuzjazmu, są pełne radości. Nie patrzą na to co wokół, nie szukają nigdzie smutku, nie uzależniają się od tego co na zewnątrz, od słońca, wiatru, deszczu, ludzi, od czegokolwiek. Nie zastanawiają się czy skręcić w lewo, czy w prawo, samo życie podejmuje decyzje za nich. Dlatego są tak spontaniczne, dlatego są tak żywe. No i nie robią tak bezsensownej rzeczy jak rozmyślania o dodaniu sobie lat.  Żadna z nich, na pewno, nigdy - ani przez chwilę – nie pomyślała, że chciałaby mieć 91 lat. Och jaka ja jestem głupia. Tak, jestem głupia. Po co ja w ogóle myślę? Trzeba brać życie takim jakie jest, a nie zrzucać odpowiedzialność na wiatr, na słońce, na deszcz, na ludzi.  Nie wolno za dużo myśleć, obarczać siebie ciężarami, których tak naprawdę nieść nie trzeba, bo one są tylko w głowie. Tak, gdy życie podpowiada: „skręć w prawo”, to się nie ma nad czym zastanawiać.
Och te moje problemy! 
Problemy? To nie są żadne problemy, to sprawy do załatwienia. 
Kredyty? Tak, to sprawy do załatwienia. 
Kredyty? Tak, na przyszłość zapytam jaskółek, czy je brać. I wiem co mi odpowiedzą, przecież one nie żyją na kredyt, one nie mają pragnień, które chciałyby urzeczywistniać kredytami. Boże, jakie to mądre stworzenia! Nie biorą kredytów, nie dlatego, że w ich świecie ich nie ma, tylko one nie myślą, tak jak człowiek, że realizując pragnienia można być szczęśliwszym. Nie można, bo nie z tego się bierze szczęście. – jej myśli, odwrotnie niż lot jaskółek zaczęły zwalniać.

Obserwowała i obserwowała te piękne ptaki, ich szybki lot, ich spontaniczność, ich bezgraniczną radość z tego co robią i już nie pragnęła mieć 91 lat. Wręcz przeciwnie, poczuła się młoda, szybka, zwinna, spontaniczna … jak jaskółka.

I dodała: Dziękuję ci wietrze! Dziękuję ci za twą ciszę.


Piotr Kiewra

niedziela, 29 czerwca 2014

Łąka

Zdarzyło się święto: piękne, radosne, najpiękniejsze  ze świąt – święto miłości.

Była mała leśna polana, a na niej wśród letnich traw, kwiatów, motyli, wpadło na siebie dwoje ludzi: chłopak i dziewczyna.  Na czas wakacji łąka stała się ich domem, tu śpiewały ich dusze, tańczyły ciała, zbliżyły się serca.
Gdy wraz z końcem lata zasnęły kwiaty, ucichły skowronki, gdy ustały tańce motyli, zagubili się w przestrzeni i czasie chłopak i dziewczyna. Dwie małe połówki jednej kropelki pochłonął ocean, lecz nawet wobec ogromu oceanu ich serca pozostały bliskie.

Kilka lat później na miejscu łąki stanęła fabryka. Pamięć o tym miejscu przetrwała przez 50 lat tylko na jednym jedynym, czarno-białym zdjęciu oraz w dwu gorących sercach.

Powrót motyla
Gdy pewnego letniego poranka zamyślona, starsza pani przechadzała się parkowymi alejkami podeszła do niej para młodych ludzi przebranych za motyle. Zamienili z nią parę słów i zostawili gazetkę. Kobieta wysłuchała w ciszy tego co mówią, pokiwała głową na znak, że zgadza się z ich zdaniem, zwinęła gazetkę w rulonik i ruszyła dalej w swój rytualny spacer.

Ostatnie 50 lat jej życia to rytuał. Takie same poranne herbatki i kawki, popołudniowe drzemki, wieczory, takie same spacery, tematy w rozmowach, te same wiadomości w gazetach. Przez 50 lat ani chmury, ani gwiazdy na niebie, ani nawet jej ulubione motyle nie przyniosły żadnej odmiany, żadnej nowej wiadomości dającej nadzieję …  

A ona cały czas czeka. Tak czekanie to jej mocna strona. Całe jej życie to czekanie. Czeka i to nie specjalnie w jakimś celu, ot po prostu … czeka.
Dzisiaj jednak coś od samego poranka, coś gdzieś głęboko w niej, podpowiadało, że coś się wydarzy. Dlatego rozmyślała, zadawała sobie pytania -  „co takiego może się jeszcze wydarzyć w życiu starej kobiety?” Od kilkudziesięciu lat powtarzała bowiem przy każdej sposobności, że jest już stara, że nie ma się co oszukiwać – „tak, starzeję się”.

Stawiała krok za krokiem. Te kroki wybijały pewien rytm, a w jej głowie zgodnie z tym rytmem przewijał się kawałek po kawałku stary film, film z fragmentami jej życia - wspomnienia – 50 lat z milionami różnych chwil, dobrych i złych, szarych i kolorowych, bolesnych i przyjemnych. Przeważały jednak te przynoszące cierpienie, poczucie winy i łzy.

Tak, płacz to kolejny z jej rytuałów, nawet w czasie spacerów. Kwiaty: maki, chabry, stokrotki, jakiekolwiek łąkowe i polne kwiaty podlewała własnymi łzami. Słowik, skowronek, płynące po niebie chmury, nawet letnia burza były okazją, by znaleźć powód do popłakania. Teraz wystarczył widok jakiejś pary starszych ludzi siedzących razem na ławce i trzymających się za ręce, a z kącika oka wypłynęła kropelka, lub dwie. By nikt tego nie zauważył szybko wytarła je nawykowo tym, czym miała w rękach – gazetką. Po chwili chciała ją wyrzucić, rozejrzała się więc za koszem, lecz nie zrobiła tego. Dlaczego? Raz! – przecież miało się coś wydarzyć, dwa! – dostała tę gazetkę od „motyli”. Rozwinęła rulonik, rzuciła tylko okiem na pierwszy fragment i … zakrzyknęła: - O Boże to już jutro! – ruszyła szybko do domu.

Powrót radości
Starszy, acz dziarski, wysportowany mężczyzna dołączył do grupki ludzi uczestniczących w wydarzeniu, może niezbyt ważnym dla małego miasteczka, jednak bardzo ważnym dla tego mężczyzny. Otóż w miejscu zlikwidowanej fabryki utworzono trawnik przecięty ścieżkami. Zrekultywowano teren, przywrócono naturze to co kiedyś zabrano. Wokół posadzono drzewa. Dzisiaj było otwarcie. Mimo ogłoszenia w gazecie pojawiło się niewielu ludzi. Zrobiono trochę fotek, po czym większość przybyłych rozeszła się. Pozostali siedzieli na ławkach, spacerowali, lecz po jakimś czasie i oni się rozeszli.

Tylko jeden starszy pan pozostał. Dłuższy czas chodził, rozglądał się jakby próbując sobie przypomnieć jak to miejsce wyglądało kiedyś, dawno, dawno temu. Wyciągnął z kieszeni zdjęcie, czarno-białą fotkę i co rusz spoglądał to na nią, to na miejsce, które kiedyś, 50 lat temu sfotografował podczas swoich pierwszych poza rodzinnym domem wakacji.

Jeszcze raz rozejrzał się dookoła, upewnił się, że wokół jest pusto, że nikt na niego nie patrzy, udał się na środek trawnika i położył się. Patrzył na płynące po niebie obłoki, nasłuchując śpiewu ptaków, próbował wrócić myślami do chwili w której znalazł się tu po raz pierwszy. Chociaż minęło 50 lat, wszystko wróciło. Ptaki śpiewały tak jak kiedyś, chmury goniły za chmurami jak kiedyś, słońce przygrzewało jak kiedyś, tak jak kiedyś niczego nie oczekiwał, po prostu cieszył się łąką, płynącym tu spokojnie życiem i jego sygnałami, a przede wszystkim ciszą.

Poczuł się jak u siebie w domu, poczuł się młody, tak samo jak kiedyś pełen życia, entuzjazmu, tańca, energii, czegoś co wibrowało w nim z taką siłą i szybkością, że miał wrażenie, że gdyby dotknął w tym momencie czyjejś dłoni, ba, nawet gdyby ktokolwiek znalazł się w pobliżu, zostałby nią porażony. Wypełnił tą energią całego siebie, całą łąkę, powoli wypełniał cały świat. W pewnym momencie zaczęła ona do niego wracać. Jedyna różnica między tym co teraz, a podobną chwilą sprzed 50 lat jest taka, iż teraz potrafi ją nazwać – to MIŁOŚĆ. Do tej pory sądził też, iż by kochać i otrzymywać miłość potrzebny jest ktoś, jakiś odbiorca i dawca, lecz teraz przekonał się, że tak nie jest.

Wokół niego powstał ocean miłości, ocean żywej energii, która natychmiast pobudziła życie na odrodzonej łące. Wróciły ptaki, wróciły maki, chabry, inne polne i łąkowe kwiaty. Zrobiło się ciepło wokół niego, ale i wewnątrz niego, poczuł, że istnieją dwa słońca, jedno te które świeci nad nim, a drugie wewnątrz niego, gdzieś w okolicy serca.
Zamknął oczy i poczuł, że tak naprawdę w życiu niczego już nie potrzebuje, że wszystko ma, niczego nie żałuje. W tym momencie poczuł, że stał się kimś całkowicie dojrzałym, nie ze względu na swój wiek, ale ze względu na zrozumienie, które przyszło, ze względu na szczęście, które okazało się być blisko, którego nie trzeba szukać, gonić za nim, dla którego wcale nie trzeba niczego pragnąć, stawiać i realizować celów. Ono jest. Wystarczy kochać, wystarczy wysyłać tę energię w świat, a ona wróci. Zrozumiał, że to co daje to i otrzymuje. I tyle. Proste. Lecz nie wystarczy wiedza, musiało się to stać jego własnym doświadczeniem, musiało to się wydarzyć w nim, musiało się stać częścią niego samego.

Mężczyzna zapomniał o całym świecie. Zamknął oczy, zniknął świat zewnętrzny, lecz w tym samym czasie otworzył się ten wewnętrzny, bogatszy, piękniejszy, istniejący tu i teraz, bez czasu, wieczny, wymagający tylko jednego – odkrycia go. To jest właśnie rozwój, największa tajemnica naszego życia. Okazuje się, że wszystko co daleko, co wydaje się być niebosiężne, odległe, nieosiągalne, jest tu. Wszystko co gonisz ucieka, że tam gdzie próbujesz otworzyć na siłę drzwi, to wiele innych się zamyka, że im bardziej chcesz, im bardziej się boisz, tym jest dalej, tym trudniej, tym mniej osiągasz, tym mniej rozumiesz. Poczuł, że znalazł się ponad chmurami, że otacza go jedynie błękit.

Pewnie pozostałby już na dłużej w tym oceanie błękitu, spokoju i błogości, gdyby nie kilka lekkich kroków, bezszelestnych kroków, delikatnuych jak szelest skrzydeł motyla. Otworzył oczy. Nad nim stała kobieta, dojrzała, starsza pani, lecz on zajrzał głębiej w jej oczy i … ujrzał nad sobą młodą - łąkową dziewczynę.
Spojrzeli sobie w oczy. On wstał, ona siadła na trawie naprzeciwko niego. Nic nie mówili. Siedzieli tak do wieczora, do pierwszych gwiazd wśród ciepłej nocy. Ne potrzeba było ani jednego słowa. Wszystko co się wydarzyło od ich ostatniego spotkania, pięćdziesiąt lat temu, do dziś nie wymagało ani jednego słowa komentarza, ani jednej nuty, gestu, miny, czegokolwiek. Wystarczyła cisza. W tym języku zostało wyrażone wszystko to czego nie dało i nie da się wyrazić żadnym słowem, czynem, gestem.
Kobieta i mężczyzna patrzyli na siebie, a ich serca kołatały jak kościelne dzwony, wydawało się im, że te uderzenia usłyszy cały świat. Patrząc na siebie nawzajem  zrozumieli - chłopak i dziewczyna sens miłości, sens cierpienia, sens 50 lat błądzenia w oceanie, sens pokonywania jego fal, uderzania o podwodne skały, sens tracenia wiary i ponownego łapania powietrza na powierzchni.
Powróciła ich łąka, powróciły kwiaty, skowronki i motyle. Powrócił wiatr kołyszący trawami, nabrało kolorów czarno białe zdjęcie. Zrozumieli chłopak i dziewczyna że nic się nie zmieniło, że te 50 lat było jedynie chwilą, chwilą której nie stracili. Zrozumieli, że gdy trwa miłość nic nie trzeba postanawiać, niczego planować, na nic nie czekać, niczego nie oczekiwać, że po prostu trzeba cieszyć się życiem, rozwijać, trzeba żyć tak jak żyje ta łąka, a wtedy nic się nie zmienia – miłość trwa. Taki jest jej sens.
Ich miłość przetrwała bo jedyne co zrobili ten chłopak i dziewczyna to nią nawzajem się obdarowali.  Czekali i ufali. Gdy zaczęło się w nich pojawiać coraz więcej zrozumienia, odczuli też że to przez te 50 długich lat życie nauczyło ich czym ta prawdziwa miłość jest.
I jeszcze jedno nie stracili wolności, której brak zniszczył niejedną wielką miłość.
Dla chłopaka i dziewczyny, całkiem dojrzałych już ludzi, tego dnia, wieczora i  nocy, jak i w następne, trwa i będzie trwało święto miłości – największe ze świąt.

Piotr Kiewra



wtorek, 13 maja 2014

Ucieczka

- Wietrze, powiedz mi, dlaczego ciągle we śnie latam – pojawiają mi się sny o lotach w chmurach, o dalekich podróżach, śnię o życiu na bezludnej wyspie? – zapytał człowiek.

- Te sny to twoje ucieczki - ucieczki od tego, czego doświadczasz na co dzień. W ten sposób przeciwstawiasz się temu co na jawie wymyśliłeś i ustanowiłeś warunkiem twego szczęścia. Zaplanowałeś, by gonić, zdobywać, działać by się zmieniać. Chcesz gonić za miłością, sukcesem, bogactwem, znaczeniem, lecz goniąc ograniczasz sobie wolność, ograniczasz też ją innym, nawet tym, których kochasz. Dlatego ci, których kochasz uciekają od ciebie.
Zobacz ten paradoks. Na jawie pragniesz, by nie być samotnym, więc gonisz, we śnie uciekasz od tego za czym gonisz na jawie. Jaki to ma sens? Tak się dzieje z powodu niezrozumienia siebie, braku świadomości. Na jawie zabijasz swoją samotność, tracisz zaś wolność, więc we śnie, w sennych marzeniach musisz ją odzyskać, stąd te sny.
To szarpanie się, to ciągłe powtarzanie  tej samej pary kroków, kroku w przód i w tył. To jak ruch wahadła zegara.
Stań się świadomym a uwolnisz się od gonitwy w dzień i ucieczki w nocy. – odpowiedział wiatr.


Piotr Kiewra

Zrozum swoją samotność

- Wietrze, kocham, lecz boli mnie serce, cierpię, co mam zrobić? – zapytał człowiek.
- Kochaj. Nie zabijaj swojej samotności żebraniem o miłość – zrozum swoją samotność. Zaufaj życiu. Nic nie rób, wiosna przychodzi sama. – odpowiedział wiatr i pospieszył ku lasom, łąkom, górskim halom, by tam cieszyć się radością całego stworzenia, które zaufało życiu.

Piotr Kiewra 

sobota, 5 kwietnia 2014

Ojciec

Zamyślona powoli wspinała się po schodach do swojego mieszkanka na samej górze. Poprzedniej nocy natrętne myśli - obrazki z przeszłości, nie pozwoliły jej spać, a później przez cały dzień przewijały się w jej głowie jakieś zmontowane z nich filmy. Była wśród ludzi, pracowała, ale tak naprawdę jakby jej nie było, jakby była w jakiejś dalekiej podróży.

Otworzyła drzwi, ciężką ze zmęczenia ręką próbowała znaleźć włącznik światła, lecz nie mogła na niego trafić. Zrezygnowana weszła do środka, a tam otoczyła ją ciemność – taka sama jak w jej duszy.

Po omacku wyszukała na ławie zapałki i świecę, po chwili jej światło wypędziło z pokoju mrok, a w jego miejsce pojawiła się jakaś nadzieja, jakaś dobra nowina. Resztki ciemności pozostały tylko w niej samej. 

Usiadła na kanapie, puściła swoją ulubioną, smutną piosenkę i natychmiast jeszcze większy smutek wdarł się w jej wnętrze, wycisnął łzy. Teraz, gdy jej słuchała,  gdy spojrzała w płomień, we wspomnieniu wrócił jej tata.

On odszedł na zawsze, gdy była jeszcze małą dziewczynką, lecz często wracał, by z nią porozmawiać, by coś opowiedzieć, by ją przytulić, pogłaskać po główce, potrzymać na kolanach, ponosić na rękach.

Taki tata pozostał w jej w pamięci. Był dla niej opiekuńczy, dobry, ciepły, miły. Mówił, że była jego słoneczkiem, ukochaną – najukochańszą córusią, wtedy czuła, iż tatuś ją bardzo kocha, w takich chwilach czuła, że nic jej nie grozi i że jest szczęśliwa. Wraz z nim wracało poczucie bezpieczeństwa, lecz wracało jeszcze coś innego, coś z czym do dzisiaj nie potrafi sobie poradzić.

Mimo, że była dziewczynką tatuś uczył ją grać w piłkę. Miała w jego drużynie grać w ataku, obok taty  i sióstr. Póżniej mieli dołaczyć i bracia, na których urodziny tata z utęsknieniem czekał. W czasie gry na podwórku wołał do niej: „Maryś! Podaj piłkę! Pokażę ci, jak się strzela bramki!” Widział w niej rasowego napastnika, prawdziwego wojownika, postrach wszystkich drużyn. 

W jego wyobraźni Maryś była chłopakiem, kazał ją więc ostrzyc jak chłopaka, by była twardsza, silniejsza, bardziej waleczna, by jak mężczyzna, stała mocniej na nogach.

Tata czytał dla niej bajki, opowiadał o dobrych i złych ludziach, mówił o kochaniu mamy, ojca i wszystkich innych ludzi, o kochaniu zwierząt, słońca, gwiazd, najdrobniejszych nawet kamyczków. Uczył ją jazdy na sankach, na rowerku, uczył ją życia.

Lecz jej najukochańszy tatuś nauczył jej też tego, czego nie chciał nauczyć – nauczył ją się bać. Nawet nie wiedział, iż ją tego uczy, że pozostawia w główce małej dziewczynki ślad, piętno, które na długie lata, być może na całe życie będzie trwało i trwało.  Nie wiedział, że to piętno strachu będzie w niej obecne, że każdy krok jej życia będzie nim naznaczony.

Nauczył ją strachu. Pokazał jej nienawiść, gdy pijany bił mamę. Wtedy był zupełnie innym człowiekiem, w takich chwilach bała się własnego taty. Uciekała, chowała się, drżała, płakała, i bardzo, bardzo się bała, choć on dla niej był dobry – nawet, gdy był pijany. Brał ją na ręce, przytulał, uciszał jej szloch, głaskał po główce, mówił, że nie da nigdy nikomu skrzywdzić swojej ukochanej córusi.

Gdy zniknął z tego świata, zniknęła jego dobroć, jego ciepło, jego opieka, nie było przytulania, nie było bezpieczeństwa, nie było słów, których lubiła słuchać.
Na zawsze pozostała tęsknota, lecz pozostał też strach. Gdy dorastała, strach coraz bardziej nikł, tak jak powoli znikał obraz jej taty. Stawał się coraz bardziej mglisty, coraz bardziej nierzeczywisty.

Gdy odszedł tata, znikła też mama. Nie znikła ciałem, lecz duchem. Mężczyzna którego kochała, przestał istnieć, a był dla niej sensem życia. Od tej pory życie stało się dla niej udręką, znienawidziła je. Choć ojciec był dla mamy niedobry, ona go kochała. Wraz z tatą, u mamy zniknęło zainteresowanie domem, dziećmi, pojawiło się zabijanie samotności alkoholem, zabawą, poznawaniem co rusz to nowych mężczyzn.

Odeszła z ich domu miłość. Gdzieś tam jednak u małej „tatusinej córeczki” pozostała i mała dziewczynka uczyła się ją okazywać swoim siostrom i braciom, została dla nich nie tylko siostrą, została ich opiekunką, mamą, tatą. I w ten sposób okazywana miłość w niej pozostała już na zawsze. Miłość skojarzyła z opieką. Gdy stała się dorosłą, tak kochała swojego męża, tak mu  okazywała swoją miłość. Dla męża było to mało, więc odszedł.

Wtedy zrozumiała, że coś jest nie tak, dopiero wtedy zaczęła dojrzewać, a to jej dojrzewanie stało się od tej pory poznawaniem siebie, jedną wielką próbą zrozumienia kim jest.

Wiedziała gdzieś tam w głębi, że kluczem jest tu wspomnienie jej ukochanego tatusia, mówiono jej to na terapiach, które przeszła, lecz póki co w jej życiu nie zaszła jakaś głębsza zmiana.

I dzisiaj temat wrócił. Wrócił po raz tysięczny, lub milionowy i jak zawsze w takich chwilach wrócił smutek. Wspomnieniu taty zawsze towarzyszył smutek. Próbowała –postępując zgodnie z sugestiami terapeutów, ale i z własnymi decyzjami, przebaczyć swojemu tacie, pisała mu listy i odczytywała je nad jego mogiłą, zapewniała go tysiące razy, że kocha i nie ma mu za złe, że był taki jaki był. Nie ma mu za złe tego, iż nie kochał mamy, że pił, nie ma mu za złe tego, że jej życie potoczyło się w ten sposób.
Przebaczyła, lecz coś ciągle było nie tak, ciągle coś z przeszłości wywierało wielki wpływ na jej życie.

Zastanawiała się wiele razy nad tym. W końcu na nowo odkryła strach. Mężczyźni w jej życiu mieli być dla niej tatusiami, szukała w nich dobra, opieki i niczego więcej. Widziała też w nich, przede wszystkim, tę gorszą część taty, tę wywołującą strach. Oni nie potrafili tego znieść, z tym się pogodzić, z tym jej ciągłym „nie”, z tym brakiem pełnego zaufania, pełnego oddania. Mogła się nimi zaopiekować, troszczyć o nich, w ten sposób okazywać im swoją miłość, to potrafiła, ale niczego więcej.

Patrzyła nadal na płomień świecy. Gdy znów słowa piosenki przedarły się przez obrazy i dźwięki z przeszłości, rozejrzała się po pokoju. W jej oczach pozostało jednak światło widziane poprzez łzy i to chyba sprawiło, iż popatrzyła na otaczające ją przedmioty głębiej. Przed oczami stanęły też te, które na co dzień napotyka w swoim życiu i nagle zrozumiała, że to wszystko na co patrzy, czego dotyka, z czym ma do czynienia, chce jej coś przekazać, chce jej coś powiedzieć. Każde drzewko, każdy kamyczek na drodze, każdy napotkany człowiek, jest jej własnym odbiciem, niesie jej jakąś informację o niej samej, lecz ona nie zawsze to rozumie, nie zawsze potrafi to dostrzec.

Dzięki temu uświadomiła sobie, że i na swego tatę musi spojrzeć głębiej. Mimo, iż myśli o swoim tacie, iż tyle razy rozmawiała z nim, tyle do niego mówiła, to nigdy nie chciała, ani nie próbowała go zrozumieć, nigdy nie była w tatusinych butach, nigdy nie była w jego skórze. Teraz po raz pierwszy pojawiły się pytania: Kim był, co było dla niego najważniejsze, co i w jaki sposób kochał?

Gdy spróbowała na nie odpowiedzieć, nagle w jej sercu zrobiło się cieplej. Poczuła, że jej tata stał się dla niej znacznie bliższy, że teraz mu coś dała, a nie że tylko coś od niego dostała. Poczuła, iż współodczuwa jego smutek, jego niepokój, jego żal, jego zagubienie i odczuła też, iż on się boi. Tak, on naprawdę się lęka. Pierwszy raz w jej życiu, teraz jako dorosła, dojrzała kobieta,  odbyła ze swoim ojcem szczerą, prawdziwie szczerą rozmowę:

- Czegóż, mój tatusiu kochany, możesz się lękać? – zapytała.

- Samotności, moja kochana córeczko, samotności. Bałem się, że nie potrafię kochać, bałem się, iż w moim życiu są tylko słowa, są tylko pozory, że nie potrafię dać twojej mamie prawdziwego siebie, kogoś na kogo zasługuje, że nie jestem jej wart. Bałem się, bardzo się bałem i wiem, że przekazałem ten strach tobie i wszystkim tym, którzy mnie kochali. Och jak mi ciężko, och jakbym chciał cofnąć czas, jakbym chciał się wreszcie nauczyć kochać, jakbym chciał wiedzieć czym jest prawdziwa miłość, och jak ja bym chciał wiedzieć, że jestem wart prawdziwej miłości, och jak ja chciałbym się nie bać.

Uciekałem od tego strachu. Lecz nie mogłem uciec, on mnie zawsze doganiał, on sprawiał, że im bardziej go wykopywałem, im bardziej go topiłem, tym był silniejszy, tym bardziej mnie prześladował. Nie potrafiłem uciec, zagubiłem się na krętych drogach życia. Wiem, że skrzywdziłem mamę, skrzywdziłem ciebie, skrzywdziłem was wszystkie, wszystkich moich bliskich, chciałbym to naprawić, lecz znowu się boję, bo nie wiem - jak. Wiem że nauczyłem cię tego samego, że też się boisz. 

Córcio moja kochana, Maryś, posłuchaj mnie, nie lękaj się! O nic więcej nie mogę cię prosić, tylko o to. Nie lękaj się! Zrób to dla mnie! Pomóż mi! – zapłakał. Szlochał. 

Szlochali razem, on - tata i jego córka. Przytuli się do siebie i płakali. Poczuli, iż ten płacz ich rozluźnia, poczuli, iż znika coś co tkwiło w nich tak, jak tkwi ciemność w pokoju bez światła. 

Gdy się tak wypłakali, jakaś siła nacisnęła włącznik, a gdy zabłysło światło wszystko co było do tej pory znikło. Powoli – jak lód, topniał też smutek. To ciepło, które rosło w jej sercu topiło ten lód. Z każdą odrobiną tego ciepła przybywało jej radości i czegoś czego do tej pory nie doświadczyła, czegoś co wypływało z niej, czegoś co było jej darem dla świata. Wiedziała już co to jest, i w zamian czego się pojawiło.

Nigdy wcześniej nie próbowała zrozumieć swojego taty. I nigdy też nie próbowała zrozumieć innych ludzi, chciała od nich opieki, chciała budować z nimi relacje, ale jej nadopiekuńczy przykład miłości wyniesionej z domu, nie pozwalał zrozumieć czym jest prawdziwa miłość, czym jest współodczuwanie, bycie w czyjejś skórze. Liczy się nie tylko okazywana dobroć, dobre słowo, nasz uśmiech, miłe spojrzenie, dobre uczynki, ale przede wszystkim, głęboka, bezwarunkowa akceptacja, zrozumienie, współodczuwanie – to jest miłość.

Tak pomyślała:
- Przecież nie wszyscy coś ode mnie chcą zabrać, nie wszyscy chcą mnie okraść, wykorzystać mnie, częściej chcą mi coś dać, chcą mnie obdarować uczuciem, przyjaźnią, dać mi miłość, zrozumienie, akceptację, lecz ja nie potrafiłam tego dostrzec, mój strach kazał mi się na to zamknąć. Wytworzyłam pancerną szybę, oddzielającą mnie od miłości innych ludzi, wytworzyłam barierę nieufności. Obraz mojego tatusia pozostał bardzo ubogi, jego dobre słowo, opieka, obraz miłości jaki pozostawił, to nie wszystko. Strach, którego wtedy doznałam, to nie wszystko. Było w nim znacznie więcej czegoś czego nie dociekałam, czego nie chciałam dostrzec, bo tak myślałam - mój tatuś był złym człowiekiem. Pięknie mówił o dobroci, a naprawdę był inny. Na wierzchu dobry, a pod spodem zły. Dlatego nie chciałam go zrozumieć. Tak było wygodniej, wystarczyło spojrzeć na wierzch i wszystko było widać. Lecz czy prawda jest na wierzchu. Teraz wiem, że nie. Prawda jest ukryta, prawda o człowieku jest nie tylko w jego słowach, w jego uczynkach, jest głęboko, w jego istocie. By ją zauważyć trzeba pokochać, trzeba zaakceptować, trzeba się otworzyć na drugiego człowieka. Ten stary obraz ojca zubożył moje spojrzenie na życie, odebrał mi część mojego własnego człowieczeństwa, piękna, dobroci, miłości, zdolności współodczuwania innych.

Zdała sobie dzisiaj sprawę, by spojrzeć na innych inaczej niż na swojego ukochanego tatusia, czas przesunąć swoje granice na granice wszechświata, bo czas otworzyć się na dary, które do tej pory leżały u jej stóp, bo nie były w stanie przeniknąć jej linii obrony, nie były w stanie do niej dotrzeć z powodu strachu, z powodu nieustępliwego „nie”. 

Czas pokochać inaczej, czas okazać miłość inaczej niż tylko poprzez dobre słowo, opiekę, uśmiech, czas zrozumieć innych, współodczuwać z nimi, czas poddać się prądowi życia, czas przestać walczyć, przestać się napinać, udowadniać swoją niezależność, służyć swojej „Zosi Samosi” jak lubi siebie nazywać. 

Czas dopuścić do głosu serce, pozostawić wspomnienia samym sobie, pozostawić pragnienie ucieczki od swojej samotności. Dość tego! Tata uciekał i nie uciekł, ja też nie ucieknę!

Czas przestać myśleć o miłości, czas zacząć kochać sercem, czas przestać porównywać z tatusiem, czas dostrzec głębię, istotę, nie tylko zewnętrzność, słowo, ale to co między słowami, to co niewypowiedziane, to co niepokazane, czas poczuć energię, a nie tylko materię, uczynki. Czas obdarowywać, a nie tylko czekać na dary.

- Oj, dużo, bardzo dużo, jak na jeden dzień. – pomyślała i znowu się rozpłakała. Szloch sprawił, że popłynęły całe potoki po jej twarzy, wypłukały jej makijaż, pojawiły się na rękach, na bluzce, na podłodze pod jej stopami. Wraz ze łzami przyszło rozluźnienie. 

Poczuła, że dzisiaj, teraz, wspięła się znaczne wyżej niż do tej pory, poczuła, że palące się w pokoju światło, wypędziło ciemność nie tylko z jej pokoju, ale również z jej wnętrza, z jej serca. Poczuła lekkość, zobaczyła gdzieś w głębi siebie płomień palący się równym, jasnym, pięknym  światłem.

To było światło zrozumienia. Tyłem do tego płomienia powoli odchodziła w dal jakaś postać. Tak, to był jej ukochany tatuś. Teraz może już odejść, powiedział jej już wszystko, co miał powiedzieć, przekazał prawdę o sobie i o niej, i może już na dobre zniknąć. Zrozumiała, że to nie ona ma go uczyć miłości, bo tego nie może nikogo nauczyć. 
Tak, czas opuścić dom rodzinny i przestać go naprawiać, czas zadbać o siebie, czas odkryć siebie do końca.

 Postać zniknęła.
Oboje teraz zaznają światła i pokoju.



Piotr Kiewra