sobota, 5 kwietnia 2014

Ojciec

Zamyślona powoli wspinała się po schodach do swojego mieszkanka na samej górze. Poprzedniej nocy natrętne myśli - obrazki z przeszłości, nie pozwoliły jej spać, a później przez cały dzień przewijały się w jej głowie jakieś zmontowane z nich filmy. Była wśród ludzi, pracowała, ale tak naprawdę jakby jej nie było, jakby była w jakiejś dalekiej podróży.

Otworzyła drzwi, ciężką ze zmęczenia ręką próbowała znaleźć włącznik światła, lecz nie mogła na niego trafić. Zrezygnowana weszła do środka, a tam otoczyła ją ciemność – taka sama jak w jej duszy.

Po omacku wyszukała na ławie zapałki i świecę, po chwili jej światło wypędziło z pokoju mrok, a w jego miejsce pojawiła się jakaś nadzieja, jakaś dobra nowina. Resztki ciemności pozostały tylko w niej samej. 

Usiadła na kanapie, puściła swoją ulubioną, smutną piosenkę i natychmiast jeszcze większy smutek wdarł się w jej wnętrze, wycisnął łzy. Teraz, gdy jej słuchała,  gdy spojrzała w płomień, we wspomnieniu wrócił jej tata.

On odszedł na zawsze, gdy była jeszcze małą dziewczynką, lecz często wracał, by z nią porozmawiać, by coś opowiedzieć, by ją przytulić, pogłaskać po główce, potrzymać na kolanach, ponosić na rękach.

Taki tata pozostał w jej w pamięci. Był dla niej opiekuńczy, dobry, ciepły, miły. Mówił, że była jego słoneczkiem, ukochaną – najukochańszą córusią, wtedy czuła, iż tatuś ją bardzo kocha, w takich chwilach czuła, że nic jej nie grozi i że jest szczęśliwa. Wraz z nim wracało poczucie bezpieczeństwa, lecz wracało jeszcze coś innego, coś z czym do dzisiaj nie potrafi sobie poradzić.

Mimo, że była dziewczynką tatuś uczył ją grać w piłkę. Miała w jego drużynie grać w ataku, obok taty  i sióstr. Póżniej mieli dołaczyć i bracia, na których urodziny tata z utęsknieniem czekał. W czasie gry na podwórku wołał do niej: „Maryś! Podaj piłkę! Pokażę ci, jak się strzela bramki!” Widział w niej rasowego napastnika, prawdziwego wojownika, postrach wszystkich drużyn. 

W jego wyobraźni Maryś była chłopakiem, kazał ją więc ostrzyc jak chłopaka, by była twardsza, silniejsza, bardziej waleczna, by jak mężczyzna, stała mocniej na nogach.

Tata czytał dla niej bajki, opowiadał o dobrych i złych ludziach, mówił o kochaniu mamy, ojca i wszystkich innych ludzi, o kochaniu zwierząt, słońca, gwiazd, najdrobniejszych nawet kamyczków. Uczył ją jazdy na sankach, na rowerku, uczył ją życia.

Lecz jej najukochańszy tatuś nauczył jej też tego, czego nie chciał nauczyć – nauczył ją się bać. Nawet nie wiedział, iż ją tego uczy, że pozostawia w główce małej dziewczynki ślad, piętno, które na długie lata, być może na całe życie będzie trwało i trwało.  Nie wiedział, że to piętno strachu będzie w niej obecne, że każdy krok jej życia będzie nim naznaczony.

Nauczył ją strachu. Pokazał jej nienawiść, gdy pijany bił mamę. Wtedy był zupełnie innym człowiekiem, w takich chwilach bała się własnego taty. Uciekała, chowała się, drżała, płakała, i bardzo, bardzo się bała, choć on dla niej był dobry – nawet, gdy był pijany. Brał ją na ręce, przytulał, uciszał jej szloch, głaskał po główce, mówił, że nie da nigdy nikomu skrzywdzić swojej ukochanej córusi.

Gdy zniknął z tego świata, zniknęła jego dobroć, jego ciepło, jego opieka, nie było przytulania, nie było bezpieczeństwa, nie było słów, których lubiła słuchać.
Na zawsze pozostała tęsknota, lecz pozostał też strach. Gdy dorastała, strach coraz bardziej nikł, tak jak powoli znikał obraz jej taty. Stawał się coraz bardziej mglisty, coraz bardziej nierzeczywisty.

Gdy odszedł tata, znikła też mama. Nie znikła ciałem, lecz duchem. Mężczyzna którego kochała, przestał istnieć, a był dla niej sensem życia. Od tej pory życie stało się dla niej udręką, znienawidziła je. Choć ojciec był dla mamy niedobry, ona go kochała. Wraz z tatą, u mamy zniknęło zainteresowanie domem, dziećmi, pojawiło się zabijanie samotności alkoholem, zabawą, poznawaniem co rusz to nowych mężczyzn.

Odeszła z ich domu miłość. Gdzieś tam jednak u małej „tatusinej córeczki” pozostała i mała dziewczynka uczyła się ją okazywać swoim siostrom i braciom, została dla nich nie tylko siostrą, została ich opiekunką, mamą, tatą. I w ten sposób okazywana miłość w niej pozostała już na zawsze. Miłość skojarzyła z opieką. Gdy stała się dorosłą, tak kochała swojego męża, tak mu  okazywała swoją miłość. Dla męża było to mało, więc odszedł.

Wtedy zrozumiała, że coś jest nie tak, dopiero wtedy zaczęła dojrzewać, a to jej dojrzewanie stało się od tej pory poznawaniem siebie, jedną wielką próbą zrozumienia kim jest.

Wiedziała gdzieś tam w głębi, że kluczem jest tu wspomnienie jej ukochanego tatusia, mówiono jej to na terapiach, które przeszła, lecz póki co w jej życiu nie zaszła jakaś głębsza zmiana.

I dzisiaj temat wrócił. Wrócił po raz tysięczny, lub milionowy i jak zawsze w takich chwilach wrócił smutek. Wspomnieniu taty zawsze towarzyszył smutek. Próbowała –postępując zgodnie z sugestiami terapeutów, ale i z własnymi decyzjami, przebaczyć swojemu tacie, pisała mu listy i odczytywała je nad jego mogiłą, zapewniała go tysiące razy, że kocha i nie ma mu za złe, że był taki jaki był. Nie ma mu za złe tego, iż nie kochał mamy, że pił, nie ma mu za złe tego, że jej życie potoczyło się w ten sposób.
Przebaczyła, lecz coś ciągle było nie tak, ciągle coś z przeszłości wywierało wielki wpływ na jej życie.

Zastanawiała się wiele razy nad tym. W końcu na nowo odkryła strach. Mężczyźni w jej życiu mieli być dla niej tatusiami, szukała w nich dobra, opieki i niczego więcej. Widziała też w nich, przede wszystkim, tę gorszą część taty, tę wywołującą strach. Oni nie potrafili tego znieść, z tym się pogodzić, z tym jej ciągłym „nie”, z tym brakiem pełnego zaufania, pełnego oddania. Mogła się nimi zaopiekować, troszczyć o nich, w ten sposób okazywać im swoją miłość, to potrafiła, ale niczego więcej.

Patrzyła nadal na płomień świecy. Gdy znów słowa piosenki przedarły się przez obrazy i dźwięki z przeszłości, rozejrzała się po pokoju. W jej oczach pozostało jednak światło widziane poprzez łzy i to chyba sprawiło, iż popatrzyła na otaczające ją przedmioty głębiej. Przed oczami stanęły też te, które na co dzień napotyka w swoim życiu i nagle zrozumiała, że to wszystko na co patrzy, czego dotyka, z czym ma do czynienia, chce jej coś przekazać, chce jej coś powiedzieć. Każde drzewko, każdy kamyczek na drodze, każdy napotkany człowiek, jest jej własnym odbiciem, niesie jej jakąś informację o niej samej, lecz ona nie zawsze to rozumie, nie zawsze potrafi to dostrzec.

Dzięki temu uświadomiła sobie, że i na swego tatę musi spojrzeć głębiej. Mimo, iż myśli o swoim tacie, iż tyle razy rozmawiała z nim, tyle do niego mówiła, to nigdy nie chciała, ani nie próbowała go zrozumieć, nigdy nie była w tatusinych butach, nigdy nie była w jego skórze. Teraz po raz pierwszy pojawiły się pytania: Kim był, co było dla niego najważniejsze, co i w jaki sposób kochał?

Gdy spróbowała na nie odpowiedzieć, nagle w jej sercu zrobiło się cieplej. Poczuła, że jej tata stał się dla niej znacznie bliższy, że teraz mu coś dała, a nie że tylko coś od niego dostała. Poczuła, iż współodczuwa jego smutek, jego niepokój, jego żal, jego zagubienie i odczuła też, iż on się boi. Tak, on naprawdę się lęka. Pierwszy raz w jej życiu, teraz jako dorosła, dojrzała kobieta,  odbyła ze swoim ojcem szczerą, prawdziwie szczerą rozmowę:

- Czegóż, mój tatusiu kochany, możesz się lękać? – zapytała.

- Samotności, moja kochana córeczko, samotności. Bałem się, że nie potrafię kochać, bałem się, iż w moim życiu są tylko słowa, są tylko pozory, że nie potrafię dać twojej mamie prawdziwego siebie, kogoś na kogo zasługuje, że nie jestem jej wart. Bałem się, bardzo się bałem i wiem, że przekazałem ten strach tobie i wszystkim tym, którzy mnie kochali. Och jak mi ciężko, och jakbym chciał cofnąć czas, jakbym chciał się wreszcie nauczyć kochać, jakbym chciał wiedzieć czym jest prawdziwa miłość, och jak ja bym chciał wiedzieć, że jestem wart prawdziwej miłości, och jak ja chciałbym się nie bać.

Uciekałem od tego strachu. Lecz nie mogłem uciec, on mnie zawsze doganiał, on sprawiał, że im bardziej go wykopywałem, im bardziej go topiłem, tym był silniejszy, tym bardziej mnie prześladował. Nie potrafiłem uciec, zagubiłem się na krętych drogach życia. Wiem, że skrzywdziłem mamę, skrzywdziłem ciebie, skrzywdziłem was wszystkie, wszystkich moich bliskich, chciałbym to naprawić, lecz znowu się boję, bo nie wiem - jak. Wiem że nauczyłem cię tego samego, że też się boisz. 

Córcio moja kochana, Maryś, posłuchaj mnie, nie lękaj się! O nic więcej nie mogę cię prosić, tylko o to. Nie lękaj się! Zrób to dla mnie! Pomóż mi! – zapłakał. Szlochał. 

Szlochali razem, on - tata i jego córka. Przytuli się do siebie i płakali. Poczuli, iż ten płacz ich rozluźnia, poczuli, iż znika coś co tkwiło w nich tak, jak tkwi ciemność w pokoju bez światła. 

Gdy się tak wypłakali, jakaś siła nacisnęła włącznik, a gdy zabłysło światło wszystko co było do tej pory znikło. Powoli – jak lód, topniał też smutek. To ciepło, które rosło w jej sercu topiło ten lód. Z każdą odrobiną tego ciepła przybywało jej radości i czegoś czego do tej pory nie doświadczyła, czegoś co wypływało z niej, czegoś co było jej darem dla świata. Wiedziała już co to jest, i w zamian czego się pojawiło.

Nigdy wcześniej nie próbowała zrozumieć swojego taty. I nigdy też nie próbowała zrozumieć innych ludzi, chciała od nich opieki, chciała budować z nimi relacje, ale jej nadopiekuńczy przykład miłości wyniesionej z domu, nie pozwalał zrozumieć czym jest prawdziwa miłość, czym jest współodczuwanie, bycie w czyjejś skórze. Liczy się nie tylko okazywana dobroć, dobre słowo, nasz uśmiech, miłe spojrzenie, dobre uczynki, ale przede wszystkim, głęboka, bezwarunkowa akceptacja, zrozumienie, współodczuwanie – to jest miłość.

Tak pomyślała:
- Przecież nie wszyscy coś ode mnie chcą zabrać, nie wszyscy chcą mnie okraść, wykorzystać mnie, częściej chcą mi coś dać, chcą mnie obdarować uczuciem, przyjaźnią, dać mi miłość, zrozumienie, akceptację, lecz ja nie potrafiłam tego dostrzec, mój strach kazał mi się na to zamknąć. Wytworzyłam pancerną szybę, oddzielającą mnie od miłości innych ludzi, wytworzyłam barierę nieufności. Obraz mojego tatusia pozostał bardzo ubogi, jego dobre słowo, opieka, obraz miłości jaki pozostawił, to nie wszystko. Strach, którego wtedy doznałam, to nie wszystko. Było w nim znacznie więcej czegoś czego nie dociekałam, czego nie chciałam dostrzec, bo tak myślałam - mój tatuś był złym człowiekiem. Pięknie mówił o dobroci, a naprawdę był inny. Na wierzchu dobry, a pod spodem zły. Dlatego nie chciałam go zrozumieć. Tak było wygodniej, wystarczyło spojrzeć na wierzch i wszystko było widać. Lecz czy prawda jest na wierzchu. Teraz wiem, że nie. Prawda jest ukryta, prawda o człowieku jest nie tylko w jego słowach, w jego uczynkach, jest głęboko, w jego istocie. By ją zauważyć trzeba pokochać, trzeba zaakceptować, trzeba się otworzyć na drugiego człowieka. Ten stary obraz ojca zubożył moje spojrzenie na życie, odebrał mi część mojego własnego człowieczeństwa, piękna, dobroci, miłości, zdolności współodczuwania innych.

Zdała sobie dzisiaj sprawę, by spojrzeć na innych inaczej niż na swojego ukochanego tatusia, czas przesunąć swoje granice na granice wszechświata, bo czas otworzyć się na dary, które do tej pory leżały u jej stóp, bo nie były w stanie przeniknąć jej linii obrony, nie były w stanie do niej dotrzeć z powodu strachu, z powodu nieustępliwego „nie”. 

Czas pokochać inaczej, czas okazać miłość inaczej niż tylko poprzez dobre słowo, opiekę, uśmiech, czas zrozumieć innych, współodczuwać z nimi, czas poddać się prądowi życia, czas przestać walczyć, przestać się napinać, udowadniać swoją niezależność, służyć swojej „Zosi Samosi” jak lubi siebie nazywać. 

Czas dopuścić do głosu serce, pozostawić wspomnienia samym sobie, pozostawić pragnienie ucieczki od swojej samotności. Dość tego! Tata uciekał i nie uciekł, ja też nie ucieknę!

Czas przestać myśleć o miłości, czas zacząć kochać sercem, czas przestać porównywać z tatusiem, czas dostrzec głębię, istotę, nie tylko zewnętrzność, słowo, ale to co między słowami, to co niewypowiedziane, to co niepokazane, czas poczuć energię, a nie tylko materię, uczynki. Czas obdarowywać, a nie tylko czekać na dary.

- Oj, dużo, bardzo dużo, jak na jeden dzień. – pomyślała i znowu się rozpłakała. Szloch sprawił, że popłynęły całe potoki po jej twarzy, wypłukały jej makijaż, pojawiły się na rękach, na bluzce, na podłodze pod jej stopami. Wraz ze łzami przyszło rozluźnienie. 

Poczuła, że dzisiaj, teraz, wspięła się znaczne wyżej niż do tej pory, poczuła, że palące się w pokoju światło, wypędziło ciemność nie tylko z jej pokoju, ale również z jej wnętrza, z jej serca. Poczuła lekkość, zobaczyła gdzieś w głębi siebie płomień palący się równym, jasnym, pięknym  światłem.

To było światło zrozumienia. Tyłem do tego płomienia powoli odchodziła w dal jakaś postać. Tak, to był jej ukochany tatuś. Teraz może już odejść, powiedział jej już wszystko, co miał powiedzieć, przekazał prawdę o sobie i o niej, i może już na dobre zniknąć. Zrozumiała, że to nie ona ma go uczyć miłości, bo tego nie może nikogo nauczyć. 
Tak, czas opuścić dom rodzinny i przestać go naprawiać, czas zadbać o siebie, czas odkryć siebie do końca.

 Postać zniknęła.
Oboje teraz zaznają światła i pokoju.



Piotr Kiewra

wtorek, 1 kwietnia 2014

Nauka wolności

Mówił motyl do róży:

- Dziękuję Ci, dziękuję! Zrozumiałem.

Przy Tobie uczyłem się miłości, teraz czas na to, by nauczyć się wolności. Uczyłem się miłości, czyli jak żyć bez strachu, uczyłem się zdolności współodczuwania, uczyłem dzielenia się sobą. Teraz czas na to, by dzielić się miłością bez oczekiwania czegokolwiek, teraz czas na wolność.

Zrozumiałem. Teraz czas na odnalezienie szczęścia w samotności, bo tylko, ktoś kto potrafi odnaleźć się w samotności, może prawdziwie pokochać i może być wolnym.

Teraz nie muszę szukać, nie muszę pragnąć i czekać. Teraz będę jak TY.

Ty obdarowujesz i nie czekasz na odwzajemnienie. Zakorzeniłaś się w swojej miłości, nie musisz skakać, latać, szukać, a i tak wszyscy Cię kochają, tak i ja odnalazłem korzenie swojej miłości. Jestem wolny dzięki Tobie. Dzięki Tobie zrozumiałem.

Będę latał, lecz nie będę szukał, będę latał by cieszyć się wolnością.
Dziękuję Ci.


Piotr Kiewra

Strach

Przyglądał się promyk słońca pąkowi róży. Oświetlał ją swoim światłem, ogrzewał swoim ciepłem, lecz ona pozostawała zamknięta. 

Przemówił promyk do róży:

- Nie lękaj się różyczko, nie lękaj! Różyczko, zrozum! Dlaczego nas los połączył?

Bo los zawsze łączy sprzeczności. Połączył Twoje "nie" i moje "tak", połączył Twój strach i moją miłość, połączył Twoją ciemność i moje światło. Połączył, by Twoje "nie" mogło się przeglądać w moim "tak", jak w lustrze.

Jednak przyszłość to dwa razy "tak”, to twoje „tak” obok mojego. Twoja przyszłość to Twój rozwój w stronę "tak".

„Nie” jest bez przyszłości, bo „nie” to strach, a strach nie ma przyszłości.

Strach nie może pokonać miłości, ciemność nie może pokonać światła, bo tak naprawdę strach nie istnieje, tak jak ciemność nie istnieje. Tak jak światło wypełnia w mgnieniu oka pustkę, w której wydaje się istnieć ciemność - wystarczy, że pojawi się odrobina światła, a ciemność znika, tak i wystarczy odrobina miłości i strach znika.

Różyczko, nie pojawiłem się po to, by się na wszystko zgadzać, by przegrywać w obliczu Twojego "nie".

Różyczko, każde Twoje "nie", wzmacnia moje "tak", więc daję Ci więcej światła i więcej, a to moje silne "tak" swoim światłem wyprze kiedyś wszystkie Twoje "nie". Stanie się to bez walki, bez żadnego wysiłku, wystarczy odrobina otwarcia, mała szczelinka w którą wejdzie światło - moje światło i strach zniknie, zniknie na zawsze.

Nie pojawiłem się tu przypadkiem, Twój Mistrz ma tu misję - misję niesienia światła, światła, które pokona ciemność, niesienia miłości, która pokona strach.

Różyczko, Twoja przyszłość jest na "tak".

Uchyliła zaciekawiona róża lekko swoich płatków, wpadła tam odrobina światła - zniknęła ciemność i zniknął strach. Zakwitła róża miłością i zapomniała na zawsze o strachu.   


Piotr Kiewra

czwartek, 27 marca 2014

Pieśń niesiona wiatrem

- Byłem jak ptak, tyle o niej wyśpiewałem. Byłem jak poeta, tyle napisałem o niej słów, byłem jak aktor, tyle wypowiedziałem i tyle … zrobiłem. Teraz o mojej miłości będzie mówiła cisza, ona będzie moją pieśnią. 

Kto jej wysłucha, kto zaakceptuje, kogo ona poruszy? Nie wiem. Poddaję się, płynę … i nie czekam. 

Wietrze, proszę, nieś moją pieśń! – poprosił człowiek.

Ucieszony nowiną wiatr zdziwił się, bo wśród ludzi tylko mistycy, mędrcy nie zapomnieli o ufności i tylko oni nie zapomnieli języka ciszy, miłosnej pieśni wszystkich istot. U pozostałych słowa, krzyk, gesty i dzieło nie niosą prawdy o miłości, bo są rzeczą, towarem, prośbą, wołaniem o zaspokojenie pragnień i żądz.

Wiatr zawirował w tańcu i z pasją począł głosić światu miłosną pieśń człowieka, który zrozumiał.


Piotr Kiewra 

wtorek, 25 marca 2014

Dwie drogi

Na szczycie wzgórza stał stary człowiek. Od wielu lat wchodził tu każdego ranka, wchodził też w środku i końcu dnia. Oglądał stąd wschody słońca, podziwiał dzień w jego pełni, oraz gdy się kończył, gdy znikało ono za horyzontem, gdy na miejsce dnia nadchodziła noc.

Przychodził tu nie tylko w pogodne dni, przychodził tu zawsze.
Tu przemawiały do niego: słońce, księżyc, gwiazdy, chmury, deszcz, tu rozmawiał z wiatrem.

Dzisiaj stał tu już przed świtem, a gdy słońce wychyliło się zza widnokręgu ujrzało łzę na jego obliczu. Słoneczne światło przeniknęło tę kroplę i rozświetliło ją tęczą.
W ten sposób doceniło starego człowieka, jego uczucie, jego zachwyt pięknem tego świata.

Długo stał człowiek na wzgórzu i cieszył się wszystkim co widział - od bezkresnej dali, od pustki nieba, po kurz i trawę pod swoimi stopami.

Wtedy zbudził się wiatr, potrząsnął źdźbłami traw strącając z nich poranną rosę, poruszył gałązkami krzewów, ubraniem starego człowieka, zajrzał mu w oczy, w serce … i zadziwiony wysuszył łzy na jego policzkach.

 Stary człowiek poczuł to tchnienie wiatru, uniósł ramiona w bok - jakby szykując się do lotu, a gdy zamknął oczy - poleciał. Szybował nad wzgórzem, wśród chmur, nad lasami i górami, oceanem, aż po krańce świata. Poleciał jeszcze dalej, minął słońce, by wśród gwiazd szukać krańców Wszechświata. Nie znalazł, więc szybko powrócił, osiadł  na wzgórzu, otworzył oczy i powiedział do wiatru:

- Wietrze, gdy uniosłem ręce zobaczyłem dwie drogi: jedną, którą wyznaczały moje ręce. Na tej drodze widziałem wielu ludzi, lecz nie widziałem siebie. Poleciałem daleko wzdłuż tej drogi, nad tymi tłumami, znalazłem jej początek i znalazłem jej koniec.
Drugą drogę wyznaczała cała reszta mego ciała. Ta wiodła pod górę. Na niej nie było nikogo, tylko ja. Poleciałem tą drogą, ale w żadnym kierunku nie mogłem znaleźć jej początku i końca. 

Wietrze, opowiedz mi o tych drogach!

Odpowiedział mu wiatr:
- Tak, odkryłeś dwie drogi życia. Możesz – jak każdy - wybrać tę, którą podążysz.
Na pierwszą drogę patrzysz, lecz nie widzisz, słuchasz dźwięków poruszających się nią tłumów, lecz nie słyszysz tego co istotne. 

Ta droga cię nie uczy, przegapiasz znaki, bo już jesteś wyobraźnią za następnym zakrętem, za kolejnym i za kolejnym. Myślisz: - Tam - przede mną - moje szczęście … a może tam, za kilkoma zakrętami z tyłu. W ten sposób miotasz się między przyszłością a przeszłością, projektujesz swoje nieszczęścia, myślisz że żyjesz, lecz tam są tylko twoje myśli, nie ma ciebie.

To droga rozumu, logiki, kalkulacji, wiedzy z książek, a nie z życiowych doświadczeń, bo na te brakuje czasu lub odwagi. To droga wspomnień, marzeń, planów, wizji, projekcji, pragnień, oczekiwań, a ponieważ to jednocześnie droga niewiary, droga wątpienia – to smutna droga, radość pojawia się tu chwilowo – w zabawie. To te chwilowe przyjemności oraz cały pozostały ból i cierpienie niektórzy nazywają życiem.
Tę drogę bezwzględnie zamyka czas. Zaczyna się w chwili narodzin, a kończy śmiercią. 
Tutaj odmierzasz odległości, odliczasz dni i lata. Tutaj się czeka - marzy o przyszłości, gdy jest się młodym, albo ucieka w przeszłość, gdy nadejdzie starość. Zamykasz się w klatce i cały czas oglądasz jej ograniczenia.

Idąc tą drogą poznajesz  świat – szukasz, lecz nie znajdujesz, bo granicą tego poznania są granice świata, a im bardziej poznajesz, im więcej wiesz, tym mniej rozumiesz.

To wędrówka pełna napięć i walki. Towarzyszem w tej wędrówce strach. Boisz się bramy zamykającej tę drogę, bo na niej wszystko się kończy. Boisz się życia bo ono cię do niej prowadzi.

Być może wędrując osiągasz, zdobywasz, wywalczasz: sukcesy, szacunek innych ludzi, wiedzę, rzeczy, tytuły, ordery, stanowiska, lecz tego wszystkiego nie możesz ze sobą zabrać. W chwili śmierci – przed uchem igielnym - pozostawiasz cały twój dobytek, wszystko co znalazłeś,  zdobyłeś, nagromadziłeś, na co zapracowałeś. Wszystko przepada. Ani jedno wspomnienie, ani jedna drobinka, jedno ziarenko kurzu nie może zostać zabrane. Nic.  Nawet pamięć po tobie rozwieje wiatr.

Jeśli tak żyjesz, nie stajesz się dojrzały - nie możesz zrozumieć siebie, więc nie możesz zrozumieć życia, świata, ludzi.

Lecz jest też inna droga. Na niej brama – jest nią miłość. 
Towarzyszami w tej drodze: ufność i wolność, przewodnikiem radość. 
Tu nie szukasz, a znajdujesz, nigdzie nie podążasz, wszystko przychodzi samo. 
To jest droga rozwoju, poznania – zrozumienia - odkrycia siebie, a wszystko co odkryjesz pozostaje z tobą na zawsze. 
Odkrywając siebie poznajesz wszechświat, ten rodzaj poznania nie ma granic. 
To trudna droga i jest drogą dla odważnych, bo na tej drodze jesteś sam.
 Tu musisz być obecny, bo tylko twoje doświadczenie się liczy.  

Po to masz życie, by wybrać drogę. 

Tym są te dwie drogi.

Witam cię, witam wędrowcze! Właśnie znalazłeś się w wieczności. Twoja radość cię tu przyprowadziła. – zakończył wiatr i wraz ze starym człowiekiem pobiegł ku bezkresom na spotkanie nieznanego.  

Piotr Kiewra z inspiracji Osho „Dojrzałość”

sobota, 22 marca 2014

Bieg, który ukoił ból

Julia usiadła na swojej ulubionej ławce wśród żółtych tulipanów. Miejski park zapełniał się zawsze, gdy dopisywała pogoda, lecz ona przychodziła tu w każdą pogodę, nawet w deszczu. Park wtedy był pusty – tylko ona – samotna, starsza pani pod parasolem. 

Gdy wszyscy siedzieli w domu, czekali na słońce, wtedy jej parasol dudnił deszczem, szumiały nim liście drzew, płakały jej ulubione kwiaty, jego łzy spływały po parkowych krzewach oraz trawie, a ona spacerowała, rozmyślała, wspominała. Świat w deszczu się zmniejszał, dla niej stawał się bardziej przytulny, bliższy. 

Dlatego tu przychodziła. Bywało, że odsuwała na bok parasol, a wtedy krople spływały po włosach, czole i policzkach. Wśród tych kropel ukrywała swoje własne łzy.

Lubiła przyglądać bawiącym się tu dzieciom, spacerującym parom oraz ludziom biegającym alejkami.

Dzisiaj też od dłuższego czasu przyglądała się dziewczynie, która truchtała wokół parkowego stawku. Zobaczyła w niej swoją własną młodość. Dawno temu, biegała tak jak ona. Biegała uliczkami miasta, ścieżką nad jezioro, lub w parku. Biegała w słońcu, lecz najbardziej lubiła biegać w deszczu. Zawsze sprawiało jej to radość.

Kobieta przebiegła obok ławeczki już któryś raz, teraz jednak staruszka zauważyła, że dziewczyna płacze. Biegnie i płacze. No i ona zapłakała, bowiem przypomniała sobie swój bieg ze łzami w oczach, kilkadziesiąt lat temu.
Powrót myślą do tamtych chwil sprawił, że łzy popłynęły strugą. Po kilku chwilach płacz zamienił się prawie w szloch. Ukryła twarz w dłoniach i trwała tak nie widząc świata całe minuty. W pewnej chwili, tuż obok siebie usłyszała miły, lecz zaniepokojony głos:

- Proszę pani, czy coś się stało? Może potrzebuje pani pomocy?
Starsza pani potrząsnęła głową przecząco, a po chwili zdjęła dłonie i przez mocno zmrużone oczy ujrzała młodą kobietę w dresie z białą chusteczką w wyciągniętej dłoni. Powiedziała do niej:

- Nie, nic mi nie jest. Przypomniałam sobie coś ważnego z mego życia i rozpłakałam się. Gdy obserwowałam panią jak pani biegnie i płacze, przypomniał mi się mój bieg pełen łez, dawno, dawno temu.  

Młoda kobieta, otarła swoje własne łzy, podała drugą chusteczkę starszej pani i poprosiła:
- Czy może mi pani o tamtym biegu opowiedzieć? Czuję, że to może być dla mnie ważne. Proszę!

Obie zapłakane kobiety usiadły na ławce wśród żółtych tulipanów. Starsza z nich zaczęła swą opowieść.

- Dobrze dziecinko, opowiem ci, choć nie jest to dla mnie łatwe. To było dawno, dawno temu. Przez wiele lat usiłowałam wyrzucić to z pamięci, lecz im bardziej się starałam, tym silniej dokuczał mi ból.

Tamtego dnia, po raz ostatni spotkałam się ze swoim przyjacielem. Gdy się rozstaliśmy pobiegłam do lasu, po prostu biegłam przed siebie. Poczułam się winna, było mi ciężko, bardzo, bardzo ciężko. Głęboki żal, smutek, płacz. Biegłam więc, biegłam i biegłam. Biegałam aż do nocy, przez wiele godzin. Ledwie wróciłam do domu. Ten bieg mi pomógł, bo w domu nie miałam już siły płakać. Wszystkie łzy wylałam w czasie biegu.

On był inny. Nie oczarował mnie, ale coś mnie w nim pociągało. Ja byłam jak wahadło, raz w lewo, raz w prawo, raz wielka radość, raz ogrom smutku. A on był cichy, tak cichy jak nasz ulubiony, milczący przyjaciel, wielki, stary dąb. Koił me smutki, mój ból, pomagał mi w mym samotnym tańcu wojownika, zawsze obok mnie, jak nie całym sobą, to duchem.

Naprawdę był inny, jak rak - zawsze maszerował do tyłu. Pod prąd w odniesieniu do tej wielkiej ludzkiej rzeki, lecz wraz z prądem rzeki życia. Płynął cicho, nie walczył o mnie z innymi, lecz walczył dla mnie, oddawał mi wszystko co miał, oddał całego siebie. Poddał się życiu i poddał się dla mnie. Świat dla niego nie istniał, istniałam tylko ja, siebie nie zauważał, niczego dla siebie nie chciał.

Lecz ja go nie przyjęłam. Mówiłam sobie: nie kocham go. Myślałam, że go unieszczęśliwię. Cały czas sobie powtarzałam, że ten dla mnie jeszcze się nie urodził i w to wierzyłam. Bałam się zaangażować. Miałam wielu adoratorów, oni kręcili się koło mnie, lecz on nie współzawodniczył o mnie. Zawsze usuwał  się gdzieś na bok. I cierpliwie czekał. 

Naprawdę był bardzo cierpliwy. Jego miłość kapała kroplami, lała się wodospadem na kamień mego serca, a on czekał. Tęsknił, tęsknił, bardzo tęsknił i płakał, jak nikt wcześniej i nikt później. Wiedziałam o tym, lecz nie mogłam nic zrobić. Nic. Tak wtedy myślałam.

Rozmawialiśmy – najczęściej na odległość, nieraz po kilka godzin. Wspierał mnie, wierzył we mnie, a miałam w tamtym czasie wiele chwil słabości, wiele chwil smutku i wątpienia.

Wiele się od niego nauczyłam, bo był bardzo dojrzały, patrzył na wszystko bardzo głęboko, wnikał w naturę rzeczy, w jej istotę, tak samo przeniknął mnie do głębi. Znał mnie lepiej niż ja samą siebie.
Gdy nie spałam w nocy, gdy przeżywałam koszmary, smutki, to samo przeżywał i on. Nie mogłam uwierzyć, że on będąc daleko ode mnie, czuł co się we mnie dzieje, znał moje smutki, moje radości, moje niepokoje.

Pewnego dnia w jednej z naszych nocnych rozmów przez telefon, powiedział, iż on czuje, że ja go kocham, lecz w tej chwili nie wiem czym tak naprawdę jest prawdziwa miłość. Kiedyś to odkryję, lecz może mi to zając bardzo dużo czasu, lecz by to się stało, on musi zniknąć z mojego życia.

I pewnego dnia zniknął. Powiedział mi, że zrozumiał, że żebrze o moją miłość, że nie chce być dla mnie ciężarem.

Gdy go zabrakło, uświadomiłam sobie kim jest najlepszy przyjaciel. A on był najlepszym przyjacielem. Gdy odchodził, powiedział że nadal jest moim najlepszym przyjacielem, lecz przyjaciel nie może mi blokować drogi do szczęścia, że nie może być nadal u mego boku, że musi odejść, że musi odpłynąć z rzeką życia w siną dal, by dać mi przestrzeń na szczęście, które do mnie zawita. Powiedział, że on w to wierzy.

Płakałam, bo tak myślałam – straciłam przyjaciela. Cierpiałam, lecz z czasem pogodziłam się z tym. Przyzwyczaiłam się do godzin i dni bez niego. 

Dużo później zdałam sobie sprawę jak on  musiał cierpieć, byłam jego przyjaciółką owszem, lecz on mnie kochał, kochał jak nikt wcześniej i nikt później. Wiedziałam, że zawsze mnie będzie kochał, pewnie kocha do dziś i wiem jak mu trudno, gdy jego miłość jest daleko.

Kiedyś, wiele lat później, spotkałam go gdzieś przypadkiem. Wypytałam jak mu się powodzi, on mi odpowiedział, że jest już innym człowiekiem, że już nie czeka, że już nie czuje się samotny, że – powiedział to śmiejąc się głośno: „wreszcie nie czuję się żebrakiem”.

Spojrzałam w jego oczy, gdy wniknęłam w nie głębiej, znalazłam w nich to samo co kiedyś, wielką miłość, lecz nie było w nich żadnej prośby, żadnego oczekiwania, żadnej propozycji spotkania się, spędzenia wspólnie czasu.

Pewnie się zastanawiał wtedy czy już zrozumiałam, lecz nie zauważył niczego co by to potwierdzało, więc zamilkł, posmutniał. Wtedy widziałam go ostatni raz.

Tak, on był już zupełne innym mężczyzną, nigdy wcześniej nie znałam kogoś kto choć w jakiejś części byłby podobny do niego.

Przez następne dni, miesiące, lata, myślałam  o nim i zastanawiałam się co ja czuję. Gdy stawałam się coraz dojrzalsza, gdy życie przeplatane słonecznymi i deszczowymi dniami sprawiało, że rozumiałam coraz więcej, pewnego dnia odkryłam czym jest miłość.  I od tego dnia zapragnęłam mu o tym powiedzieć.
Tylko tego chciałam: spotkać się z nim i opowiedzieć mu o swoim odkryciu. To nieważne, że minęło od naszego rozstania kilkadziesiąt lat, nieważne, że prawdopodobnie nasze życie nie potrwa już długo, nieważne, że nie będziemy razem teraz, tak jak nie byliśmy kiedyś, ważne, by on wiedział co czuję.

Dzisiaj tęsknię do tej jego ciszy, tęsknię do tej inności, do jego głębi, do jego umiłowania natury, rozmów z drzewami, do jego opowieści o górach, do jego oczu zapatrzonych we mnie, do jego tęsknoty, do jego wiary we mnie, do jego czułych słów i opowiadań o miłości. Dzisiaj tak tęsknię do niego, jak on wtedy do mnie … - starsza pani nie skończyła. Wiele jeszcze chciała powiedzieć, lecz głos jej uwiązł. Z trudem powstrzymała też łzy. Poczuła, że za dużo wspomnień jak na jeden dzień, więc skierowała uwagę na swoją rozmówczynię:

- A u ciebie, młoda niewiasto, co cię skłoniło do płaczu, jaki to smutek wylewasz ze łzami, jaki to ból koisz swym biegiem? – zapytała starsza pani, całkiem już spokojna, wręcz pogodna.

- Nie uwierzy pani, rozstałam się ze swoim przyjacielem, lecz to co teraz usłyszałam bardzo mi pomogło, zrozumiałam wiele. Bardzo dziękuję. Spotkanie pani, uchroniło mnie przed popełnieniem największej życiowej pomyłki. Dziękuję! – powiedziała młoda kobieta w dresie. Przytuliła starszą panią z wdzięcznością i ruszyła energicznym biegiem w stronę domu.

Julia długo jeszcze patrzyła za biegnącą kobietą, aż ta znikła, a w myślach powtarzała: - Tak, spiesz się! Odkryłaś, że kochasz, biegnij więc teraz szybko, byś nie musiała przez całe życie biegać i koić swojego bólu, byś nie musiała czekać aż deszcz ukryje twoje łzy. Biegnij dziecinko, spiesz się, spiesz …



Piotr Kiewra 

Rozluźnienie

Pod wielkim dębem siedział człowiek i podziwiał jego wielkość, jego siłę, jego długowieczność. 

Mimo, że wiatr uginał jego gałęzie, tarmosił liśćmi, on pozwalał na to, poddawał się temu, zachowywał spokój. Człowiek zapytał:

- Wietrze, jestem napięty, żyję w stresie. Jak się rozluźnić?

- Przestań gonić, przestań uciekać, przestań ukrywać prawdę o sobie, stań się naturalny. Stań się naturalny jak słońce, jak wiatr, jak to drzewo. Spójrz na to drzewo! Stoi tu już kilkaset lat, nie goni za słońcem, nie ucieka przed wiatrem, niczego nie oczekuje od deszczu, zgadza się na pory roku, na wszelkie zmiany wokół niego i w nim samym. Żyje w zgodzie z ptakami …
Ono niczego nie ukrywa. Stoi wyprostowane, całą swoją prawdę okazuje światu, nie nakłada żadnej maski, jest autentyczne, jest sobą. Liście tego dębu są autentyczne, niczego nie ukrywają, tak samo pień i gałęzie. Jego kora też nie jest maską, jeśli ją zdejmiesz, pod spodem będzie dąb. Również jego korzenie są zanurzone w prawdzie, w glebie - odkryj je, a odnajdziesz tam również naturalność.

Ty natomiast cały czas udajesz. Coś chcesz osiągnąć skrywając swoją prawdę, albo wręcz okłamując, grając, nie będąc sobą. Jeśli coś ukrywasz, nie jesteś autentyczny, jesteś kłamcą, jesteś napięty, bo się boisz, że ktoś odkryje twoje kłamstwo, twoją maskę, korzenie twojej nieprawdy. Wtedy rządzi tobą strach, przestajesz być naturalny, stajesz się aktorem, pozujesz.

Stań się jak to drzewo,. Bądź sobą, niczego nie ukrywaj. Wyprostuj się, nie zginaj się pod brzemieniem kłamstw, nieprawdy o sobie, lecz pozwól dla wiatru życia, by cię uginał, by tobą tarmosił, pozwól przepłynąć mu tak, jak drzewo pozwala, by wiatr przepływał przez jego gałęzie. Okaż nie tylko to co na wierzchu, lecz również to co ukryte. 
Bądź naturalny, a to cię rozluźni, to cię uspokoi. – odpowiedział wiatr.


Piotr Kiewra