*Pierwszy raz mam ten problem: nie wiem, jakim tytułem
mam opatrzyć poniższe opowiadanie. Jeśli będziesz tak uprzejmy, by po
przeczytaniu pomóc mi wybrać tytuł spośród dwóch tu zaproponowanych, napisz o
swoim wyborze w komentarzu. Będę wdzięczny.
Pewnego dnia
do mojego miasteczka przyjechała karuzela. Była wielka i kręciła się bardzo
szybko. Niestety rodzice uznali, że jestem zbyt mały, bym mógł samodzielnie na
niej się pokręcić i musiałem poczekać aż będę większy.
Od tej pory marzyłem,
by szybko urosnąć i by znowu przyjechała karuzela.
Wiele lat
później karuzela stała się moim przekleństwem. Siedziałem na krzesełku, ona się
kręciła, a ja się bałem z niej wyskoczyć.
Chciałem uciec
jak najdalej, od cierpienia, zakurzonych marzeń, wszystkiego co przesiąknięte polityką
i pieniędzmi, ludzi opowiadających o swojej nieszczęśliwej codzienności, nawet
od trawnika domagającego się ciągłej opieki, ale nie mogłem, bo karuzela się
ciągle kręciła. Bolało coraz bardziej, bo od dziesięcioleci, dzień za dniem,
ten sam kierunek, te same twarze przed i za mną … Rzygać się chciało, ale nie
mogłem się odwiązać od krzesełka na którym kiedyś zasiadłem. Obserwowałem innych
i ich strach. Też bali się zejść, ale czy oni znali mój strach?
Bałem się
czekania. Nie przerażało mnie jednak to, co na końcu, lecz samo czekanie,
marnowanie czasu. Nie chciałem marnować już czasu na budowanie, czy opiekę nad
tym, co wcześniej zbudowałem, chociaż nie wiedziałem na co chcę przeznaczyć
zaoszczędzony czas.
Chciałem
uciec i mimo, że lęk podpowiadał, że się nie da, że to niebezpieczne i że od
prawdy nie da się uciec, byłem zdesperowany. Naturę lęku już wcześniej
poznałem, wiedziałem, że kłamie i zwodzi, więc postanowiłem spróbować.
I może bym
uciekł, kto wie, może na lata, może na zawsze, może bym się gdzieś zagubił ... gdybym nie odkrył … wędrowania.
Jak to się
stało, co się wydarzyło?
Otóż spotkałem
wędrowca. Starego człowieka, takiego współczesnego, światowego wędrowca, nie koniecznie
z kijem w ręku i z workiem na plecach, raczej z plecakiem i walizką, nie tylko przemierzającego
wielkie przestrzenie pieszo, lecz więcej
samochodem, autobusem, statkiem, samolotem. Nie takiego co tylko chodzi od wsi
do wsi, od miasta do miasta, po polnych i leśnych ostępach, ale takiego, który poznał
wszelkie możliwe górskie i morskie drogi, pustynie, kontynenty, kraje, regiony
i zasmakował setek kultur, tysięcy miejsc, milionów ludzi.
On był
świadomy, czyli nie tylko widział i zapamiętał, ale przede wszystkim poczuł. Prawdziwie
żył i przede wszystkim BYŁ.
Jego
historia to wiele przemian: z człowieka uciekającego stał się poszukującym, a w
końcu tym, który znalazł i mimo, że znalazł, wędrował dalej i niósł przesłanie
– sam stał się przesłaniem.
Co takiego
znalazł? Czy znalazł to, czego ja szukałem? Dlaczego go spotkałem? Czego się od
niego nauczyłem?
Ale … no
dobrze, po kolei.
Zrobiłem
próbę. Może za mało było we mnie odwagi, by znaleźć się na jakiejś bezludnej
wyspie, jak Robinson Crusoe, więc wyjechałem w daleką podróż, na wycieczkę z
przewodnikiem. Na początku niewiele go słuchałem, bo nie interesowała mnie
historia i zabytki, kultura, religia, zwyczaje ludzi, ale gdy gdzieś między
jego słowami usłyszałem zupełnie inne treści, usłyszałem coś czego nikt z
innych uczestników nie słyszał, stałem się uważny.
Mianowicie spośród
tysięcy słów na różne tematy, które wypowiadał dla ludzi, wyłowiłem coś, co
mnie pociągnęło: powiedział coś o karuzeli. Natychmiast poczułem łączność z tym
człowiekiem. Chyba poczuł, że tak się stało, bo pewnego wieczora zasiedliśmy w
pokoju hotelowym i opowiedział mi swoją historię, tak sam z siebie. Tak jak
mistrz znajduje ucznia, tak on znalazł słuchacza, który poszukiwał tego, co on
akurat miał do rozdania. Oto co mi opowiedział:
- Najpierw uciekałem
od odpowiedzialności, od ludzi, a właściwie od społeczeństwa: od nadmiaru
nauki, od szkoły, etatu, stałego miejsca na ziemi, od przywiązanej do mnie, a
ja do niej, osoby. Uciekałem od zegarka i budzika, od wiadomości o ciągle
zmieniającym się prawie, o nieszczęściach tego świata. I pierwsze co odkryłem,
to to, że więcej zyskiwałem doświadczając, niż słuchając wiadomości.
… no dobrze,
powiem prawdę, impulsem do mojego wędrowania, a tak naprawdę do ucieczki była
miłość. Chciałem uciec od nieszczęśliwych miłości. Najpierw długo kochałem
kogoś i próbowałem dostać, czy nawet kupić wzajemność. Dałem wszystko co mogłem
dać: miłość, swój czas, dom, pracę, opiekę, może niewiele pięknych słów, może
niewiele zapewnień o miłości, ale myślałem, że czyny więcej znaczą niż słowa …
I nie dostałem nic. Tylko obojętność, chłód i pretensje.
Gdy
spotkałem inną kobietę, znowu dałem jej to co miałem: moją miłość, siebie, swój
czas, zainteresowanie, opiekę, no i wiele pięknych słów, wyznań, zapewnień.
Lecz im więcej dawałem, tym mniej czułem w niej zaangażowania. Pewnego dnia
zrozumiałem, iż im bardziej ją kocham, tym bardziej od mojej miłości ucieka, a
może nawet, tym bardziej mnie nienawidzi. Poczułem się winny,
unieszczęśliwiony, porzucony, zlekceważony i cholernie samotny.
Postanowiłem
uciec od tego bólu i cierpienia. Zamarzyłem o zapomnieniu się gdzieś na
pustkowiu, na odludziu.
Zamarzyłem o
morzach, dżunglach, pustyniach, o górach, o dystansie do cywilizacji, do celów
takich jak rodzina, dom, wnuki i materialne błahostki. Postanowiłem uciec od
nieustannego czekania i kręcenia się w kółko.
Zanim
ruszyłem, wszyscy wokół i wszystko we mnie, straszyło mnie wizją samotnego,
oderwanego od korzeni nieszczęśliwego człowieka. Pytano: gdzie moja misja
czynienia dobra dla innych, gdzie mój patriotyzm, gdzie moje poczucie obowiązku
wobec społeczeństwa, grupy religijnej? Nie przejmowałem się, bo od tego właśnie
chciałem uciec. Gdy tylko znalazłem się poza granicami swego miasteczka,
wszędzie, we wsiach, miastach, nawet w najmniejszych wspólnotach, widziałem
ludzi przywiązanych do wschodów słońca ciągle zza tego samego wzgórza, zaś
zachodów za tym samym dachem sąsiada, patrzyłem na tych przykutych grubymi
łańcuchami do stanowisk, przywiązanych sznurkami, albo tylko delikatnymi nićmi
do innych ludzi. Przechodziłem obok głęboko przekonanych, że ten kierat, w
który się zaprzęgli, da im wyzwolenie, że cierpiąc zasłużą kiedyś tam, na coś
więcej niż jest teraz. Spotykałem wierzących w lepszą przyszłość, ale żaden z
tych wierzących nie chodził w kieracie z radością w oczach, a tym bardziej w
sercu. U wszystkich wyczuwałem, nawet u tych na szczycie, samotność i strach.
Szedłem więc
dalej, coraz dalej, nie bez walki, nie bez strachu, bo na każdym kroku
kotłowały się w mojej głowie myśli i słowa, cały czas wrzała wielka kłótnia.
I wtedy
spotkałem żebraka. Gdy mnie zobaczył coś w nim pękło, jakby coś zrozumiał.
Odbyliśmy długą rozmowę. On też uciekł od społeczeństwa, nie chciał być
trybikiem w maszynie. Gdy zobaczył mnie zrozumiał, że uciekł od jednej maszyny,
ale zaprzągł się do innej, w innym miejscu. Bał się jutra, bo miał jakieś
skryte marzenie i chyba dlatego bał się przestać prosić. Uznałem, że on też nie
jest wolny i zostawiłem go.
Nie chciałem
już spełniać niczyich oczekiwań, nikogo do siebie przywiązywać, nikomu zabierać
wolności swoim pragnieniem odzyskania inwestycji. Postanowiłem znaleźć w sobie
bezinteresowność, radość dawania bez oczekiwania na to, iż coś dostanę.
Postanowiłem
nic nie mieć, uwolnić się od posiadania, od wszelkich łańcuchów, postanowiłem
przestać żebrać. I to był chyba największy paradoks, bo spostrzegłem, że to co
uważamy za normalne życie, jest tak naprawdę jedną wielką żebraniną wśród tłumu
innych żebraków. Uświadomiłem sobie, że cywilizacja stworzyła żebractwo na
wielką, masową skalę. W cywilizacji prawie wszyscy żebrzą: począwszy od
prezydentów i premierów, polityków, na prawdziwych żebrakach kończąc. Tacy
znaleźli się na obrzeżach głównego nurtu i nie potrafili się dopasować do
żebractwa w pięknych uniformach i maskach na twarzy, kryjących ich żebracze
miny, więc postanowili nic nie ukrywać i być żebrakami oficjalnie.
Gdy to zrozumiałem,
poczułem wdzięczność, bo dzięki nieszczęśliwej miłości, dzięki odrzuceniu
poczułem wolność i poznałem słodki smak samotności. Teraz mogłem podarować
miłość, siebie, swoją pracę, współczucie, zaangażowanie, czy coś materialnego i
jednocześnie poczuć radość, że udawałem się w dalszą wędrówkę, bo dzięki temu
nie zabierałem nikomu i sobie wolności. Nie czekałem na żadne słowo, na
podziękowanie, na gest, na pieniądze, na bliskość, po prostu odchodziłem i to
mi sprawiało radość.
Ot, po
prostu, wyjeżdżałem. Nie wybierałem żadnego kierunku, żadnego celu, żadnego
konkretnego miejsca. Jechałem do momentu, aż się skończyły pieniądze.
Pracowałem i zarabiałem na następny kawałek drogi. I tak to szło.
Nigdzie nie
zagrzałem miejsca, nigdzie nie zostawiałem kogoś, za kim bym tęsknił i mam taką
nadzieję, że tym bardziej nie zostawiałem kogoś, kto by tęsknił za mną. Nikomu
niczego nie obiecywałem, nikogo do siebie nie przywiązywałem. Nikomu nie
dawałem tyle, by się czuł zobowiązywany, ani nie brałem, by czuć zobowiązanie. Powiedziałem
sobie: - Jak ucieczka, to ucieczka.
A właściwie
to nie wiem, czy uciekałem, czy goniłem. Miałem nadzieję, że ani jedno, ani
drugie. Po prostu pewnego dnia wyruszyłem i wędrowałem.
Odkryłem
wolność. Zacząłem od samotności w tłumie, od samotności wśród bliskich mi osób,
a teraz poczułem prawdziwą samotność – samotność, z której wynikają same dobre
rzeczy, a przede wszystkim wolność. Okazała się tak znacząca, tak wartościowa,
iż przestała doskwierać, mało tego, stała się czymś pięknym, wręcz błogim.
Gdy zacząłem
się nią cieszyć dostrzegałem ją wszędzie. Gdy usiadłem przy przydrożnym drzewie
i przytuliłem się do niego, poczułem jego samotność, ale i jego wolność, jego
radość bycia wolnym i radość bycia samotnym.
Gdy usiadłem
na kamieniu, nie poczułem jego chłodu – wręcz przeciwnie, poczułem ciepło,
radość dzielenia się swoją wolnością, swoją miłością.
Gdy
słuchałem ptaków, słów ich pieśni, radosnych melodii, to słyszałem tam znowu
pieśń o samotności, ale radosną pieśń. Patrzyłem na falujące trawy, jak
rozmawiają z wiatrem. O czym rozmawiały? Tak, samotne źdźbła traw, samotne,
mimo, że w tłumie, rozmawiały z samotnym wiatrem o wolności. Patrzyłem na fale
mórz i oceanów, tak samo, patrzyłem na ziarnka piasku na pustyni, a gdy
stąpałem po nich, chrzęściły tą samą treścią, tym samym uczuciem, co cała
świadoma reszta: o samotności, o wolności wynikającej z bycia samotnym.
Tak poznałem
bezinteresowność. Najtrudniej ją było odkryć wśród ludzi. Dlaczego? Bo ludzie
samotni płakali i się żalili, i w ten sposób żebrali, ale i tracili wolność,
tym samym tracili jedyną rzecz, którą można się cieszyć. Nie mogli i nie mogą
tego zrozumieć. Wszystkie ich nieudane, zwykłe, ludzkie, fałszywe miłości, próbują
im to pokazać, a oni i tak nie chcą zrozumieć. Nie chcą, bo wydaje się im, że
więcej zyskują jako niewolnicy, jako nieszczęśliwi niewolnicy. Przywiązali się
do współczucia i już nigdy go nie porzucą, bo nauczyli się czerpać korzyści z
cierpienia.
Ja od zbioru
takich niewolników uciekłem. Tym jest właśnie społeczeństwo: zbiorem
nieszczęśliwych niewolników. Jedyne czego im brakuje, to wolności, bo bez niej
nie zaznają szczęścia, nie zaznają miłości. Boją się wolności, boją się
miłości, bo boją się samotności. A póki się boją, nic nie jest możliwe, żadna
zmiana, żadne szczęście. Żadna z tych chwil, które przeżywają nie może im dać
radości - póki się boją.
Wszyscy
mówią: nie lękaj się, ale sami się boją. Wszystkie pisma, mądre księgi, wszyscy
bogowie, głosy naszych dusz, wszystkie drzewa, trawy, wiatr, morskie fale,
ptaki, wołają: nie lękaj się, a człowiek się boi. Im bardziej chce się nie bać,
tym bardziej się boi.
Gdy to
odkryłem, gdy pogodziłem się ze swoją samotnością, a wręcz gdy dzięki niej
poczułem się wolny, przestałem uciekać. Przestałem gonić. Moja ucieczka
zamieniła się w wędrówkę. I tak to już zostało - wieczne wędrowanie.
Wędrowałem
wśród pól, gór i lasów. Wędrowałem w słońcu i deszczu, w upale i zimnie.
Wędrowałem wśród ludzi i wśród pustkowi, po piaskach, po śniegu i lodzie, po
bezkresnych równinach, ale też wspinałem się na najwyższe góry świata.
Wspinałem się, niekoniecznie przy użyciu rąk i nóg, liny i czekana, wspinałem
się w wyobraźni, siedząc całymi dniami i patrząc na te niebosiężne szczyty. Na kilku
byłem, na resztę już nie musiałem się wspinać, wystarczyło mi bycie u podnóża,
a mimo to czułem się ich zdobywcą. To było moje kolejne odkrycie – mogę
doświadczać radości zdobywania, bycia na szczycie, bez … bycia na szczycie. Wystarczył mi jeden zdobyty, parę zdobytych,
by posmakować, a później czułem już ten smak nie wchodząc do góry. Zarówno cel
jak i sama podróż do tego celu przestały być warunkiem odczuwania szczęścia,
radości, cieszenia się byciem.
Patrzyłem na
te niebosiężne szczyty i byłem na nich, a siedziałem tu w dolinie. Nauczyłem
się mieć … nie posiadając. Znalazłem źródło tego odczucia. Nie musiałem już
szukać, zdobywać, posiadać, bo wszystko już było wcześniej znalezione, zdobyte,
było moje.
Przestałem
też o swoich zdobyczach opowiadać i nauczać o tym, bo ci, do których to mówiłem
nie byli na to gotowi. Rzadko spotykałem kogoś komu mogłem opowiedzieć, komu
mogłem przekazać to, co ja otrzymałem od drzew, kamieni, innych samotnych
ludzi. Rzadko spotykałem, ale spotykałem.
Spotykałem
też wędrowców, do których nie wypowiedziałem żadnego słowa i oni żadnego do
mnie, mimo, że wędrowaliśmy razem całe dnie, miesiące, a nawet lata.
Tak,
spotkałem kiedyś wędrującą samotnie – jak ja – kobietę. Wędrowaliśmy razem z
cztery, czy pięć lat. Wiele się od niej nauczyłem, chociaż nie wymieniliśmy
między sobą jednego słowa. Do dzisiaj nie wiem nawet jakiego używała języka, jak
miała na imię, skąd przyszła i dokąd później poszła. Po prostu, któregoś dnia,
gdzieś na dzikim pustkowiu ją spotkałem. Przeszliśmy później razem wiele
niebezpieczeństw, lecz bez żadnego lęku, cienia strachu, wśród dzikich ludzi i
zwierząt. Zatrzymaliśmy się na dłużej w jednym pięknym miejscu, w górskiej
dolinie, ciepłej, pełnej owoców dolinie i tam żyliśmy razem, ja po jednej
stronie doliny, ona po drugiej. Urodziła dziecko, nasze dziecko, ja kochałem to
dziecko, kochałem ją, a ona mnie. Nigdy jej tego nie powiedziałem i ona nie
powiedziała, ale ja to czułem i ona to czuła.
Gdy dziecko
nauczyło się już dobrze chodzić i biegać, pewnego dnia, dała mi całusa na
pożegnanie, wzięła chłopczyka za rękę i poszła. Raz się tylko obejrzeliśmy za
siebie – w tym samym momencie, ja i ona, i tak się rozstaliśmy. Bez słowa na
przywitanie, bez słowa na pożegnanie, bez słowa pośrodku. Wiele się od niej
nauczyłem, wiele zrozumiałem, bo była moim lustrzanym odbiciem. Gdy na nią
patrzyłem, widziałem siebie. Gdy byliśmy blisko, czy daleko, wszystko jedno,
czuliśmy jedność. Nauczyła mnie nie tęsknić i nie przywiązywać się, nauczyła
mnie samotności i tego samego nauczyła się chyba ode mnie. Spełniliśmy swoją
misję, zostałem ojcem, ona matką, ale nie zostaliśmy rodziną. Spotkaliśmy się i
mimo, że miłość w nas pozostała, jednak każde z nas poszło swoją drogą. To był
szczyt naszego rozwoju, poznania - zrozumienia siebie, poprzez relację z innym
człowiekiem. Ale z tego szczytu dostrzegliśmy, że istnieją następne, jeszcze
wyższe, ale na które trzeba się wspinać samemu.
To
doświadczenie było potrzebne. Mimo, że byliśmy ludźmi i pozostaliśmy nimi
nadal, to nie uwiązaliśmy się, pozostaliśmy wolni, pełni miłości, mimo, że
daleko od siebie. Mogliśmy piąć się wyżej, poznawać głębiej, bo doświadczyliśmy
miłości. Teraz mogliśmy wędrować by odkryć jeszcze głębszą, miliony raz większą
i głębszą - do całości.
Może tak
miało być, może wcześniejsze cierpienie przygotowało mnie na pobudkę wcześniej,
zanim zacząłbym trwonić czas na poszukiwaniach czegoś co już miałem. Może nie
trzymałem tego w rękach, może nie zaciskały się na tym moje palce, ale gdzieś
to miałem, byłem posiadaczem czegoś, o czym nie zdawałem sobie sprawy. I to
moje wędrowanie przez świat pomogło mi w zrozumieniu, w uświadomieniu sobie
tego, co miałem i gdzie to było ukryte.
Zrozumiałem,
że nie tylko wędruję przez świat, lecz i w swoim wnętrzu. Poznaję to co na
zewnątrz, a im bardziej to poznaję, tym lepiej rozumiem siebie. Ale jeszcze
silniej i szybciej to się odbywało w drugą stronę: im lepiej poznawałem siebie,
tym lepiej rozumiałem świat, tym lepiej rozumiałem innych ludzi.
Czułem jak
powoli zapala się we mnie jakieś światło. Stawało się z każdym krokiem
jaśniejsze i szło ze mną, gdziekolwiek się ruszyłem. To nie ono oświetlało moją
drogę, to ja zacząłem oświetlać ścieżki. I to wtedy, ktoś po raz pierwszy
nazwał mnie mistrzem.
Nie lubiłem
tego słowa, bo źle mi się kojarzyło. Kiedyś lubiłem nauczać, ale postanowiłem z
tym skończyć. Moje życie i moja wędrówka stały się katedrą. Nie musiałem
niczego mówić, a ci, którzy byli gotowi na zmiany, na naukę, brali ją ode mnie
sami. Zgłaszali się, chcieli ze mną wędrować i obserwować, i uczyć się. Jednak już
nie byłem nauczycielem, więc nie byli w stanie niczego się ode mnie nauczyć, wręcz
przeciwnie, przy mnie zapominali wszystkiego, czego się wcześniej nauczyli. I o
to im chyba chodziło: o zapomnienie, bo pojawiało się ich coraz więcej. Wystarczyło, że byliśmy
razem i tak się działo. Więc przychodzili, razem wędrowaliśmy jakiś czas:
dzień, dwa, tydzień, rzadko dłużej i odchodzili. Poznali radość wędrowania. To było
proste. Reszta – pozostałe odkrycia – przychodziły już później same. Bywało, że
wracali, znowu pobyli dzień dwa, nieraz tylko chwilę, godzinkę i już szczęśliwi
znikali.
Nawet nikt z
nich nigdy nie zapytał, czy to wędrowanie się kiedyś skończy, czy jest jakiś
kres, ale chyba zrozumieli bez słów, gdy patrzyli w niebo i chmury, gdy
patrzyli w słońce, gdy patrzyli na lecące żurawie, gdy patrzyli na stawiane
przez ludzi kroki. To wszystko było wieczne. Chyba to rozumieli.
Tak, gdy w głowie nie ma śmieci, nie
ma durnych pytań, nie ma żadnych pytań, łatwo o zrozumienie.
Tak się
działo, ale tylko na Wschodzie. Gdy wędrowałem na Zachodzie, było zupełnie
inaczej. Tutaj nikt o nic nie pytał, tutaj raczej wszyscy chcieli mówić,
odpowiadać, nauczać, nawet ci, którzy nie mieli czego nauczać, bo sami byli
nieszczęśliwi. I próbowali, ale uczyli tylko swojego nieszczęścia. Stroili
piękne miny, używali wielu słów, bardzo pięknych, lecz pustych, bez treści, bez
stojącego za nimi doświadczenia.
W tym to
świecie Zachodu, świecie z którego wyszedłem, a teraz wróciłem, ktoś
zaangażował mnie jako przewodnika wycieczek i zacząłem opowiadać. I co się
okazało? Zaczęli do mnie lgnąć ci, którzy chcieli gdzieś uciec.
Jechali na
wycieczki ludzie, których cierpienie rzucało już po różnych miejscach, które
kazało im poszukiwać rozwiązań, bo żadna materia, żaden sukces, żadne
zaspokojone pragnienie, żadna zwykła, nawet odwzajemniona miłość, nie dawały im
spokoju, ciszy, szczęścia. Jechały więc na te wycieczki tłumy samotnych ludzi.
A ja im opowiadałem o krajach, o ludziach, o historii, o zabytkach, o
religiach, o różnych rzeczach, a ci gotowi spośród tych tłumów, między słowami,
między potokami słów coś odnajdywali.
Dla tych
wybranych opowiadałem swoją historię. Później już zostawali z nią sam na sam i
reszta działa się sama.
To co ode
mnie do nich płynęło to inspiracja, takie inne spojrzenie na księżyc. Do tej
pory na niego patrzyli i widzieli w nim księżyc, teraz widzieli w nim
podpowiedź, wskazówkę, palec wskazujący nich samych jako cel wędrówki.
Kto ruszył w
taką podróż, ten ruszył. To już nie moja sprawa, ale radość we mnie
pozostawała, bo widziałem, że odchodzili z mniejszym smutkiem, niż
przychodzili. Wiem, że później doznawali wielkiego zamieszania, bo tak zawsze
jest, takie zamieszanie, taki zgiełk, hałas, tłum kłębiących się myśli i strach
pojawia się. To całkiem normalne i naturalne. Ale gdy będą wytrwałymi
wędrowcami, poradzą sobie. Wiem to, bo sam takiego zamieszania dostąpiłem.
Mówię
dostąpiłem, bo dzisiaj widzę w tym coś wielkiego, coś co było naprawdę
znaczące, coś co tylko czasem przydarza się starym ludziom: uwolnieniem się od
największych łańcuchów, od największych sił jakie kierują człowiekiem. A żądzą
nami namiętności, seksualność i przede wszystkim ego, drugie ja, to fałszywe ja,
źródło problemów, coś co nie pozwala normalnie żyć, coś co każe trwonić czas
wprzęgając nas do różnych wyścigów o coś tam, a gdy je w końcu przegramy, bo
zawsze w ostatnim z nich przegrywamy, to ono odwrotnie: każe uciekać, jakby to
było rozwiązanie.
Dlatego ten
początek był bardzo trudny. Same porażki, załamania, łzy wylewane na koszulę i bose
stopy, na leśne ścieżki, łzy osuszane uporczywym wiatrem. Ból i cierpienie.
Szybko uciekałem,
a mimo to, ból był coraz większy, bolał każdy krok, każdy mięsień, ból nie dawał
spać. No i to zamieszanie: podpowiedzi, smutki, rozpacz, aż po chęć
unicestwienia się. Były takie chwile, gdy każdy krok w górach był krokiem na
krawędzi życia i śmierci, gdy dwie osoby wewnątrz mnie walczyły: jedna o
śmierć, druga o życie. Tak samo gdzieś na morzach i oceanach. Tam też stałem na
krawędzi, na rufie, za płotkiem i wystarczyło się puścić w otchłań oceanu,
ciemną i głęboką, niezmierzoną głębię, pustkę, gdzie bym zniknął bez śladu,
zabierając wszystkie swoje tęsknoty, żale, niespełnienia.
Któregoś
razu stałem tak na rufie za barierką, a gdzieś między głową, a sercem odbywała
się walka. W górach zwyciężyło serce, bo w głowie było więcej … za dużo
strachu, tutaj, na środku oceanu, bliżej wygranej była głowa. Ale w pewnym
momencie, gdy decyzja już była podjęta, tylko ciało - palce nie chciały się
rozluźnić - na płotku, tuż obok mojej zaciśniętej dłoni, usiadł ptak. Nie wiem,
co to za gatunek, skąd się tu pojawił, ale spoglądał na mnie zdziwiony. Tak
jakby się zastanawiał, dlaczego jestem taki głupi. On tu przyleciał tysiące
kilometrów i znalazł ratunek na tym płocie, a ja przepłynąłem te same tysiące
kilometrów, by się zatracić. On tego nie mógł zrozumieć … i tak naprawdę, ta
jego zdziwiona mina, mnie przekonała.
Został
pierwszym moim przyjacielem w czasie mojej wędrówki. Opowiedziałem mu wszystko.
Mocno się tłumaczyłem przed nim ze swoich zamiarów przez całą noc, aż do
pierwszych promieni słońca. Ale jego mina była wciąż zdziwiona. Nawet kilka dni
później mały pasażer na gapę, ciągle siedział na płocie i nawet wyjadając mi
okruszki z ręki, wydawał się być ciągle zdziwionym. Dopiero, gdy zacząłem się
śmiać sam z siebie, jego zdziwienie minęło. Może zrozumiał, że zmieniłem
zdanie, i moje złe zamiary wobec siebie bezpowrotnie pierzchły, bo wydawał się
już bardziej zrelaksowany i nawet zadowolony ze mnie. Wtedy zaczął podśpiewywać,
a i ja poszedłem w jego ślady. Gdy się rozstawaliśmy, obiecałem, że już do
oceanu nie wskoczę.
Jednak
później moja samotność dokuczała mi bardzo. Zastanawiałem się nad sensem życia,
sensem bycia samotnym, uznałem to za egoizm, skrajny egoizm, ale znów natura
pokazała mi, że się mylę.
Któregoś
razu wędrując przydarzyła mi się jakaś kontuzja. Bolała mnie noga. Postanowiłem
kilka dni odpocząć. Okolica była piękna, więc rozgościłem się pod wielkim
drzewem. Była wiosna. Drzewo wypuszczało liście i pąki kwiatów. Pewnego dnia
zakwitło. To był oszałamiający widok. Magia. Intensywna barwa kwiatów obecnych
na każdej, nawet najmniejszej gałązce i jeszcze bardziej intensywna, wręcz
cudowna woń, zniewoliły moje zmysły.
Patrzyłem na
to drzewo i zastanawiałem się nad sensem życia, nie tylko nad swoim życiem,
lecz szerzej, również nad sensem istnienia tego drzewa. Ono istnieje już od
setek lat. Każdego roku, wiosną cieszy się swoim istnieniem w sposób
szczególny, zakwita miłością. Tak, na pewno jest to miłość, głębokie, typowe
dla tego drzewa, pełne znaczenia, wyznanie miłości. Wyznanie wobec świata,
wobec całości. I może nikt poza mną,
przez te setki lat, nie docenił go za kwiaty, nie docenił jego miłości,
to ono ciągle ją wyznaje i nie czeka na wzajemność. Owszem jest samotne, bo w
pobliżu nie rośnie żadna jego partnerka, przyjaciółka, czy żona, lecz mimo to,
ono jest szczęśliwe. Nie próbuje wyswobodzić się z przywiązania do ziemi, nie
próbuje podciąć sobie korzeni, stoi wytrwale. Za niczym nie goni, od niczego
nie ucieka. Nie próbuje zmieniać siebie, szukać szczęścia, szukać miłości,
zabiegać o czyjekolwiek i jakiekolwiek względy, nie wyznacza warunków swemu
szczęściu, mało tego, tak naprawdę poza trwaniem i byciem naturalnym, cichym,
wytrwałym drzewem, nie robi nic. Na
pewno jest szczęśliwe, bo nieszczęśliwe, by tak nie zakwitło, nie dzieliło by
się tym pięknem tak intensywnie i bezinteresownie. Pomyślałem sobie, że skoro
można być samotnym przez kilkaset lat i być szczęśliwym, to czemu ja siebie
uważam za egoistę z tego powodu, że jestem sam? Przecież świat składa się z
samych takich egoistów. Tak naprawdę byłem w związkach i właśnie wtedy byłem
egoistą, a gdy związki się skończyły przestałem. Na dodatek, w związkach byłem
bardziej samotny niż teraz, i tak jest u wszystkich ludzi. No i w końcu zrozumiałem, że samotność jest naturą
wszystkich istnień. Na tym właśnie polega życie: na doświadczaniu samotności i
na odkrywaniu miłości. Najpierw do siebie. Kto siebie pokocha, przestaje być
samotny. Nikt, kto nie czuje się samotny, nie będzie kochał, bo nie wypełni się
tym, czym później się będzie mógł dzielić. Nie pokocha, zanim trochę nie
pocierpi i nie zrozumie czemu samotność służy. Samotność to strach i dopiero, gdy
on znika pojawia się miłość. Taka nie podszyta strachem miłość jest bezinteresowna,
nie zabiera wolności i nie rozdaje cierpienia .
To już
rozumiałem, lecz tylko teoretycznie, bo jednak jeszcze cierpiałem. Prawdziwe
zrozumienie i prawdziwe doświadczenie miłości nastąpiło później, ale zanim to
nastąpiło, musiałem przejść drogę przez mękę.
Wyjaśniłem to
sobie, ale zamieszanie nie minęło tak od razu. Właściwie to przychodziły do
mnie, jak fale na morzu, różne takie przypływy i odpływy, pojawiały się góry i
doliny, smutki i radości, zamieszanie i cisza. I znowu gdy wspomniałem drzewo,
wiosnę i kolejne pory roku, gdy się kilku kolejnym wiosnom przyglądałem, to
uświadomiłem sobie, że takie jest właśnie życie. Jest jak pory roku, że
wszystko ma swój czas i swoje miejsce, że również zamieszanie jest jak
najbardziej wpasowane w ten porządek, a właściwie to porządek wynika z
zamieszania.
Pogodziłem
się z tym, i tak jakoś się wszystko toczyło i w porządku, i w zamieszaniu, aż
któregoś razu, tak ni stąd, ni zowąd, przyszło WIELKIE ZAMIESZANIE. Było jak
trzęsienie ziemi, jak wielka wszystko niszcząca burza, jak wojna. Ciało się
rozchorowało, po prostu nic mu się nie chciało, stało się ciężkie i leniwe,
jakby zatrute i tak samo głowa. Wypełniła się jakimiś truciznami, które sączyły
swój jad. Wszystko się w niej kotłowało, myśli, całe miliardy myśli przebiegały
jak szybkobieżne pociągi, samoloty, lawiny błota i śniegu, stada rozpędzonych,
dzikich słoni, jak rozwścieczone wilki. To wszystko razem sprawiło, że znowu stanąłem
nad krawędzią, a między sercem i głową trwała walka na ostateczne argumenty.
Wszystko było w tym momencie czarno-białe, złe i dobre, nic co pośrednie, szare, lub tym bardziej kolorowe. Trwało to długo,
chyba ze czterdzieści dni. Nie wiem, jak to przeżyłem, bo prawie niczego z tego
czasu nie pamiętam (może – jak Tarzanem – opiekowały się mną małpy, hi hi). I
pewnego dnia cała ta wojna się zakończyła, ucichła jak wiatr po burzy, a nad
tym wszystkim rozświetliła się tęcza, tak jakby kolory chciały nadrobić swoją, przez
tak długi czas, nieobecność.
Zamieszanie
bezpowrotnie minęło. Energie tkwiące we mnie, teraz przemieniały się jedna w
drugą. Zrozumiałem jak się nimi posługiwać. Namiętność i pożądanie nauczyłem
się przemieniać w kreatywność, w wytrzymałość ciała, przyoblekać w dowolne
formy i treści.
Nie, nie,
jeszcze raz wydarzyło się coś co było chyba już ostatnim nawrotem tego
zamieszania, gdzieś trwającej we mnie walki.
Otóż kiedyś
wszedłem do kraju ogarniętego wojną. Widziałem walczących ludzi, widziałem
pomordowanych, widziałem zwycięzców i pokonanych. Widziałem głodnych, smutnych,
płaczących, ludzi w rozpaczy, w strachu. Widziałem też takich, którzy tak długo
się bali, aż stali się zupełnie obojętni.
Spotykałem miliony
ludzi. Przechodziłem obok, byłem z nimi i dla nich pracowałem. Zyskałem wielu
przyjaciół, pokochałem ich i wielu mnie pokochało – wszędzie na całym świecie,
ale nigdzie nie widziałem tylu głupców, tyle skrajnej głupoty, co tam, gdzie
wojna. Tam, gdzie rodziła się głupota, tam wkrótce wybuchała wojna i dopóki
głupcy rządzili, dopóty nikt nie był bezpieczny.
I tam w tym
kraju zostałem osadzony przez głupców wśród głupców, zostałem nimi otoczony. To
oni rządzili, decydowali, kto ma żyć, kto ma czekać na śmierć. To była dla mnie
największa tortura: patrzeć na głupców i słuchać ich majaczeń. Nie bałem się
śmierci i chyba dlatego nie zdecydowali się mnie zabić. Nic nie mówiłem i pewnie
z tego powodu mieli mnie za głupca, i tylko z tej jednej rzeczy mogłem się tu
śmiać. Gdy nic nie mówisz głupcy uważają cię za głupca, a gdy mówisz wiele
głupot, właściwie jedna za drugą, same głupoty, stajesz się nauczycielem,
mędrcem, świętym, wodzem, cesarzem, bogiem. Im więcej gadasz, tym jesteś
większy. To co wylewa się z ciebie nie ma znaczenia, liczy się tylko ilość
słów. To byli politycy, wszędzie są tacy sami, lecz tu mieli większą władzę,
więc posuwali się dalej. Z powodu niskiego poczucia własnej wartości, zagarnęli
więcej władzy, łącznie z tą nad życiem i śmiercią. Tylko ja się ich nie bałem,
bo tylko ja nie miałem nic do stracenia, oni to zauważyli. Uznali, że nad tak
wielkim głupcem, który nie ma nic do powiedzenia, nie mają żadnej władzy, a
nawet jeśli ją mieli, to i tak nie mogli niczego zyskać, bo co można zyskać
zabijając głupca? To nie dodałoby im ani wielkości, pieniędzy, ani sławy. Wg
nich, byłem tam jedynym głupcem, więc nawet chronili mnie, jak jakiegoś rzadkiego
okazu w zoo. Za to ja miałem jeszcze więcej powodów do śmiechu i do dumy,
kolejny bowiem raz cisza wygrywała ze słowem.
W tym fragmencie
mojego życia pokochałem na początku tylko jedną rzecz: kamień na którym spałem,
siedziałem i z którym byłem w bezpośredniej bliskości przez wiele miesięcy.
Oddawałem mu swoje ciepło, on oddawał mi swój chłód, a chłodu wtedy
potrzebowałem. W końcu od niego nauczyłem się schładzać, rozluźniać, rozpraszać
emocje. Pewnego dnia, gdy pokochałem ten kamień już całym sercem, moja miłość
zaczęła promieniować na inne kamienie, na otaczające mnie mury, na ofiary, na
strażników, później na zwykłych głupców, a w końcu na głupców niezwykłych,
czyli na oprawców i polityków: głupców i egoistów do potęgi. W końcu pokochałem
i zaakceptowałem wszystko: i głupotę, i jej przeciwieństwo. Wtedy mnie
wypuszczono i … wkrótce wojna się skończyła.
Czy to był
zbieg okoliczności? Nie wiem, ale poczułem się odpowiedzialny za tę wojnę, za
panującą tu głupotę, za ofiary, bo gdy tylko oczyściłem się z walk, z
nienawiści panującej w moim umyśle, wojna w tym kraju poczęła wygasać. Gdy
pokochałem oprawców i ich głupotę … a miałem ich w swojej głowie, to …
wyszedłem na wolność i wojna się skończyła. Wtedy nie wiedziałem, nie wierzyłem
w swoją za wszystko odpowiedzialność, ale dzisiaj znam prawdę. Dlatego
oczyściłem i oczyszczam się z myśli, ze wszystkich sporów i kłótni w mojej
głowie.
Zatem zamieszanie minęło, pojawiła się
cisza. Zauważyłem od razu, że wszystko
stało się takie wyraźne, nie rozproszone, i dźwięki, i obrazy. Zniknęły
wspomnienia: mój umysł oczyścił się z przeszłości, ale i z przyszłości. Zniknął
czas. Zamiast myśli i słów pojawiły się uczucia. Prawie się nie odzywałem, czy
to do ludzi, czy do siebie. Z mego życia na stałe zniknął też strach. Nie bałem
się śmierci, samotności, nawet dzikich zwierząt. Wraz ze strachem zniknęło zło
ze świata, zniknęły problemy, właściwie to ja zniknąłem. Cieszyłem się
wszystkim, bo na moich ścieżkach nie znajdowałem niczego i nikogo, czego i kogo
bym nie akceptował.
W miejsce strachu
wkroczyła cisza, tym razem już na stałe. Czułem, że łączy mnie jakaś mocna więź
ze wszystkim co istnieje. I od tej pory spotykałem na swojej drodze już samych
przyjaciół.
Pieniądze? Zanim
uczyniłem z siebie uciekiniera, goniłem za nimi, a one uciekały. Goniłem, bo
wydawało mi się, że kupię za nie miłość. Nic z tych rzeczy. Miłość nie ma
wartości, więc żaden pieniądz jej nie zrównoważy. Gdy wyruszyłem na wędrówkę i
przestałem je gonić, to one zaczęły mnie gonić. Pchały się drzwiami i oknami,
wypychały mi kieszenie, choć prawie ich nie potrzebowałem. Rozdawałem, co
udawało mi się wygrać, czy otrzymać w formie wdzięczności za pracę, dobre
słowo, uleczenie kogoś. Od razu je oddawałem, ale obdarowywałem tak, by
obdarowany tego nie widział. Nigdy pieniędzy nie dawałem patrząc potrzebującemu
w oczy. Moja prawa ręka, nie widziała
tego, co czyni lewa. I to mi sprawiało radość, i chyba to było tajemnicą ich
cudownego sposobu rozmnażania się. To było zabawne, no i w ten sposób pieniądze
stały się jednym ze źródeł mojej radości.
Wokół mogła
być bieda, a pieniądze krążyły wokół mnie. Zrozumiałem, że one są tak jak ja,
takimi samymi, samotnymi wędrowcami, lubią wolność, nie lubią siedzieć za długo
w jednej kieszeni. Za to je właśnie
szanowałem.
Czy mogłem
się bez nich obejść? Tak. Dlatego czułem się wolny.
Tej wolności
uczy też matka natura. Ona jest świetną nauczycielką: potrafi nauczyć jak żyć
bez ognia, bez broni, bez siania i zbierania, dachu nad głową, nikogo nie
okradając, niczego nie zabijając. Leczy, żywi, naucza ufać i kochać, być w
harmonii.
Tego mnie
właśnie nauczyła, a gdy jej zaufałem, stałem się wolny: nie tylko od głodu i
chorób, ale przede wszystkim od uzależnień. Byłem wolny od cywilizacji i
społeczeństwa. Byłem istotą społeczną, bo chciałem nią być i czułem się
świetnie mogąc nią być, ale nie musiałem nią być. To była istotna różnica.
Tak, codzienne
obcowanie z naturą nauczyło ufności i to dzięki niej łatwiej uwolniłem swoją
głowę od śmieci. Niewielu docenia takiej mocy oczyszczenia.
Ludzie się
modlą do bogów tylko dlatego, że są głusi i ślepi. Nie widzą boga obecnego we
wszystkim i nie widzą jego darów wokół siebie. Proszą o coś, pracują i cierpią,
bo za dużo myślą, a za mało obserwują. Tracą czas na gadanie i płacz, zamiast
wziąć przykład z drzew, z ptaków, czy choćby z dzikich koni.
Uciekłem od
karuzeli życia, bo kręcąc się na niej - jak to na karuzeli - doświadcza się
pewnej bolesnej prawdy: wszystko przed czym uciekam goni mnie, a to za czym ja
gonię, ucieka. Tak, póki z niej nie wyskoczyłem nie mogłem uciec i nie mogłem
niczego dogonić. To już rozumiałem zanim jeszcze wyruszyłem w świat.
Gdy
stawiałem pierwsze kroki w dalekim świecie szybko się przekonałem, że nie ma
znaczenia, gdzie byłem. Żadne miejsce świata nie było lepsze, ani gorsze.
Ucieczka niczego nie zmieniała. Wszystkie sprawy, które miałem nadzieję
zostawić, ruszyły razem ze mną. W najdalszych zakątkach świata moje wredne
myśli i mój strach były takie same. Nie byłem w stanie uciec. To co we mnie,
było niezależne od miejsca, czyli nadal siedziałem na karuzeli.
Owszem, na
początku poczułem ulgę, wydawało mi się, że jestem wolny, że moi prześladowcy
zostali, lecz wkrótce się przekonałem, że gdy zabrakło mi pieniędzy, to
nieskoszonych trawników pojawiło się całe mnóstwo i wszystkie domagały się mojej
opieki. Zamieniłem jednych urzędników na innych, wszędzie spotykałem podobne
kobiety, wszędzie, za każdym domem, murem, ścianą, czy na otwartej
przestrzeni spacerował sobie smutek.
Wszędzie.
Doszedłem do
wniosku, że zabrałem ze sobą: i mój dom, i ściany, i kobiety, i smutki,
nieszczęścia, wszystkie braki, wszystkie niechciane rzeczy, a przede wszystkim
moją samotność. Wszystko chodziło ze mną i za mną, przede mną, krok w krok.
Zrozumiałem, że wszystko jest w mojej głowie i że jeśli chcę wędrować, trzeba
ją opróżnić z tych wszystkich śmieci.
Zrozumiałem
to poprzez jedno zdarzenie na drodze. Gdzieś daleko, bardzo daleko stąd, w
jakimś obcym kraju, jechałem samochodem, taką małą, zdezelowaną ciężarówką.
Zabrało mnie jakieś małżeństwo, nawet całkiem młodzi ludzie. Wieźli ze sobą
cały swój majątek, nawet psa i kota. Ciężarówka wlokła się niemiłosiernie. Była
przeładowana. Cały czas się ze sobą kłócili. Atmosfera była coraz bardziej
gorąca, powoli zaczęło dochodzić do rękoczynów. W ogóle nie zwracali na mnie uwagi. W pewnym
momencie mężczyzna uderzył kobietę. Ona nie mogła się bronić, bo była kierowcą.
Jechaliśmy pod górkę i nasza przeładowana ciężarówka zatrzymała się. Silnik pracował na wysokich
obrotach (chyba odzwierciedlał emocje ich właścicieli) i w końcu nie wytrzymał,
udusił się. Wtedy mężczyzna wpadł w jeszcze większą wściekłość, zaczął okładać
kobietę jakąś szmatą i tym co miał pod ręką. Kobieta puściła kierownicę, zdjęła
nogę z hamulca, a ciężarówka powoli poczęła zjeżdżać z górki do tyłu. W
samochodzie zaczęła się prawdziwa bitwa, ale to ona byłą górą. Była nie tylko
kierowcą, ale też głową w tej parze i była silniejsza od niego i oprócz tego
bardziej zdecydowana.
To co się wydarzyło
później było dla mnie bardzo ważnym odkryciem … kobieta wyrzuciła mężczyznę z
ciężarówki. Po prostu chwyciła go za szmaty – za koszulę, wyciągnęła z
samochodu i rzuciła nim o zabłoconą drogę, a gdy się podniósł i uderzył ją
jeszcze raz, wymierzyła mu cios prosto w nos, aż się zalał krwią, ponownie go
pochwyciła i cisnęła nim – jak śmieciem – do przydrożnego rowu.
Żadne z
obojga nie przejmowało się zjeżdżającą w dół maszyną i odjechałem w niej już
znacznie do tyłu. Nie miałem wyjścia, zaciągnąłem hamulec. Kobieta zaś dopadła
do ciężarówki i zaczęła wyrzucać z niej rzeczy, chyba jego rzeczy. Robiła to z
takim zapałem, że prawie żadna z tych rzeczy nie została cała. Rozbiła jakieś
szafy, telewizor, naczynia, garnki, wyrzuciła z pogardą większość ubrań i po
kilku chwilach takiej gorączkowej pracy, ciężarówka była już prawie pusta.
Wyrzuciła też psa, lecz ten chyba też miał dość swego pana, bo wskoczył z powrotem
na pakę.
Podeszła do
mnie ucałowała mnie prosto w usta, usiadła za kierownicą i ruszyliśmy. Tym
razem samochód dziarsko podjeżdżał już pod górkę, a gdy tylko minęliśmy szczyt,
kobieta zatrzymała samochód, wyskoczyła z niego i zaczęła tańczyć. Cieszyła się
jak mała dziewczynka. Śmiała się, skakała, kilka razy podeszła do mnie
ucałowała mnie znowu, a w końcu zaprosiła do wspólnej zabawy. Mi też się
zrobiło lekko, bo zobaczyłem jak się wyrzuca śmieci ze swego życia, jak się
łatwo oczyścić z tego, co nam przeszkadza i ciągnie do tyłu, zabiera radość.
Wystarczy opróżnić ładownię.
Chyba
opróżniła też swoją głowę z tego mężczyzny i wszystkiego co się z nim wiązało,
bo taniec radości, który później zademonstrowała był tego dowodem.
Na koniec
naszej wspólnej podróży podziękowała mi kolejnym całusem. Widziałem, że jest
wdzięczna losowi za to, co się stało i że byłem świadkiem jej oczyszczenia.
Może poczuła też, że pomogła mi, może …
To dla mnie
była świetna nauka. Powoli nauczyłem się oczyszczać ze śmieci. I tak jak tamta
ciężarówka poczułem się lżejszy. Łatwiej mi było iść, szedłem szybciej, bo nie
ciągnąłem za sobą i na sobie balastu. Od tej pory miałem więcej energii, więcej
było w mojej wędrówce podskoków i tańca, też chciało mi się rozdawać całusy. I
nauczyłem się bycia wdzięcznym.
Im więcej
wędrowałem, tym mniej było słów, myśli, tym mniej było przeszłości, tym mniej przyszłości,
a tym więcej uczuć, tym więcej miłości. Teraz gdy wędruję, jest tylko miłość. Nie
ma karuzeli, ale jest ciągła zabawa. - i tak to opowiadał mi samotny wędrowiec
o kolejnych latach swojej wędrówki, o kolejnych odkryciach.
Po jego
opowieściach zadałem sobie pytanie: - Czego się od niego nauczyłem? Odpowiedziałem
sam sobie: - Więcej zapomniałem, niż się nauczyłem.
Tak, nauczyłem
się sztuki zapominania. Tak, mój mistrz nauczył mnie zapominać, czyli wyrzucać
śmieci, rozchmurzać niebo. Bo tak naprawdę nie mógł niczego innego nauczyć,
tylko tej jednej rzeczy, wszystko inne mamy i nie musimy się uczyć.
Opowiadał
dalej: - Tylko to nam jest potrzebne: oczyszczać się ze śmieci – ze strachu.
Reszta przychodzi sama. Po to mamy życie, po to wędrujemy, by nauczyć się
zapominać o tym wszystkim, czego nas nauczono, bo to są śmieci. Niczego nie
musimy się uczyć, bo wszystko wiemy, jest w nas – świadomość, magazyn prawdy,
magazyn miłości, tylko potrzeba otworzyć do niego drzwi.
Na tych
drzwiach wisi kłódka, wiele kłódek, jest wiele zamków, zasuwek i wszystkie
trzeba otworzyć, również te tajne, ukryte. Te kłódki, zamki, zasuwki, blokady
to strach. Poznając swój strach otwieramy krok po kroku te drzwi. I na tym
spędzamy nasze życie. Potrzebna nam jest odwaga, by zabrać się za te drzwi, bo
możemy się przed nimi zatrzymać i stać, i patrzeć na ich solidność, na te wszystkie
dziurki i zamki, a nie przyjdzie nam do głowy, by je po prostu otworzyć,
pchnąć, nacisnąć klamkę lub zrobić jeszcze bardziej odważny krok …
A my stoimy
i marnujemy czas. Tak najczęściej robimy: stoimy, leżymy, maszerujemy w
miejscu, klęczymy i modlimy się, ale to nic nie daje. Trzeba po prostu zabrać się
za otwieranie, zapomnieć o strachu, o ograniczeniach, o szyfrach i kluczach, technikach
i motywacjach, złapać za klamkę i za nią pociągnąć. To jedyna rzecz do
zrobienia, jedyna, która nie jest iluzją. Zamki, klucze tajne i jawne szyfry, to iluzje, bo
strach jest iluzją, on nie istnieje.
Tak, te
drzwi też są iluzją, tak naprawdę one są otwarte, ale nasze oczy są zamglone,
zachmurzone. Strach – myśli, to są chmury i nasze życie dostaliśmy tylko po to,
by te chmury przepędzić. Więc wędrujemy w poszukiwaniu zamków, kłódek, szyfrów,
rozwiązujemy wiele zagadek, a tak naprawdę niczego nie musimy, można przez te
drzwi wejść bez żadnego wysiłku, bez długiej wędrówki, ot wystarczy postawić
jeden krok, ale my za dużo wiemy, za dużo mamy śmieci, za bardzo jest
przeładowana nasza ciężarówka. Nie udaje się, bo nie ma w nas wiary. Nawet
cierpienie, czasem ponad miarę, nie motywuje na tyle, by pokonać te iluzje, ten
strach.
Góra życia
wydaje się za wysoka, więc nie stawiamy nawet jednego kroku, nawet jednego w
górę. Drepczemy w miejscu, przymierzamy, motywujemy się, poznajemy techniki,
zbieramy na ten cel pieniądze, kalkulujemy, ale żadnego kroku w górę nie
czynimy. Oszukujemy samych siebie i mało tego, zrzucamy z siebie
odpowiedzialność, najczęściej na Boga, bo wg nas, postawił nam niemożliwe do
spełnienia warunki. Modlimy się o coś, o co nie trzeba się modlić, chcemy by
Bóg za nas posprzątał nasz własny bałagan, by wyrzucił śmieci z ciężarówki.
Trzeba ją
rozładować. To jedyna praca. Do niej nie potrzeba rąk, nie potrzeba nóg, nie
potrzeba głowy. Tak, głowa jedynie w tej pracy przeszkadza – właściwie jest
jedyną przeszkodą. Wędrujemy latami, może i całymi żywotami, a ciężarówka wciąż
pełna strachu. Możemy ją rozładowywać oczyszczając się z rozproszonego i nieistniejącego
strachu, a możemy też zrobić inną rzecz, odkryć, odkurzyć miłość, wejść przez
drzwi tam, gdzie jest jej pełno.
Czy trzeba
wędrować? Czy musisz spotkać mistrza, który ci opowie o swoim skoku z karuzeli?
Nie, drzwi do swego wnętrza możesz otworzyć sam, a tam jest to wszystko, co
znalazłem w czasie mojej wędrówki, w ciągu wielu lat. Ty możesz tam dotrzeć w
mgnieniu oka.
Możesz się
obejść beze mnie, bez samotnego wędrowca, bo przekonanie o potrzebie spotkania
ze mną też jest śmieciem.
Ten samotny
wędrowiec to ty, a te drzwi są w tobie … nie marnuj więc czasu! Wiem, wiem, łatwo
powiedzieć, ale tu tyle śmieci, tyle chmur, tyle … ale sam chciałeś, więc nie
marnuj czasu! – to mi powiedział przewodnik, po czym wstał z kanapy w hotelowym
pokoju i wyszedł.
Tak jak się
spodziewałem, spałem świetnie, więc pomyślałem: - Dzień pełen wrażeń, to i sny
kolorowe.
Kolejny
dzień zwiedzania i znowu ciekawe opowieści naszego przewodnika. Słuchałem go w
czasie jazdy autobusem i między jego słowami słyszałem treści, których inni nie
mogli usłyszeć, bo spali. Tylko czy sny moich współtowarzyszy podróży były tak
samo pouczające jak moje? Czy w ich snach nasz przewodnik też był samotnym
wędrowcem i mistrzem? Tego nie wiem.
Tak, w
czasie tej podróży wiele się zdarzyło. Czy uwolniłem się z karuzeli? Tak, już
wiem, że mogę z niej zejść i zejdę, choć wiem, że to proces. Wiem też, że nie
musi być długi, bo może potrwać tyle, ile rozładunek ciężarówki.
Tak, zrozumiałem
w czym rzecz. Wędrowiec zamiast wiary w
przyszłość pokazał mi potęgę TERAZ, zamiast wiary tylko i wyłącznie w
społeczeństwo, pokazał mi czym jest ufność wobec rzeki życia.
Poddaję się
tej rzece i w niej się oczyszczam.
A rzeka, jak
to rzeka, podąża do oceanu, czyli nie ma znaczenia jakimi drogami i ścieżkami
wędruję, bo i tak połączę się z oceanem.
I jeszcze
jedno wiem: szkoda czasu na karuzelę.
Piotr Kiewra