To ona zainspirowała go tym marzeniem. Pojawił się w jej
życiu przypadkiem, ale to jedno jej marzenie, z tych wielu o których mówiła,
poruszyło go najgłębiej.
Inni mają marzenia dotyczące domu, może domku z ogródkiem,
ona miała właśnie takie, inne, oryginalne – piękne. Wspaniałe, pełne miłości,
wrażliwości, duchowej głębi, a jednocześnie niezwykle banalne, a nawet
śmieszne.
Banalne i śmieszne, gdy widziało się tylko „ten” przedmiot,
ale piękne gdy wiedziało się, czego jest symbolem.
Było marzeniem, które się spełniło. Nie od razu się spełniło.
Oczekiwanie trwało długo. Ona nawet nie wie dlaczego ten przedmiot, taka
sytuacja stała się obiektem jej marzenia, ale tak było.
Opowiadała o tym dla wielu przyjaciół, znajomych, ale zainspirowała
tym marzeniem tylko jednego mężczyznę.
Marzenie dotyczyło przyszłości, bardzo dalekiej przyszłości i
sytuacji w tej przyszłości, sytuacji powtarzanej często, jak najczęściej.
Nie wie, kiedy pojawiło się po raz pierwszy, może w
dzieciństwie. A może już w głowie kilkunastoletniej dziewczyny, dziewczyny nad
wyraz dojrzałej, ale i nieszczęśliwej, bo oglądającej życie od podszewki, pełne
bardzo gorzkich doświadczeń.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyła w wyobraźni parę siedzących
na ławeczce staruszków, parę wpatrzoną w świat, w drzewa, w niebo i chmury,
przechodzących ludzi, bawiące się dzieci, chodzące po trawniku ptaki?
Tego nie wie, ale od kiedy ich zobaczyła, nie była już
nieszczęśliwa. Zawsze, gdy było jej źle, gdy wzbierał w niej smutek, płacz, od
razu pojawiali się ona i on, wpatrzeni w słońce, w księżyc, gwiazdy,
rozmawiający językiem ciszy z wiatrem i z całością istnienia.
Takie było jej marzenie.
Powstało chyba w dzieciństwie, gdy jako mała dziewczynka
tęskniła za piękną miłością zainspirowaną bajkami opowiadanymi przez babcię,
filmami o miłości. Być może było jeszcze inaczej, powstało, by przeciwstawić
się brzydkim obrazom z jej dzieciństwa, których postaciami byli jej rodzice:
tatuś i jej mamusia. W nich była przemoc, krzyk, alkohol, był strach jej mamy,
ale i jej własny lęk.
A może były to jeszcze późniejsze, jeszcze brzydsze obrazki z
udziałem jej mamusi? Teraz tego nie wie i tak naprawdę nie chce wiedzieć.
Zostawiła to już dawno za sobą. Wie jedno: ławka trzymała ją na duchu, bo
dzięki ławce ufała – głęboko ufała.
Obraz siedzącej na niej pary był tak wyraźny i silny, tak
rzeczywisty, tak wiele sprawiał jej radości, iż nie miała powodu, by nie ufać.
Z ufnością więc czekała. Opowiadała o ławeczce napotkanym mężczyznom, ale obraz
tak dalekiej przyszłości nie robił na nich wrażenia. Nie potrafili sobie
wyobrazić siebie na ławce. Za mało było wrażliwości, może za mało wyobraźni, a
może nie potrafili tak prawdziwie i głęboko kochać, by zobaczyć to głębokie i
prawdziwe piękno kobiecego marzenia.
Może tego było za mało, albo logiki i kalkulacji za dużo, ale
nie byli w stanie zobaczyć czegoś jeszcze bardziej istotnego – ponadczasowości
i tego czegoś z ziemskiego, ale i pozaziemskiego życia, czegoś z raju.
Nie potrafili uwierzyć w prawdziwą miłość, głębokie duchowe
uczucie, bo - może - nie potrafili zaglądać w swoje własne serce, może nie
chcieli, a może nie wierzyli, że to jest możliwe. Może ich nikt nie nauczył
kochać, nikt nie nauczył czekać, może ich nikt nie nauczył wrażliwości, by
zobaczyć w tym cudzym marzeniu, swoje własne.
Może nie byli na tyle wrażliwi, może nie byli na tyle
wytrwali, może nie potrafili tak prawdziwie i głęboko kochać, może … ona tego
nie wie, ale przez długie lata, nikt, żaden z mężczyzn nie potrafi dostrzec w
jej marzeniu czegoś co, by go poruszyło, co by sprawiło, że w oku, a przede
wszystkim w sercu pojawiła się łezka, łezka tęsknoty do czegoś tak odległego i wzniosłego.
Wiedziała, że nie wszystkim powinna o tym mówić, bo wiele
przyjaciółek, wielu mężczyzn z uśmiechem patrzyło na nią, mówili: - Oj kochana,
zejdź na ziemię, przestań bujać w obłokach, bądź tu i teraz, bierz życie takim
jakie jest!
A ona wierzyła, że życie właśnie takie jest. Ławeczka – tak
naprawdę – to tylko pozornie obrazek z dalekiej przyszłości. To była
rzeczywistość. Ta ławka istniała tu i teraz, miłość między tym dwojgiem
staruszków istniała już teraz, choć się jeszcze nie spotkali, ale ona już była.
Kobieta to czuła, więc czekała.
Widziała tę ławkę już wiele razy, to na swoich spacerach, to
w czasie jakichś podróży, czy wakacji, widziała ją w filmach, widziała, gdy
patrzyła na starych ludzi, a najbardziej żywe to było, gdy widziała starsze
pary siedzące na ławkach, gdziekolwiek to było. Te pary podtrzymywały jej
ufność.
Na razie jej ławka była pusta, ale ona nie miała się gdzie
spieszyć, bo gdzieś w głębi niej, to co się miało zdarzyć, już się działo,
tylko jeszcze tego nie widać.
Często swoim przyjaciółkom i przyjaciołom mężczyznom
powtarzała, ten kto będzie siedział ze mną na mojej ławeczce się jeszcze nie
narodził.
Ćwiczyła więc ufność …
Gdy się pojawił, jej nerwowe życie, pełne chaosu, stresów,
krzyku, tysięcy niepotrzebnych słów, pełne smutku, a nawet depresji, powoli zaczęło
się odmieniać. Powoli zniknął nadmiar słów, zniknęły nerwowe krzyki, gdzieś
zaczęły przepadać jej nawykowe „nie”, odpuściła część stresów, bezpowrotnie
odeszła depresja. Pojawiła się cisza. To on ją przyniósł. Ona mu oddała swoją
spontaniczność. Przy nim rozluźniło się wszystko, i w jej ciele, i umyśle, a
serce zaczęło nasłuchiwać bicia jego serca. Było ostrożne, nie od razu zniknął
z jej serca lęk. Jej serce było jak listek na wietrze, raz się do niego
przychylał, raz odwracał. On jej przyniósł w głębi swojego ducha, wiele
odpowiedzi, pokazał jej - jak w lustrze
nią samą, jej lęki, jej tajemnice. Gdy zaczęła to odkrywać, zaczęła ufać. A gdy
zaufała, powiedziała o ławeczce. Gdy to usłyszał, w ciszy i w odosobnieniu
zapłakał, bo zobaczył siebie na tej ławce, zobaczył siebie obok niej.
Nic już nie było takie same jak wcześniej, nic nie było tak
ważne jak ona, nic nie było tak piękne. Jego poszukiwanie zostało zakończone.
Był u celu. Poddał się wyrokom losu. Poddał się jej.
Ona jeszcze poszukiwała: - To za wcześnie, to jeszcze nie
teraz, ten się jeszcze nie narodził.
Poczuła się w pełni zaakceptowana i pokochana, ale broniła
się, miała wątpliwości, pytania, wolała zachować dystans. Ani razu nie
wychyliła się słowem, gestem, ciepłym spojrzeniem, nadal czekała, ale jej lód
się jednak topił.
On wskazywał u niej na jej kolejne lęki, pomagał, dodawał
odwagi, by się im przyglądać, by opanowywać drżące, zalęknione serce. W końcu,
po raz pierwszy, jej gdzieś głęboko schowane w szufladach serce zobaczyło
słoneczne światło.
Zaczęło ono mocniej przygrzewać i lód zaczął się topić. Topił
się długo. Na początku była wielka lodowa góra i potrzeba było lat, by w końcu
zaczęła rozdawać swoje własne, wewnętrzne ciepło. Marzenie o ławce było tym co
ogrzewa, co rozpala płomień i podtrzymuje go.
Któregoś majowego dnia, wraz z czerwonymi makami oraz
chabrami lód całkowicie ustąpił. To był ich pierwszy dzień na ławce.
Teraz po wielu latach, gdy siedzieli – on i ona - na „swojej”
ławeczce, gdy się trzymali za ręce i patrzyli przed siebie i tak patrząc w
migoczące na falach jeziora ogniki słońca, widzieli przyszłość, tak piękną, tak
wspaniałą i radosną, że widać to było w ich oczach, widać był w ich postaciach.
Ktoś kto miał na tyle wrażliwości, by dostrzegać piękno, by dostrzegać światło,
by dostrzegać miłość widział ich oboje tak jasnych, jakby rozświetlonych,
płonących gdzieś od środka jakimś wielkim, ale spokojnym, jasnym płomieniem.
Nie patrzyli na siebie, patrzyli na toczące się wokół życie i
to życie kochali. Byli obok siebie i razem płynęli w rzece życia, a ona ich niosła
w najodleglejsze zakątki i pokazywała wszystko co warte zobaczenia, co warte
uczestniczenia, co warte bycia.
Siedzieli więc wpatrzeni w dal przed siebie, gdy widzieli
motyla, natychmiast ich dusze biegły za nim. Hasali więc po łące, godzinami
grając z nim w berka, aż ona i on stawali się motylami. Wtedy siadali na
kwiatach, upajali się ich zapachem, zaglądali do środka, przeskakiwali z
jednego końca łąki na drugi, tańczyli, bawili się, cieszyli.
Latali też z ptakami w przestworzach, wśród chmur. Raz
zabierali się na wycieczkę w dostojny lot z bocianem, czy parą krzykliwych
żurawi, innym razem ze skowronkami by powisieć nad polem i popatrzeć na
uwijających się żniwiarzy. Czasem woleli posiedzieć wśród gałęzi drzew, czy
gdzieś w upojnie pachnących bzach i śpiewali całe wieczory i noce piękne
słowicze melodie.
Nieraz, gdy mieli ochotę to zabierali się na dłuższe odloty to
z jaskółkami, nie tylko tu nad lasami i jeziorami, ale i z mewami nad oceanami,
czy z orłami nad górami i dolinami. Widzieli stamtąd z góry, nie tylko to, co
widzą ptaki, ale też znacznie więcej, bo patrzyli sercem – sercem połączonym z
dwóch serc, ze wszystkimi sercami, z całym stworzeniem.
Na ławeczce doświadczali życia, ono przed nimi przemaszerowywało,
a oni byli tylko świadkami. Ale to obserwowanie było wszystkim, nie musieli się
ruszać z ławki, dosiadać koni, by galopować po łąkach i polach, nie musieli latać
samolotem by doświadczać dalekich podróży, te podróże zdarzały się tutaj i
teraz przed tą ławką. A oni byli tu razem.
To już nie było marzenie, to się działo.
Widzieli ludzi, którzy przechodzą przed ławką, a ludzie …
Ten widok, ta para, to „coś” ich zastanawiało, zmieniało,
sprawiało, że w tej jednej chwili troszkę tego świata przenikało do ich serc.
Po chwili byli już innymi ludźmi, pojawiała się w nich nadzieja, wiara,
pojawiało się „coś” w sercu, coś czego jeszcze nigdy wcześniej nie
doświadczyli. Pojawiało się słońce, ciepło, lekkie drżenie, przyjemne wibracje.
Ta para to rozdawała. W tej chwili coś powstawało, coś się
rodziło, jakieś ziarenko kiełkowało. Tutaj przy tej mijanej ławce to się
wydarzało. Nikt tego nie potrafił nazwać, określić czym to jest, ale czuli, że
coś w nich urosło, coś się zmieniło, coś pękło, coś się zbudowało, coś zniknęło
i coś się pojawiło. Czuli, że coś zaczęło płynąć, że jakieś drzwi zostały
otwarte.
Oni tylko patrzyli, obserwowali, ale nie była to zwykła
obserwacja, to było połączenie, to była komunikacja, to był dar, jakaś
niewidzialna energia pełna dobroci, optymizmu, czegoś co wznosiło do góry,
pozwalało polatać, nie tylko w tej chwili, ale już zawsze. To było okno, do
innego świata, to było rozchmurzone niebo, dziura w burzowych chmurach, przez
które przenikało słońce i zabierało strach, oświetlało drogę w ciemności ich
serc. Słońce, które dawało siebie.
I tych dwoje staruszków też dawało siebie. Nic więcej, po
prostu patrzyli i dawali siebie. Nie wybierali, komu mają dać, kogo nagrodzić,
po prostu rozdawali, a kto był gotów wziąć, brał i czuł tę zmianę, tę lekkość,
tę możliwość latania, tę radość, samoistną, bezprzyczynową radość.
Ich młodość przebiegła bez miłości, za to miłość teraz kwitła
za te wszystkie lata. Kwitła wszystkimi kwiatami naraz, mieszały się w niej
zapachy bzów, konwalii, róż, mieszały się wszystkie kolory i kształty. Dzięki
miłości odmłodnieli, w duszach byli dziećmi, ciała spoczywały na ławce, a dusze
bawiły się, biegały, tańczyły, śpiewały, recytowały poezję, harcowały, kochały,
łączyły się.
Mijając ławkę i siedzących tu staruszków wielu obserwatorów
tego zjawiska młodniało na ciele i w sercu. Pojawiała się wiosna, wracała do
nich w jesieni i zimie ich życia.
Gdy jedno marzenie, urosło do dwóch, gdy z marzenia – wizji,
obrazka powstałego w jej głowie stało się uczuciem, uczuciem łączącym dwa
serca, urosło do tak wielkich rozmiarów, że nie pomieściło się w tym dwojgu
serc, w tym dwojgu staruszków, więc przelewało się na cały świat, na robaczki
maszerujące wokół ławki, na kamienie pod ich stopami, na liście drzew i krzewów,
które od tej pory oddychały tą wiadomością i niosły tę wiadomość innym liściom.
Przylatywały tu ptaki, siadały na pobliskim drzewach, gałęziach i patrzyły,
inspirowały się, a później śpiewały o tym. Przychodził tu wiatr, słuchał,
patrzył, krążył, a później rozmawiał o tym ze swoimi braćmi i siostrami,
kwiatami, trawami, skałami, orłami w locie, z chmurami, z falami na morzach i
oceanach.
Pobliskie drzewa i krzewy były świadkami, były ich
towarzyszami od wielu lat i tęskniły za tą parą, za tą krótką chwilką, gdy tu
siedzą i nic nie robią, po prostu milczą, trzymają się za ręce i patrzą.
Tęskniły mocno, szczególnie przez tych kilka miesięcy później jesieni i zimy,
gdy ławka była pusta. Przestawała być pusta z nadejściem wiosny i ciepła.
Drzewa czekały tak jak to jest w ich naturze, czekać, trwać, być … Ta para
staruszków była jak drzewa.
I ta para tę właśnie wiadomość, to przesłanie niosła: trwać,
być, czekać, kochać.
Niosła wielkie, największe przesłanie. Większego już nie ma i
nie będzie.
To był piękny widok, tak piękny, że dla wielu, którym dane
był go doświadczyć ruszał z oczu potok łez. Nawet mężczyźni, jeśli nie uronili
łzy wzruszenia widocznej gdzieś w oku, bo się wstydzili, ronili je gdzieś
wewnątrz siebie. Nie mogli przejść obojętnie, bo się nie dało i już!
I z tego jednego marzenia narodziło się wiele marzeń. Stały
się one ziarnem, a gdy któregoś roku ta para znikła, już na zawsze i
nieodwołalnie, zapełniły się ławeczki innymi parami. I od tej pory nigdy nie
pozostały już puste. I to nie tylko tu, nad jeziorem, wśród łąk i pól, bo wieść
o siedzącej na ławeczce parze staruszków rozeszła się po całym świecie.
Poruszyła serca, stopiła wiele lodu, przyniosła wiele ciepła, połączyła wiele
kropel w jeden ocean.
I tak się stało. Jedno marzenie to sprawiło, bo było tak
wielkie i głębokie, by przeniknąć dusze wielu, by pokonać strach, by przetrwać,
by na powrót przywrócić nadzieję i wiarę w miłość.
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane