środa, 30 maja 2018

Lęk wysokości

50. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Gdy poznaję pamiętnik, poznaję jej autorkę. Pamiętnik, jego treść, jest dokumentem ukazującym drogę, przemianę, odkrycia dotyczące nie tylko gór, ludzi, świata, ale przede wszystkim siebie. Dlatego oprócz typowych przygód z pierwszego etapu jej wędrówek, w miarę jak jego autorka poznaje siebie, treść jej wpisów, jej doznań jest głębsza: ewoluuje od materii w stronę serca i ducha. Góry są tu pretekstem, tłem, inspiracją, lustrem, w którym ukazuje się jej prawdziwa twarz, ta niewidzialna okiem. Oto jeden z takich wpisów. W miarę jak zbliżamy się do końca pamiętnika, takich właśnie jest więcej …
Palec na mojej mapie chciał przejść Orlą Perć od Żlebu Kulczyńskiego do Zawratu.* I co z tego wyszło?
Przypomniał mi się pierwszy mój wyjazd w Tatry z moją studencką bracią, bo na stromej ścieżce spotkałam czworo młodych ludzi. Trójka z nich motywowała dziewczynę do „pokonania” lęku wysokości, bo „przecież musimy wejść na Zawrat, by przejść Orlą Perć. Przecież to ty chciałaś tam wejść, ty nas przekonywałaś, że musimy. Mówiłaś, że damy radę, a teraz się poddajesz? Nie wymiękaj!”.
Wspomniałam gorączkę i pęd moich kumpli do zaliczania szczytów. Dziewczyna drżała pełna lęku, przytulona do czarnej i mokrej skały, chociaż to dopiero pierwsza bardziej pionowa i w sumie łatwa część ścieżki, a oni dość agresywnie popychali jej ambicję.
Wtrąciłam się: „Idźcie sami, ja się zaopiekuję waszą koleżanką, ona nie pójdzie z wami, ani na Zawrat, ani tym bardziej na Orlą Perć. Idźcie, idźcie!”
Zostałyśmy same. Ona mnie pyta: - Co mam zrobić? Da się to jakoś wyleczyć? Nie wiedziałam o nim. Chodzę po górach już wiele lat, ale … zamarzyłam o Orlej … Wszyscy o niej mówią. Okazało się, że to są zupełnie inne góry … Chodziłam po Karkonoszach, po Beskidach, byłam w Bieszczadach. Tu jest inaczej … To coś zupełnie innego … Ma pani jakiś sposób na ten lęk?
- Są dwa wyjścia: pierwsze wymaga pracy, drugie zrozumienia. – odpowiadam.
- Mogę poznać oba? – zaciekawiona odpowiada pytaniem.
- Ok., zrobisz z tym, co zechcesz, lecz z samej wiedzy nic nie wyniknie. Nie poznasz gór z atlasu, a siebie z lekcji anatomii. Pierwszy sposób jest dla ciała i umysłu – to ćwiczenie. Po prostu stopniujesz trudności: najpierw Śnieżka, później Kasprowy, Czerwone Wierchy, Krzyżne, Kościelec, Zawrat, Świnica, Rysy, a na końcu – jak już będzie ci tam dobrze szło – Orla Perć. Poza tym, nie idź nigdzie wysoko od razu po przyjeździe z nizin, zaaklimatyzuj się. Jeśli pierwszego dnia uderzysz gdzieś wysoko, to będziesz mieć zawroty głowy, a to nie lęk wysokości, lecz niedotlenienie. Poćwicz kondycję przed górami, to daje pewność siebie. Jeśli masz sprawne, silne, wytrzymałe nogi to one nie drżą, nie męczą się tak, a ty bardziej ufasz sobie. Jeśli masz okazję bywać gdzieś wysoko, np., gdzieś w bloku, na balkonie, to wpatruj się w tę „przepaść” pod sobą – przyzwyczajaj swój błędnik do takich widoków.
To łatwe ćwiczenia, u większości się sprawdzają, u części nie. Drugi sprawdza się u wszystkich , lecz tego nie da się wyćwiczyć, to przychodzi samo. To wymaga zrozumienia, poznania siebie … by ci ułatwić, zapytam: Dlaczego chciałaś iść na Orlą Perć?
- Bo kocham góry! – brzmiała odpowiedź.
- Ejże! Przecież wiesz, że to nieprawda. Nie możesz kochać gór, bo nie kochasz siebie, nisko siebie cenisz i chciałaś tę samoocenę podnieść poprzez wspinaczkę. To nie pomoże. Spotykam tu wielu takich, którzy chcą dodać sobie wartości w swoich i cudzych oczach, zdobyczami, a szczególnie Orlą Percią. Nikt, kto kocha siebie, nie musi zdobywać gór, nie musi ich wykorzystywać, by urosnąć.

Ci, co kochają góry spotykają się z nimi, to jest wędrówka, a nie wykorzystywanie. Góry to nie pole bitwy.  Góry nie są twoim wrogiem. Gdy traktujesz je jak wroga ... przegrasz, bo ich nie da się pokonać. Nic dziwnego, że się lękasz - wojna to lęk. Gdy jest w tobie nastawienie do walki ... to coś przeciwnego miłości,  to znak braku akceptacji siebie, nie jesteś sobą ... Nie wytłumaczę ci - to nie jest kwestia słów, logiki, intelektualnego zrozumienia … nie wiem, czy mnie rozumiesz …
Ci, ktorzy kochają gory wchodzą na szczyty, na Orlą Perć, ale nie dlatego, że muszą, że chcą udowodnić coś sobie, lub co gorzej, komuś, lecz dlatego, by doświadczyć czegoś, czego nie można nazwać … Chodź ze mną! Coś ci pokażę.
Usiadłyśmy nad Zmarzłym Stawem i patrzyłyśmy na ludzi wspinających się na Zawrat, słyszałyśmy ich głosy odbijajace się po skalnych ścianach i niszach, widzieliśmy też w kilku miejscach małe punkciki przesuwające się z wolna wzdłuż perci nazywanej Orlą Percią. Mówię do niej: - Powiem ci taką rzecz … prawdopodobnie teraz z nią się niezgodzisz, lecz, gdy dobrze siebie poznasz … uśmiejsz się. A mianowicie: Ktoś, kto kocha siebie nie ma lęku wysokości. Ktoś, kto poznał siebie nie ma żadnego lęku. I jeszcze jedno: Nic nie mów, po prostu patrz! Nie staraj się zrozumieć, nie podejmuj żadnego wysiłku, nawet myślą … Patrz na góry, patrz na swoją myśl! Pamiętaj! To nie jest ćwiczenie, to jest rozluźnienie się …
W nawiasie, obok wpisu: ( Spotykam ją, co rok na górskich ścieżkach. Czasem pomilczymy razem w jakiejś niszy, na jakiejś ścieżce, w punkcie z mniejszą, lub większą perspektywą, czasem nawet na Orlej Perci. Nie ma w niej lęku wysokości. Obie wiemy, dlaczego … Kiedyś mi powiedziała, że nie wie, co się stało, że rozumie, ale nie wie, co rozumie, że bardziej to można nazwać odczuwaniem … Moja odpowiedź brzmiała: TAK!).


Piotr Kiewra
*Wtedy to jeszcze nie był szlak jednokierunkowy.

wtorek, 29 maja 2018

Gwiazdy nad Zielonym Stawem

49. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Jest taki staw w Dolinie Stawów Gąsienicowych, który pokochałam na równi z Czarnym Stawem, tym w sąsiedniej dolinie, na równi z Morskim Okiem, Wielkim Stawem w Pięciu Stawach, Smreczyńskim i Czerwonym Stawkiem w drodze na Krzyżne.
Mówią, że jest zielony, a jest błękitny, czarny, szary, a nawet parę razy widziałam jak się czerwieni, różowi, lub oblewa pomarańczą. Gdy nad nim siedzę odbija w moją stronę słońce, więc mam je podwójne.
Lubię, gdy sobie nie marszczy brwi, gdy trwa spokojem. Wtedy mieszkają w nim Kasprowy, Liliowe, Beskid, Świnica, Kościelce. Mieszka w nim niebo, mieszkają chmury, mieszka słońce, no i mieszkam ja, gdy zaglądam w jego głębię.
Kiedyś zamarzyłam, by sprawdzić, czy mieszka tam też i księżyc, i gwiazdy i całe nocne niebo. Wczoraj to marzenie stało się moim doświadczeniem. Otóż …
Tak się zasiedziałam, zapatrzona w te kolory Zielonego Stawu, w jego mieszkańców, w jego głębię, w jego naturę, w jego mistycyzm …  a dzień był ciepły, słoneczny, bezchmurny i tak bezszelestnie, i medytacyjnie stał się wieczorem, i za chwilę nocą - rozgwieżdżoną, pełnio-księżycową, górską nocą, że nie chciałam absolutnie w jakikolwiek sposób przeszkadzać w tych przemianach. I zostałam i … odkryłam:
Dzień i noc to nie są dwie części doby. Doświadczyłam, że są jednym … To myśl je dzieli, natomiast, gdy spojrzałam na to sercem i duszą, gdy obserwowałam to w ich ciszy, bez oczekiwań, bez liczenia czasu, to granica zniknęła …
Nie ma granic miedzy nocą i dniem  …
Chciałabym to opisać, ale jak to zrobić i po co, i dla kogo … ja tego doświadczyłam …
W nocy zniknęły pozostałe. Uświadomiłam sobie, że istniały dzięki światłu dnia, a więc są iluzją …
Nie ma ich między Zielonym Stawem a górami, niebem, słońcem, gwiazdami, księżycem …
Nie ma między tym, co wokół, a mną …
Powoli zacierała się też ta między moim czuwaniem a snem i …
Spałam jak nigdy, a we wszystkim, co się działo wokół jakaś część mnie uczestniczyła, bo czułam we śnie bliskość gór, stawu, rozgwieżdżonego nieba i księżyca na nim.
Gdy się obudziłam była jeszcze noc, tak ciepła, że wystarczyły moje ciuchy noszone w plecaku na ewentualność wysokogórskiego chłodu, jako kołderka, kurtka jako materac, a plecak jako poduszka oparta o skałkę w pobliżu stawu. Szumiące w pobliżu potoki działały jak Nokturny Chopina, które w domu często słucham do poduszki.
Usiadłam szczęśliwa i pomyślałam: Czego mi jeszcze brakuje do pełni szczęścia? Szukałam odpowiedzi rozglądając się dookoła, a że było jeszcze ciemno, niczego poza konturami gór, cieniami rzucanymi światłem księżyca nie było widać. Słyszałam tylko wodę w potoku i widziałam odbicia księżyca i gwiazd zatopione w stawie i … już wiedziałam: brakuje mi kąpieli.
No więc zrzuciłam wszystkie ciuchy i powoli weszłam do wody w stawie. Brrr, jaka zimna, ale jak ożywia!
Poczułam się jak syrena. Zanurzyłam się aż po uszy, przemyłam twarz i rześka jak wiosenny poranek wyskoczyłam z wody, przebiegłam się natychmiast po parę kroków po ścieżce w pobliżu stawu. Ubrałam się i … znowu zasnęłam. Obudziałam się ponownie już po wschodzie słońca i wkrótce ruszyłam ścieżką ku Czarnemu Stawowi przez Karb.
Czułam, iż w okolicy południa będzie burza. Tak to czułam, ale i też już nauczyłam się obserwować znaki wokół o tym mówiące … tak ten ciepły poranek przepowiada burzę. Nie uda mi się więc runda do moich wszystkich ulubionych stawów w jeden dzień …
Wróciłam z gór tuż przed burzą …

Piotr Kiewra

poniedziałek, 28 maja 2018

Nowe buty

48. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Spotykam ludzi na szlaku: radosnych, biegnących, ale i płaczących, cierpiących, których nogi „nie chcą” nieść. Ci najczęściej płaczą i cierpią, bo … mają nowe buty.
Spotkałam dzisiaj parę, w której taka własnie przygoda z nowymi butami się przytrafiła. Kobieta płacze, bo porobiły jej się bąble i nie może już iść. Zawrócili ze swojej ścieżki, zrezygnowali z ambitnych planów, ale przecież jeszcze trzeba zejść, dotrzeć do kwatery, a tu szmat drogi przed nimi …
No to mówię do niej: - No to zdejmij buty! Idź na boso!
Ona, że się nie da, bo to przecież góry, kamienna ścieżka, woda, głazy, szyszki na leśnej ścieżce, no … że się nie da. Wtóruje jej mąż.
A ja mówię, że się da i zdejmuję swoje kierpce … dopiero teraz zauważyli, że nie idę w butach przeznaczonych na „wojnę z górami”, lecz w lekkich kierpcach, ale równie dobrze mogę pójść na boso.
Usiedliśmy na głazach. Chwilę się zastanawiała … zdjęła buty i … postawiła parę kroków po ścieżce z kamienia, po ułożonych w poprzek i wzdłuż palach, po piasku i drobnym żwirku i … przestała płakać.
Ruszyliśmy dalej … Niosła cały czas buty w rękach. Po jakimś kilometrze, zatrzymała się i … włożyła buty do plecaka, lecz po chwili pyta, a co będzie jak spotkamy ludzi na ścieżce … Odpowiadam, że nic nie będzie, bo przecież chodzimy po górach dla siebie, a nie dla kogoś. Nie zaspakajamy czyichś potrzeb, nikt nie odczuwa naszego bólu, ani naszej przyjemności … tylko nasza stopa się liczy … No i … zdejmuje buty jej mąż …
Doszliśmy do potoku. Pochlapaliśmy się bosymi stopami w nim jak dzieci i szliśmy dalej. Gdy ścieżka się skończyła, gdy pojawił się przystanek dla busów w kierunku miasta … zawróciliśmy, by … pochodzić jeszcze boso po górach …
Kobieta i mężczyzna mówią do mnie, iż jeszcze nigdy nie przeżyli gór tak pięknie i tak, głęboko, tak przyjemnie, jak dzisiaj. Owszem, nieprzyzwyczajone stopy, czują wszystko, z czym się dzisiaj spotkały, ale dzięki temu to wszystko bardziej przeniknęło do nas, było nam bliższe, poczuliśmy pierwszy raz w życiu, że istnieje energia, która przepływa przez stopę, jeśli nie jest obuta, jeśli nie jest odizolowana od natury, od gór.
Patrzą na moje stopy, a ja im opowiedziałam, że chodzę w różnych butach w zależności od ścieżki: kiedyś w trampkach, bo takie były dostępne i tanie. Nieraz kicam po kamieniach w kierpcach, które kupuję od górali. Jeśli ktoś mnie spotyka na kamiennych chodnikach, ścieżkach zatopionych w potokach, na asfalcie, leśnej, płaskiej, trawiastej ścieżce, to widzi, że kicam na boso. Gdy się wspinam, gdy wchodzę, a przede wszystkim schodzę stromą ścieżką, gdy maszeruję po piargach i żwirze, chodzę w górskich butach. Lecz, tak myślę, w tych ostatnich raczej chodzę, by być w zgodzie z modą, by nie kłuć w oczy i w przekonania wyznawców teorii, że tylko takie buty dają poczucie bezpieczeństwa. Według mnie jest to tylko poczucie, moje fakty są inne.
Doświadczyłam, że kierpce, trampki, czy bosa stopa zapewniają większe bezpieczeństwo, bo się góry bardziej przez nie czuje. Raz, że jestem bardziej ostrożna, bo przecież ból stopy mi oznajmia, że balansuję po krawędziach, że pcham się na ścieżkę dla kozicy, a nie dla człowieka. Między moją stopą na cienkiej podeszwie, np. w kierpcach, lub na boso jest lepszy przepływ informacji niż w butach z grupą podeszwą. W takich butach czuję się jak człogista w czołgu, bezpieczna, ale nie wolna, nie swobodna. Stopa zamknięta w takiej zbroi
nie podziela tej przyjemności, którą ma całe ciało, serce i dusza z obecności na górskiej ścieżce. Bardziej zniechęca do wędrowania, szybciej męczy. Tak, ktoś kto ma wyćwiczone stopy w zgodzie z naturą, tak jak moje, to one nie męczą się na nierównościach, na skałach, w niestabilnym terenie.  
Gdy zaczynałam wędrować były trampki, takie „nizinne”góralskie kierpce. Nogi nie cierpiały, bo chodziło się prawie jak boso.
Były i bywają sandały, na asfalcie, na dojściowych fragmentach szlaków, na płaskim.
Później były solidniejsze buty. Pamiętam nazywały się zuchy. Noga cierpiała bardziej i wraz z postępem, coraz bardziej, bo zawsze była wdzięczna, gdy została bez buta.
No i już całkiem niedawno kupiłam sobie - uległam reklamie i argumentom znawców, że solidne buty to bezpieczeństwo i wygoda i jeszcze różne tam takie dyrdymaly. Guzik prawda.
Bezpieczeństwo bierze się z uważności, a nie od buta. Im bardziej ufasz butom tym ... częściej się mylisz. Kierpce, ponieważ dają wolność stopie, nie męczą jej, bo dają jej „się zmęczyć”, a taka stopa jest uważna i zawsze gotowa i jest wycwiczona i jest sprawna, jest silna. To wszystko czuje reszta ciała.
No właśnie w czym chodzili górale? Przecież nie w markowych butach z wibramem i goratexem.  
Bezpieczeństwo bierze się z ufności do wyćwiczonego ciała, z uważności, a nie z wiary w materię: ubiór, buty, i o to chodzi, tego sama doświadczyłam. Nie zawierzyłam sprzedawcom, lecz sobie.
Dzisiaj praktykuję tak, że buty górskie są w plecaku, lub wiszą na sznurkach, a gdy uznam, że są potrzebne, ubieram, lecz później, tak szybko, jak to tylko możliwe, uwalniam się z nich.
Wróciliśmy boso przez miasto. Nasze buty nieśliśmy w rękach. To taki mały kompromis z opinią publiczną …

Piotr Kiewra

niedziela, 27 maja 2018

Powolność w drodze na Bystrą

47. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Wchodzę na Bystrą. Obok przebiegają młodzi ludzie, spieszą się … W Kościeliskiej wszyscy pędzą szybciej niż ja, na podejściu na Przełęcz Iwaniacką idę nadal powoli, a oni siedzą. Gdy mnie widzą podrywają się i … tyle ich widziałam. Na samej przełęczy, znowu ich doganiam, a oni znowu startują jak na strzał ze startera, hihi. Wchodzę na Ornak i znowu … no tak, oni jeszcze nie rozumieją tego, że …
Nauczyłam się na górskiej ścieżce tego, iż … nie ma się gdzie spieszyć. Tego uczyłam się tutaj, a wszędzie poza górami wszystko i wszyscy mnie popędzali. Byłam dla nich za powolna. Często mi nawet mówili, że moja powolność, mój spokój ich denerwuje.
Teraz rozumiem, dlaczego tak było – sami nie mogli nadążyć, tyle sobie narzucili celów, marzeń i szczytów do pokonania, iż życia im nie starczało. Godzina była za krótka, doba za krótka i życie za krótkie. Wszędzie biegli, ich ręce nie nadążały z chwytaniem, przedmioty wypadały z rąk, tłukły się talerze i garnki, droga porcelana, ale w ciele i w głowie cały czas było przekonanie, że to wszystko odbywa się za wolno.
Chcieli i chcą też nauczać innych, by przyspieszyli. Sami w biegu łamali ręce i nogi, spadali w przepaść, ale chcieli nauczać szybkości …
Tylko ja pytam, gdzie mam się spieszyć …
Tutaj na ścieżkach, na tych mozolnych podejściach ku szczytom, zrozumiałam, że gdy wolniej idę, dalej zajdę, wiecej zobaczę, więcej zrozumiem … wolniej idąc więcej mam z życia, więcej dostrzegam rzeczy istotnych, a więcej śmieci wyrzucam.
Gdzie się mam spieszyć?
Tutaj też odkryłam, że akceptując wszystko takim, jakie jest, a przede wszystkim siebie, znika mi tyle celów, tyle marzeń, tyle pragnień, bo okazują się nieistotnymi, że nie potrzeba się spieszyć, że wszystko i tak samo do mnie przychodzi, że im mniej się spieszę, tym szybciej te pragnienia się realizują, bo wszystko przychodzi do mnie wtedy, gdy jestem gotowa, a gdy się nie spieszę to mogę się lepiej przygotować i … no i tak to idzie …
Chodzę powoli, a mam wszystko. Zaszłam dużo dalej niż wszyscy biegnący … jestem bogatsza, doświadczeniem, a nie celami i wiedzą …
Wędrowanie to … powolność na ścieżce i wynikająca stąd uważność …
Powolność, spokój pozwoliły mi odkryć, że … czas nie istnieje …
Więc, gdzie mam się spieszyć? No gdzie …
Aeksander też się spieszył, bo cały świat czekał, by go zawojował. Nic nie zwojował, pozostał z pustymi rękami … No więc nie był taki “Wielki” jak o nim mówiono …
Więc, gdzie mam się spieszyć?
Na Bystrej i tak byłam szybciej, chociaż nie byłam w marszu bardziej bystra od tamtej młodzieży … Oni nadal nie rozumieli, dlaczego i pytają siebie nawzajem: jak to możliwe, że taka „babinka” i taka „stara” jest szybsza od nich. Uznali, że to sprawa słabej motywacji z ich strony … Uśmiałam się pod nosem, bo ja nie znam tego słowa, hihihi, a oni? Przecież się motywowali, biegli, no i przegrzali silniki … Według mnie, nie rozumieją praw fizyki, a co dopiero prawideł górskiej wędrówki.
I wiem jeszcze jedno: góry nie lubią zmotywowanych, są miejscem do uwalniania się od niej. Przecież dlatego ludzie uciekają z miasta w góry …
No więc, gdzie mam się spieszyć …

Piotr Kiewra

czwartek, 24 maja 2018

Zranione Tatry


46. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Ten fragment pamiętnika czekał na swoją kolej, lecz sprowokowany wpisem na facbookowym forum,  jednego z prawdziwych miłośników górskich wędrówek, znacznie przyspieszyłem jego publikację.
A tak przy okazji, opowiem pewną historię ze świata antycznego. Problem z takimi nieszczęśliwcami, którzy na różne sposoby próbowali zapisać się w kronikach istniał już tysiące lat temu. Ponieważ sędziowie w tamtych czasach zdawali sobie sprawę, że sprawcy zawsze chodziło o rozgłos, o wieczną sławę, skazywali winnego na wymazanie z wszelkich kronik imienia sprawcy. Nie wiemy więc do dziś, kto spalił Świątynię Artemidy w Efezie, jeden z cudów świata. Do dziś zamiast prawdziwego imienia sprawcy używa się nazwy Herostratos, czyli ten, co zniszczył świątynię Hery. Nie publikujmy więc zdjęć i imion sprawców, nie przysparzajmy sławy dzisiejszym Herostratosom.
Dziękuję! A teraz wspomnienie autorki pamiętnika:
Zdenerwował mnie dzisiaj w drodze na Przełęcz Zawrat, jeden „artysta malarz”, ale nie dałam tego po sobie znać. Pytam go spokojnie: - Dlaczego oznajmiasz światu swoje nieszczęście?
- Pani się myli. To ze szczęścia maluję, chcę by świat wiedział, że kocham Anię. Pokochałem ją na zawsze. Każdy, kto tędy będzie się wspinał, zobaczy to, nawet za sto lat. – spiera się ze mną.
- To nieprawda. Nie potrafisz kochać, sam siebie oszukujesz i tę biedną Anię również. – twardo obstaję przy swoim.
- Jak to, skąd pani wie? Przecież nie zna pani mnie i Ani też nie ... – pyta z lekkim zwątpieniem.
- Nie muszę was znać, widzę, co robisz. Nikt, kto prawdziwie kocha, nie rani. – odpowiadam pewna siebie.
- Kogo ja ranię?
- Mnie ranisz, zadajesz rany górom, tym wszystkim, którzy będą się tędy wspinać, nawet za sto lat. Nikt, kto prawdziwie kocha nie zrobiłby tego. Ktoś, kto kocha obdarowuje świat, nie tylko swoją wybrankę, ale cały świat. Dzieli się z nim miłością, czynionym dobrem, uśmiechem serca, kreatywnością. Taki ktoś buduje, a nie niszczy.
Nie dziwię ci się, że to robisz. Jesteś nieszczęśliwy, i chcesz być nieszczęśliwy zawsze, nawet za sto lat. Oznajmiasz to światu, dzielisz się swoim nieszczęściem. Dopóki te znaki tu zostaną, egzystencja nie będzie ci przychylna – zraniłeś ją … Zraniłeś też Anię.
Widziałeś gdziekolwiek, w lesie, na łące, w górach, wśród drzew, kwiatów, wśród ludzi, czy zwierząt, by ze szczęścia były zadawane rany. Szczęśliwy człowiek śpiewa, tańczy, śmieje się, pisze poezję, tworzy wielkie dzieła, ale nie rani. No, ale cóż, widzę, że …
- Nie, nie, proszę panią. Ja zaraz to naprawię … Tu i jeszcze w kilku innych miejscach. Ja naprawdę jestem szczęśliwy, ja naprawdę kocham. Góry też kocham … nie wiedziałem, że ranię. Dziękuję! Jestem wdzięczny, że pani mi to powiedziała. Dziękuję. Idę – zaraz to naprawię!
- Ja też ci dziękuję. Czuję, że moja rana już przestała krwawić.
Tak, krwawi już mniej, ale ilu jeszcze takich nieszczęśliwców: „malarzy, rzeźbiarzy, poetów” rani swoją udawaną miłością, swoją nienawiścią, swoim krzykiem rozpaczy, złym słowem? Ranią góry, naturę, ludzi, wszystkie istoty …
Wiem, też jestem winna. Zawsze, wszelkie oczyszczanie trzeba zacząć od siebie. Usiadłam więc na Zawracie, patrzę na Tatry i oczyszczam się z wszelkiej nienawiści do tych raniących kogokolwiek i cokolwiek … I lżej mi.

Piotr Kiewra

środa, 23 maja 2018

Co za czasy? Dzieci na Karbie oraz stara strażniczka orlich gniazd

45. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Ta przełęcz to jedno z moich orlich gniazd. Gdy jestem leniwa, a chcę być wśród wysokich gór, idę na Karb i siadam w swoim gnieździe i … patrzę. Po prostu jestem. Widzę stąd drugie moje orle gniazdo na Granatach, a nie widzę trzeciego, w okolicy Buczynowej Strażnicy, i widzę czwarte na Kozim Wierchu, i piąte na Świnicy. Tamte zajmuję, gdy jestem na Orlej Perci. Lecz nie zawsze mi się chce tam iść, bo dalej i za dużo tam się kręci wilków, hartów, gepardów i strusi, hihi.
To na Karbie jest moje ulubione, królewskie, bo centralne, chociaż uwielbiam też to na Buczynowej Strażnicy. Siadam tam oparta plecami o ścianę i patrzę na Wysokie Tatry, na połyskujące zatopionymi tam skarbami stawy w piątce. A przed południem opalam tam twarz, dekolt, ręce i nogi. Siedzę i patrzę, to jest moje całe zajęcie.
„Lubię” przyglądać się biegającym tu za zaliczeniem „orlej”, różnej maści „zwierzakom”. Nazywam je hartami, wilkami, strusiami, bo … wiadomo, hihihi.
Jeszcze nie widziałam w ich oczach … ale, no cóż, tak ich wychowano – w duchu rywalizacji. Próbują więc wygrać w walce o pieniądze i zająć jak najlepsze miejsca w rywalizacji o materię, którą za nie można kupić. Przenoszą ten kult na góry, bo nie potrafią żyć bez wyścigów, bez bycia na szczycie, bo nie potrafią kochać – tak ich wychował system. On preferuje maszyny …
Mówię o tym, bo dzisiaj miałam przygodę z tak wychowywanymi dziećmi. Dzieci, trzech chłopców „urwało się tylko na chwilkę” matce, by zaliczyć Karb i Kościelec. Tak, a najstarszy miał jedenaście, a najmłodszy siedem. Chcieli się wdrapać na Kościelec w kwadrans, ale „zarżnęli” się już z tego pośpiechu na Karbie, poobijali do krwi kolana i mieli jeszcze jednego pecha … trafili na mnie.
Gdy zziajani, z krwawiącymi kolanami, ze strachu na czworakach, w pośpiechu i na „ostatnich” nogach, mijali moje gniazdo, przywołałam ich. Zuchwale podeszli do mnie, do starszej pani i nadal zuchwale, wyznali całą prawdę dotyczącą ich planów, oraz ucieczki od mamy, bo: „i tak by nie pozwoliła”, a oprócz tego, „co by powiedzieli kumple ze szkoły i z podwórka, że co, że mięczaki z nas, że nie mamy jaj”. - No tak – pomyślałam - faktycznie, to najważniejsze kryterium w życiu: co inni o nas pomyślą i powiedzą.
Co za czasy? hihihi.
No więc, co miałam robić, pochwaliłam ich za ich odwagę, ale … nie miałam innego wyjścia, bo skoro uciekli mamie, to coż dopiero jakiejś starszej pani, więc … oszukałam ich lekko, hihihi. Zapytałam, czy zabrali ze sobą legitymacje szkolne, oraz „kasę” na wstęp na Kościelec. Powiedzieli, że nie, więc im poradziłam, by zeszli na dół i zaopatrzyli się, w co trzeba. No i … zniechęcili się. Więc doradziłam, by zeszli spokojnie na dół, a najlepiej jak zabiorą mnie ze sobą, bo mi „starej” może być ciężko, no i smutno samej, hihi. No i ochoczo się zaoferowali mi pomóc. Opowiedziałam im, przy okazji, jak o mało mnie Kościelec kiedyś, z samej góry, nie zrzucił wprost do jeziora, gdy jeszcze byłam małą i niegrzeczną dziewczynką.
No tak, taka ze mnie kłamczucha. Podobno to jakoś tak samo przychodzi na stare lata …
A co robiła mamuśka? Czytała sobie na "plaży" nad Czarnym Stawem, swój kolorowy magazyn!!! Nawet nie zauważyła, że chłopców gdzieś „wcięło” …
No, takie czasy!

Piotr Kiewra    

niedziela, 20 maja 2018

Dlaczego nie wjeżdżam kolejką? A dziewczyny? … “padły” w malinach w Tomanowej Dolinie


44. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Dzisiaj w busie jadącym do Kuźnic, trzy studentki patrząc na mój plecak upchany kompletem wyposażenia na wszelkie możliwe, wysokogórskie okoliczności, pytają mnie: Gdzie się to babciu wybieracie?
- Na Kasprowy Wierch.
- My też. – pochwaliły się dziewczyny. No i pojechałyśmy. Jakież były jednak zdziwione, gdy zorientowały się, iż nie stoję w kolejce na wjazd kolejką i od razu zaproponowały:
- Możemy pani zająć miejsce, a w tym czasie pani sobie posiedzi.
- Dziękuję, nie skorzystam, idę pieszo, to będzie dobra rozgrzewka. Wy postoicie, z tego, co widzę, z dwie godziny. No to hej dziewczyny, do zobaczena na górze.   – odpowiedziałam tajemniczo i pewna siebie. I ruszyłam w kierunku Myślenickich Turni.
Po dwóch godzinach i trzech kwadransach byłam na górze. Rozejrzałam się wokół, a szczególnie w kierunku Stawów Gąsienicowych, pokręciłam się na Kasprowym parę minut i poniosło mnie z wiatrem i słońcem na zachód, w kierunku Czerwonych Wierchów.
Na podejściu na Małołączniaka widzę przed sobą moje znajome studentki z busa. Idę swoim tempem, a mimo to zbliżam się do nich. Gdzieś tuż pod szczytem je doganiam. Nie mogą uwierzyć, że weszłam na Kasprowy o własnych siłach i mimo godziny, którą zyskały wjeżdżając, tak szybko je dogoniłam.
Od razu, któraś z nich pyta o wiek. Gdy odpowidam, że mam siedemdziesiąt osiem, znowu nie dowierzają.
Idziemy od tej pory razem. Mijamy Krzesanicę, Ciemniaka. Na każdym z wierzchołków posiedziałyśmy, pojadłyśmy, popiłyśmy. Zaczynamy schodzić z Ciemniaka ku Dolinie Tomanowej. Dziewczyny coraz bardzie zwalniają. Kolana odmawiają im posłuszeństwa. Patrzą na mnie, mobilizują się, lecz jest coraz gorzej. Kroki stawiają coraz krótsze. Narzekają na ból nóg, a szczególnie kolan. Mówią, że nogi im się trzesą jak żelki. A drogi prawie nie ubywa.
Pytają mnie, jak ja to robię. Odpowiadam, że nic szczególnego, po prostu, na co dzień używam nóg. Nie korzystam z autobusów i samochodów w mieście. Jeżdżę rowerem, kiedy się tylko da, a nawet trochę truchtam. Odżywiam się naturalnie, i przede wszystkim dbam o pogodę, tę pogodę wewnątrz siebie.
Staram się być lekka ciałem i głową. Nie noszę w głowie balastu, wyrzuciłam co niepotrzebne, a tak naprawdę wszystko jest niepotrzebne. W głowie są same śmieci – powiedziała to im dawna nauczycielka. Dodała, że wszystko, co istotne i potrzebne jest w sercu.
Dziewczyny w końcu zaczynają wołać, że już umierają, a ja zagaduję, by zapomniały o bólu, by szły krok po kroku, cały czas w dół.
Idziemy ścieżką w otoczeniu krzewów malin. Nawet ich nie zauważają. Idziemy coraz wolniej, w końcu wśród malin padły. Chcą odpocząć, lecz po każdej takiej przerwie nie mogą wstać. Długo to trwa zanim ponownie się rozruszają. Masowałam im uda i łydki, a mimo to ich nogi nie chciały ich już nieść. Prawie wraz ze zmierzchem doczłapałyśmy się do Kościeliskiej, a mimo, że teren prawie płaski, szłyśmy - oświetlając sobie drogę czołówkami - prawie dwa razy dłużej niż normalnie.
Na parking przyjechała po nie koleżanka, przy okazji zabrały mnie.
W samochodzie mówią: - Gdy ruszałyśmy busem, śmiałyśmy się, że nie da pani rady wejść na Kasprowy, a tu odwrotnie, to my nie dałyśmy rady. To nie wiek w metryce się liczy, liczy się zadbane i ćwiczone ciało. Młodość nie daje żadnej gwarancji na góry. Obiecujemy sobie, że od tej pory nie będziemy jeździły kolejką. Jesteśmy pełne podziwu dla pani wytrzymałości. Jest pani naszą inspiracją i motywacją. Dziękujemy. To był piękny i pouczający dzień. I jeszcze jedno: śmieje się ten, kto się śmieje ostatni. – na, co natychmiast ripostuję:
- Dziewczyny, ja się z was nie śmieję. Mam za sobą wasze doświadczenia. Też byłam młoda i też zdarzało mi się być słabszą od starszych. Uczymy się całe życie. Wiem jedno: ból, cierpienie są nauczycielami, są naszymi mistrzami. Mądrość przychodzi z doświadczeniem. Gdybym wam o tym opowiadała w busie, śmiałybyście się, więc musiałam wam pozwolić pocierpieć. Wszystko, każde nasze zrozumienie przychodzi poprzez ból.
Cieszę się, bo trafiłyście na dobrą ścieżkę. Pokochałyście już odrobinkę góry. Ta większa miłość przyjdzie, gdy przejdziecie jeszcze więcej bólu. Te górskie ścieżki, są szkołą życia. Okrzepną wasze ciała, okrzepną dzięki górom wasze serca i dusze. Odkryjecie na tych ścieżkach … siebie. Wiem to, bo tak właśnie siebie odkrywałam i odkryłam. Odkryłam o wiele więcej. Nie powiem wam tego, bo czeka was wasza własna ścieżka. Moja opowieść nic wam nie da. Musicie ją przejść na własnych nogach. Życzę wam tego. I to byłoby wszystko. Dziękuję za dzień i za to, że byłyście tu ze mną. Hej!

Piotr Kiewra