Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niesamowite historie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niesamowite historie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 czerwca 2017

Łódka

Zanim znowu, po wielu latach, spotkałem kumpla z podwórka, dotarły do mnie, czy to plotki, czy opinie o nim, że „mu odbiło”, że „zwariował”, że „mu się pomieszało”.

Kilkadziesiąt lat temu bawiliśmy się razem na „podwórku” w naszej rodzinnej miejscowości: graliśmy w piłkę, chodziliśmy po lesie, po wielkiej łące, którą nazywaliśmy prerią, leżeliśmy tam nic nie robiąc, tylko patrząc w niebo i chmury, siedzieliśmy pod samotnym drzewem tamże, lub w wydłubanej z wielkiego pnia sosny, łodzi, która unosiła nas na tafli jeziora.

Tak sobie wyobrażaliśmy życie, że nic nie trzeba robić, tak jak dzikie zwierzęta i ptaki: nie sieją, nie orzą, a żyją, mają się doskonale, są radosne.

Jego ojciec miał małe gospodarstwo rolne i gonił go do pracy w nim: to do pasienia krów, do koszenia, siania, młócenia, itd., a on uważał, że to nie ma sensu, bo ojciec ciężko pracując nie dorobił się niczego więcej, czego, by nie miały „ptaki powietrzne” i inne zwierzęta - jakiegoś lichego gniazda. Nie dorobił się niczego poza licznymi chorobami, krzywymi nogami, bolącymi od pracy rękami, kręgosłupem. Kumpel uznał, że jego życie będzie wyglądało inaczej.    

Ja wyjechałem, on został. Nie widzieliśmy się od tamtych czasów – każdy z nas realizował się osobno.

I pewnego dnia wędrując po swoich „starych śmieciach”, po lasach rodzinnej miejscowości, wokół jezior, po łąkach, wspominałem stare dzieje, wspomniałem kumpla i nasze dzikie wizje.

Postanowiłem jeszcze odwiedzić nasze stare, samotne drzewo na "prerii", i jakież było moje zdumienie, gdy spotkałem go tam, na odludziu, siedzącego, tak jak kiedyś, opartego tyłem o drzewo. On był tak samo zaskoczony jak ja, choć przyznał, że wierzył, że się kiedyś znowu spotkamy i to właśnie w tym miejscu.

Po kilku słowach, zorientowałem się, że szaleństwo i postradanie zmysłów przypisało mu społeczeństwo:

- Tak jest zawsze – społeczeństwo ma cię za wariata, gdy jesteś i pozostajesz sobą, gdy wracasz do źródła, do swojej własnej prawdy, gdy żyjesz zgodnie ze sobą samym, gdy realizujesz swoją wizję. – tak mi powiedział o sobie i o mnie, bo właśnie o mnie słyszał podobne opinie, jak ja o nim.

Usiadłem obok niego opierając się plecami o drzewo – nasze stare, dobre drzewo, naszego wspólnego przyjaciela, powiernika naszych młodzieńczych tajemnic, fantazji, które stały się rzeczywistością.

Oto, co mi opowiedział o sobie, o człowieku, który wrócił do bycia sobą, o człowieku, który stał się jak ptak niebieski, wolny, radosny, dziki.

 - Jako dzieci i młodzieńcy mieliśmy szalone plany i marzenia, i wszystko było w porządku, bo młodzi ludzie mogą być szaleni i dzicy, mogą mieć swoje własne pomysły na życie. Lecz, gdy wchodzisz w dorosłe życie musisz je porzucić, musisz się stać jak wszyscy, musisz grać tak samo jak cała orkiestra, jak społeczeństwo.

 Musisz to samo robić, tak samo myśleć, za tym samym gonić, tego samego się bać. Musisz to samo mieć, to samo mówić, to samo oglądać w telewizji, musisz, tak jak wszyscy, brać kredyty i je spłacać, by mieć dom, lub mieszkanie, by mieć samochód, telewizor – jak wszyscy. W wolnych chwilach masz czytać gazety, takie jakie czytają wszyscy, masz cywilizować ogród, by stał się taki, jak ty – cywilizowany.

Masz się stać maszyną. Tego właśnie chce społeczeństwo – byś stał się maszyną, taką samą, toczka w toczkę podobną do innych maszyn. Nad tym pracują szkoły, rodzice, media, autorytety, religie, cała cywilizacja. W końcu nasza głowa staje się cywilizowana, znika z niej resztka młodzieńczej dzikości i stajesz się … dorosły. 

Wtedy porzucasz resztki swoich wizji, resztki siebie i od tej pory jesteś robotem. Bierzesz pierwszy kredyt (w jakiejkolwiek postaci, bo mieszkanie, które dostajesz jest swego rodzaju kredytem, dom, który dziedziczysz po rodzicach, też nim jest) i … stajesz się niewolnikiem, bo masz zobowiązania: jesteś przywiązany jak koń mojego ojca powrozem do kołka na łące, jak krowa do pastwiska, świnia do chlewa, pies do budy.

Rozchorowałem się i ja na tę chorobę. Odziedziczyłem ją. Podejrzewam, że ty również.
I po co mi to było? Przecież widziałem przykład mego ojca, wszystkich sąsiadów i wszystkich innych ludzi. Niczego się nie dorobili, poza chorobami ciała i głowy, poza smutkiem, cierpieniem i … niewolą.
Później brniesz dalej, przywiązujesz, niewolisz innych: wychowujesz na swój kształt i podobieństwo swoje dzieci i wnuki, bierzesz na łańcuch nie tylko swojego psa, ale i rodzinę, przyjaciół. Wszystko ogradzasz murem, zamykasz w klatce: fizycznej i mentalnej klatce.

I cierpisz, bo musisz cierpieć, bo tak cię nauczono, że cierpienie wynika z natury człowieka i że trwa dopóki nie skończy się twoje istnienie, albo dłużej …

Nikt ci nie powie, musisz się sam o tym dowiedzieć, że jego przyczyna jest zupełnie inna i że to właśnie ono temu służy, by odkryć prawdę i to odkryć ją teraz, a nie później.

Ludzie patrzą na świat przez pryzmat pieniędzy i materii. Robią to od tysięcy lat. Materia, coś, co tak naprawdę, wg fizyki kwantowej, nie istnieje, stała się spoiwem cywilizacji. Pieniądz stał się centrum wokół, którego kręci się społeczeństwo. 

Tak myślę, gdy pojawiły się pieniądze (w jakiejkolwiek formie), zniknęła ze świata miłość. Miłość i pieniądze nie mogą istnieć razem, obok siebie. Może istnieć albo miłość, albo pieniądze.

Tak samo jest z wolnością: gdy pojawiły się pieniądze, musiała zniknąć ostatecznie wolność.

Tak, rozchorowałem się na tę chorobę. To jest przyczyna wszelkich chorób, gdy za pieniądzem znikają miłość i wolność, pojawiają się wszelkie choroby. Miłość i wolność uzdrawiają, pieniądze – materia, rozharmonizowują, pozbawiają podstaw zdrowia.

Nazywam tę chorobę – bankową, chociaż w przeszłości nadawałem jej różne nazwy. 
Tak było ze mną, tak jest z miliardami ludzi i z tobą. 

Łatwo ją rozpoznać, gdy czujesz, że brak pieniędzy i czegokolwiek z materialnych rzeczy (ja bym dodał od siebie, że nie tylko czegokolwiek, ale i kogokolwiek) jest w stanie popsuć radość życia, ale i wtedy, gdy dostatek sprawia przyjemność.

To oznaki, iż daliśmy się zmanipulować i zostaliśmy zaprogramowani na niewolników. Pieniądze są środkiem nasennym, gdy żyjemy, by zarabiać i je zdobywać - takie życie to sen na jawie.

Któregoś dnia, chyba tutaj pod drzewem, gdy już się mocno nacierpiałem, nasz przyjaciel swoją ciszą mi to wyszeptał: „Cierp więc dalej .... aż się obudzisz.”

Wtedy to przypomniała mi się nasza, dziecinna i młodzieńcza wolność. Wtedy to zrozumiałem, że jako dzieci i nie zatruci jeszcze „dorosłością” młodzieńcy, byliśmy sobą. Wtedy to na powrót zapragnąłem…  być.
Wtedy to stałem się na powrót szalony, dziki i … zdrowy. Zniknęło ze mnie wszelkie napięcie, przestał mnie boleć kręgosłup, spracowane ręce, kolana, przestała mnie boleć głowa. 

Gdy tylko powiedziałem o mojej decyzji paru osobom, odsunęli się ode mnie, bo uznali, że postradałem zmysły. Sprzedałem mój bardzo ucywilizowany dom i ogród, samochód i całą niepotrzebną mi materię, spłaciłem kredyty. Uwiłem sobie tylko gniazdko jak te liche ptasie gniazda i od tej pory tak żyję.

Patrzę na świat i widzę jasno: A oni ciągle handlują swoim czasem, wysiłkiem, walką, zdrowiem, życiem. Ktoś nam wmówił, iż praca czyni z nas człowieka. .. tak to prawda ... jesteśmy ludźmi ... lecz żebrakami ... żebrzemy dla utrzymania się w statusie członka społeczeństwa.

Społeczeństwo to wynalazek właścicieli niewolników.  Ci właściciele to też  niewolnicy ... choć oni tego tak nie widzą.

Nadchodzi dla każdego taki moment, że się zastanawiamy  ... jaki ma sens życie dla ciułania groszy i spłacania rachunków, rat kredytów? Jaki ma sens życie bez widzenia i czucia tego, co nie jest, i nie może być przeliczone w pieniądzu?
Jaki sens ma praca zasłaniająca wszystko, co wartościowe i piękne, ale czego nie da się kupić i sprzedać?

Jaki sens ma inne życie niż siedzenie pod drzewem i obserwowanie ludzi robotów i ludzi maszyn? Tylko to ma sens. Tak. Bycie robotem i maszyną nie ma sensu .... bo roboty i maszyny nie mają serca i duszy ... nie przeżywają bezprzyczynowej radości, nie są bezinteresowne. Nie sprawia im szczęścia po prostu - bycie ... siedzenie pod drzewem i obserwowanie.

I to jest tak: gdy wróciłem do siebie, do źródła, do naszej młodzieńczej wizji, by nic nie robić i żyć miłością i cieszyć wolnością, ozdrowiałem na ciele i w umyśle, ale społeczeństwo uznało, że wtedy właśnie się rozchorowałem. 
Czyli wszystko jest na odwrót, ale społeczeństwo już nie jest moim właścicielem, ja nim jestem. Stałem się nikim dla społeczeństwa i dla siebie samego … i jest mi z tym lekko.

Już teraz, wreszcie, rozumiem słowa Jezusa i innych mistyków, o staniu się na powrót jak dziecko i myślę, że na tym polega dorosłość – dojrzałość, na zrozumieniu tego.

I jeszcze jedno, tak czuję, że właśnie na tym polega zbawienie, że właśnie w ten sposób, tak jak my, siedząc pod drzewem i obserwując siebie, i wszystko wokół, można odkryć ścieżkę do niego.
Pamiętam naszą „dłubankę”, łódkę, unoszącą nas na wodzie, teraz moje życie, unosi mnie jak ta łódź - nie ja decyduję o kierunku i przeznaczeniu, lecz wiatr … i tak chcę żyć. A że innym to nie pasuje, no cóż … to moja łódka i są w niej tylko zdrowi – uwolnieni od choroby bankowej.


Zgodziłem się z każdym jego słowem, bo jesteśmy przecież z jednego podwórka, z jednej ulicy, z jednej „prerii”, z tego samego drzewa, z tej samej wizji, z tej samej dziczy. I tak samo jesteśmy szaleni, lecz to nasze szaleństwo nas uzdrowiło.

*Jest ta choroba częścią jeszcze większej choroby dotykającej człowieka -ludzkość, ale o tej innym razem.


Piotr Kiewra 

wtorek, 31 stycznia 2017

Szczekające, bezpańskie psy, czyli prezent na drugą połowę życia

- Moi drodzy! Dziękuję Wam za pamięć, za życzenia, za piękne i wartościowe prezenty. Jest mi bardzo miło. – tak podziękowała wszystkim gościom, przyjaciołom, córkom, wnukom, za miłe chwile, które ją spotkały. Odwdzięczyła się im pięknym uśmiechem, głębokim, serdecznym, wypływającym wprost od serca uśmiechem.

Usiadła i patrzyła na nich, a uśmiech i cisza nie odchodziły od niej.

Wtem ktoś zapytał:

- Powiedz nam, nasza kochana, jaka jest tajemnica Twojej pogody ducha, Twego uśmiechu, Twojej miłości, Twojej przyjaźni, Twojego spokoju, Twojej długowieczności? Skąd się u Ciebie to bierze? Pytam, bo nie znam nikogo, w tych, pełnych napięcia czasach, tak głęboko spokojnego, uśmiechniętego, pozytywnego, jak Ty, droga babciu? I pewnie wszyscy tu obecni, mają to samo zdanie. Zdradzisz nam tę tajemnicę? Prosimy!

- Dobrze. Opowiem wam o tym. Ale … będziecie zaskoczeni. Dobrze, opowiem, bo może wam się to też przydać - przekażę wam ten prezent. – zgodziła się z wyraźnym ożywieniem, z tryskającą z niej – jak z wielkiej, miejskiej fontanny, energią.

- Posłuchajcie!
Dawno temu, przy okazji 45 urodzin, w pierwszej połowie mojego życia … O Boże! Dzisiaj mija dokładnie 45 lat od tamtej chwili! O Boże! – na chwilkę się zatrzymała nad tym wspomnieniem, zaszkliły się jej oczy, zapadła w ciszę. Lecz parę sekund później wróciła jej energia i opowiadała dalej.

- No więc, rozpakowywałam prezenty, tak jak to robiłam przed chwilą. Były różne: i kwiaty, kartki z życzeniami, gadżety, moje ulubione aniołki i parę bardziej, lub mniej wartościowych rzeczy. Ale dostałam też coś zupełnie innego … Coś niematerialnego. Coś … No dobrze, powiem wam: dostałam „bezpańskie, szczekające psy”. – powiedziała śmiejąc się głośno, ze szklącymi się oczami, aż łzy jej ciekły po policzkach. 
Powtórzyła to kilka razy, chichocząc trudnym do powstrzymania śmiechem: dostałam szczekające, bezpańskie psy. – śmiała się głośno, a oni patrzyli na nią, nie rozumiejąc nic a nic, tylko obserwowali ją, z twarzami pełnymi zdziwienia, nawet zakłopotania. Po dobrej minucie, spojrzała na ich twarze i powiedziała:

- No więc, słuchajcie dalej. Od kogoś, kto mnie znał jak nikt inny, dostałam prezent. Mała paczuszka a w niej seledynowa kartka, prawie pusta … przeczytam wam, bo trzymam ją cały czas i na każde następne urodziny wyciągam z mojego sekretarzyka i przypominam sobie. – wyciągnęła czysty, wyblakły kartonik i przeczytała:

- Życzę Ci …

I więcej nic. Żadnego innego innego słowa, tylko te trzy kropki. Dopiero, gdy spojrzałam na drugą stronę znalazłam tam klucze …  – odwróciła kartonik na drugą stronę i czytała dalej:

- Klucz do … i znowu kropki. A dalej, poniżej, po lewej:

Pamiętaj o szczekających, bezpańskich psach! Pamiętaj w każdej chwili swego życia, w rano, w dzień i w nocy, i w zabawie, i w smutku i bólu. Tylko o tym pamiętaj! – o bezpańskich, szczekających psach.

A po prawej:

Zapomnij o:
·        
      Starym dębie
·        Porcelanowych aniołkach
·        O tych, których kochasz
·        O tych, którzy Cię kochają
·        O niebie
·        O słońcu
·        O wietrze we włosach
·        O czerwonych makach
·        O płynącej rzece
·        O pomocnych dłoniach przyjaciół
·        O łzach zachwytu
·        O tańcu
·        O muzyce duszy
·        O szumie morskiej fali
·        O górskiej ścieżce
·        O głosie twojego (wewnętrznego) mistrza
·        O dzieciach
·        O oddechu
·        O biciu swego serca
·        A szczególnie zapomnij o ufności do życia, przyjaciół i w ogóle do ludzi, do wszystkiego

Na samym dole:

Klucz do klucza:
 To jest Twoja medytacja. Dzięki niej znajdziesz …
No i podpis … Twój mistrz.

No i to wam powiem … W pierwszej połowie mojego życia były we mnie wspomnienia, dużo, bardzo dużo wspomnień. Były marzenia i plany na przyszłość, wiele marzeń i była jakaś tam wiara, była jakaś tam, bo marna nadzieja. Były emocje, bardzo dużo emocji, oj dużo. Przelewały się we mnie, aż do bólu, aż do wielkiego drżenia, które dopadało mnie co rusz. Były lęki, bo były braki, a to pieniędzy, a to bliskiej osoby, a to znowu pieniędzy. I tak w kółko. 

Szybko odkryłam, że te „szczekające, bezpańskie psy”, to moje myśli. Dopadały mnie i obszczekiwały. Do tej pory je przeganiałam, goniłam je kijem, krzykiem, prośbą, zagłuszałam tańcem, głośną muzyką, modlitwą, kontemplacją. Udawałam, że ich nie dostrzegam, że jestem głucha na ich szczekanie. Ale pewnego dnia zrozumiałam, że intencja zawarta w tej medytacji była odwrotna. Nie miałam nic do stracenia. Czterdzieści pięć lat walki ze szczekającymi, bezpańskimi psami, nic nie dało. 

Postanowiłam je zaprosić, by szczekały jak najgłośniej, w każdym możliwym momencie, w dzień i w nocy. Zaczęłam je karmić, by tylko chciały przyjść i szczekać.

I stało się coś dziwnego, niezrozumiałego, absurdalnego – im bardziej je zapraszałam, im częściej o nich pamiętałam, im uważniej się im przyglądałam, tym bardziej ode mnie stroniły. Jakby się wstydziły, że się im przyglądam, że się do nich uśmiecham, że się ich nie boję. Ich szczekanie stawało się coraz cichsze. Powoli zaczęły się ode mnie oddalać, chować po kątach. Ale nie dałam im spokoju. Przywoływałam je, podsuwałam najlepsze kąski, udawałam obojętną, wystraszoną, a gdy tylko się zbliżyły śmiałam się z nich i patrzyłam jak podtulają ogony i wycofują się. To było niesamowite.

Trwało to kilka miesięcy, może rok, półtorej … Szczekające, bezpańskie psy znikły. Już mi nie przeszkadzały. Od czasu do czasu tylko przypominały o sobie wyciem dobiegającym mnie z dala, jakby gdzieś z głębokiego lasu. Lecz już nie przychodziły. To one się mnie bały, a nie ja ich.

I przyszło do mnie to, czego kiedyś szukałam. Gdy szczekające, bezpańskie psy odeszły, przyszła … cisza.

I wtedy na nowo poznałam, dzięki ciszy, to, co kiedyś starałam się pamiętać. Zgodnie z kluczem, gdy zajęłam się drugą stroną kartki – im bardziej starałam się zapomnieć o dębie, porcelanowych aniołkach, oddechu, dzieciach, czy przyjaźniach, tym bardziej ich pamiętałam. Tym bardziej ich czułam, tym to wszystko było bliższe. Teraz czułam, że to stało się częścią mnie, utkwiło gdzieś w środku: i inni ludzie, i słońce, wiatr, porywy serca, łąki, lasy, jeziora, wszystko. To było moje. Byłam z tym w ścisłym związku, nierozerwalnym. Nie musiałam pamiętać, to po prostu było, czułam to, jak się czuje dziecko w łonie.

Im dalej ode mnie były szczekające, bezpańskie psy, tym więcej doświadczałam uczuć, tym bardziej docierała do mnie muzyka, śpiew ptaków, kolor i zapach kwiatów, szum morskiej fali, wiatr we włosach. Tym silniej czułam obecność dusz moich przyjaciół, innych ludzi, wszystkiego, co wokół mnie i daleko ode mnie. Nie miałam już braków. Naprawdę, niczego mi nie brakowało. Wszystko, czego kiedyś pragnęłam miałam przy sobie i w sobie. Gdy tylko szczekające, bezpańskie psy oddaliły się, wszystko inne się przybliżyło. To była magia. To jest magia. To jest tajemnica. Poznałam ją.

Dzięki ciszy mam dzisiaj wszystko: i miłość, i przyjaźń, i długie, zdrowe życie, mam uśmiechnięte, szczęśliwe serca wokół, mam i pieniądze. Mam dwie strony medalu: materię i duchową istotę w jednym. 

Nie pragnę, ale mam. Moje pragnienia zabrały szczekające, bezpańskie psy. Zabrały też nadmiar słów, zabrały wspomnienia, zabrały lęki, zabrały też „jutro”. Ale po co mi „jutro”? Mam „dzisiaj” i „dzisiaj” mi wystarcza, a „jutro” samo się o siebie zatroszczy.

Taka, moi mili, jest tajemnica. Bezpańskie i szczekające psy odeszły. Gdy one zniknęły zaczęłam dojrzewać. Druga połowa mojego życia była i jest już wzrastaniem mojej dojrzałości, pięknym, spokojnym, pełnym radości, ekstazy, życiem. 

W pierwszej połowie byłam ciągle dzieckiem, płaczącym, tęskniącym za mamą i tatą dzieckiem. Byłam dzieckiem zarażonym strachem i wychowaną tak, by przepędzać szczekające, bezpańskie psy. Teraz jestem odpowiedzialna, samowystarczalna, cicha, spokojna, dojrzała, ale za to radosna i beztroska jak dziecko. Znowu jestem dzieckiem, nowonarodzonym, wesołym, pełnym zabawy dzieckiem. To dziecko zrobiło sobie przyjaciółmi nawet bezpańskie, szczekające psy. Mam dziewięćdziesiąt lat, a ciągle jestem takim właśnie dzieckiem.

I będę nim na zawsze, dopóki będę pamiętała o szczekających, bezpańskich psach.

To jest moja tajemnica, to jest moje przesłanie dla was: pamiętajcie o szczekających, bezpańskich psach! Darmo dostałam, darmo wam daję.
To tyle, moi drodzy. Przepiszcie sobie tę kartkę, bo moją muszę zachować. To moja pamiątka, po kimś, kto mi dobrze, całym sercem, życzył.



Piotr Kiewra

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Być nikim

Przekonałem się ile jedno zdarzenie, jedna chwila, znaczą w życiu.

Czytałem wiele o filozofiach, religiach, o zwykłych ludziach, o mistykach. Poznałem wiele mądrych sentencji, myśli, przesłań, a wśród nich, kiedyś, w jednym z tekstów, przewinęła się taka myśl, iż gdyby Jezus dzisiaj wrócił, mało, kto by go poznał, mało, kto by uwierzył, mało, kto byłby gotów wszystko porzucić, nawet życie i za nim pójść. Wtedy zadałem to pytanie przyjaciołom: Czy byłbyś gotów? Czy byś go rozpoznał?

I może, dlatego, że spytałem, zostało ono we mnie, zacząłem poznawać, czym ta gotowość jest. Lecz sama wiedza jest niczym, bo prawdę poznaje się tylko doświadczając, wtedy staje się nasza, wnika do krwi i kości, wtedy dopiero poznajemy dotyk serca i duszy.

Otóż doświadczyłem tego …

Pewnego, pięknie się kończącego dnia, jadąc rowerem wśród łąk i pól, przez chwilę goniłem motyla. On leciał parę kroków przede mną, zawieszony nad drogą, a ja po prostu za nim jechałem, dość ostro pod górę. Naciskałem pedały, by nadążyć. 

Pierwszy raz w życiu rywalizowałem z motylem, bo pierwszy raz się przydarzyło, by motyl rzucił mi wyzwanie. Wyraźnie chciał, bym za nim nadążył. Po jakichś tam stu, czy dwustu metrach wyścigu, gdy już droga osiągnęła szczyt wzgórza, nagle motyl uleciał w pole, a zza wierzchołka wychyliła się brodata twarz mężczyzny, a za chwilkę cała postać. Gwałtownie zahamowałem, po czym skręciłem w bok, by go ominąć. Rzuciłem tylko okiem – jakiś żebrak, jakiś obwieś – i nagle poczułem jak przebiegł przeze mnie dreszcz, a za nim poczucie winy: Oceniłem człowieka. Skąd wiem, że to żebrak? Skąd wiem, że to obwieś, pijak, wykolejeniec? Bo brodaty, bo źle ubrany?

Zatrzymałem się … nie mogłem uwierzyć: tak szybko pojawiły się we mnie pytania i to takie pytania? Czyżbym to ja sam je zadał? I dlaczego ten dreszcz? Co on oznacza?
Mężczyzna spojrzał na mnie i było to … dziwne spojrzenie. Była w nim jakaś tajemnica, mądrość, głębia. Było coś, co jak mówią mistycy: pustka. A pustka oznacza pełnię, wolność, współczucie.

Mimo, że nie miał zamiaru się zatrzymać, o nic zapytać, a nawet nie zwolnił kroku, poczułem się przy nim nikim.

I nie wiem, skąd się we mnie znalazł jakiś głos, który powiedział:
 - Przejechałbym pana. - Mężczyzna odpowiedział:
- Nie boję się. Już nie.
Stałem, patrzyłem i w końcu poprosiłem:
- Opowiesz o tym strachu?
- Opowiem, choć nie ma wiele do opowiadania. - zgodził się. Nawet nie usiedliśmy. 

Staliśmy na poboczu drogi, ja oparty o rower, on o drogowy znak wskazujący na skrzyżowanie naszej drogi z jakąś drogą polną. Zaczął:

- Kiedyś byłem lekarzem. Leczyłem ciała ludzi, ale czułem, że mają chore dusze. Nie umiałem im tego powiedzieć, nie wolno mi było. Dlatego bałem się o nich. Przepisywałem leki, lecz niewiele im to pomagało. Gdy próbowałem im powiedzieć, że choroba tkwi gdzieś głębiej, w ich głowach, w ich zadanych im przez kogoś ranach, ich zmartwieniach, lękach. Nie wierzyli mi. Woleli, bym im zapisał jakąś receptę i bym dał im spokój. Czułem, że chcą być nieszczęśliwi, że chcą być chorzy. Dobrze im było z tym. Przychodzili do mnie tylko po to, by uspokoić jakiś głos w sobie. Tak to czułem.

Nie wiem skąd to wiedziałem. Może stąd, iż taka sama choroba dręczyła mnie. Bo kiedyś przyszła … i nie potrafiłem sobie pomóc. Zacząłem się bać o siebie, ale przede wszystkim o moich pacjentów, bo od tej pory nie będę już dla nich autorytetem. Skoro nie potrafię uleczyć siebie, to skąd w takim razie będą czerpać nadzieję. Słabłem, czułem, że umieram. Może nie bałem się o ciało, ale o moją duszę. Czułem, że nie jestem uczciwy, że nie zrobiłem jeszcze, co do mnie należało, nie odnośnie innych, ale właśnie odnośnie mojej duszy. Nie zadbałem o siebie, a to mój najświętszy obowiązek.
Doszedłem do wniosku, iż nie potrafię być lekarzem, bo nie potrafię uleczyć siebie.

Porzuciłem to. Przestałem być lekarzem. Nikt wokół mnie nie potrafił tego zrozumieć, nikt nie potrafił mnie takiego zaakceptować, więc uciekłem też od nich, od miejsca, do którego przywiązała mnie dotychczasowa misja.
Wyruszyłem przed siebie. Z dnia na dzień stałem się nikim. Wcześniej byłem kimś ważnym, szanowanym, docenianym, ale czułem się źle, bo nie zasługiwałem na szacunek, bo nic nie mogłem zrobić, by pomóc innym.
Gdy stałem się nikim, poczułem się lepiej. Nic mnie nie wiązało. Zniknęło poczucie winy, stałem się uczciwy wobec samego siebie. Nikogo już nie oszukiwałem, odzyskałem zaufanie do samego siebie.
No i przestałem się bać o innych. No i po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że jestem … zdrowy. Poczułem, że moja dusza jest szczęśliwa, a ciało się dopasowało do tego poczucia.

I to właściwie wszystko. Może jeszcze tylko to, iż stałem się wędrownym lekarzem. Nie uzdrawiałem jednak ciał, nie przepisywałem leków, tylko leczyłem dusze. Po prostu opowiadałem przygodnie napotkanym ludziom moją historię, a oni zdrowieli. Tego poszukiwali. Sami mnie prosili o pomoc. To byli tylko ci, którzy byli gotowi słuchać. To byli ci, którym się znudziło już bycie kimś ważnym, ale za to nieszczęśliwym i chorym, którzy gotowi byli porzucić swoje cierpienie. Śmiałem się razem z nimi, bo żartowaliśmy, że Nikt spotkał Nikogo i razem się śmieją, ale tak było naprawdę. Mówili, że spotkali Jezusa, bo chyba jestem do niego trochę podobny. – przerwałem mu, by mu powiedzieć, że ja też mam takie skojarzenie i że nawet to, iż stoi pod znakiem krzyża, na to wskazuje.  Obejrzał się, spojrzał na znak i powiedział ze śmiechem:
- Już czas na mnie, zaraz będzie ciemno.

Na koniec tylko rzucił:
- Nie lękaj się! - i każdy z nas wybrał się w swoją dalszą wędrówkę.

Od tej pory widzę Jezusa w każdym człowieku, więc nie muszę podążać za jednym wybrańcem i nie boję się, że przegapię. W ogóle się nie boję.
I jeszcze jedno, chyba najważniejsze:

Im bardziej czuję się „nikim”, tym więcej doskonałości dostrzegam wokół i w sobie.


Piotr Kiewra