Przekonałem
się ile jedno zdarzenie, jedna chwila, znaczą w życiu.
Czytałem
wiele o filozofiach, religiach, o zwykłych ludziach, o mistykach. Poznałem
wiele mądrych sentencji, myśli, przesłań, a wśród nich, kiedyś, w jednym z
tekstów, przewinęła się taka myśl, iż gdyby Jezus dzisiaj wrócił, mało, kto by
go poznał, mało, kto by uwierzył, mało, kto byłby gotów wszystko porzucić, nawet
życie i za nim pójść. Wtedy zadałem to pytanie przyjaciołom: Czy byłbyś gotów?
Czy byś go rozpoznał?
I
może, dlatego, że spytałem, zostało ono we mnie, zacząłem poznawać, czym ta
gotowość jest. Lecz sama wiedza jest niczym, bo prawdę poznaje się tylko
doświadczając, wtedy staje się nasza, wnika do krwi i kości, wtedy dopiero
poznajemy dotyk serca i duszy.
Otóż
doświadczyłem tego …
Pewnego,
pięknie się kończącego dnia, jadąc rowerem wśród łąk i pól, przez chwilę
goniłem motyla. On leciał parę kroków przede mną, zawieszony nad drogą, a ja po
prostu za nim jechałem, dość ostro pod górę. Naciskałem pedały, by nadążyć.
Pierwszy raz w życiu rywalizowałem z motylem, bo pierwszy raz się przydarzyło,
by motyl rzucił mi wyzwanie. Wyraźnie chciał, bym za nim nadążył. Po jakichś
tam stu, czy dwustu metrach wyścigu, gdy już droga osiągnęła szczyt wzgórza,
nagle motyl uleciał w pole, a zza wierzchołka wychyliła się brodata twarz
mężczyzny, a za chwilkę cała postać. Gwałtownie zahamowałem, po czym skręciłem
w bok, by go ominąć. Rzuciłem tylko okiem – jakiś żebrak, jakiś obwieś – i
nagle poczułem jak przebiegł przeze mnie dreszcz, a za nim poczucie winy:
Oceniłem człowieka. Skąd wiem, że to żebrak? Skąd wiem, że to obwieś, pijak,
wykolejeniec? Bo brodaty, bo źle ubrany?
Zatrzymałem się … nie mogłem uwierzyć: tak
szybko pojawiły się we mnie pytania i to takie pytania? Czyżbym to ja sam je zadał?
I dlaczego ten dreszcz? Co on oznacza?
Mężczyzna
spojrzał na mnie i było to … dziwne spojrzenie. Była w nim jakaś tajemnica, mądrość,
głębia. Było coś, co jak mówią mistycy: pustka. A pustka oznacza pełnię,
wolność, współczucie.
Mimo,
że nie miał zamiaru się zatrzymać, o nic zapytać, a nawet nie zwolnił kroku,
poczułem się przy nim nikim.
I
nie wiem, skąd się we mnie znalazł jakiś głos, który powiedział:
- Przejechałbym pana. - Mężczyzna
odpowiedział:
- Nie boję się. Już nie.
Stałem,
patrzyłem i w końcu poprosiłem:
-
Opowiesz o tym strachu?
- Opowiem, choć nie ma
wiele do opowiadania. - zgodził się. Nawet nie usiedliśmy.
Staliśmy na poboczu drogi,
ja oparty o rower, on o drogowy znak wskazujący na skrzyżowanie naszej drogi z
jakąś drogą polną. Zaczął:
- Kiedyś byłem lekarzem.
Leczyłem ciała ludzi, ale czułem, że mają chore dusze. Nie umiałem im tego
powiedzieć, nie wolno mi było. Dlatego bałem się o nich. Przepisywałem leki,
lecz niewiele im to pomagało. Gdy próbowałem im powiedzieć, że choroba tkwi gdzieś
głębiej, w ich głowach, w ich zadanych im przez kogoś ranach, ich
zmartwieniach, lękach. Nie wierzyli mi. Woleli, bym im zapisał jakąś receptę i
bym dał im spokój. Czułem, że chcą być nieszczęśliwi, że chcą być chorzy.
Dobrze im było z tym. Przychodzili do mnie tylko po to, by uspokoić jakiś głos
w sobie. Tak to czułem.
Nie wiem skąd to
wiedziałem. Może stąd, iż taka sama choroba dręczyła mnie. Bo kiedyś przyszła …
i nie potrafiłem sobie pomóc. Zacząłem się bać o siebie, ale przede wszystkim o
moich pacjentów, bo od tej pory nie będę już dla nich autorytetem. Skoro nie
potrafię uleczyć siebie, to skąd w takim razie będą czerpać nadzieję. Słabłem,
czułem, że umieram. Może nie bałem się o ciało, ale o moją duszę. Czułem, że
nie jestem uczciwy, że nie zrobiłem jeszcze, co do mnie należało, nie odnośnie
innych, ale właśnie odnośnie mojej duszy. Nie zadbałem o siebie, a to mój
najświętszy obowiązek.
Doszedłem do wniosku, iż
nie potrafię być lekarzem, bo nie potrafię uleczyć siebie.
Porzuciłem to. Przestałem
być lekarzem. Nikt wokół mnie nie potrafił tego zrozumieć, nikt nie potrafił
mnie takiego zaakceptować, więc uciekłem też od nich, od miejsca, do którego
przywiązała mnie dotychczasowa misja.
Wyruszyłem przed siebie.
Z dnia na dzień stałem się nikim. Wcześniej byłem kimś ważnym, szanowanym,
docenianym, ale czułem się źle, bo nie zasługiwałem na szacunek, bo nic nie
mogłem zrobić, by pomóc innym.
Gdy stałem się nikim,
poczułem się lepiej. Nic mnie nie wiązało. Zniknęło poczucie winy, stałem się
uczciwy wobec samego siebie. Nikogo już nie oszukiwałem, odzyskałem zaufanie do
samego siebie.
No i przestałem się bać o
innych. No i po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że jestem … zdrowy.
Poczułem, że moja dusza jest szczęśliwa, a ciało się dopasowało do tego poczucia.
I to właściwie wszystko.
Może jeszcze tylko to, iż stałem się wędrownym lekarzem. Nie uzdrawiałem jednak
ciał, nie przepisywałem leków, tylko leczyłem dusze. Po prostu opowiadałem
przygodnie napotkanym ludziom moją historię, a oni zdrowieli. Tego poszukiwali.
Sami mnie prosili o pomoc. To byli tylko ci, którzy byli gotowi słuchać. To
byli ci, którym się znudziło już bycie kimś ważnym, ale za to nieszczęśliwym i
chorym, którzy gotowi byli porzucić swoje cierpienie. Śmiałem się razem z nimi,
bo żartowaliśmy, że Nikt spotkał Nikogo i razem się śmieją, ale tak było
naprawdę. Mówili, że spotkali Jezusa, bo chyba jestem do niego trochę podobny. – przerwałem mu, by mu
powiedzieć, że ja też mam takie skojarzenie i że nawet to, iż stoi pod znakiem
krzyża, na to wskazuje. Obejrzał się,
spojrzał na znak i powiedział ze śmiechem:
- Już czas na mnie, zaraz
będzie ciemno.
Na
koniec tylko rzucił:
- Nie lękaj się! - i każdy z nas wybrał
się w swoją dalszą wędrówkę.
Od
tej pory widzę Jezusa w każdym człowieku, więc nie muszę podążać za jednym
wybrańcem i nie boję się, że przegapię. W ogóle się nie boję.
I
jeszcze jedno, chyba najważniejsze:
Im bardziej czuję się
„nikim”, tym więcej doskonałości dostrzegam wokół i w sobie.
Piotr
Kiewra
Gdy w moim sercu jest dużo Ja , to bardzo mało jest miejsca na miłość na Jezusa.
OdpowiedzUsuń