czwartek, 11 czerwca 2015

Karuzela życia* Samotność wędrowca*

*Pierwszy raz mam ten problem: nie wiem, jakim tytułem mam opatrzyć poniższe opowiadanie. Jeśli będziesz tak uprzejmy, by po przeczytaniu pomóc mi wybrać tytuł spośród dwóch tu zaproponowanych, napisz o swoim wyborze w komentarzu. Będę wdzięczny.

Pewnego dnia do mojego miasteczka przyjechała karuzela. Była wielka i kręciła się bardzo szybko. Niestety rodzice uznali, że jestem zbyt mały, bym mógł samodzielnie na niej się pokręcić i musiałem poczekać aż będę większy.

Od tej pory marzyłem, by szybko urosnąć i by znowu przyjechała karuzela.

Wiele lat później karuzela stała się moim przekleństwem. Siedziałem na krzesełku, ona się kręciła, a ja się bałem z niej wyskoczyć.

Chciałem uciec jak najdalej, od cierpienia, zakurzonych marzeń, wszystkiego co przesiąknięte polityką i pieniędzmi, ludzi opowiadających o swojej nieszczęśliwej codzienności, nawet od trawnika domagającego się ciągłej opieki, ale nie mogłem, bo karuzela się ciągle kręciła. Bolało coraz bardziej, bo od dziesięcioleci, dzień za dniem, ten sam kierunek, te same twarze przed i za mną … Rzygać się chciało, ale nie mogłem się odwiązać od krzesełka na którym kiedyś zasiadłem. Obserwowałem innych i ich strach. Też bali się zejść, ale czy oni znali mój strach?

Bałem się czekania. Nie przerażało mnie jednak to, co na końcu, lecz samo czekanie, marnowanie czasu. Nie chciałem marnować już czasu na budowanie, czy opiekę nad tym, co wcześniej zbudowałem, chociaż nie wiedziałem na co chcę przeznaczyć zaoszczędzony czas.

Chciałem uciec i mimo, że lęk podpowiadał, że się nie da, że to niebezpieczne i że od prawdy nie da się uciec, byłem zdesperowany. Naturę lęku już wcześniej poznałem, wiedziałem, że kłamie i zwodzi, więc postanowiłem spróbować.

I może bym uciekł, kto wie, może na lata, może na zawsze, może bym się gdzieś zagubił ...  gdybym nie odkrył … wędrowania.

Jak to się stało, co się wydarzyło?

Otóż spotkałem wędrowca. Starego człowieka, takiego współczesnego, światowego wędrowca, nie koniecznie z kijem w ręku i z workiem na plecach, raczej z plecakiem i walizką, nie tylko przemierzającego  wielkie przestrzenie pieszo, lecz więcej samochodem, autobusem, statkiem, samolotem. Nie takiego co tylko chodzi od wsi do wsi, od miasta do miasta, po polnych i leśnych ostępach, ale takiego, który poznał wszelkie możliwe górskie i morskie drogi, pustynie, kontynenty, kraje, regiony i zasmakował setek kultur, tysięcy miejsc, milionów ludzi.

On był świadomy, czyli nie tylko widział i zapamiętał, ale przede wszystkim poczuł. Prawdziwie żył i przede wszystkim BYŁ.

Jego historia to wiele przemian: z człowieka uciekającego stał się poszukującym, a w końcu tym, który znalazł i mimo, że znalazł, wędrował dalej i niósł przesłanie – sam stał się przesłaniem.

Co takiego znalazł? Czy znalazł to, czego ja szukałem? Dlaczego go spotkałem? Czego się od niego nauczyłem?

Ale … no dobrze,  po kolei.

Zrobiłem próbę. Może za mało było we mnie odwagi, by znaleźć się na jakiejś bezludnej wyspie, jak Robinson Crusoe, więc wyjechałem w daleką podróż, na wycieczkę z przewodnikiem. Na początku niewiele go słuchałem, bo nie interesowała mnie historia i zabytki, kultura, religia, zwyczaje ludzi, ale gdy gdzieś między jego słowami usłyszałem zupełnie inne treści, usłyszałem coś czego nikt z innych uczestników nie słyszał, stałem się uważny.

Mianowicie spośród tysięcy słów na różne tematy, które wypowiadał dla ludzi, wyłowiłem coś, co mnie pociągnęło: powiedział coś o karuzeli. Natychmiast poczułem łączność z tym człowiekiem. Chyba poczuł, że tak się stało, bo pewnego wieczora zasiedliśmy w pokoju hotelowym i opowiedział mi swoją historię, tak sam z siebie. Tak jak mistrz znajduje ucznia, tak on znalazł słuchacza, który poszukiwał tego, co on akurat miał do rozdania. Oto co mi opowiedział:

- Najpierw uciekałem od odpowiedzialności, od ludzi, a właściwie od społeczeństwa: od nadmiaru nauki, od szkoły, etatu, stałego miejsca na ziemi, od przywiązanej do mnie, a ja do niej, osoby. Uciekałem od zegarka i budzika, od wiadomości o ciągle zmieniającym się prawie, o nieszczęściach tego świata. I pierwsze co odkryłem, to to, że więcej zyskiwałem doświadczając, niż słuchając wiadomości.

… no dobrze, powiem prawdę, impulsem do mojego wędrowania, a tak naprawdę do ucieczki była miłość. Chciałem uciec od nieszczęśliwych miłości. Najpierw długo kochałem kogoś i próbowałem dostać, czy nawet kupić wzajemność. Dałem wszystko co mogłem dać: miłość, swój czas, dom, pracę, opiekę, może niewiele pięknych słów, może niewiele zapewnień o miłości, ale myślałem, że czyny więcej znaczą niż słowa … I nie dostałem nic. Tylko obojętność, chłód i pretensje.

Gdy spotkałem inną kobietę, znowu dałem jej to co miałem: moją miłość, siebie, swój czas, zainteresowanie, opiekę, no i wiele pięknych słów, wyznań, zapewnień. Lecz im więcej dawałem, tym mniej czułem w niej zaangażowania. Pewnego dnia zrozumiałem, iż im bardziej ją kocham, tym bardziej od mojej miłości ucieka, a może nawet, tym bardziej mnie nienawidzi. Poczułem się winny, unieszczęśliwiony, porzucony, zlekceważony i cholernie samotny.

Postanowiłem uciec od tego bólu i cierpienia. Zamarzyłem o zapomnieniu się gdzieś na pustkowiu, na odludziu.

Zamarzyłem o morzach, dżunglach, pustyniach, o górach, o dystansie do cywilizacji, do celów takich jak rodzina, dom, wnuki i materialne błahostki. Postanowiłem uciec od nieustannego czekania i kręcenia się w kółko.

Zanim ruszyłem, wszyscy wokół i wszystko we mnie, straszyło mnie wizją samotnego, oderwanego od korzeni nieszczęśliwego człowieka. Pytano: gdzie moja misja czynienia dobra dla innych, gdzie mój patriotyzm, gdzie moje poczucie obowiązku wobec społeczeństwa, grupy religijnej? Nie przejmowałem się, bo od tego właśnie chciałem uciec. Gdy tylko znalazłem się poza granicami swego miasteczka, wszędzie, we wsiach, miastach, nawet w najmniejszych wspólnotach, widziałem ludzi przywiązanych do wschodów słońca ciągle zza tego samego wzgórza, zaś zachodów za tym samym dachem sąsiada, patrzyłem na tych przykutych grubymi łańcuchami do stanowisk, przywiązanych sznurkami, albo tylko delikatnymi nićmi do innych ludzi. Przechodziłem obok głęboko przekonanych, że ten kierat, w który się zaprzęgli, da im wyzwolenie, że cierpiąc zasłużą kiedyś tam, na coś więcej niż jest teraz. Spotykałem wierzących w lepszą przyszłość, ale żaden z tych wierzących nie chodził w kieracie z radością w oczach, a tym bardziej w sercu. U wszystkich wyczuwałem, nawet u tych na szczycie, samotność i strach.

Szedłem więc dalej, coraz dalej, nie bez walki, nie bez strachu, bo na każdym kroku kotłowały się w mojej głowie myśli i słowa, cały czas wrzała wielka kłótnia.

I wtedy spotkałem żebraka. Gdy mnie zobaczył coś w nim pękło, jakby coś zrozumiał. Odbyliśmy długą rozmowę. On też uciekł od społeczeństwa, nie chciał być trybikiem w maszynie. Gdy zobaczył mnie zrozumiał, że uciekł od jednej maszyny, ale zaprzągł się do innej, w innym miejscu. Bał się jutra, bo miał jakieś skryte marzenie i chyba dlatego bał się przestać prosić. Uznałem, że on też nie jest wolny i zostawiłem go.

Nie chciałem już spełniać niczyich oczekiwań, nikogo do siebie przywiązywać, nikomu zabierać wolności swoim pragnieniem odzyskania inwestycji. Postanowiłem znaleźć w sobie bezinteresowność, radość dawania bez oczekiwania na to, iż coś dostanę.

Postanowiłem nic nie mieć, uwolnić się od posiadania, od wszelkich łańcuchów, postanowiłem przestać żebrać. I to był chyba największy paradoks, bo spostrzegłem, że to co uważamy za normalne życie, jest tak naprawdę jedną wielką żebraniną wśród tłumu innych żebraków. Uświadomiłem sobie, że cywilizacja stworzyła żebractwo na wielką, masową skalę. W cywilizacji prawie wszyscy żebrzą: począwszy od prezydentów i premierów, polityków, na prawdziwych żebrakach kończąc. Tacy znaleźli się na obrzeżach głównego nurtu i nie potrafili się dopasować do żebractwa w pięknych uniformach i maskach na twarzy, kryjących ich żebracze miny, więc postanowili nic nie ukrywać i być żebrakami oficjalnie.

Gdy to zrozumiałem, poczułem wdzięczność, bo dzięki nieszczęśliwej miłości, dzięki odrzuceniu poczułem wolność i poznałem słodki smak samotności. Teraz mogłem podarować miłość, siebie, swoją pracę, współczucie, zaangażowanie, czy coś materialnego i jednocześnie poczuć radość, że udawałem się w dalszą wędrówkę, bo dzięki temu nie zabierałem nikomu i sobie wolności. Nie czekałem na żadne słowo, na podziękowanie, na gest, na pieniądze, na bliskość, po prostu odchodziłem i to mi sprawiało radość.

Ot, po prostu, wyjeżdżałem. Nie wybierałem żadnego kierunku, żadnego celu, żadnego konkretnego miejsca. Jechałem do momentu, aż się skończyły pieniądze. Pracowałem i zarabiałem na następny kawałek drogi. I tak to szło.

Nigdzie nie zagrzałem miejsca, nigdzie nie zostawiałem kogoś, za kim bym tęsknił i mam taką nadzieję, że tym bardziej nie zostawiałem kogoś, kto by tęsknił za mną. Nikomu niczego nie obiecywałem, nikogo do siebie nie przywiązywałem. Nikomu nie dawałem tyle, by się czuł zobowiązywany, ani nie brałem, by czuć zobowiązanie. Powiedziałem sobie: - Jak ucieczka, to ucieczka.

A właściwie to nie wiem, czy uciekałem, czy goniłem. Miałem nadzieję, że ani jedno, ani drugie. Po prostu pewnego dnia wyruszyłem i wędrowałem.

Odkryłem wolność. Zacząłem od samotności w tłumie, od samotności wśród bliskich mi osób, a teraz poczułem prawdziwą samotność – samotność, z której wynikają same dobre rzeczy, a przede wszystkim wolność. Okazała się tak znacząca, tak wartościowa, iż przestała doskwierać, mało tego, stała się czymś pięknym, wręcz błogim.

Gdy zacząłem się nią cieszyć dostrzegałem ją wszędzie. Gdy usiadłem przy przydrożnym drzewie i przytuliłem się do niego, poczułem jego samotność, ale i jego wolność, jego radość bycia wolnym i radość bycia samotnym.
Gdy usiadłem na kamieniu, nie poczułem jego chłodu – wręcz przeciwnie, poczułem ciepło, radość dzielenia się swoją wolnością, swoją miłością.

Gdy słuchałem ptaków, słów ich pieśni, radosnych melodii, to słyszałem tam znowu pieśń o samotności, ale radosną pieśń. Patrzyłem na falujące trawy, jak rozmawiają z wiatrem. O czym rozmawiały? Tak, samotne źdźbła traw, samotne, mimo, że w tłumie, rozmawiały z samotnym wiatrem o wolności. Patrzyłem na fale mórz i oceanów, tak samo, patrzyłem na ziarnka piasku na pustyni, a gdy stąpałem po nich, chrzęściły tą samą treścią, tym samym uczuciem, co cała świadoma reszta: o samotności, o wolności wynikającej z bycia samotnym.

Tak poznałem bezinteresowność. Najtrudniej ją było odkryć wśród ludzi. Dlaczego? Bo ludzie samotni płakali i się żalili, i w ten sposób żebrali, ale i tracili wolność, tym samym tracili jedyną rzecz, którą można się cieszyć. Nie mogli i nie mogą tego zrozumieć. Wszystkie ich nieudane, zwykłe, ludzkie, fałszywe miłości, próbują im to pokazać, a oni i tak nie chcą zrozumieć. Nie chcą, bo wydaje się im, że więcej zyskują jako niewolnicy, jako nieszczęśliwi niewolnicy. Przywiązali się do współczucia i już nigdy go nie porzucą, bo nauczyli się czerpać korzyści z cierpienia.

Ja od zbioru takich niewolników uciekłem. Tym jest właśnie społeczeństwo: zbiorem nieszczęśliwych niewolników. Jedyne czego im brakuje, to wolności, bo bez niej nie zaznają szczęścia, nie zaznają miłości. Boją się wolności, boją się miłości, bo boją się samotności. A póki się boją, nic nie jest możliwe, żadna zmiana, żadne szczęście. Żadna z tych chwil, które przeżywają nie może im dać radości - póki się boją.

Wszyscy mówią: nie lękaj się, ale sami się boją. Wszystkie pisma, mądre księgi, wszyscy bogowie, głosy naszych dusz, wszystkie drzewa, trawy, wiatr, morskie fale, ptaki, wołają: nie lękaj się, a człowiek się boi. Im bardziej chce się nie bać, tym bardziej się boi.

Gdy to odkryłem, gdy pogodziłem się ze swoją samotnością, a wręcz gdy dzięki niej poczułem się wolny, przestałem uciekać. Przestałem gonić. Moja ucieczka zamieniła się w wędrówkę. I tak to już zostało - wieczne wędrowanie.

Wędrowałem wśród pól, gór i lasów. Wędrowałem w słońcu i deszczu, w upale i zimnie. Wędrowałem wśród ludzi i wśród pustkowi, po piaskach, po śniegu i lodzie, po bezkresnych równinach, ale też wspinałem się na najwyższe góry świata. Wspinałem się, niekoniecznie przy użyciu rąk i nóg, liny i czekana, wspinałem się w wyobraźni, siedząc całymi dniami i patrząc na te niebosiężne szczyty. Na kilku byłem, na resztę już nie musiałem się wspinać, wystarczyło mi bycie u podnóża, a mimo to czułem się ich zdobywcą. To było moje kolejne odkrycie – mogę doświadczać radości zdobywania, bycia na szczycie, bez … bycia na szczycie.  Wystarczył mi jeden zdobyty, parę zdobytych, by posmakować, a później czułem już ten smak nie wchodząc do góry. Zarówno cel jak i sama podróż do tego celu przestały być warunkiem odczuwania szczęścia, radości, cieszenia się byciem.

Patrzyłem na te niebosiężne szczyty i byłem na nich, a siedziałem tu w dolinie. Nauczyłem się mieć … nie posiadając. Znalazłem źródło tego odczucia. Nie musiałem już szukać, zdobywać, posiadać, bo wszystko już było wcześniej znalezione, zdobyte, było moje.

Przestałem też o swoich zdobyczach opowiadać i nauczać o tym, bo ci, do których to mówiłem nie byli na to gotowi. Rzadko spotykałem kogoś komu mogłem opowiedzieć, komu mogłem przekazać to, co ja otrzymałem od drzew, kamieni, innych samotnych ludzi. Rzadko spotykałem, ale spotykałem.
Spotykałem też wędrowców, do których nie wypowiedziałem żadnego słowa i oni żadnego do mnie, mimo, że wędrowaliśmy razem całe dnie, miesiące, a nawet lata.

Tak, spotkałem kiedyś wędrującą samotnie – jak ja – kobietę. Wędrowaliśmy razem z cztery, czy pięć lat. Wiele się od niej nauczyłem, chociaż nie wymieniliśmy między sobą jednego słowa. Do dzisiaj nie wiem nawet jakiego używała języka, jak miała na imię, skąd przyszła i dokąd później poszła. Po prostu, któregoś dnia, gdzieś na dzikim pustkowiu ją spotkałem. Przeszliśmy później razem wiele niebezpieczeństw, lecz bez żadnego lęku, cienia strachu, wśród dzikich ludzi i zwierząt. Zatrzymaliśmy się na dłużej w jednym pięknym miejscu, w górskiej dolinie, ciepłej, pełnej owoców dolinie i tam żyliśmy razem, ja po jednej stronie doliny, ona po drugiej. Urodziła dziecko, nasze dziecko, ja kochałem to dziecko, kochałem ją, a ona mnie. Nigdy jej tego nie powiedziałem i ona nie powiedziała, ale ja to czułem i ona to czuła.

Gdy dziecko nauczyło się już dobrze chodzić i biegać, pewnego dnia, dała mi całusa na pożegnanie, wzięła chłopczyka za rękę i poszła. Raz się tylko obejrzeliśmy za siebie – w tym samym momencie, ja i ona, i tak się rozstaliśmy. Bez słowa na przywitanie, bez słowa na pożegnanie, bez słowa pośrodku. Wiele się od niej nauczyłem, wiele zrozumiałem, bo była moim lustrzanym odbiciem. Gdy na nią patrzyłem, widziałem siebie. Gdy byliśmy blisko, czy daleko, wszystko jedno, czuliśmy jedność. Nauczyła mnie nie tęsknić i nie przywiązywać się, nauczyła mnie samotności i tego samego nauczyła się chyba ode mnie. Spełniliśmy swoją misję, zostałem ojcem, ona matką, ale nie zostaliśmy rodziną. Spotkaliśmy się i mimo, że miłość w nas pozostała, jednak każde z nas poszło swoją drogą. To był szczyt naszego rozwoju, poznania - zrozumienia siebie, poprzez relację z innym człowiekiem. Ale z tego szczytu dostrzegliśmy, że istnieją następne, jeszcze wyższe, ale na które trzeba się wspinać samemu.

To doświadczenie było potrzebne. Mimo, że byliśmy ludźmi i pozostaliśmy nimi nadal, to nie uwiązaliśmy się, pozostaliśmy wolni, pełni miłości, mimo, że daleko od siebie. Mogliśmy piąć się wyżej, poznawać głębiej, bo doświadczyliśmy miłości. Teraz mogliśmy wędrować by odkryć jeszcze głębszą, miliony raz większą i głębszą - do całości. 

Może tak miało być, może wcześniejsze cierpienie przygotowało mnie na pobudkę wcześniej, zanim zacząłbym trwonić czas na poszukiwaniach czegoś co już miałem. Może nie trzymałem tego w rękach, może nie zaciskały się na tym moje palce, ale gdzieś to miałem, byłem posiadaczem czegoś, o czym nie zdawałem sobie sprawy. I to moje wędrowanie przez świat pomogło mi w zrozumieniu, w uświadomieniu sobie tego, co miałem i gdzie to było ukryte.

Zrozumiałem, że nie tylko wędruję przez świat, lecz i w swoim wnętrzu. Poznaję to co na zewnątrz, a im bardziej to poznaję, tym lepiej rozumiem siebie. Ale jeszcze silniej i szybciej to się odbywało w drugą stronę: im lepiej poznawałem siebie, tym lepiej rozumiałem świat, tym lepiej rozumiałem innych ludzi.

Czułem jak powoli zapala się we mnie jakieś światło. Stawało się z każdym krokiem jaśniejsze i szło ze mną, gdziekolwiek się ruszyłem. To nie ono oświetlało moją drogę, to ja zacząłem oświetlać ścieżki. I to wtedy, ktoś po raz pierwszy nazwał mnie mistrzem.

Nie lubiłem tego słowa, bo źle mi się kojarzyło. Kiedyś lubiłem nauczać, ale postanowiłem z tym skończyć. Moje życie i moja wędrówka stały się katedrą. Nie musiałem niczego mówić, a ci, którzy byli gotowi na zmiany, na naukę, brali ją ode mnie sami. Zgłaszali się, chcieli ze mną wędrować i obserwować, i uczyć się. Jednak już nie byłem nauczycielem, więc nie byli w stanie niczego się ode mnie nauczyć, wręcz przeciwnie, przy mnie zapominali wszystkiego, czego się wcześniej nauczyli. I o to im chyba chodziło: o zapomnienie, bo pojawiało się  ich coraz więcej. Wystarczyło, że byliśmy razem i tak się działo. Więc przychodzili, razem wędrowaliśmy jakiś czas: dzień, dwa, tydzień, rzadko dłużej i odchodzili. Poznali radość wędrowania. To było proste. Reszta – pozostałe odkrycia – przychodziły już później same. Bywało, że wracali, znowu pobyli dzień dwa, nieraz tylko chwilę, godzinkę i już szczęśliwi znikali.

Nawet nikt z nich nigdy nie zapytał, czy to wędrowanie się kiedyś skończy, czy jest jakiś kres, ale chyba zrozumieli bez słów, gdy patrzyli w niebo i chmury, gdy patrzyli w słońce, gdy patrzyli na lecące żurawie, gdy patrzyli na stawiane przez ludzi kroki. To wszystko było wieczne. Chyba to rozumieli.

Tak, gdy w głowie nie ma śmieci, nie ma durnych pytań, nie ma żadnych pytań, łatwo o zrozumienie.  

Tak się działo, ale tylko na Wschodzie. Gdy wędrowałem na Zachodzie, było zupełnie inaczej. Tutaj nikt o nic nie pytał, tutaj raczej wszyscy chcieli mówić, odpowiadać, nauczać, nawet ci, którzy nie mieli czego nauczać, bo sami byli nieszczęśliwi. I próbowali, ale uczyli tylko swojego nieszczęścia. Stroili piękne miny, używali wielu słów, bardzo pięknych, lecz pustych, bez treści, bez stojącego za nimi doświadczenia.

W tym to świecie Zachodu, świecie z którego wyszedłem, a teraz wróciłem, ktoś zaangażował mnie jako przewodnika wycieczek i zacząłem opowiadać. I co się okazało? Zaczęli do mnie lgnąć ci, którzy chcieli gdzieś uciec.

Jechali na wycieczki ludzie, których cierpienie rzucało już po różnych miejscach, które kazało im poszukiwać rozwiązań, bo żadna materia, żaden sukces, żadne zaspokojone pragnienie, żadna zwykła, nawet odwzajemniona miłość, nie dawały im spokoju, ciszy, szczęścia. Jechały więc na te wycieczki tłumy samotnych ludzi. A ja im opowiadałem o krajach, o ludziach, o historii, o zabytkach, o religiach, o różnych rzeczach, a ci gotowi spośród tych tłumów, między słowami, między potokami słów coś odnajdywali.

Dla tych wybranych opowiadałem swoją historię. Później już zostawali z nią sam na sam i reszta działa się sama.

To co ode mnie do nich płynęło to inspiracja, takie inne spojrzenie na księżyc. Do tej pory na niego patrzyli i widzieli w nim księżyc, teraz widzieli w nim podpowiedź, wskazówkę, palec wskazujący nich samych jako cel wędrówki.

Kto ruszył w taką podróż, ten ruszył. To już nie moja sprawa, ale radość we mnie pozostawała, bo widziałem, że odchodzili z mniejszym smutkiem, niż przychodzili. Wiem, że później doznawali wielkiego zamieszania, bo tak zawsze jest, takie zamieszanie, taki zgiełk, hałas, tłum kłębiących się myśli i strach pojawia się. To całkiem normalne i naturalne. Ale gdy będą wytrwałymi wędrowcami, poradzą sobie. Wiem to, bo sam takiego zamieszania dostąpiłem.

Mówię dostąpiłem, bo dzisiaj widzę w tym coś wielkiego, coś co było naprawdę znaczące, coś co tylko czasem przydarza się starym ludziom: uwolnieniem się od największych łańcuchów, od największych sił jakie kierują człowiekiem. A żądzą nami namiętności, seksualność i przede wszystkim ego, drugie ja, to fałszywe ja, źródło problemów, coś co nie pozwala normalnie żyć, coś co każe trwonić czas wprzęgając nas do różnych wyścigów o coś tam, a gdy je w końcu przegramy, bo zawsze w ostatnim z nich przegrywamy, to ono odwrotnie: każe uciekać, jakby to było rozwiązanie.

Dlatego ten początek był bardzo trudny. Same porażki, załamania, łzy wylewane na koszulę i bose stopy, na leśne ścieżki, łzy osuszane uporczywym wiatrem. Ból i cierpienie.
Szybko uciekałem, a mimo to, ból był coraz większy, bolał każdy krok, każdy mięsień, ból nie dawał spać. No i to zamieszanie: podpowiedzi, smutki, rozpacz, aż po chęć unicestwienia się. Były takie chwile, gdy każdy krok w górach był krokiem na krawędzi życia i śmierci, gdy dwie osoby wewnątrz mnie walczyły: jedna o śmierć, druga o życie. Tak samo gdzieś na morzach i oceanach. Tam też stałem na krawędzi, na rufie, za płotkiem i wystarczyło się puścić w otchłań oceanu, ciemną i głęboką, niezmierzoną głębię, pustkę, gdzie bym zniknął bez śladu, zabierając wszystkie swoje tęsknoty, żale, niespełnienia.

Któregoś razu stałem tak na rufie za barierką, a gdzieś między głową, a sercem odbywała się walka. W górach zwyciężyło serce, bo w głowie było więcej … za dużo strachu, tutaj, na środku oceanu, bliżej wygranej była głowa. Ale w pewnym momencie, gdy decyzja już była podjęta, tylko ciało - palce nie chciały się rozluźnić - na płotku, tuż obok mojej zaciśniętej dłoni, usiadł ptak. Nie wiem, co to za gatunek, skąd się tu pojawił, ale spoglądał na mnie zdziwiony. Tak jakby się zastanawiał, dlaczego jestem taki głupi. On tu przyleciał tysiące kilometrów i znalazł ratunek na tym płocie, a ja przepłynąłem te same tysiące kilometrów, by się zatracić. On tego nie mógł zrozumieć … i tak naprawdę, ta jego zdziwiona mina, mnie przekonała.

Został pierwszym moim przyjacielem w czasie mojej wędrówki. Opowiedziałem mu wszystko. Mocno się tłumaczyłem przed nim ze swoich zamiarów przez całą noc, aż do pierwszych promieni słońca. Ale jego mina była wciąż zdziwiona. Nawet kilka dni później mały pasażer na gapę, ciągle siedział na płocie i nawet wyjadając mi okruszki z ręki, wydawał się być ciągle zdziwionym. Dopiero, gdy zacząłem się śmiać sam z siebie, jego zdziwienie minęło. Może zrozumiał, że zmieniłem zdanie, i moje złe zamiary wobec siebie bezpowrotnie pierzchły, bo wydawał się już bardziej zrelaksowany i nawet zadowolony ze mnie. Wtedy zaczął podśpiewywać, a i ja poszedłem w jego ślady. Gdy się rozstawaliśmy, obiecałem, że już do oceanu nie wskoczę.

Jednak później moja samotność dokuczała mi bardzo. Zastanawiałem się nad sensem życia, sensem bycia samotnym, uznałem to za egoizm, skrajny egoizm, ale znów natura pokazała mi, że się mylę.

Któregoś razu wędrując przydarzyła mi się jakaś kontuzja. Bolała mnie noga. Postanowiłem kilka dni odpocząć. Okolica była piękna, więc rozgościłem się pod wielkim drzewem. Była wiosna. Drzewo wypuszczało liście i pąki kwiatów. Pewnego dnia zakwitło. To był oszałamiający widok. Magia. Intensywna barwa kwiatów obecnych na każdej, nawet najmniejszej gałązce i jeszcze bardziej intensywna, wręcz cudowna woń, zniewoliły moje zmysły.

Patrzyłem na to drzewo i zastanawiałem się nad sensem życia, nie tylko nad swoim życiem, lecz szerzej, również nad sensem istnienia tego drzewa. Ono istnieje już od setek lat. Każdego roku, wiosną cieszy się swoim istnieniem w sposób szczególny, zakwita miłością. Tak, na pewno jest to miłość, głębokie, typowe dla tego drzewa, pełne znaczenia, wyznanie miłości. Wyznanie wobec świata, wobec całości. I może nikt poza mną,  przez te setki lat, nie docenił go za kwiaty, nie docenił jego miłości, to ono ciągle ją wyznaje i nie czeka na wzajemność. Owszem jest samotne, bo w pobliżu nie rośnie żadna jego partnerka, przyjaciółka, czy żona, lecz mimo to, ono jest szczęśliwe. Nie próbuje wyswobodzić się z przywiązania do ziemi, nie próbuje podciąć sobie korzeni, stoi wytrwale. Za niczym nie goni, od niczego nie ucieka. Nie próbuje zmieniać siebie, szukać szczęścia, szukać miłości, zabiegać o czyjekolwiek i jakiekolwiek względy, nie wyznacza warunków swemu szczęściu, mało tego, tak naprawdę poza trwaniem i byciem naturalnym, cichym, wytrwałym drzewem, nie robi nic.  Na pewno jest szczęśliwe, bo nieszczęśliwe, by tak nie zakwitło, nie dzieliło by się tym pięknem tak intensywnie i bezinteresownie. Pomyślałem sobie, że skoro można być samotnym przez kilkaset lat i być szczęśliwym, to czemu ja siebie uważam za egoistę z tego powodu, że jestem sam? Przecież świat składa się z samych takich egoistów. Tak naprawdę byłem w związkach i właśnie wtedy byłem egoistą, a gdy związki się skończyły przestałem. Na dodatek, w związkach byłem bardziej samotny niż teraz, i tak jest u wszystkich ludzi. No i  w końcu zrozumiałem, że samotność jest naturą wszystkich istnień. Na tym właśnie polega życie: na doświadczaniu samotności i na odkrywaniu miłości. Najpierw do siebie. Kto siebie pokocha, przestaje być samotny. Nikt, kto nie czuje się samotny, nie będzie kochał, bo nie wypełni się tym, czym później się będzie mógł dzielić. Nie pokocha, zanim trochę nie pocierpi i nie zrozumie czemu samotność służy. Samotność to strach i dopiero, gdy on znika pojawia się miłość. Taka nie podszyta strachem miłość jest bezinteresowna, nie zabiera wolności i nie rozdaje cierpienia .

To już rozumiałem, lecz tylko teoretycznie, bo jednak jeszcze cierpiałem. Prawdziwe zrozumienie i prawdziwe doświadczenie miłości nastąpiło później, ale zanim to nastąpiło, musiałem przejść drogę przez mękę.

Wyjaśniłem to sobie, ale zamieszanie nie minęło tak od razu. Właściwie to przychodziły do mnie, jak fale na morzu, różne takie przypływy i odpływy, pojawiały się góry i doliny, smutki i radości, zamieszanie i cisza. I znowu gdy wspomniałem drzewo, wiosnę i kolejne pory roku, gdy się kilku kolejnym wiosnom przyglądałem, to uświadomiłem sobie, że takie jest właśnie życie. Jest jak pory roku, że wszystko ma swój czas i swoje miejsce, że również zamieszanie jest jak najbardziej wpasowane w ten porządek, a właściwie to porządek wynika z zamieszania.

Pogodziłem się z tym, i tak jakoś się wszystko toczyło i w porządku, i w zamieszaniu, aż któregoś razu, tak ni stąd, ni zowąd, przyszło WIELKIE ZAMIESZANIE. Było jak trzęsienie ziemi, jak wielka wszystko niszcząca burza, jak wojna. Ciało się rozchorowało, po prostu nic mu się nie chciało, stało się ciężkie i leniwe, jakby zatrute i tak samo głowa. Wypełniła się jakimiś truciznami, które sączyły swój jad. Wszystko się w niej kotłowało, myśli, całe miliardy myśli przebiegały jak szybkobieżne pociągi, samoloty, lawiny błota i śniegu, stada rozpędzonych, dzikich słoni, jak rozwścieczone wilki. To wszystko razem sprawiło, że znowu stanąłem nad krawędzią, a między sercem i głową trwała walka na ostateczne argumenty. Wszystko było w tym momencie czarno-białe, złe i dobre, nic co pośrednie, szare,  lub tym bardziej kolorowe. Trwało to długo, chyba ze czterdzieści dni. Nie wiem, jak to przeżyłem, bo prawie niczego z tego czasu nie pamiętam (może – jak Tarzanem – opiekowały się mną małpy, hi hi). I pewnego dnia cała ta wojna się zakończyła, ucichła jak wiatr po burzy, a nad tym wszystkim rozświetliła się tęcza, tak jakby kolory chciały nadrobić swoją, przez tak długi czas, nieobecność.

Zamieszanie bezpowrotnie minęło. Energie tkwiące we mnie, teraz przemieniały się jedna w drugą. Zrozumiałem jak się nimi posługiwać. Namiętność i pożądanie nauczyłem się przemieniać w kreatywność, w wytrzymałość ciała, przyoblekać w dowolne formy i treści.

Nie, nie, jeszcze raz wydarzyło się coś co było chyba już ostatnim nawrotem tego zamieszania, gdzieś trwającej we mnie walki.

Otóż kiedyś wszedłem do kraju ogarniętego wojną. Widziałem walczących ludzi, widziałem pomordowanych, widziałem zwycięzców i pokonanych. Widziałem głodnych, smutnych, płaczących, ludzi w rozpaczy, w strachu. Widziałem też takich, którzy tak długo się bali, aż stali się zupełnie obojętni.

Spotykałem miliony ludzi. Przechodziłem obok, byłem z nimi i dla nich pracowałem. Zyskałem wielu przyjaciół, pokochałem ich i wielu mnie pokochało – wszędzie na całym świecie, ale nigdzie nie widziałem tylu głupców, tyle skrajnej głupoty, co tam, gdzie wojna. Tam, gdzie rodziła się głupota, tam wkrótce wybuchała wojna i dopóki głupcy rządzili, dopóty nikt nie był bezpieczny.

I tam w tym kraju zostałem osadzony przez głupców wśród głupców, zostałem nimi otoczony. To oni rządzili, decydowali, kto ma żyć, kto ma czekać na śmierć. To była dla mnie największa tortura: patrzeć na głupców i słuchać ich majaczeń. Nie bałem się śmierci i chyba dlatego nie zdecydowali się mnie zabić. Nic nie mówiłem i pewnie z tego powodu mieli mnie za głupca, i tylko z tej jednej rzeczy mogłem się tu śmiać. Gdy nic nie mówisz głupcy uważają cię za głupca, a gdy mówisz wiele głupot, właściwie jedna za drugą, same głupoty, stajesz się nauczycielem, mędrcem, świętym, wodzem, cesarzem, bogiem. Im więcej gadasz, tym jesteś większy. To co wylewa się z ciebie nie ma znaczenia, liczy się tylko ilość słów. To byli politycy, wszędzie są tacy sami, lecz tu mieli większą władzę, więc posuwali się dalej. Z powodu niskiego poczucia własnej wartości, zagarnęli więcej władzy, łącznie z tą nad życiem i śmiercią. Tylko ja się ich nie bałem, bo tylko ja nie miałem nic do stracenia, oni to zauważyli. Uznali, że nad tak wielkim głupcem, który nie ma nic do powiedzenia, nie mają żadnej władzy, a nawet jeśli ją mieli, to i tak nie mogli niczego zyskać, bo co można zyskać zabijając głupca? To nie dodałoby im ani wielkości, pieniędzy, ani sławy. Wg nich, byłem tam jedynym głupcem, więc nawet chronili mnie, jak jakiegoś rzadkiego okazu w zoo. Za to ja miałem jeszcze więcej powodów do śmiechu i do dumy, kolejny bowiem raz cisza wygrywała ze słowem. 

W tym fragmencie mojego życia pokochałem na początku tylko jedną rzecz: kamień na którym spałem, siedziałem i z którym byłem w bezpośredniej bliskości przez wiele miesięcy. Oddawałem mu swoje ciepło, on oddawał mi swój chłód, a chłodu wtedy potrzebowałem. W końcu od niego nauczyłem się schładzać, rozluźniać, rozpraszać emocje. Pewnego dnia, gdy pokochałem ten kamień już całym sercem, moja miłość zaczęła promieniować na inne kamienie, na otaczające mnie mury, na ofiary, na strażników, później na zwykłych głupców, a w końcu na głupców niezwykłych, czyli na oprawców i polityków: głupców i egoistów do potęgi. W końcu pokochałem i zaakceptowałem wszystko: i głupotę, i jej przeciwieństwo. Wtedy mnie wypuszczono i … wkrótce wojna się skończyła.

Czy to był zbieg okoliczności? Nie wiem, ale poczułem się odpowiedzialny za tę wojnę, za panującą tu głupotę, za ofiary, bo gdy tylko oczyściłem się z walk, z nienawiści panującej w moim umyśle, wojna w tym kraju poczęła wygasać. Gdy pokochałem oprawców i ich głupotę … a miałem ich w swojej głowie, to … wyszedłem na wolność i wojna się skończyła. Wtedy nie wiedziałem, nie wierzyłem w swoją za wszystko odpowiedzialność, ale dzisiaj znam prawdę. Dlatego oczyściłem i oczyszczam się z myśli, ze wszystkich sporów i kłótni w mojej głowie. 

 Zatem zamieszanie minęło, pojawiła się cisza.  Zauważyłem od razu, że wszystko stało się takie wyraźne, nie rozproszone, i dźwięki, i obrazy. Zniknęły wspomnienia: mój umysł oczyścił się z przeszłości, ale i z przyszłości. Zniknął czas. Zamiast myśli i słów pojawiły się uczucia. Prawie się nie odzywałem, czy to do ludzi, czy do siebie. Z mego życia na stałe zniknął też strach. Nie bałem się śmierci, samotności, nawet dzikich zwierząt. Wraz ze strachem zniknęło zło ze świata, zniknęły problemy, właściwie to ja zniknąłem. Cieszyłem się wszystkim, bo na moich ścieżkach nie znajdowałem niczego i nikogo, czego i kogo bym nie akceptował.

W miejsce strachu wkroczyła cisza, tym razem już na stałe. Czułem, że łączy mnie jakaś mocna więź ze wszystkim co istnieje. I od tej pory spotykałem na swojej drodze już samych przyjaciół.

Pieniądze? Zanim uczyniłem z siebie uciekiniera, goniłem za nimi, a one uciekały. Goniłem, bo wydawało mi się, że kupię za nie miłość. Nic z tych rzeczy. Miłość nie ma wartości, więc żaden pieniądz jej nie zrównoważy. Gdy wyruszyłem na wędrówkę i przestałem je gonić, to one zaczęły mnie gonić. Pchały się drzwiami i oknami, wypychały mi kieszenie, choć prawie ich nie potrzebowałem. Rozdawałem, co udawało mi się wygrać, czy otrzymać w formie wdzięczności za pracę, dobre słowo, uleczenie kogoś. Od razu je oddawałem, ale obdarowywałem tak, by obdarowany tego nie widział. Nigdy pieniędzy nie dawałem patrząc potrzebującemu w oczy.  Moja prawa ręka, nie widziała tego, co czyni lewa. I to mi sprawiało radość, i chyba to było tajemnicą ich cudownego sposobu rozmnażania się. To było zabawne, no i w ten sposób pieniądze stały się jednym ze źródeł mojej radości.

Wokół mogła być bieda, a pieniądze krążyły wokół mnie. Zrozumiałem, że one są tak jak ja, takimi samymi, samotnymi wędrowcami, lubią wolność, nie lubią siedzieć za długo w jednej kieszeni.  Za to je właśnie szanowałem.

Czy mogłem się bez nich obejść? Tak. Dlatego czułem się wolny.

Tej wolności uczy też matka natura. Ona jest świetną nauczycielką: potrafi nauczyć jak żyć bez ognia, bez broni, bez siania i zbierania, dachu nad głową, nikogo nie okradając, niczego nie zabijając. Leczy, żywi, naucza ufać i kochać, być w harmonii.

Tego mnie właśnie nauczyła, a gdy jej zaufałem, stałem się wolny: nie tylko od głodu i chorób, ale przede wszystkim od uzależnień. Byłem wolny od cywilizacji i społeczeństwa. Byłem istotą społeczną, bo chciałem nią być i czułem się świetnie mogąc nią być, ale nie musiałem nią być. To była istotna różnica.

Tak, codzienne obcowanie z naturą nauczyło ufności i to dzięki niej łatwiej uwolniłem swoją głowę od śmieci. Niewielu docenia takiej mocy oczyszczenia.

Ludzie się modlą do bogów tylko dlatego, że są głusi i ślepi. Nie widzą boga obecnego we wszystkim i nie widzą jego darów wokół siebie. Proszą o coś, pracują i cierpią, bo za dużo myślą, a za mało obserwują. Tracą czas na gadanie i płacz, zamiast wziąć przykład z drzew, z ptaków, czy choćby z dzikich koni.

Uciekłem od karuzeli życia, bo kręcąc się na niej - jak to na karuzeli - doświadcza się pewnej bolesnej prawdy: wszystko przed czym uciekam goni mnie, a to za czym ja gonię, ucieka. Tak, póki z niej nie wyskoczyłem nie mogłem uciec i nie mogłem niczego dogonić. To już rozumiałem zanim jeszcze wyruszyłem w świat.

Gdy stawiałem pierwsze kroki w dalekim świecie szybko się przekonałem, że nie ma znaczenia, gdzie byłem. Żadne miejsce świata nie było lepsze, ani gorsze. Ucieczka niczego nie zmieniała. Wszystkie sprawy, które miałem nadzieję zostawić, ruszyły razem ze mną. W najdalszych zakątkach świata moje wredne myśli i mój strach były takie same. Nie byłem w stanie uciec. To co we mnie, było niezależne od miejsca, czyli nadal siedziałem na karuzeli.

Owszem, na początku poczułem ulgę, wydawało mi się, że jestem wolny, że moi prześladowcy zostali, lecz wkrótce się przekonałem, że gdy zabrakło mi pieniędzy, to nieskoszonych trawników pojawiło się całe mnóstwo i wszystkie domagały się mojej opieki. Zamieniłem jednych urzędników na innych, wszędzie spotykałem podobne kobiety, wszędzie, za każdym domem, murem, ścianą, czy na otwartej przestrzeni  spacerował sobie smutek. Wszędzie.

Doszedłem do wniosku, że zabrałem ze sobą: i mój dom, i ściany, i kobiety, i smutki, nieszczęścia, wszystkie braki, wszystkie niechciane rzeczy, a przede wszystkim moją samotność. Wszystko chodziło ze mną i za mną, przede mną, krok w krok. Zrozumiałem, że wszystko jest w mojej głowie i że jeśli chcę wędrować, trzeba ją opróżnić z tych wszystkich śmieci.

Zrozumiałem to poprzez jedno zdarzenie na drodze. Gdzieś daleko, bardzo daleko stąd, w jakimś obcym kraju, jechałem samochodem, taką małą, zdezelowaną ciężarówką. Zabrało mnie jakieś małżeństwo, nawet całkiem młodzi ludzie. Wieźli ze sobą cały swój majątek, nawet psa i kota. Ciężarówka wlokła się niemiłosiernie. Była przeładowana. Cały czas się ze sobą kłócili. Atmosfera była coraz bardziej gorąca, powoli zaczęło dochodzić do rękoczynów.  W ogóle nie zwracali na mnie uwagi. W pewnym momencie mężczyzna uderzył kobietę. Ona nie mogła się bronić, bo była kierowcą. Jechaliśmy pod górkę i nasza przeładowana ciężarówka  zatrzymała się. Silnik pracował na wysokich obrotach (chyba odzwierciedlał emocje ich właścicieli) i w końcu nie wytrzymał, udusił się. Wtedy mężczyzna wpadł w jeszcze większą wściekłość, zaczął okładać kobietę jakąś szmatą i tym co miał pod ręką. Kobieta puściła kierownicę, zdjęła nogę z hamulca, a ciężarówka powoli poczęła zjeżdżać z górki do tyłu. W samochodzie zaczęła się prawdziwa bitwa, ale to ona byłą górą. Była nie tylko kierowcą, ale też głową w tej parze i była silniejsza od niego i oprócz tego bardziej zdecydowana.
To co się wydarzyło później było dla mnie bardzo ważnym odkryciem … kobieta wyrzuciła mężczyznę z ciężarówki. Po prostu chwyciła go za szmaty – za koszulę, wyciągnęła z samochodu i rzuciła nim o zabłoconą drogę, a gdy się podniósł i uderzył ją jeszcze raz, wymierzyła mu cios prosto w nos, aż się zalał krwią, ponownie go pochwyciła i cisnęła nim – jak śmieciem – do przydrożnego rowu.

Żadne z obojga nie przejmowało się zjeżdżającą w dół maszyną i odjechałem w niej już znacznie do tyłu. Nie miałem wyjścia, zaciągnąłem hamulec. Kobieta zaś dopadła do ciężarówki i zaczęła wyrzucać z niej rzeczy, chyba jego rzeczy. Robiła to z takim zapałem, że prawie żadna z tych rzeczy nie została cała. Rozbiła jakieś szafy, telewizor, naczynia, garnki, wyrzuciła z pogardą większość ubrań i po kilku chwilach takiej gorączkowej pracy, ciężarówka była już prawie pusta. Wyrzuciła też psa, lecz ten chyba też miał dość swego pana, bo wskoczył z powrotem na pakę.

Podeszła do mnie ucałowała mnie prosto w usta, usiadła za kierownicą i ruszyliśmy. Tym razem samochód dziarsko podjeżdżał już pod górkę, a gdy tylko minęliśmy szczyt, kobieta zatrzymała samochód, wyskoczyła z niego i zaczęła tańczyć. Cieszyła się jak mała dziewczynka. Śmiała się, skakała, kilka razy podeszła do mnie ucałowała mnie znowu, a w końcu zaprosiła do wspólnej zabawy. Mi też się zrobiło lekko, bo zobaczyłem jak się wyrzuca śmieci ze swego życia, jak się łatwo oczyścić z tego, co nam przeszkadza i ciągnie do tyłu, zabiera radość. Wystarczy opróżnić ładownię.

Chyba opróżniła też swoją głowę z tego mężczyzny i wszystkiego co się z nim wiązało, bo taniec radości, który później zademonstrowała był tego dowodem.
Na koniec naszej wspólnej podróży podziękowała mi kolejnym całusem. Widziałem, że jest wdzięczna losowi za to, co się stało i że byłem świadkiem jej oczyszczenia. Może poczuła też, że pomogła mi, może …

To dla mnie była świetna nauka. Powoli nauczyłem się oczyszczać ze śmieci. I tak jak tamta ciężarówka poczułem się lżejszy. Łatwiej mi było iść, szedłem szybciej, bo nie ciągnąłem za sobą i na sobie balastu. Od tej pory miałem więcej energii, więcej było w mojej wędrówce podskoków i tańca, też chciało mi się rozdawać całusy. I nauczyłem się bycia wdzięcznym.  

Im więcej wędrowałem, tym mniej było słów, myśli, tym mniej było przeszłości, tym mniej przyszłości, a tym więcej uczuć, tym więcej miłości. Teraz gdy wędruję, jest tylko miłość. Nie ma karuzeli, ale jest ciągła zabawa. - i tak to opowiadał mi samotny wędrowiec o kolejnych latach swojej wędrówki, o kolejnych odkryciach.

Po jego opowieściach zadałem sobie pytanie: - Czego się od niego nauczyłem? Odpowiedziałem sam sobie: - Więcej zapomniałem, niż się nauczyłem.

Tak, nauczyłem się sztuki zapominania. Tak, mój mistrz nauczył mnie zapominać, czyli wyrzucać śmieci, rozchmurzać niebo. Bo tak naprawdę nie mógł niczego innego nauczyć, tylko tej jednej rzeczy, wszystko inne mamy i nie musimy się uczyć.

Opowiadał dalej: - Tylko to nam jest potrzebne: oczyszczać się ze śmieci – ze strachu. Reszta przychodzi sama. Po to mamy życie, po to wędrujemy, by nauczyć się zapominać o tym wszystkim, czego nas nauczono, bo to są śmieci. Niczego nie musimy się uczyć, bo wszystko wiemy, jest w nas – świadomość, magazyn prawdy, magazyn miłości, tylko potrzeba otworzyć do niego drzwi.

Na tych drzwiach wisi kłódka, wiele kłódek, jest wiele zamków, zasuwek i wszystkie trzeba otworzyć, również te tajne, ukryte. Te kłódki, zamki, zasuwki, blokady to strach. Poznając swój strach otwieramy krok po kroku te drzwi. I na tym spędzamy nasze życie. Potrzebna nam jest odwaga, by zabrać się za te drzwi, bo możemy się przed nimi zatrzymać i stać, i patrzeć na ich solidność, na te wszystkie dziurki i zamki, a nie przyjdzie nam do głowy, by je po prostu otworzyć, pchnąć, nacisnąć klamkę lub zrobić jeszcze bardziej odważny krok …

A my stoimy i marnujemy czas. Tak najczęściej robimy: stoimy, leżymy, maszerujemy w miejscu, klęczymy i modlimy się, ale to nic nie daje. Trzeba po prostu zabrać się za otwieranie, zapomnieć o strachu, o ograniczeniach, o szyfrach i kluczach, technikach i motywacjach, złapać za klamkę i za nią pociągnąć. To jedyna rzecz do zrobienia, jedyna, która nie jest iluzją. Zamki,  klucze tajne i jawne szyfry, to iluzje, bo strach jest iluzją, on nie istnieje.

Tak, te drzwi też są iluzją, tak naprawdę one są otwarte, ale nasze oczy są zamglone, zachmurzone. Strach – myśli, to są chmury i nasze życie dostaliśmy tylko po to, by te chmury przepędzić. Więc wędrujemy w poszukiwaniu zamków, kłódek, szyfrów, rozwiązujemy wiele zagadek, a tak naprawdę niczego nie musimy, można przez te drzwi wejść bez żadnego wysiłku, bez długiej wędrówki, ot wystarczy postawić jeden krok, ale my za dużo wiemy, za dużo mamy śmieci, za bardzo jest przeładowana nasza ciężarówka. Nie udaje się, bo nie ma w nas wiary. Nawet cierpienie, czasem ponad miarę, nie motywuje na tyle, by pokonać te iluzje, ten strach.

Góra życia wydaje się za wysoka, więc nie stawiamy nawet jednego kroku, nawet jednego w górę. Drepczemy w miejscu, przymierzamy, motywujemy się, poznajemy techniki, zbieramy na ten cel pieniądze, kalkulujemy, ale żadnego kroku w górę nie czynimy. Oszukujemy samych siebie i mało tego, zrzucamy z siebie odpowiedzialność, najczęściej na Boga, bo wg nas, postawił nam niemożliwe do spełnienia warunki. Modlimy się o coś, o co nie trzeba się modlić, chcemy by Bóg za nas posprzątał nasz własny bałagan, by wyrzucił śmieci z ciężarówki.

Trzeba ją rozładować. To jedyna praca. Do niej nie potrzeba rąk, nie potrzeba nóg, nie potrzeba głowy. Tak, głowa jedynie w tej pracy przeszkadza – właściwie jest jedyną przeszkodą. Wędrujemy latami, może i całymi żywotami, a ciężarówka wciąż pełna strachu. Możemy ją rozładowywać oczyszczając się z rozproszonego i nieistniejącego strachu, a możemy też zrobić inną rzecz, odkryć, odkurzyć miłość, wejść przez drzwi tam, gdzie jest jej pełno.

Czy trzeba wędrować? Czy musisz spotkać mistrza, który ci opowie o swoim skoku z karuzeli? Nie, drzwi do swego wnętrza możesz otworzyć sam, a tam jest to wszystko, co znalazłem w czasie mojej wędrówki, w ciągu wielu lat. Ty możesz tam dotrzeć w mgnieniu oka.

Możesz się obejść beze mnie, bez samotnego wędrowca, bo przekonanie o potrzebie spotkania ze mną też jest śmieciem.

Ten samotny wędrowiec to ty, a te drzwi są w tobie … nie marnuj więc czasu! Wiem, wiem, łatwo powiedzieć, ale tu tyle śmieci, tyle chmur, tyle … ale sam chciałeś, więc nie marnuj czasu! – to mi powiedział przewodnik, po czym wstał z kanapy w hotelowym pokoju i wyszedł.

Tak jak się spodziewałem, spałem świetnie, więc pomyślałem: - Dzień pełen wrażeń, to i sny kolorowe.  
Kolejny dzień zwiedzania i znowu ciekawe opowieści naszego przewodnika. Słuchałem go w czasie jazdy autobusem i między jego słowami słyszałem treści, których inni nie mogli usłyszeć, bo spali. Tylko czy sny moich współtowarzyszy podróży były tak samo pouczające jak moje? Czy w ich snach nasz przewodnik też był samotnym wędrowcem i mistrzem? Tego nie wiem.

Tak, w czasie tej podróży wiele się zdarzyło. Czy uwolniłem się z karuzeli? Tak, już wiem, że mogę z niej zejść i zejdę, choć wiem, że to proces. Wiem też, że nie musi być długi, bo może potrwać tyle, ile rozładunek ciężarówki.

Tak, zrozumiałem w czym rzecz. Wędrowiec  zamiast wiary w przyszłość pokazał mi potęgę TERAZ, zamiast wiary tylko i wyłącznie w społeczeństwo, pokazał mi czym jest ufność wobec rzeki życia.

Poddaję się tej rzece i w niej się oczyszczam.

A rzeka, jak to rzeka, podąża do oceanu, czyli nie ma znaczenia jakimi drogami i ścieżkami wędruję, bo i tak połączę się z oceanem.

I jeszcze jedno wiem: szkoda czasu na karuzelę.



Piotr Kiewra

7 komentarzy:

  1. Niesamowite duchowe opowiadanie i doświadczenie, przypomina mi moją ulubioną książkę Antoniego de Mello 'Przebudzenie'.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniałe- dawno nie czytałam czegoś tak trafnego jak : "poznaj samego siebie a poznasz ludzkośc'" Lucha Babula ma to samo i nie tylko

    OdpowiedzUsuń
  3. WSPANIAŁE...nie wszystko jest tak proste do wykonania czy spełnienia marzen..Najgorsza jest samotność,w tłumie nieznanych ludzi.Myslę że każdy człowiek musi mieć takie miejsce i bliska osobę do którego z radością wraca..

    OdpowiedzUsuń
  4. Piotrze :) ....jakie piekne to opowiadanie !

    OdpowiedzUsuń
  5. karuzela zycie -glosuje :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuje, spodobały mi się Twoje spostrzeżenia, jakby trochę o mnie, tyle że bez podróżowania. Dla mnie jednak niepotrzebnie za długie, skróciłabym o połowę. Czytałam wcześniejszy post o gadulstwie i za dużo słów jak dla mnie. Przytłaczają i zasłaniają świetne spostrzeżenia. Propozycja tytułu " V jak Vendetta " z cudownego filmu o przełamywaniu lęku. Bohaterka musiała przełamać swoje najgorsze lęki aby zacząć żyć naprawdę, zacząć żyć po swojemu. Powodzenia

    OdpowiedzUsuń
  7. Piękna opowieści warto przeczytać i wprowadzić życie. Polecam.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są moderowane a linki i spam usuwane