wtorek, 15 maja 2018

W co mnie „wrobił” mały żuczek na Szpiglasowym Wierchu?

Kilka razy zadano mi pytanie dlaczego wspomnienia samotnego górskiego wędrowca są "rodzaju żeńskiego "? To proste: bo pisane są ręką kobiety. Oto wstęp do pamiętnika, który ukazał się w pierwszym odcinku wspomnień. Przytaczam go ponownie, gwoli wyjaśnienia .

"Kilkanaście lat temu, przy okazji jakichś tam rodzinnych świąt, a może pogrzebu, spotkałem daleką, sporo ode mnie starszą, kuzynkę. Była cicha, nic nie mówiła, lecz gdy się od kogoś dowiedziała, iż chodzę po Tatrach, podeszła i … kilka godzin przegadaliśmy właśnie o górach. Gdy wyjechała, nie spotkałem jej więcej. Zapomniałem o niej. Przez ten czas, aż do zeszłego miesiąca nie miałem o niej żadnej wiadomości.

No i … miesiąc temu dostałem od niej paczuszkę, a w niej twardo oprawiony pamiętnik zatytułowany: „Moja miłość – Tatry”. W załączonym liście napisała: „Jesteś pierwszą osobą, która ma to w rękach. Nikt nigdy nie widział i nie słyszał zamieszczonych tu słów.

Kochasz góry tak jak ja, więc nie mogłam znaleźć bardziej odpowiedniej osoby, by powierzyć tajemnicę mego życia. Wiem, że piszesz opowiadania, w tym dużo o Tatrach, więc jeśli coś z zawartych tam rzeczy zainspiruje Cię, nie krępuj się i korzystaj. Tu jest całe moje życie, opisuję (jeśli da się to opisać – czuję, że nie) jedyną i wielką miłość mego życia. Są tam moje poszukiwania i odkrycia, są pytania, na które starałam się znaleźć odpowiedź, jest moja dusza i jest – na ile mogłam ją odnaleźć – dusza Tatr. Nie ma tam za wielu ludzi, bo prawie ich nie było w moim życiu. Tak, żyłam na uboczu, prawie tak dzika jak moje ukochane góry.

W pamiętniku znajdziesz słowa, których nigdy nie użyłam w relacjach z ludźmi. Ludzie mnie często pytali o różne rzeczy, prawie na żadne ich pytanie nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi – mało było we mnie słów - chyba Tatry były bardziej rozgadane ode mnie. Często, gdy je odwiedzałam one mówiły do mnie, coś do mnie szeptały, nawet krzyczały, a moje serce czuło ten przekaz. Twoje też czuje …

Gdy trafi do Ciebie ten liścik, teraz, gdy czytasz te słowa, mnie już nie ma, chociaż moja dusza, na pewno spaceruje gdzieś po ukochanych zakątkach i gdy znowu tam będziesz … pozdrów proszę, ją i moje ukochane Tatry! Pa!”

Przeczytałem pamiętnik, niejedna łza się w tym czasie cisnęła do oczu, może nawet niejedna spadła na te, dawno temu zapisane kartki. Już po kilku pierwszych wpisach znalazłem swój własny tytuł dla pamiętnika mojej kuzynki:



„Samotny, górski wędrowiec.”

41. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Wczoraj byłam i dzisiaj znowu na Szpiglasowy Wierch. Tak mi „wylosował” jakiś żuczek, który usiadł na mojej mapie przy Wodogrzmotach Mickiewicza, hihi.
Gdzieś w Roztoce, przy potoku, na którymś z mostków, dołączył do mnie mężczyzna. Moje milczenie zarzucił swoimi słowami i dłuższy czas mnie nawracał: że chodzę sama po górach, że mam ciężki plecak, że idę bez czapki z daszkiem. Umoralniał mnie, że kobiecie tego i tamtego nie wypada, a z kolei to i jeszcze tamto powinna. W duchu się śmiałam z jego słów, bo nie robił mi słowami krzywdy ... poprawiał mi humor, hihihi.
Nadal się nie odzywałam, więc zmienił repertuar i zaczął się chwalić swomi górskimi zdobyczami, że już był na Nosalu, a „nawet” na Czerwonych Wierchach i na Kasprowym, i mówi: - „A skoro Giewont jest niższy, to łatwo z nim pójdzie, z Rysami też, bo te kilkaset metrów różnicy wysokości nie robi różnicy, a Orla Perć nie taka straszna, bo przecież Czerwone Wierchy przeszedł w jeden dzień, a to przecież cztery dwutysięczniki” … i takie tam.
Nadal się nie odzywałam, wrócił na chwilę do moralizowania i nie „pozwolił” mi iść samej, więc szłam przed nim (pewnie cały czas gapił się na moje nogi w kusych spodenkach). Gdy już nauczył mnie topografii Tatr, które w jego wydaniu to Czerwone Wierchy i parę pomniejszych szczytów typu Nosal i Giewont, no i Rysy, oraz Orla Perć (ze słyszenia).
Dalej milczę, gdy on tymczasem z geografii „przeskoczył” na religię i zza moich pleców słyszę, czym jest niebo i piekło. Więc słucham - ja „żółtodziob”- „starego multidyscyplinarnego wygi”.
Gdzieś tak w okolicy podejścia na próg Doliny Pięciu Stawów, obok Wielkiej Siklawy, chyba „wystrzelał” się ze słów, bo zamilkł i słyszałam tylko jego ciężki oddech. Gdy minęliśmy próg i ze stromej ścieżki weszliśmy znowu na płaski teren, zaczął „strzelać”. Uśmiechnęłam się w sobie, bo odkryłam jego „piekło”.
Gdy szliśmy wzdłuż Wielkiego Stawu opisywał mi szczegóły nieba. Skręciliśmy w lewo, przeskakiwaliśmy potoczki, a on ciagle był w niebie. Nie wiedziałam, że w naszym języku jest aż tyle przymiotników, które pasowały do jego opisów. Hihihi.
Lecz, gdy ścieżka się poderwała w górę, gdy zrobiło się wąsko, a przestrzeń pod nogami zaczęła się oddalać, to nagle znowu odezwało się jego piekło. I wtedy zapytał (o jejku! Co za pytanie w ustach „starego górskiego wygi”?): Gdzie idę?
Odpowiadam, że na „Szpiglas”. On na to: - „Aha”. I tyle.
Aż do Przełęczy Szpiglasowej milczał. I tu znowu przyszła do mnie myśl: „Zawsze mi się wydawało, że jeśli ktoś ma w sobie niebo, to jest cichy, a piekło objawia się dużą ilością słów, a nawet krzykiem. A tu odwrotnie”.
Odrzuciłam jednak te oceny z siebie, bo … szkoda czasu na gadanie, nawet z samym sobą, czas być tu i teraz, bo zaczęły się łańcuchy.
Idę przodem i czasem się oglądam, co tam u „wygi”. A tam widzę strach w oczach, sztywność w ruchach, wielkie napięcie, no i słyszę absolutną ciszę. Myślę sobie: - No tak, by dostać się do nieba, a uciec przed piekłem, trzeba zespolić się z łańcuchem i nie ma czasu na filozofię, na moralność, a nawet na religię.
Z mojego doświadczenia wiem, że łańcuch, góry, przepaści zbliżają do prawdziwej religii, do prawdziwego, a nie filozoficznego nieba. W ciszy, bez słów, bez myśli, w tej chwili … jestem w niebie … tak to czuję i tak tego doświadczam. …
Weszliśmy powoli na Przełęcz. Tu usiadł i patrzył wokół z trwogą w oczach. Posiedziałam chwilę obok, aż oswoi się z wysokością, z widokiem przepaści, aż uspokoi oddech. Pytam:
- Jesteś pierwszy raz w takim terenie wysokich gór, prawda?
Chwilę pomilczał i przyznał z trudem, że się boi. Widzi, że szykuję się by iść wyżej na Szpiglasowy Wierch, więc przyznaje, że chciałby pójść, ale jest w nim lęk. Powiedziałam, że go zabiorę, pod warunkiem, że nie będzie gadał i nie będzie moralizował …
Gdy usiedliśmy na wierzchołku Szpiglasowego Wierchu, obejrzeliśmy trzy doliny wypełnione stawami, przyjrzeliśmy się błękitowi nieba i przesuwającym się na jego tle białym obłokom – jak zahaczają o Hawrań, o Lodowy Szczyt, Wysoką, o Rysy,  jak zbliżają się do Mięguszowieckich …
Mężczyzna milczał zgodnie z obietnicą, lecz z trudem. W końcu zapytał: - Czym dla ciebie jest niebo i piekło?
Odpowiedziałam: - Niebo to miłość. Niebo to to wszystko połączone miłością: góry i doliny, ja i ludzie, słońce, chmury – wszystko. Gdy jestem w ciszy i nie myślę – nawet o niebie, to jestem w niebie. Piekło natomiast, jest wtedy, gdy nie rozpoznajesz miłości, gdy nie czujesz połączenia z całością. Wtedy jest w tobie strach. Piekło to strach. A strach to myśli i słowa. To tyle.
- Pięknie! – podsumował lekko zawstydzony i ponownie zapytał:
- Kim jesteś, czym się zajmujesz?
- Jestem nikim, a zajmuję się nauczaniem, choć nie powinnam, bo tego, czego uczę nie da się nauczyć. Uczę „polskiego” na uczelni pedagogicznej, lecz system chce bym uczyła życia. A życia uczy życie, a nie literatura. Zauważyłeś to, że to góry uczą cię gór, a nie moje gadanie i mój marsz? Uczysz się przez swoje nogi i przez swoją świadomość … – odpowiedziałam.
- Hm. – wyjąkał jeszcze bardziej zawstydzony. A po chwili, gdy trochę się obudził z zawstydzenia, rzekł:
- Przepraszam za tyle gadania. Pewnie ci przeszkadzałem w kontemplowaniu gór, ty nie potrzebujesz być nauczana, ani tym bardziej umoralniana. Przepraszam! Masz rację, to chyba ze strachu, nie tylko tego górskiego, ale w ogóle. Uświadomiłaś mi, że gadam, bo się boję. Na co dzień się boję. Mówię o niebie, a czuję, że otacza mnie piekło. Pierwszy raz w życiu, ktoś nic do mnie nie mówił, a tyle mnie nauczył.  Nie wiedziałem, że można tyle życiowej mądrości uświadomić milczeniem. Dziękuję! Udawałem mądralę, bo myślałem, że jesteś tu w górach żółtodziobem …
Myślałem, że jak ktoś chodzi po górach bez czapki i w sandałach … to żółtodziób. Więc szpanowałem … ale przy tobie nie miałem czym … a ty milczałaś.  Myślałem, że jak kobieta idzie sama, to potrzebuje moralizowania …
Ależ ze mnie żółtodziób – stary żółtodziób!  Wiele mnie nauczyłaś. Dziękuję!
- Tak naprawdę, nigdy nie wiadomo, kto kogo uczy. To górskie i życiowe ścieżki uczą. – podsumowałam.
Dodał: - Teraz pójdę w dół sam. Pokonfrontuję się ze swoim piekłem. Spróbuję się stać wolnym. Dziękuję. Hej!
I poszedł.
Milczę więc dalej na Szpiglasowym …
Właśnie w takie rzeczy wrobił mnie dzisiaj mały żuczek. „Se la vie” … hihihi.
Piotr Kiewra

poniedziałek, 14 maja 2018

Mgła na Szpiglasowej Przełęczy


40. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
W pamiętniku Szpiglasowa Przełęcz opisana jest kilkanaście razy. Jego autorka bywała tam często. W trzech kolejno opisanych przygodach na tym najpiękniejszym, jej zdaniem, szlaku, poznamy Szpiglas we mgle, Szpiglas jako sposób na nudę, oraz doświadczymy nieba i piekła, innej twarzy Morskiego Oka, skorzystamy z nowej mapy, no i nie unikniemy moralizowania w wykonaniu „starego, górskiego żółtodzioba”.  Dzisiaj dwa wspomnienia ze Szpiglasowej Przełęczy i w następnym odcinku kolejne.
 
Dzisiaj przypomniałam sobie o dawnej rozmowie z mężczyzną w pociągu. Rozmawialiśmy o górach. Poprosił wtedy, by go zaprowadzić na najpiękniejszy tatrzański szlak, gdy tylko będzie miał … wolny dzień. Poprosił o telefon. Nie miałam swojego, więc dałam mu do pracy, no i dzisiaj zadzwonił … po siedmiu latach. Uśmiałam się, bo nie mogłam uwierzyć, że można czekać siedem lat na wolny dzień i że siedem lat można czekać na Szpiglasową …
„Niebo istnieje, choć go nie widać. Piękno istnieje, choć czasem trudno go dostrzec, na przykład w człowieku. Nie mówię o fizycznym pięknie i astronomicznym niebie, mówię o czymś głębszym.” – takie mnie naszły słowa po dzisiejszej ścieżce.
I jeszcze jedno:
„W górach niebo i cała reszta jest w jednym miejscu … gdy jest tam człowiek z niebem w sercu”.
Zamarzył człowiek, by być na szlaku, który mu kiedyś zachwaliłam. To bardzo zagoniona osoba, ale umówiliśmy się, akurat teraz, w połowie sierpnia, jedynym dniu wolnym, który wyrwał z kalendarza swoich rytynowych zajęć. Ruszyliśmy skoro świt na trasę. I byliśmy wśród tego piękna, lecz on nic nie widział, bo Roztokę, Wielką Siklawę, zasłaniała nieprzenikniona mgła, jakby grube chmury opadły w doliny, by zasłonić niebo, akurat teraz, akurat osobie, która dzisiaj najbardziiej go pragnęła. Słyszeliśmy tylko szum potoku, łoskot spadającej Wielkiej Siklawy, ciszę Pięciu Stawów, chrzęst żwiru pod nogami na ścieżce na Przełęcz, pobrzękiwanie łańcucha w ostatnich krokach przed szczytem.
I gdy człowiek już stracił całą nadzieję, gdy już porzucił swoje pragnienie nieba … ono się pojawiło. Krok wyżej … na Przełęczy, znaleźliśmy się po drugiej stronie … a tu niebo Doliny Morskiego Oka, Czarny Staw, Rysy, Mięguszowieckie, Lodowy, Hawrań … wszystko takie nasłonecznione, świeże, żywe … niebiańskie.
I uwierzył w niebo, bo go dotknął, a ja do niego: „Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli” …
A on do mnie: - Uwierzyłem, zaufałem tobie, twojemu doświadczeniu, twojej wrażliwości i zapragnąłem takiego samego doświadczenia jak twoje. Ważniejsze było: „być”,  niż widzieć. Zdarzyło się jedno i drugie, choć życie wystawiło mnie na próbę … ale ostatecznie było łaskawe. Dziękuję! Dobry z ciebie przewodnik.
A  ja mu na to: - To góry były przewodnikiem i twoje serce.
Kupiłam w mieście nową mapę i siadłam sobie na ławeczce na Równi Krupowej, a tu przyplątała się jakaś „wycieczka” – jakieś znudzone towarzystwo. Stanęli przed moją ławką i zasłaniają mi góry, więc rozkładam sobie moją nowiuśką mapę i tam je „obserwuję”.
Jedni mówią do drugich: - Kościeliska, Chochołowska, Morskie Oko … żygamy już Morskim Okiem! Tu nic więcej nie ma!
A drudzy: - Pewnie coś jeszcze, by się znalazło, ale co?
Ktoś z nich patrzy na mnie i na moją mapę i pyta: - A co pani o tym myśli?
- O czym? – odpowiadam pytaniem.
- O Morskim Oku. Bo my już nim żygamy, ileż razy można tam chodzić? – uściśla mój rozmówca.
- Tatry to tysiące miejsc, nie tylko Morskie Oko, ale skoro się upieracie, to powiem tak: byłam już tam może ze sto razy i nigdy się nie pożygałam. Za każdym razem było inaczej.
- To jak pani to robi?
- Po prostu unikam asfaltu.
- A jak inaczej tam można dotrzeć? Może pani pokazać na mapie?
Towarzystwo wybrało Szpiglasową Przełęcz, bo tak im zachwaliłam ten najpiękniejszy, tatrzański szlak, że następnego ranka sama tam poszłam, lecz, po drodze „przeskoczyłam” Zawrat.
Wędrowałam moją najpiękniejszą ścieżką (jedną z dwóch najpiękniejszych, bo Krzyżne stawiam na równi), by nad Morskim Okiem odpocząć na moim ulubionym głazie.
Idę, a tu ktoś mnie szarpie głośnym słowem - to wczorajsze towarzystwo wchodzi szczęśliwe ścieżką za mną. – No – myślę sobie – znowu oblazły mnie „Krupówki”! hihihi.
Oni, jeden przez drugiego, do mnie: - Widzisz, nie żygamy! Dziękujemy. Jest naprawdę pięknie. Już jesteśmy padnięci, wymęczeni, ale warto … Już wiemy, że warto, a tyle przed nami jeszcze.
I szli dalej przede mną. Co chwilę zatrzymywali się, patrzyli … tak jak ja …
Pyta mnie na samej przełęczy jeden z mężczyzn, dlaczego nic nie mówię, a ja mu na to: - Rozejrzyj się, tu wszystko mówi za siebie, do czego komu potrzebne jeszcze moje paplanie?
On: - Faktycznie, zauważyłem, tu w nas wszystkich mniej słów. Nie żygamy nimi, tak jak jeszcze wczoraj.
Siadamy w końcu nad Morskim Okiem i otwiera się worek ze słowami:
- Poczekajcie wariaci, nie zakrzykujcie pani! – przywołuje ich do porządku jedna z kobiet.
- No dobrze, to ja opowiem. – wyrywa się jeden z mężczyzn. I opowiada mi o tym, co widziałam i czułam już dziesiątki razy: o spokoju Roztoki, o szemrzącym tam ciszą potoku, o największym wodospadzie w Tatrach, Wielkiej Siklawie, o lśniącej jeziorami Dolinie Pięciu Stawów, o emocjonującej ścieżce na samą Przełęcz, o widoku ze Szpiglasowego Wierchu na trzy Doliny zalane jeziorami, o najwyższych tatrzańskich szczytach widzianych z przełęczy, o ścieżce pełnej zakrętów, i o rodzącym się za każdym razem pytaniu: a co jest za następnym, i na koniec o Morskim Oku z tysiącem twarzy, których nie znali.
Mężczyzna pięknie opowiadał, reszta słuchała, ciesząc się, że wreszcie zobaczyli je prawdziwe, a nie te ze „szkolnych” wycieczek.
Towarzystwo do mnie: - Dziękujemy, jesteś najlepszą przewodniczką!
A ja do nich: - Nie, nie, przecież nie oprowadzałam was. Wiecie, co jest najlepszym przewodnikiem? – pytam ich.
- Nie! – zgodnie odpowiadają.
- Góry! Wasza ciekawość! I przede wszystkim wasze serca!

Piotr Kiewra

niedziela, 13 maja 2018

Pierwszy raz w wysokich górach. Odwaga, czy uważność?


39. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Dzisiaj jedno z pierwszych wspomnień autorki pamiętnika, oraz zestawione z nim, znacznie późniejsze. Łączy je wątek z górskimi ratownikami i tytułowy temat, a dzieli kilkadziesiąt lat doświadczania górskich wędrówek i siebie na ścieżce.  
Wybrałam się na spacer do niedawno poznanej Hali Gąsienicowej. Gdy ją ujrzałam było … Ach!!!
Kilka chwil później odbijajace się od grzbietów Tatr słońce, zachęciło mnie do zbliżenia się do górujących nad Halą i Doliną szczytów, Kościelca, Granatów, Koziego Wierchu.
Kościelec lśnił jak bryła węgla poprzetykana brylantami, co mnie tak zauroczyło, że dwa razy o mało nie runęłam ze ścieżki u stóp jego mniejszego brata. Uświadomiłam sobie, że mogę grać odważną, ale na pierwszym miejscu powinna być uważność.
To drugie potknięcie miało o tyle dobrą stronę, że zdałam sobie sprawę, że góry to to, co powyżej, ale i poniżej. Szczyty i doliny potrafia rosnąć, im jestem wyżej, tym bardziej „rosła”jest dolina, czyli przepaść.
A przy okazji dostrzegłam tablicę pamiątkową poświęconą Karłowiczowi, który zginął tu gdzie ja się potknęłam i o mały włos byłabym całkiem blisko tej pamiątki.
Tu usłyszałam za sobą śmiech i głosy: - Co, tęsknisz do niego? Nie wychylaj się młoda damo, bo będziemy cię musieli ratować!  
No i spotkałam dwóch Taterników, którzy jednocześnie są ratownikami i górskimi przewodnikami.
Pytają, czemu idę sama. Mówię im, że moi towarzysze są zbyt lekkomyślni i latają po szczytach i nie widzą gór, lecz zdobycze.
- Mądrze mówisz. Oj, gdyby tacy wszyscy byli, nie musielibyśmy tyle razy ich wyciagać z opresji, albo zbierać ich kawałków ze skał na dole. Nie interesują cię wysokie góry?
- Interesują, ale jeszcze ich nie znam. Muszę się nauczyć tam poruszać. – odpowiadam.
Oni się śmieją i mówią: - Chyba zostaniesz jedną z nas. Jesteś jeszcze młoda, szybko się nauczysz. Chcesz dzisiaj zacząć?
I tak zaczęła się moja nauka wysokich gór.
Zabrali mnie na Zawrat, a poźniej stamtąd, tzw. Małą Orlą Percią, na Świnicę. Nauczyli mnie techniki, trzech punktów podporu i innych, ważnych rzeczy.
Taki był mój pierwszy raz … nauczyłam się i to chyba nie jest najważniejsze, że tu wcale nie chodzi o odwagę, bo jak się zamknie oczy, to każdy jest odważny, jak się ma długi język, to on też potrafi być odważny, ale liczy się coś innego …
Wspomniałam dzisiaj moje wycieczki z ratownikami na Zawracie i Świnicy, mój pierwszy i drugi raz na Kościelcu, na Rysach, swoją pierwszą Orlą Perć i znowu poszłam na Świnicę przez Zawrat. I znowu pojawiło się słowo: odwaga. Nie u mnie, wśród tłumu ludzi, którzy przede mną i za mną wędrowali. I pokontemplowałam na Zawracie z godzinkę w słońcu: Czy, tak naprawdę, tu chodzi o odwagę?
Odwaga to tylko początek. Resztę musiałam sama sobie ustawić … swoją uważność. Odwaga to tak naprawdę udawanie ślepego, prawdziwym pomocnikiem w górach, ale i w życiu jest uważność – być tu i teraz.
Odwaga to „zamknięcie oczu” na prawdę, uważność to ich otwarcie.
Praktykowanie odwagi to tłumienie swojego lęku, to praktykowanie nawyku bycia stłumionym, przyzwyczajonym, ślepym, niewrażliwym na to, co wokół i wewnątrz siebie, to odsuwanie lękliwych myśli, albo ich zagłuszanie …
Gdy automatyzm zastępuje myśl czujemy się odważni. W uważności jest odwrotnie: żadnego nawyku, żadnego spania na jawie, żadnej ucieczki w chmury,  … żadnej praktyki. Uważność to bycie z samym sobą, to świadkowanie sobie i rzeczywistości, świadkowanie myślom … One przestają wodzić rej i zaczynają służyć, i przestają podpowiadać: Odwagi! Bądź odważny!
Przestają, bo … odwaga się rozpuszcza, bo jest tylko myślą, pewnym snem, myślą o przyszłości, o następnej chwili …
W praktykowaniu odwagi konsekwencją jest koncentracja, a wtedy nie starcza miejsca na … rzeczywistość, na sprawy serca, na piękno, bo są zakryte strachem i walką z nim.
W uważności wszystkie zmysły i wszystko jest otwarte i piękno nie tylko jest widziane, ale i spotęgowane widzeniem wszelkich barw i odcieni, oraz głębi.
Koncentracja to bardzo wąskie widzenie. Dlatego moi kumple wspinacze i zdobywcy nigdy nie pamiętali gór, nie widzieli szczegółów – chmury lękliwych myśli im to zasłaniały, przyszłość, oczekiwana chwała i zadowolenie je zasłaniały.
Dlatego chodzę po górach z uważnością, a nie z odwagą …
Nie wiem, co znaczy być odważnym, bo ona znikła jak ciemność, gdy zaświeci słońce …
Uważność zabiera mnie w teraźniejszośc, czyli w wieczność, wiąże uczuciowo z doświadczaną rzeczywistością. Dzięki niej jest ufność i wolność …
W uważności doświadcza się za każdym razem czegoś nowego, nawet, gdy się tam jest tysięczny raz. W uważności nie ma nudy, bo nuda jest w praktykowaniu, w uczeniu się, we wbijaniu do głowy, a głowa jest zbyt mała, zbyt powolna i zbyt nauczona. Głowa ma za dużo na głowie i jest ciagle zajęta … głowieniem się … nad samą sobą.
W uważności jest ciagły kontakt z sercem … ze swoim i sercem natury, sercem gór.
Czułam się dzisiaj jak … rzeka przez, którą wszystko przepływa.
Na Świnicy „przyjrzałam” się słońcu. Ono też wszystko widzi, przygląda się wszystkiemu z uważnością.
No tak, stałam się jak słońce …

Piotr Kiewra

sobota, 12 maja 2018

Tęsknota za Małą Łąką

38. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Jest środek zimy, do wakacji daleko, nie jestem w górach, a czuję się jakbym była. Tęskno mi … pewnie dlatego, piszę te słowa, by poczuć klimat, by uciec, by być wolną … Zamarzyła mi się Mała Łąka. Śnię o niej …
Przechodzę w pracy różne szkolenia, moim zadaniem jest się dokształcać i cały czas doskonalić, a później tę swoją doskonałość jestem zobowiązana przenieść na ludzi, których powinnam lepić jak z gliny.  I co zauważyłam, że im bardziej jestem doskonała, tym z większym obrzydzeniem patrzę na siebie i to co robię.
Uciekam od tego w każdej chwili takich szkoleń w Małą Łąkę, tę z Tatr, lecz czynię to w wyobraźni.  Ona mi pozwala nie dać się zmieniać, jest moim lekarstwem na cały ten postęp, tam czuję, że pozostając sobą mogę być zdrowa i naturalna i nie jestem robotem, i nikomu nie wyrządzam krzywdy pozbawiając moim słowem i działaniem jego własnej natury.

Gdy jadę w Tatry, Mała Łąka potwierdza mnie, staje się moim domem, współodczuwa mnie, a ja ją, udziela mi się jej spokój, jej niewzruszoność, jednoczymy się ...
tu czuję się szczęśliwa, tu czuję, że nie mogę się poddać tej chorobie, którą mi proponują w świecie, którą podświadomie sobie zaszczepiam.  Tatry i Mała Łąka to moje antidotum.
Przyglądam się sobie, wspominam. Dzisiaj siedząc w ciszy Doliny Małej Łąki pomyślałam: Ileż to już razy jestem tutaj? Może setny … I nie nudzi mi się. Tu czuję się jak w domu. Dzisiaj naprawdę. Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak jak teraz. Jeszcze nigdy nie było tu tak cicho. Wyjątkowo nie ma ludzi, tylko ja i Mała Łąka. Patrzę na szczyty, te całkiem bliskie i te bardziej zaokrąglone, dalsze. Od lat góry te same, łąka ta sama. Wydaje się, że i motyle te same, i naprzykrzające się muchy te same. Tak samo wiatr kołysze trawami.
Zazdroszczę tym trawom. Są tu na stałe – mieszkają tu. Codziennie mogą sobie potańczyć z wiatrem. Nikt i nic nie próbuje ich zmieniać, nie każe się im udoskonalać, czynić dobra, szlachetnieć, pilnować się zasad, czegoś lub kogoś udawać. No tak, nie próbują dorównać szczytom, ani nawet smrekom, które czasem, w największy upał, dadzą im chwilę wytchnienia od słońca.
Te żółte kwiaty nie próbują udawać niebieskich, a te czerwone … wszystko tu jest sobą i jest, jakie jest. Nie płacze, że jest mniejsze, mniej urodziwe, mniej znaczące.Ten najmniejszy, ledwie widoczny, nie smuci się, że jest sam, że dominuje nad nim i wielkością, i tysiącami przyjaciół, fioletowa wierzbówka kiprzyca.
Tylko ja, tylko my, ludzie, narzekamy, płaczemy, smucimy się, prosimy, modlimy, by Bóg wysłuchał naszych próśb i uczynił nas kimś innym. No tak, kiedyś się o to modliłam, by zyskać na urodzie, i na czymś tam jeszcze, a dzisiaj wiem, że grzeszyłam. Jestem tym, kim mam być, i taka, jaka mam być. Nie siaka czy owaka, ale dokładnie taka, jaka jestem.
Ta łąka uczy mnie bycia sobą, akceptowania siebie. Tutaj każde źdźbło tańczy indywidualny, swój własny taniec, każdy kwiat rozdaje swoją własną miłość, motyl czaruje po swojemu swą delikatnością, książęcymi manierami, każdy ptak na tej łące, w tym lesie, w tych górach śpiewa swoją własną pieśń. Tak, tutaj się nauczyłam tańczyć, śpiewać, wypowiadać i okazywać siebie. Bez słowa, bez cienia skargi, bez myśli niezgody. …
Tak mi było dobrze na łące wśród traw, kwiatów i motyli, iż zasnęłam …
Zapomniałam o celu wędrówki i nie powędrowałam dalej. Postanowiłam „pomieszkać” na łące i w tym raju do końca dnia dziękować Bogu, że uczynił mnie tym, kim uczynił. I tą dziękczynną pieśnią chyba dostroiłam się do tego, co tu wokół, czuję, że spiewamy teraz razem, jak w chórze.
Mała Łąka nie zmieniła się od lat. Ja po latach zrozumiałam, że moje pragnienie zmiany, udoskonalenia, było fałszywą ścieżką. Dziękuję!!!  
Już nie tęsknię za Małą Łąką – wyleczyłam się z wszelkiej tęsknoty. Jak? Mam Małą Łąkę w sobie. Wszystko, za czym kiedyś tęskniłam, mam, jest we mnie. Jestem z tym wszystkim w nierozerwalnym związku – jesteśmy razem i Mała Łąka, i całe Tatry, i cały świat …

Piotr Kiewra

czwartek, 10 maja 2018

Zagubiona nauczycielka na Gęsiej Szyi

37. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Jestem w Tatrach pierwszy raz jako emerytka. Szkoła została. Jestem wolna …
Kontemplowałam sobie moją wolność po schodach z Rusinowej na Gęsią Szyję, gdy przyłączyło się do mnie jakieś międzynarodowe towarzystwo. Odpowiedziałam im na jakieś ich pytanie, no i zaczęła się lawina kolejnych.  Wszystkie górskie, więc na temat, mimo, że w różnych językach. Prowadził ich ktoś z Polski, ale chyba ani be, ani me w temacie gór, ani w obcym języku … więc przykleili się do mnie. To chyba skandynawowie, ale angielsko-języczni.
No i uczyłam.
Na Gęsiej Szyi myślałam, że pójdą z powrotem, a oni, nie, chcą iść za mną. No to ok., idziemy dalej, w kierunku Hali Gąsienicowej.
Uświadomiłam sobie, że nie jest tak łatwo uwolnić się od nauczania, hihi.
No i wśród tych pytań i odpowiedzi, i całego tego hałasu, przeoczyłam, gdzieś w okolicy strumienia znak na drzewie i zamiast skręcić w prawo, prowadzę ich prosto. A tu ścieżka coraz węższa, coraz mniej śladów, no i w końcu wpadłam, że prowadzę ich fałszywym tropem. No i … musiałam się przyznać, że kiepska ze mnie nauczycielka życia, kiepski przewodnik … Zawróciliśmy i weszliśmy nad strumieniem na właściwy szlak.
Ten dzień nauczył mnie jednego … Jest we mnie nauczycielka. Nie porzuciłam jej. Jest chęć pouczania, prowadzenia, wymądrzania się, radzenia, czyli wtrącania się w nie swoje sprawy. Lecz kim ja jestem, by nauczać? No właśnie, kim. Nauczając psuję … Mój błąd jako przewodniczki mi to pokazał.
Koniec z nauczaniem!
Lecz, czy to takie proste jak te słowa? Życie pokaże.

Piotr Kiewra

wtorek, 8 maja 2018

Miłość was poprowadzi

36. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Wracałam z górskiej ścieżki, a tu pod Krokwią, tuż przy ławeczce stały obok siebie dwa inwalidzkie wózki. Siedzący w nich chłopak i dziewczyna patrzyli na góry  i trzymali się za ręce … nie mogłam się oprzeć, usiadłam na ławce obok nich, aby być bliżej tego rzadkiego zjawiska …
Oni patrzą na mnie, na mój górski strój, plecak, buty i mówią:
- Chodzisz po górach, opowiedz nam o nich, prosimy!
Jest ciepły, sierpniowy wieczór, tuż po zachodzie słońca – może jeszcze gdzieniegdzie, na najwyższych tatrzańskich szczytach, ostatnie jego promyki odbijają się pomarańczowo lub czerwono, ale stąd tego nie widać … stąd prawie w ogóle gór nie widać … ale to nic.
Spojrzałam jeszcze raz na nich … moje serce zabiło mocniej … No i nie z głowy wylały się słowa, lecz z serca. Te słowa cieszą mnie tak samo jak ich, słucham tych słów tak jak oni słuchają, tak jakby nie były moje. Nie są moje, tylko przeze mnie przechodzą …
Słucham tak samo jak dziewczyna i chłopak na wózku, i tak samo jak oni płaczę i czuję, że są tam oboje, w ukochanych górach, do tej pory widzianych tylko w wyobraźni.
To, czego dotykają słowa, dotyka ich.
Płynie  opowieść:
O szczytach widzianych z doliny, o dolinach i bezkresnym świecie widzianym ze szczytów.
O ostatnim, tym najpiękniejszym kroku przed przełęczą, kiedy odkrywają się górskie tajemnice, gdy uderza w twarz wiatr. A oni idą z tym wiatrem …
O tatrzańskich jeziorach: Morskim Oku, Wielkim, Zielonym, Czarnym, Czerwonym i Smreczyńskim, a w oczach chłopaka i dziewczyny skrzą się odbitym słońcem ich fale.
O szemrzących potokach, szumiących jodłach, o tym, o czym na halach śpiewają górale.
O ścieżkach, które za każdym zakrętem ukazują inną tajemnicę,  o pięknie z nich widzianym, a o którym nie da się nic powiedzieć - je się czuje.
O mieszkańcach gór: niedźwiedziach, kozicach, orłach i świstakach, o smrekach i kosówkach, o kwiatach z dala od ścieżek, tak małych, że tylko wielkością serca można je dojrzeć.  
O słońcu i chmurach, o górskim świecie ponad chmurami, o deszczu.
O gwiazdach i księżycu nad nocnymi górami.
O ludziach gór, o ich łzach i bólu, które góry wyciskają, o gubionym tu smutku, a odnajdywanym śmiechu, radości i ekstazie.
O ich życiu i śmierci, o ich szczęściu, dzieleniu się miłością.
O górskiej poezji i prozie, która tu sama się tworzy - u tych, którzy tu bywają.
O ludziach, którzy w górach spotykają się sami ze sobą, z wrażliwością swych serc i dusz …
Wiecie, dlaczego wam to opowiadam?  Byście się przygotowali i poszli tam ...  znajdziecie sposób. Miłość go wam podsunie …
Przytuliłam oboje i tak chwilę trwaliśmy we trójkę. Zegary biły północ, a ich serca biły miłosnym rytmem …
Gdy usłyszałam: - Na pewno pójdziemy … znajdziemy sposób … Wstałam, założyłam plecak i poszłam. Moje serce też biło tym samym rytmem …
Czuję, że kiedyś spotkam ich na szlaku, bo uwierzyli …

Piotr Kiewra

Dzieci gór

35. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Moją siostrę bardzo denerwują wnuki, mówi, że „one są nie z tych czasów”, że psują jej wakacje. Więc podesłała je mi, z nadzieją, że też jako była nauczycielka, wychowam je, dostosuję do jej oczekiwań, bo przecież jesteśmy obie „starej daty”. No i nie było innego wyjścia … zabrałam je w Tatry. Hihihi.

Nawet im się pomysł spodobał, lecz na miejscu, zaczęły się „dziwne pytania”: czy „tam” jest Mc Donald, czy tam wszędzie trzeba chodzić, czy nie da się jakoś wjechać i czy ja, jako „stara ciotka” dam radę wejść na Rysy, bo oczywiście ich plan zakładał wszystko co „naj” …

Już pierwszego dnia chcieli mnie tam zaciągnąć, więc mówię im, że: - Owszem zabiorę was na Rysy, lecz najpierw muszę was sprawdzić, czy się nadajecie.

No i zaczynają się schody, bo jakżeby oni mieliby w góry ubrać się w plecaki, przecież to: -  „siara”, wszyscy będą się śmiać, że idziemy w góry jak do szkoły, a przecież góry to nie szkoła.”
A ja na to: - Będzie „siara” jak pójdziecie bez plecaków. Zobaczcie, co ci wszyscy ludzie mają na plecach! – no i plecaki znalazły się na swoim miejscu, hihihi.

Dolina Kościeliska – testowanie dzieci gór

No i sprawdzam. Idziemy do Kościeliskiej. Mówię o tym, że Rysy, to nie takie „hop siup”, a oni do mnie:

- Ciociu, gdzie ty nas prowadzisz? Większych nudów nie mogłaś wybrać. Już żałujemy, że z tobą przyjechaliśmy. Jesteś jak wszyscy starzy, jak nasza mama, jak nasza babcia, wszyscy nas oszukujecie. Jeśli nie chcesz iść na Rysy, bo jesteś za stara, to pójdziemy sami. Powiedz nam tylko, gdzie to jest?

A ja: - Muszę sprawdzić, czy nie macie opasłych brzuchów, czy wasze nogi dadzą radę, bo żaden grubasek tam nie wejdzie i nie wejdzie, ktoś, kogo nogi drżą po paru kilometrach. Nikt taki nie wejdzie na Rysy, muszę sprawdzić, czy się nie boicie i czy jest w was odpowiednia dyscyplina, i czy kochacie Tatry? Więc będzie kilka dni testowania.

Proszę zanotujcie sobie w waszych zeszytach te wymogi: 1. kondycja i 2. obycie ze strachem, no i najważniejsze: 3. dyscyplina i 4. miłość do gór. Bez tego zapomnijcie o Rysach.
Dzisiaj dzień pierwszy – najważniejszy. Gdy choć jeden punkt zawalicie, jutro wracamy do domu.

Trójka wnuków mojej siostry to sprawne dzieciaki: dwóch chłopców to piłkarze, a dziewczynka koszykarka. Mają po 12 – 13 lat, ale za dużo w nich wirtualnego świata z komputerów, więc mój test dotyczy dostosowania do rzeczywistości. Nie mówię im tego, ale robię swoje.

- No dobrze ciociu, ale czego my się tu mamy bać? – a ja do nich: - No i kolejny wymóg: za dużo nie gadać, hihihi. Okaże się w praniu, co z was za chojraki. I to okaże się już dzisiaj, więc chodźmy i nie marudźcie! A i jeszcze jedno: idziemy takim tempem, jakim ja idę, zgoda?

- Ciociu, takim tempem to my nigdzie nie zajdziemy … Ciociu, my nie jesteśmy starzy, więc możemy iść szybciej … Ty nas chcesz wykończyć … No tak, można się było tego spodziewać, po co się daliśmy znowu oszukać, wszyscy starzy tacy są … - no i takie tam różne dyrdymały … No cóż, ale takie są wnuki mojej siostry, chyba takie są wszystkie wnuki …

Idziemy więc testować młode chojraki. Kościeliska to dobre miejsce na takie testy, oj znam się ja na tym, oj znam … Na początek zbaczamy na Polanę na Stołach.

Po półgodzinnym marszu moje piłkarzyki i koszykarki, gdy myślą, że już są na dachu świata, mówię im, że jesteśmy w połowie drogi na taki malutki, tatrzański szczycik, może gdzieś jedna dwudziesta tego, co czeka ich na Rysach.
Od tej pory już się nie rwą do przodu, idą krok w krok za mną i … cisza jak makiem zasiał, hihihi. Na górze, przokunują się, że mówiłam prawdę. Widać stąd i Giewont i inne wierzchołki, które sterczą znacznie wyżej, niż ten „malutki szczycik”.
Później „zaliczamy: też Smreczyński Staw, odpoczywamy chwilę pod schroniskiem. Jedzą, piją, pytam jak tam górskie odzienie, plecaki, a przede wszystkim buty …

- A teraz – mówię do nich – główny punkt dzisiejszego programu. W drogę!
Idziemy do Wąwozu Kraków. Po krótkiej instrukcji i omówieniu strategii, założeniu czołówek, ruszamy na podbój Smoczej Jamy: drabinka, łańcuchy, trochę emocji w ciemnośćiach jaskinii. No i dyscyplina … Na koniec, gdy uradowane cieszą się z tej wycieczki, no i pomyślnym testem, mówię im, że to gdzieś jedna setna tego, co na Rysach. Wtedy to pierwszy raz w mojej z nimi historii, pierwszy raz widzę w ich oczach odrobinę szacunku, do gór, no i do mnie, starej ciotki.

Dzień drugi: Testowanie na Kasprowym Wierchu
    
Wchodzimy na Kasprowy przez Myślenickie Turnie. Testujemy bolące po wczorajszej rozgrzewce nogi i testuję ich chęć ułatwienia sobie życia … czyli marsz w górę, a nie wjazd kolejką. Na nią patrzymy z dołu. Nogi bolą … ale czuję, że wnuki mojej siostry, powoli przeistaczają się w dzieci gór … zaczyna się im to podobać … tak przynajmniej mówią. No, zobaczymy po zejściu, jak się sprawdzą piłkarskie i koszykarskie kolana. Dały radę.

Dzień trzeci: Spacerek nad Czarny Staw

Miał być odpoczynek, luźniejszy dzień. Pobimbaliśmy nad Czarnym Stawem. Wysłuchały moich opowieści o Kościelcu, Granatach i Rysach.  
I był luźniejszy dzień, ale dzieciaki dodały do programu Karb, ot tak z ciekawości. No, więc weszliśmy tam, a nawet kawałek, dla próby, po Kościelcu. Stwierdziłam, że chyba wnuki mojej siostry mają więcej genów po mnie, niż po niej, hihihi.

Dzień czwarty: Szpiglasowa Przełęcz

Zachwycone pierwszy raz, na żywo widzianymi z Przełęczy Rysami, tak mi powiedziały na zakończenie dnia, gdy wracaliśmy z Morskiego Oka: - Ciociu, dlaczego nasze mamy, ani nasza babcia nigdy nie zabierały nas w góry? Chyba ich nie kochają! Dobrze, że mamy ciebie!

Dzień piąty: Troszkę deszczu na Pęksowym Brzyzku

Tu się przekonałam, że te dzieci potrafią kochać i pamiętają o tych, których warto pamiętać i uczą się też pamiętać o pozostałych, no i że „już tęsknią za górami”.

Dzień szósty: Rysy

Przy przepięknej pogodzie do połowy dnia, cieszyłam się tą wędrówką i cieszyły się dzieci. Na Rysach pooglądaliśmy świat gór i bezkresne przestrzenie aż po Kraków i dalej.

Pobyliśmy tam z godzinkę. Przy zejściu Rysy się zachmurzyły, pochłodniały, więc przydał się zapas ciepłych ubrań noszony do tej pory w plecakach i polary, i kurtki, co dzieci skwitowały opinią:

- Ciociu, ani razu nas nie okłamałaś. Mówiłaś, że w górach latem „nosi się” lato na ustach i w głowie, a w plecaku to, co potrzebne zimą. Sprawdziło się. I jeszcze jedno się sprawdziło: gdy wchodziliśmy do tej jaskinii, kilka dni temu, do Smoczej Jamy, to się baliśmy. Dzisiaj też, ale już mniej. Dobrze nas nauczyłaś … Dziękujemy!

Cieszyliśmy się też tą drugą połową dnia, z tą gorszą pogodą i zmęczeniem po Rysach.

Ani razu ich nie okłamałam? … To dziwne, sama się sobie dziwię, hihihi.
Taki to był tydzień z wnukami mojej siostry. To prawdziwe dzieci gór. Wiem, bo przetestowałam.

Tylko nie wiem, czy ona będzie z tego zadowolona, szczególnie z tych genów po mnie. Hihihi.  

Piotr Kiewra