środa, 1 kwietnia 2015

Burza w Cichej Dolinie

Gdy dwoje przyjaciół wyruszało z górskiego schroniska na Hali Kondratowej było jeszcze  całkiem ciemno. Dzisiejsza wędrówka miała być inna. On obiecał jej: - Dzisiaj chciałbym pokazać ci ciszę i to tę od krańca do krańca.

Ona zapytała: - Powiedz mi, czy słowa, czy rozmowa, należą do ciszy?

On milczał. Przeszli po ścieżce już spory kawałek, a ona czekała na odpowiedź. W końcu pomyślała: - Skoro cisza … to cisza!

Czołówki rozświetlały najbliższy kawałek chodnika, a wokół głęboka  i tajemnicza, górska noc, najciemniejszy jej fragment, bo tuż przed świtem. Oni milczeli, góry milczały, wiatr milczał, tylko głazy po których stąpali rozmawiały z butami dwójki wędrowców, tylko żwir coś szeptał.

U góry świeciły gwiazdy, niżej ciemność zespolona z lekką mgiełką przesłaniała świat gór, cały świat. Nie widać było kolejnych zakrętów ścieżki, tego co obok, poniżej i powyżej, kosówek, skał. Noc zubażała góry, gdy się chciało je oglądać oczami, lecz jednocześnie wzbogacała całą ich tajemnicę, dodawała ich więcej, nieodgadnionych, niemożliwych do zbadania, żywych, bo kryjących się przed światłem, przed wzrokiem. Tak, tych tajemnic nie można poznać poprzez obserwację, ale poprzez ciszę, poprzez uczucie. Tylko sercem i duszą można poznać góry nocą. Tak naprawdę tylko sercem i duszą można poznać wszystko. I chyba w oczekiwaniu na taką jakość poznania wyruszyła ta para przyjaciół. Nie tylko chcieli zobaczyć wschód słońca ze szczytu, chcieli to poczuć. Chcieli poznać to co temu zjawisku towarzyszy, poznać noc i dzień, poznać siebie, swoją wrażliwość, nie tylko wrażliwość swoich zmysłów, ale przede wszystkim wrażliwość swoich serc, swoich dusz.

Chcieli się przyjrzeć on jej, ona jemu. W tym miejscu, w takich okolicznościach gór, przyrody, nie mieli jeszcze okazji doświadczać siebie nawzajem. Chcieli się przyjrzeć sobie, i chcieli zobaczyć też siebie w zwierciadle przyjaciela, w jego, czy jej oczach, ale i głębiej, w duszy, w sercu. Tak, oboje na to liczyli, na takie poznanie. Czuli tę gotowość. 

Gdzieniegdzie poczęły się odzywać ptaki. Nie były to już śpiewy takie jak wiosną, czy z początku lata, to raczej takie ciche, ptasie, sierpniowe pogaduchy z całością istnienia: górami, dolinami, drzewami, wszechświatem.

Wtedy on się odezwał: - Czekałem na te zapowiedzi świtu. To ptaki obwieszczają nocy w największej jej głębi, iż nadchodzi jej kres. Noc jest piękna i cicha, a ptaki słowami pieśni przypominają jej tylko, że czekają dnia, że stęskniły się za słońcem. Jest to ich prośba, pieśń wdzięczności do nocy, do gwiazd, do słońca, do dnia, by nadal się wszystko działo, jak ma się dziać. Mogą to zrobić bez słów, lecz słowa też należą do ciszy, bo bez nich cisza nie byłaby ciszą. Któż by wiedział, któż znałby jej głębię, jej wymowność bez słów. Słowa są dla kontrastu. One należą do ciszy, lecz tylko te z serca, te wypowiedziane głosem miłości. Takie słowa, jak te ptasie. Tylko takie.

Uśmiechnęła się sama do siebie i powiedziała: - W takim razie, te moje też chyba takie są. Zauważ, że gdy jesteśmy w górach, ten temat pojawia się niemal automatycznie. Chyba dlatego, że tęsknię do tego. A … Powiedz mi proszę, czy tęsknota to miłość?

- Tak, pojawia się ten temat, bo … Wrócimy do tego później, zgoda? A tęsknota? … Proszę, do tego też wróćmy później! Dobrze? – tym razem on uśmiechnął się i wysłał jej ten uśmiech, a ona go poczuła, choć nie widziała, bo raz: przykryty był nocą, a dwa: on szedł za nią. Słyszała jego kroki, oddech, słowa, czuła obecność swego przyjaciela, lecz go nie widziała. – szli więc dalej w ciszy, w oczekiwaniu.

Powoli z nieprzeniknionego mroku zaczęły wyodrębniać się kształty. Trochę odpuszczała noc, lecz nie odpuszczała mgiełka. To co odsłoniła noc, mgła zmieniała w jakąś tajemnicę, zmieniała kształt pobliskich skał, krzewów jarzębiny, kosówek. Zaokrąglała albo wyostrzała, ujmowała kolorów, najbardziej czerni, dodawała bieli i szarości. Im wyżej wchodzili, tym mgiełki stawały się delikatniejsze, by w końcu tuż przed przełęczą zniknąć całkowicie. Po chwili dwoje ludzi ciekawych narodzin dnia znalazło się na przełęczy. Zadowoleni, że zdążyli. Wyłączyli latarki i w chłodzie odchodzącej nocy spacerowali po szerokiej, wypłaszczonej  przełęczy.


Noc powoli z czarnej zamieniała się w szarą. Od wschodu niebo jaśniało, lekko malowało się różą i pomarańczą. Powoli wyodrębniały się szczyty – te bliższe zaokrąglone, te dalsze ku wschodowi bardziej ostre.

Spacerowali, bo było zbyt chłodno, by usiąść, zbyt ciepło i zbyt ciekawie, by schodzić z powrotem w dół. Spodziewali się tu przeżyć kilka pięknych chwil, nie tylko górskich widoków widzianych przez niewielu turystów, bo o samym wschodzie słońca, ale i czegoś głębszego – duchowego. Czekali więc.

Nie padło ani jedno słowo, bo postanowili nie zakłócać ciszy przyrody i tej ważniejszej ciszy, tej wewnątrz nich. Nie patrzyli na siebie. Byli tu razem, jednak każde z nich przeżywało ten czas w samotności, w swoim własnym, wewnętrznym świecie. Tylko przez jedną chwilkę, ułamek czasu on spojrzał na nią i zobaczył … poczuł … jej nieobecność. Nie zastanawiał się nad tym już dalej, nie myślał, pogrążył się w górach i w sobie.

To był czas piękna, ale nie opisywanego słowami lecz odczuwanego. Żadne z nich nie próbowało tego co tu widzi opisywać, przekładać na słowa, zdania, czy jakieś poetyckie opisy, po prostu to piękno ich wzruszało wywołując jakieś ledwo wyczuwalne wibracje, łzy, zapomnienie, odlot. Czas się zwiesił. Wokół coś się działo: śpiewały ptaki, jaśniało niebo, jaśniały góry, szarzały mgiełki w dolinach, niebo zmieniało kolor - z pomarańczowego coraz bardziej żółkło.

W końcu kilka najwyższych szczytów zapaliło się, tak jak zapalają się świece. Od ich wierzchołków zaczynając i powoli posuwając się w dół szło światło. Czerń szczytów pochłaniała większość tego światła, lecz jego część błyszczała, odbijała się tak jakby tlące się iskierki w wielkich, na kształt gór bryłach węgla. Od nich zapalały się następne i w końcu wschodni kraniec nieba zaroił się ostrymi, rozświetlonymi krawędziami. Było ich coraz więcej i więcej, aż rozpaliła się może setka szczytów, światło odbiło się od nieba rozświetlając też mgły w dolinach. To była próba przeniknięcia ich tajemnic, na razie nieudana. To był czas największych tajemnic - tuż, tuż przed tym, jak ognista, trudna do oglądania, bo porażająca oczy kula ognia miała się wyłonić zza dalekich, zaokrąglonych wierzchołków, nie dokładnie na wschodzie, lecz gdzieś ponad miastem, nad tysiącami zabudowań rozsianych po wzgórzach, póki co niewidocznych, owianych tajemnicą - morzem mgieł.

Zatrzymali się, znieruchomieli i w końcu, czy to z powodu zimna, czy ot tak spontanicznie, wtulili się w siebie i obserwowali świecące wierzchołki gór, zamglone doliny, jaśniejące niebo. Oboje znaleźli się gdzieś na pograniczu dwóch światów: on tu na przełęczy i gdzieś w głębi siebie, bez pytań, bez odpowiedzi, bez słów, w ciszy, ona mniej w górach, bardziej w dolinach swoich myśli, w świecie kilku prześladujących ją pytań i mglistych odpowiedzi. Wyrzucała je usilnie z głowy, chciała je zastąpić ciszą, ale im bardziej je od siebie odpychała, im silniej je spychała w te górskie doliny bez dna, w przepaści zasłonięte mgłą, tym mocniej powracały, tym więcej było w niej hałasu. Czuła, że to nie jest to czego oczekiwała, ale nie mogła sobie z tym poradzić. Zamiast tego czego oczekiwała, rozluźnienia, błogości, było w niej napięcie. Wiedziała, że jej przyjaciel to czuje, szczególnie teraz gdy są tak blisko siebie. Wiedziała też, iż  przynajmniej jednego pytania nie uniknie, lecz czekała z nim.

Gdzieś wewnątrz niej pojawiły się łzy. Próbowała je hamować, kierować w jakieś ukryte ścieżki, z powrotem do jej wnętrza, ale one same odnalazły jednak drogę i w końcu popłynęły po policzkach. Żal jej było tych chwil. Czuła, że zawiodła. Chciała spędzić tu czas razem ze swoim przyjacielem, dać mu to co on jej ofiaruje, oddać mu jego zaangażowanie, przyjąć spokój, dać kilka chwil ciszy, swojej własnej ciszy, a tu w niej walka, zamieszanie, nieobecność.

Czy to były rozterki? Między czym, a czym się zawiesiła? Nie wiedziała, nie znała odpowiedzi, ale czuła, że sprawa rozgrywa się między jej głową a sercem. Problem w tym, że jej serce nie używa słów, więc nie odpowie na jej pytania. Liczyła więc na ciszę, na jej wymowność, ale gdy cisza pojawiła się, gdy jej przyjaciel doświadczał jej całym sobą, nic się nie zdarzyło. To tak jakby cisza się zatrzymała tuż przed nią, tak jakby zatrzymały ją jakieś niewidzialne wrota. Uświadomiła sobie, że to ona jest zamknięta. Zamknięta na coś tak bezpiecznego, wręcz pożądanego jak górska cisza, jak ta tysiącletnia stałość, ten ład i porządek. Teraz miała żal do siebie, teraz to odczuła, że ciszy nie można zaplanować, wzbudzić ją w sobie na zawołanie i że nie można się też dopasować do ciszy otoczenia, do tego medytacyjnego nastroju, który tu wysoko w górach panował, do tego nastroju, w którym był jej przyjaciel. Teraz to widziała: nie odrobiła pracy domowej i podświadomie miała nadzieję, że dostanie to wszystko tutaj, a jest jednak inaczej. Teraz rozumie: póki nie odnajdzie się swojego własnego spokoju wewnątrz siebie, póki nie poukłada się swoich własnych myśli, póki wcześniej nie odkryje się prawdy, to będą pojawiały się pytania i będą zakłócały tak podniosłe i odkrywcze momenty jak ten wschód słońca na przełęczy. Mało tego, nie dostrzeże prawie niczego, prawie nic ją nie wzbogaci, nie da jej swojej odżywczej energii. Nie dostanie niczego wzniosłego – tylko namiastki, tylko okruchy, tylko znaki, że taka wzniosłość istnieje, że szczyty naprawdę istnieją, lecz ona zobaczy tylko mgłę zakrywającą wszystko, przekona się, że istnieje świat tajemnic, nieodkrytych tajemnic – nieodkrytych dla niej, bo jest zamknięta, nieobecna, rozproszona.

Tego była świadoma. To jednak nie wystarczało, potrzebowała się otworzyć. Ale jak to zrobić? Jak? To pytanie póki co było bez odpowiedzi. Co ją rozpraszało, co było kluczem, gdzie ten klucz się podział?

Żal, a nawet obwinianie się było przyczyną jej napięcia, zachciało się jej powalczyć o ciszę, ale o ciszę nie można walczyć, trzeba się jej poddać, jej zaufać, a ona zaufała swoim myślom, a to one ją gubią tutaj w górach, nie pozwalają doświadczać radości, a wręcz ją zasmucają. – Dlaczego się obwiniam, dlaczego nie jestem tu i teraz, dlaczego zawiodłam? Dlaczego nie jestem jak on, jak te góry? – pytała siebie, ale to tylko zwiększało zamieszanie, to ją oddalało od gór, od wschodu słońca, od spokoju, od bycia. Czuła jakby znalazła się na jakimś wypełnionym po brzegi stadionie, a wokół wrzawa i krzyk, wszyscy popędzają kogoś do biegu, do wyścigu. Kogo popędzają? Ją popędzają. Kto ją dopinguje? Ona sama siebie dopinguje. Wszystkie role odgrywa ona sama. – To jakaś paranoja! Co się ze mną dzieje? Wróć dziewczyno, wróć! – krzyczała sama do siebie. Ten krzyk rozchodził się w jakiejś absolutnej pustce. Sam krzyk, żadnego echa, żadnego odzewu. Tylko pustka i samogasnący krzyk.

Teraz przypomniała sobie swoje sny: taki sam obrazek – nic, pusta przestrzeń bez granic i ona, i jej wołanie, i jej oczekiwanie na odpowiedź, a tu nic, ciągle pustka i pustka. Bała się tej pustki, zawsze gdy taki sen jej się przydarzał budziła się spocona i wystraszona, czuła, że gdzieś spada, że otwiera się przed nią przepaść, ale jej wołanie nic nie zmienia, nie pojawia się żadna przyjazna dłoń.

Tutaj przypomniały się jej te sny, na chwilę powróciła tamta pustka, tym razem na jawie. – Co się dzieje? Czego się boję? Przecież to nie jest zły sen! Może pustka powróciła, by mi pomóc? – znowu krążyły po jej głowie pytania. Lecz tym razem zorientowała się, że nie jest sama, że gdyby zawołała, przyjazna dłoń natychmiast znalazłaby się w pobliżu jej dłoni. Mocniej uścisnęła dłoń przyjaciela. On chyba wiedział co się w niej dzieje, ale o nic nie pytał. Stali nad przepaścią, w dole poza mgłą nie było nic widać, ale mimo tego nie bała się tej przepaści, tej pustki tam na dole – bo on tu był.

On natomiast dotrzymywał danego słowa: pokazywał ciszę od krańca do krańca. Poczuł jej drżenie, poczuł drżenie nie tylko jej ciała, ale też drżenie – rozterki w jej myślach, usłyszał krzyk jej serca i duszy. Usłyszał, bo tego typu krzyk można usłyszeć tylko w absolutnej ciszy, swojej własnej ciszy.

Uścisnął mocniej jej dłoń, mocniej przytulił i powiedział:

- Nie lękaj się, jestem przy tobie, nie pozwolę ci zrobić krzywdy. Zagubiłaś się, rozproszyłaś wśród pytań, i boisz się decyzji, bo to decyzje będą twoimi odpowiedziami. Lecz chciałbym ci powiedzieć, byś te decyzje podjęła dopiero wtedy, gdy odnajdziesz swoją ciszę. To co ci mogę podpowiedzieć: decyzje nie będą dotyczyły działania, lecz wyboru między sercem a rozumem. Cisza mieszka w sercu i duszy, hałas, krzyk, napięcie, strach, w głowie. Więc twoja decyzja dotyczy wyboru: cisza czy hałas, rozluźnienie, czy napięcie, ufność, czy walka – twoje działanie, opór, przeciwstawianie się. I wiem jedno: boisz się tego miejsca w którym mieszka cisza, ale wiedz, że cisza nie może mieszkać w żadnym innym miejscu. Tam gdzie cisza, nie ma nic. Mieszkaniem ciszy jest pustka, cisza jest tą pustką. To tylko pozorna pustka, więc niepotrzebnie się boisz. W tej pustce są same najpiękniejsze słowa – rzeczy, energie: miłość, spokój, wolność, ufność. Tylko tam, w pustce możesz to znaleźć. Tak, trzeba być odważnym, by tam szukać, by się w niej zanurzyć. Trzeba być bardzo odważnym, bo tak naprawdę czyha tam śmierć. Tam ginie hałas, napięcie, tam giną twoje lękliwe myśli, tam giną słowa, pytania, odpowiedzi, wszystko, co dzisiaj dla ciebie coś znaczy. Ale na dnie …

Dobrze, opowiem ci o tym inaczej. Uwierz, bo sprawdziłem, zaufaj mi, bo tam byłem, bo tu jestem. Mówię do ciebie z tej właśnie pustki …

Spójrz w tę dolinę, tutaj pod naszymi nogami. To Dolina Cicha. Jest piękna i pięknie się nazywa. Tam naprawdę jest wiele ciszy. Dolina Cicha jest częścią gór, jest piękną metaforą tego, o czym ci chcę powiedzieć. Zobacz, tam jest mgła, która przesłania wszystko co poniżej. Ta mgła to twoje myśli. Nie widzisz dna doliny, nie zauważasz jej ciszy, bo myślisz. Gdy znikną myśli, zniknie mgła, odnajdziesz – zobaczysz, odkryjesz, jej dno, nagle pustka, coś bezdennego staje się czymś zupełnie innym, czymś gdzie jest bezpiecznie, a nawet błogo.

Zaraz te mgiełki znikną. Jeszcze chwilka i słońce je uniesie, rozproszy. Wystarczy, że ono je poobserwuje a odparują. Tak samo jest z naszymi myślami. Poobserwuj je swoją duszą, bądź jak słońce, a ta mgiełka się rozproszy, rozchmurzy się. Poświeć więc chwilę na chmury swoich myśli, a zrozumiesz i przestaniesz się bać, bo zobaczysz, że ta dolina ma dno, że ta pustka nie jest bezdenna, że jest tam coś na czym możesz się oprzeć i pójść w górę.

Gdy odnajdziesz dno doliny, gdy się podniesiesz, możesz zacząć się wspinać, odkryjesz ścieżki prowadzące na szczyt. Musisz wejść sama, musisz ten trud podjąć sama, nie może cię nikt tam zanieść, zawieść śmigłowcem, bo niczego nie odkryjesz póki nie doświadczysz tego na własnych nogach. A gdy staniesz na szczycie, to oprócz poznania ciszy samej doliny, odkryjesz inne szczyty, odkryjesz ciszę bardziej uniwersalną, osiągniesz większe zrozumienie, coś czego z doliny nie widać.

Wtedy spojrzysz inaczej na życie.

Nasze życie jest autoterapią, czasem tylko wspomaganą przez innych ludzi, czy okoliczności przyrody – tak jak dzisiaj. Nasze życie to wspinaczka, ale zanim się zaczniesz wspinać musisz upaść, musisz się znaleźć w dolinie, bo tylko z doliny możesz pójść w górę, tylko w dolinie się na tyle nacierpisz, że w końcu zrozumiesz, że jeśli nie włożysz trochę wysiłku, nie podniesiesz się, nie spojrzysz w górę, nie zapragniesz zmiany, a później nie zrobisz paru kroków w górę, to nic się zmieni, to znikąd nadziei, znikąd wiary, znikąd siły, znikąd radości.

Musisz stoczyć się w przepaść, zatracić się w pustce, by się przekonać, że jest tam jednak dno, a jest nim miłość, to w oparciu o nią możesz istnieć w pustce, to właśnie ona jest wszystkim, treścią tej pustki. Ludzie kojarzą sobie ją z rzeczą, z czymś widzialnym, z działaniem, z ciałem, z emocjami, ale ona jest pustką, ale pozorną, bo tak naprawdę jest najbogatszą treścią. Nasze myśli są mgiełką tam w dolinie, niby niczym, jednak są przeszkodą. Nie widzisz tam dna, bo nie patrzysz sercem, gdy je uruchomisz, nagle zobaczysz, że ta pustka jest wypełniona bardzo bogatą treścią, radością, wolnością. Jednak trzeba zaufać, porzucić lęk, pozwolić na upadek, poddać się …
Trzeba przestać szukać i zaufać. W pustce niczego nie znajdziesz póki szukasz, próżne twoje pościgi za czymkolwiek, próżne podróże od krańca ciszy do krańca. Cisza niczego ci nie zdradzi póki będziesz na nią patrzeć oczami, słuchać uszami, próbować zrozumieć głową. Poza strachem niczego tam nie odkryjesz. Dopiero gdy nastąpi w tobie zmiana jakościowa, przewędrujesz z głowy do serca, albo jeszcze wyżej w stronę duszy, odkryjesz świat, który inaczej nie może być poznany. Nauka nie jest w stanie tego odkryć, żadna filozofia, żadne książki, opowieści, żadne doświadczenia, tylko zmiana w tobie.

Mogę ci powiedzieć to, co usłyszałem kiedyś od mędrców i to jest twój wybór: albo myśli, albo miłość.

Tylko w tym wybierasz. Nic więcej. Tak naprawdę nic więcej nie istnieje – albo jedno, albo drugie. Myśli to strach, to tajemnice, których się boisz odkryć i dlatego się zamykasz, dlatego drżysz. Myśli to niepokój, to stres, to wiedza dająca rozproszenie, to mnogość zawiłych i ciemnych, nieoświetlonych dróg. To błądzenie, to tysiące celów, nieszczęść, pragnień, to ciągłe poszukiwanie. To tyle słów, ile ziaren piasku, tyle ile kropel wody w morzach, słów, pustych, nic nie wartych. Zobacz, że one nawet nie potrafią opisać tego co tu czujesz. Nie potrafią, bo są puste. A miłość?  Miłość to otwartość, zaufanie, akceptacja, spokój, cisza, wolność. Miłość to nie słowo, to treść nie do opisania, to właśnie cisza.

Jest tylko jedna ścieżka do ciszy, tylko jeden cel, tylko jedna treść i tylko jedna kropla … ty. Ty jesteś tą kroplą miłości, jak ją odkryjesz, nagle stajesz się oceanem, nagle odkrywasz, że są tam wszystkie krople. Nagle od dna doliny, po najwyższe wierzchołki jest cisza, pustka, jest bogata treść.

Ale jest w tobie strach, jest rozproszenie. Sama musisz sobie z tym poradzić. Wiesz, że nie mogę cię niczego nauczyć i nie mogę ci dać ciszy, ani zabrać ci lęku. Na razie są w tobie sprzeczne rzeczy, jest rozproszenie. Pamiętaj, że tam gdzie lęk nie może być ciszy, tam gdzie cisza nie może gościć lęk. Skoro tak jest, to masz dwie drogi na szczyt, albo obserwować swój strach, aż zniknie, albo pokochać i pojawi się cisza. To drugie to dwa w jednym, to bardziej atrakcyjne – idealne rozwiązanie. Jednak nie mogę cię tego nauczyć, nikt nie może, bo tu nie ma nauki, tu nie ma gromadzenia wiedzy, tu jest zapominanie, tu jest porzucanie tego wszystkiego czegoś się nauczyłaś. Tracisz siebie, tracisz to co dostałaś od ojca, matki, od nauczycieli, ale zostaje tylko to, co twoje, to z czym przyszłaś na świat, czysta, niezapisana karta. Dopiero jak wszystko stracisz, przestaniesz się bać, bo nie będziesz już miała czego stracić i nagle okaże się, że masz wszystko i wszystko rozumiesz.

Moja rola to pokazać ci drogę do tego zapomnienia. Sama mnie uczyniłaś swoim mistrzem, a mistrz zabiera, nic nie daje, mistrz odziera ze wszystkiego co sztuczne i nie twoje. Mistrz jest okrutny, ale jest taki, bo cię kocha. Jest przy tobie i będzie dopóki to konieczne, ale tam gdzie pustka, tam gdzie prawda nie może z tobą iść, nie może cię nawet trzymać za rękę, tam już musisz iść sama. Czeka cię samotny marsz, upadek na dno i samotny marsz w górę, zacznij to teraz. Odwagi! –  i nagle skończył.

Słońce wzniosło się już na tyle, by mgły podjęły wędrówkę w górę i po chwili po mgiełkach pozostało już wspomnienie. Zrobiło się cieplej. Ruszyli w lewo, pięknym szlakiem na grani, wzdłuż Doliny Cichej. On niósł ze sobą ciszę, a ona walczyła i trwała w hałasie. Wpatrywała się w głębię doliny, to na otaczające ich szczyty, to w dal, to w górę, wszędzie, od krańca do krańca, tego widocznego ze szczytu, ale też tych niewidocznych, hen daleko za horyzontem. Widziała ciszę, czuła ją, lecz nie tam, gdzie jej najbardziej pragnęła.

Była rozproszona, lecz nie bardzo wiedziała, co ją rozprasza. Sytuacja materialna? Na pewno tak. Dom, praca? Tak. Było tu wiele napięcia, ale … jednak nie wie, co ją najbardziej rozprasza, nic jej nie przychodzi do głowy. – No tak, muszę pójść do serca, muszę przestać pytać, przestać badać, odpowiadać na pytania. Muszę też przestać „musieć”! Nic nie muszę. Poddam się, po prostu idę, zobaczę, co się stanie. Nie przyjechałam tu by myśleć, by męczyć głowę, stanęłam tu na szczycie, by się zainspirować wschodem słońca, by się zainspirować ciszą gór, ciszą Doliny Cichej, by tam spaść i zacząć się dźwigać, by się wspinać, by więcej widzieć, by więcej rozumieć, by więcej czuć. Tak, tak, by więcej czuć. Na pewno to. – to postanowiła i dalej szła, w krok w krok za swoim przyjacielem. Później to ona go wyprzedziła i szła w ciszy, obserwując zarówno góry i doliny, jak i własne myśli.

Doszli tak do Kasprowego Wierchu. Żal jej się zrobiło tej pięknej ścieżki, żal ciszy Doliny Cichej, a poza tym … nie była jeszcze gotowa … Więc bez słów zawrócili i przeszli tę trasę w drugą stronę. A górskie ścieżki mają tę zaletę, że pokonane w jedną stronę, stają się zupełnie innymi ścieżkami, gdy się po nich maszeruje w przeciwnym kierunku. Inne rzeczy się odkrywa, co innego dostrzega. Marsz w dwie strony i doświadczanie w ten sposób gór, to jak przyglądanie się monecie z obu stron, to jak awers i rewers. I tak naprawdę było. Słońce świeciło z innej strony, wtedy w twarz, teraz w plecy i z boku, cienie inaczej spacerowały po dnie doliny i po szczytach, chmury biegły w inną stronę, było zupełnie inaczej.   

Gdy doszli do końca ścieżki, do przełęczy z której obserwowali zapalanie szczytów, zatrzymali się, postanowili odpocząć. Ona oddaliła się, położyła się na trawie w pobliżu krawędzi, i patrzyła na niebo i chmury. W górze zobaczyła ptaki, chyba kruki, a później jeszcze wyżej, znacznie wyżej jakiegoś większego ptaka, może orła. Przez dłuższy czas przyglądała się mu, aż ją to zmęczyło. Zamknęła oczy …

- Rozproszenie, rozproszenie … - jak jakiś dzwon, bębniło gdzieś w jej głowie. Rozpraszała się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu stanął przed nią jakiś staruszek. Siwy, ale żwawy, dziarski, uśmiechnięty, z dobrem na twarzy i w sercu. Pamięta go, rozmawiała z nim kiedyś w polu wśród maków … - ale co on robi tutaj w górach? Skąd się tu znalazł? – zapytała samą siebie, a on odpowiedział jej, choć nie mógł słyszeć jej pytań:

- Przyszedłem, by ci powiedzieć o rozproszeniu. Znasz mnie i wiesz skąd przychodzę, więc nie pytaj. Rozpraszasz się tymi pytaniami. Twoje rozproszenie to jak nasiona. Siejesz ich całe mnóstwo, ale nie jesteś ogrodnikiem, rzucasz je na glebę i nie pozwalasz im dojrzeć. Nie dojrzewają, bo podlewasz je oczekiwaniami, pragnieniami, nieszczerością. Chcesz, by wykiełkowało z nich to, czym nie są. Dajesz im swoje myśli, zamiast serca, oddajesz im swoje współczucie, ale i błagasz by cię obdarowały tym samym: współczuciem. Wysiewasz lęk i smutek, a oczekujesz radości.
Słuchaj! To ważne, wysiewasz osty, a chcesz by kiełkowały maki. Zrozum, osty to twoje współczucie, a oczekujesz miłości, a gdy dostajesz miłość to jesteś zawiedziona, bo stwierdzasz, że jednak współczucie jest więcej warte od niej. Płaczesz, a powinnaś się cieszyć. Płacz to głos twego przewodnika. On ci podpowiada, że płacz i smutek to dzieci współczucia. Gdybyś kochała, to bawiłabyś się z dzieckiem o imieniu Radość.

Tak, jesteś rozproszona. Dzielisz swoje zaangażowanie, bo chcesz mieć kilka otwartych drzwi, ale za chwilę szczelnie je zamykasz dla innych. Zamykasz je dla wielu, a szczególnie dla tych, którzy cię kochają. Zamykasz je dosłownie przed nosem. Przyciągasz, a gdy zbliżają się - odpychasz, bronisz się. Otaczasz się murem, nie przyjmujesz darów, odrzucasz je. Nie zgadzasz się ze mną, widzisz to inaczej, bo chcesz inaczej widzieć, bo się boisz.
Chcesz być boginią, cesarzową, chcesz mieć pełnię władzy. Nie potrafisz przyznać racji, bo ją przyznając tracisz władzę. Jesteś na „nie”, bo przyzwolenie pokazałoby twoją słabość, twoje zaangażowanie, twoją za kogoś odpowiedzialność. Lubisz mówić o dzieleniu się, ale nie lubisz i nie chcesz dzielić się sobą. Nie potrafisz uczynić nikogo równym tobie, a szczególnie tych, którzy cię kochają. Boisz się, że ci coś zabiorą, że dybią na twoją wolność, ale pamiętaj, ktoś kto cię naprawdę kocha, nie zabierze ci wolności, bo on kocha bezinteresownie. Zaufaj. Wiem, że to trudne, bo nie potrafisz zaufać sobie, boisz się, bo cały czas podąża za tobą karma twojej mamy.

Jesteś rozproszona, bo pragniesz radości, ona jest twoją naturą, ale lubisz się pławić w smutku. Chcesz kochać, ale wybrałaś współczucie, jako bardziej bezpieczne, bo mniej zaangażowane, mniej ryzykowne. Chcesz obdarowywać miłością, ale wolisz opiekować się, bo to nie tworzy tak silnego przywiązania. Wolisz sprawować kontrolę nad przyjaźnią, chcesz nią zarządzać, bo miłość to zobowiązanie, a ty nie chcesz zobowiązań. Rozpraszasz rodzące się miłości, nie przyjmujesz tego największego daru, bo lękasz się, że nie będziesz potrafiła oddać, że nie będziesz potrafiła się otworzyć, tak jak otworzył się ktoś. Nie potrafisz przyznać się do słabości, wolisz się odizolować, zastawić się zwierzakiem niż oddać władzę, niż stracić kontrolę, niż nie myśleć, niż się nie smucić, niż zostać szczęśliwą i podzielić się szczęściem z kimś, kto oddaje ci siebie, kto oddaje ci władzę, kto pozwala ci być boginią, taką boginią jaką naprawdę jesteś.
Jedyne co potrzeba, to przyznać komuś władzę nad tobą, i pozwolić być bogiem temu, kto cię kocha. Chodzi tylko o wyznanie prawdy, bo tak naprawdę zawsze masz do czynienia z boskimi istotami. Ktoś kto cię kocha dostrzega twą boskość i ją ci przyznaje, zrewanżuj się tym samym. Niczego więcej nie trzeba.

Gdy oddajesz władzę, zyskujesz wolność, bo posiadanie władzy to największa niewola. Kontrola to niewola. Zamknięcie się na miłość, to niewola. Strach to niewola. Tylko miłość uwalnia, tylko ona.

Nie kalkuluj, to nic nie kosztuje, niczego nie tracisz poza sobą, ale zyskujesz lepszą siebie, bo otwartą na miłość, więc kochającą. Zyskujesz prawdę o sobie, zyskujesz radość z kochania i bycia kochaną. I zyskujesz wolność. Zrozum to zyskujesz wolność, ale tylko wtedy, gdy prawdziwie kochasz i gdy rozpoznasz i przyjmiesz prawdziwą miłość.

Co cię najbardziej rozprasza?

Oto co cię rozprasza:  Tęsknota cię rozprasza:  

Są dwie tęsknoty. Pierwsza należy do miłości. Ta jest typowo kobieca, wyczekiwanie pełne otwartości, gotowości na miłość. Jest kobieca, ale doświadczają jej też mężczyźni. Jest pełna miłości, bo to gotowość do jej ofiarowywania, to wysyłanie światu wokół jej energii i wyczekiwanie. To takie bezinteresowne obdarowywanie, takie jakie przydarza się kwiatom.

Druga tęsknota nie jest miłością, to tylko pragnienie miłości. To chęć otrzymywania. Tak tęsknią ci, którzy nie kochają, ci, którzy nie mają czego dać. Czekają daremnie, bo są zamknięci, nieufni. Są nieszczęśliwi, bo się boją, iż nie dostaną. I nie dostaną, bo nie uczestniczą w przepływie rzeki życia, a treścią – jej wodą, jest miłość. Ta rzeka to miłość. Woda, brzegi, początek – jej źródło i koniec, jej ujście, wszystko jest miłością. I jeszcze raz powtórzę, ale inaczej: Rzeka, czyli woda, brzegi, źródło, ujście to … ty. Miłość jest w tobie, ty jesteś miłością, jesteś źródłem i ujściem dla miłości. Jedyne czego potrzebujesz to otworzyć się na przepływ tej rzeki.

Rzeka to nie tylko to co widzimy, słyszymy, czujemy, gdy patrzymy na nią z brzegu, ale jej częścią jest też ocean, są chmury, jest deszcz, jest wiatr i słońce. Są ludzie, drzewa, kamienie, góry i doliny, jest wszystko. Wszystko to płynie, zmienia się. To wszystko jest miłością, jest życiem, jest klejem, który to wszystko skleja, utrzymuje w jedności, a jednocześnie w odrębności …

Jest też trzecia tęsknota … do zrozumienia tego wszystkiego, do zagłębienia się w tym, do uczestniczenia w tym przepływie. Ale ta jest tęsknotą podniebną, niezwykłą, nie dla żebraków, dla ludzi wolnych, dla mędrców – mistrzów. Lecz, gdy tylko ta tęsknota stanie się ciałem, pozbywają się jej. Już więcej w nich nie gości żadna tęsknota. Tak, ludzie wolni nie mają żadnych tęsknot, a wtedy mają wszystko.
I tak jak przy tej pierwszej parze, gdy jest obdarowywanie tym co nas przepełnia, czujemy radość bycia i uczestnictwa w tym bogactwie, doświadczaniu błogości tego ruchu, krążenia, przemierzania wszechświata od krańca do krańca, tak w tej ona sama znika. Taka tęsknota z czasem zamienia się w udział w tym wszystkim. Duchowy udział. To tak jakbyśmy byli w górach i nie tylko obserwowali je, maszerowali ścieżkami poprzez doliny, wspinali się na szczyty, doświadczali widoków, ale też byli tymi górami i nie tylko górami. To też tak, jakbyśmy byli uczuciami, które łączą nas z górami, ale też najwspanialszym uczuciem – poczuciem wolności – samą wolnością.  

Z czasem przydarza się to tym, co tak tęsknią, tęsknią wypełnieni miłością i kochają całym sobą, tak głęboko i zawsze. Ci, którzy tak tęsknią w końcu poznają prawdę o miłości, o sobie, o wszystkim.   

Twój problem, twoje rozproszenie to tęsknota, a jednocześnie trwoga: bo brak gotowości, brak odwagi, bo lęk, a za nim wymówki, namiastki i ucieczki. Rozproszenie to rozterki, to same pytania i czekanie, odkładanie wszystkiego na później, bo brak gotowości, brak dojrzałości, bo nieodpowiedni czas, nieodpowiedni człowiek, to brak spontaniczności, to zakotwiczenie się w smutku.

Rozterki pojawiają się, gdy jesteśmy rozproszeni. Rozprasza nas tęsknota za wolnością, jej brak. Opowiem ci o tym … Wyobraź sobie: jesteśmy jak krople w oceanie. Każda z tych kropel wywodzi  się z oceanu i jako krople dostają w darze to, co dostał człowiek, czyli umysł – wolną wolę: możliwość decydowania. Decydują więc, by się uwolnić od oceanu. Zaczynają więc gromadzić wiedzę, uczyć się, poznawać świat poza oceanem i poznawać siebie. Każda kropla chce się w jakiś sposób wyróżnić, być lepszą od innych, albo przynajmniej nie gorszą. Wyróżnia je nie tylko imię, przeszłość – w końcu z różnych części oceanu się wywodzą, ale wyróżniają marzenia i wytrwałość w ich realizowaniu, wiara w ich spełnienie. Szukają, szukają wolności i w końcu okazuje się, gdy poznały dobrze siebie, że były wolne a wolność straciły, gdy zaczęły tęsknić, gdy zaczęły poszukiwać wolności, gdzieś poza oceanem, poza sobą. W końcu zrozumiały, że wolność jest w nich i gdy stają się świadome, czym jest wolność na powrót stają się oceanem, z rozproszenia tworzą jedność.

Rozterki powstają, gdy chcemy bardziej szukać dróg ucieczki, niż dróg do celu, gdy poszukujemy różnic, tego co nas dzieli, niż łączy, gdy płaczemy nad własną słabością, zamiast korzystać z pełni mocy, która jest w nas.

To są twoje rozproszenia. - Przez chwilę przyglądała się dla starca. Kogoś jej przypominał, kogoś kogo dobrze znała. I głos i wiele szczegółów, tak … to był … lecz starzec odgadł jej myśli i powiedział:

- Tak to ja. Kocham cię, przeniknąłem cię na wskroś, jesteś obecna we mnie, ja w tobie, jestem nawet w twoich snach … - nie skończył, bo chciał kontynuować dalej to co wcześniej zaczął.

- Więc co nas rozprasza? Od czego nie jesteśmy wolni? – zapytał i siebie i ją. Przez dłuższą chwilę milczał spoglądając ze szczytu w Dolinę Cichą. W końcu zaczął:

- No dobrze, powiem ci, lecz nie mogę ci tego powiedzieć inaczej jak tylko z pełnią przyjacielskiej szczerości. Opowiem ci o nas, o tobie i o mnie. Powiem ci co rozprasza mnie i co rozprasza ciebie. Powiem ci co tobie zabiera wolność i co mi ją zabiera. I powiem ci jeszcze o dojrzałości … o … o tym, kiedy ja dorosnę do ławeczki, do tego by być gotowym, by na niej usiąść razem z tobą. Opowiem ci, kiedy ty wreszcie dorośniesz do tego marzenia. Opowiem ci o mojej i twojej drodze do wolności, a symbolem tego jest ławka. Inaczej: opowiem ci o drodze dwojga ludzi do wolności, do tego, by razem zasiąść na ławce i obserwować świat w pełnym zrozumieniu, w pełnym szczęściu i radości. Będzie to opowieść o wszystkich ludziach, bo ja i ty jesteśmy tylko pojedynczymi kroplami w oceanie i tak naprawdę niczym się nie różnimy …  Chcesz bym ci szczerze o tym opowiedział? – zapytał patrząc nadal na dno doliny.

- Tak opowiedz!

- Był on i ona. Oboje mieli marzenie o wielkiej miłości, lecz lata mijały i mimo, że oboje spotykali wielu ludzi, więcej w ich życiu było smutku, rozczarowań i zawodów niż pełni radości.

Wraz z wiekiem przybywało im dojrzałości, lecz jemu i jej brakowało jeszcze jednego kroku: decyzji. Jakiej decyzji? On i ona mieli podjąć inne decyzje, ale te decyzje niosły dla obojga ten sam skutek. Od dawna wiedzieli, że będzie to konieczne, ale wcześniej nie znali jeszcze czego dotyczył będzie wybór. Teraz powoli – z dnia na dzień tajemnice się odkrywały. Oboje intuicyjnie czuli, że któregoś dnia zdarzy się … być może burza, być może jakieś wielkie cierpienie … być może jakiś szczególny … wschód słońca i to będzie ta chwila.

I zdarzył się wschód słońca. Taki jak dziś i odkryła, objawiła się tajemnica dla mnie i dla ciebie. Potrzebna była cisza i przyszła cisza. W ciszy wschodu słońca, w ciszy przemiany ciemności nocy w jasność dnia coś się pojawiło. Tak się pojawiło jak promienie słońca na górskich szczytach. Objawiały się tajemnice, tak jak zapalają się słońcem kolejne górskie szczyty. Tajemnica rozprasza się tak jak mrok powoli znika od samego wierzchołka góry, coraz niżej i niżej, by się w końcu próbować gdzieś schować w dolinie. W końcu mrok znika i zostawia jedynie swoje ślady, wspomnienie o sobie – cienie rozsiane po górach, dolinach, lasach.

Oto ta tajemnica – najpierw moja. Potrzebuję decyzji , by uwolnić się od tęsknoty, poddać się, zaufać życiu, że i tak zdarzy się to, co ma się zdarzyć. Ta tęsknota czyni ze mnie żebraka. Tak, każdy człowiek, który tęskni – żebrze, to o miłość, to o sukces. Cokolwiek czego poszukuje, na co czeka, za czym tęskni, czyni z niego żebraka. Za decyzją, a ona wyniknie ze zrozumienia, pójdzie przemiana. I stanie się wolność, a wtedy, tylko wtedy, dostaniemy to, na co zasługujemy, a ja zasługuję na wszystko i ty zasługujesz na wszystko.

A teraz twoja tajemnica:

Twoje rozproszenie jest potrójne. Potrzebujesz kogoś by się opiekować. W ten sposób kochasz, w ten sposób rozumiesz miłość – gdy opiekujesz się jak mama. To jest część karmy twojej mamy. Więc spotkałaś kogoś, kim się opiekujesz, tu oddajesz swoje zaangażowanie. Ten ktoś spełnia twoje oczekiwania: pragnie twojego współczucia. Lecz twoje współczucie, twoja opieka nie wzmacnia go, wręcz przeciwnie – osłabia, tym bardziej osłabia im bardziej tęskni za tym współczuciem. On słabnie, staje się niewolnikiem twojego współczucia i ciebie, jest sfrustrowany, bo wie, że nie umie kochać, bo wie, że współczucie to fałszywa miłość, nie daje radości, zasmuca. No i ty żyjesz przekonana o wielkości twojej miłości i też słabniesz, przestajesz się rozwijać. I co bardzo istotne, trudno się z tego uwolnić. Trzeba mieć wiele odwagi, by to zrobić, bo pozostaje przekonanie o wyrządzonej krzywdzie. Jednak prawda jest taka, iż krzywdą było współczucie, a nie porzucenie współczucia. Trwanie w tym przedłuża tylko cierpienie, porzucenie daje szansę na odnalezienie drogi do miłości, na odnalezienie czegoś prawdziwego, na stanie się kimś autentycznym, a nie aktorem odgrywającym coś, czego się nie posiada, coś czym się nie jest wypełnionym.

Od tak pojmowanej miłości, od jej namiastki, od współczucia powinnaś się uwolnić. To uratuje i uwolni ciebie i uwolni tego kim się opiekujesz. On straci powód by chorować, by zasługiwać na opiekę. Od tej tęsknoty, od tego rozpraszającego cię zaangażowania powinnaś się uwolnić.

To uwolni część twojej wewnętrznej ciszy, uwolni serce. To jest przyczyna części twoich rozterek.

Tęsknisz też za ojcowską miłością. Więc trafił do twojego życia, ktoś kto cię kocha jak ojciec, który cię akceptuje taką jaka jesteś. Twój przybrany ojciec opiekuje się tobą, jest twoim mistrzem, nigdy cię nie opuści – bo ojciec nigdy nie opuści swojego dziecka, swojej ukochanej córki. Przy ojcu uczysz się jak pokonać strach, on ci daje bezpieczeństwo, tylko jemu ufasz, choć czasem jego ojcowska nauka, jego ojcowska ręka są ciężkie. Sprzeciwiasz się jemu, chciałabyś już się usamodzielnić, zostawić go, ale jest ci potrzebny, bo gdy tylko troszkę się oddalisz wracają lęki, wraca poczucie zagrożenia, gubisz tę ojcowską miłość – jedyną, którą tak naprawdę posiadasz. Ona jest bezinteresowna.
Twój tata nigdy cię nie oszukał, nie wykorzystał, choć jego dyscyplina ci ciąży, jest jak twoje sumienie – czujesz, że gdy go zawiedziesz, a zawodzisz jego miłość, gdy przestajesz się rozwijać, gdy robisz coś, co ci nie służy, co trwoni twoją energię, co oddala cię od prawdy, od poznania siebie i co nie służy twemu szczęściu.

Twój ojciec, twój mistrz, tego dla ciebie pragnie - twego szczęścia.

Ale i od tej ojcowskiej miłości musisz się uwolnić, bo tak naprawdę ta akurat miłość ojcowską nie jest, jest jak ojcowska, ale nie ojcowska. Musisz ją odkleić od wizerunku swego ojca, by zobaczyć kogoś prawdziwego, kogoś kto naprawdę istnieje. Ktoś kto cię tak kocha, kocha jak ojciec prawdziwie, ale ojcem nie jest. Nie chcesz stracić tej miłości, bo jest prawdziwa, ale czujesz się rozproszona i czasem ojciec w pobliżu ci uwiera, ogranicza, jest przyczyną kolejnych rozterek. Chciałabyś dokonać jakiegoś wyboru, ale jest to trudne, bo wiąże się z porzuceniem czegoś, do czego tęsknisz.

Musisz zdjąć te dziecięce okulary, musisz wydorośleć, uwolnić człowieka, który cię kocha od wizerunku twego ojca, bo to dla niego jest krzywdzące. Jesteś tego świadoma, dlatego przepełnia cię smutek, czujesz się z tym źle. Bywasz nieszczera, bywa, że przemilczasz niektóre rzeczy, bo obawiasz się, że zawiedziesz swojego tatusia.

Pamiętaj jednak, że twój tatuś współodczuwa wszystkie twoje rozterki, smuci się twoimi smutkami, cieszy twoimi radościami, ale i cierpi z powodu twojej nieszczerości, twoich przemilczeń. Twój ojciec jest twoim sumieniem i dlatego ty cierpisz.
Masz więc rozterki, jesteś rozproszona, boisz się decyzji, boisz się, że stracisz pozostałych kandydatów do ławeczki i dlatego jesteś zamknięta na ten jego dar. Nie zmarnuj tego daru, bo taki się dostaje raz w życiu. Jego miłość jest głębsza niż ojcowska, bo jest pełna, bardziej pełna niż ojcowska.

Uwalniając tego człowieka od swego taty, uwolnisz kolejną część swojej ciszy, uwolnisz też swoje serce.

Jest też w tobie trzecie rozproszenie. Tęsknisz do tego, by emanować kobiecością. Więc pojawił się człowiek, jeden lub kilku (i tu też miewasz problem z wyborem) wobec, którego możesz grać, tak samo jak on gra przed tobą. Tutaj są namiętności, więc one mocno pochłaniają, angażują, rozpraszają. W tym przypadku możesz się uwolnić na dwa sposoby, albo doświadczyć tych namiętności, albo sobie uświadomić, czym tak naprawdę są.

To jest ta największa i najcięższa część karmy twojej mamy, bo najdalsza od serca. Może to trwać dość długo, ale im głębiej sięgnie twoja obserwacja, albo im bardziej intensywne będzie twoje doświadczanie, tym szybciej nadejdzie zrozumienie. Wtedy się przekonasz, że nie tędy droga, że to tylko iluzja szczęścia, że to płytkie, bardzo płytkie i mało rozwijające doświadczenie, że to tylko strata czasu. Pojawi się też żal tego kroku, bo ten krok pokaże ci twoją słabość.

Od tego jest wyjątek. Ta droga może cię prowadzić do pełni ciszy, ale tylko gdy nastąpi to poprzez porozumienie ciała, serca i duszy.

Co nam zabiera wolność? Rozpraszane się w tym:
Nieprawdzie, fałszywej miłości, nienawiści;
Lęku i strachu;
Walce tworzącej napięcia;
Wspomnieniach rodzących poczucie nieszczęścia, niewiarę;
Marzeniach o rzeczach bez wartości;
Trwaniu  w stagnacji, cofaniu się, byciu nieobecnym, nieodpowiedzialnym, czyli upartym w trwaniu w przeszłości i przyszłości; 
Braku zaufania;
Przede wszystkim zaś w byciu żebrakiem. Żebrakiem czynią nas nasze własne myśli i wynikający z nich strach.

Co nas uwalnia? Miłość. Bezinteresowna miłość. Tylko ona uwalnia.

Czego potrzebujemy, by się uwolnić? – starzec zapytał, ale zanim sam zaczął odpowiadać, taki sam głos, gdzieś z daleka szepnął: - Obudź się! Burza idzie!


On siedział na trawie wśród falujących traw i coraz szybciej biegnących cieni, siedział i obserwował. Kilka razy spojrzał w kierunku leżącej nieopodal przyjaciółki. Gdzieś zza gór usłyszał dziwne pomruki. Już wiedział co to oznacza. Podniósł się czym prędzej, podszedł do niej – spała. Przysiadł i powiedział cicho:
- Obudź się! Burza idzie! - Ona zerwała się, usiadła nieprzytomna, po chwili spojrzała na pochylonego nad nią przyjaciela i uśmiechnęła się. - Śniłeś mi się. Ale byłeś już starcem, bardzo miłym, mądrym starcem. Co mówisz? Burza? Naprawdę? – on przytaknął i pokazał palcem na gęstniejące i ciemniejące z każdą chwilą chmury. Pojawiały się ni stąd ni zowąd, to zza szczytów Tatr Wysokich, to gdzieś z dołu, jakby gdzieś z podziemnych magazynów. Kolejny raz, tym razem oboje usłyszeli pomruk nadchodzącej burzy. Teraz już ich odwrót był bardzo szybki. Zebrali rzeczy, założyli plecaki i po kilku sekundach byli już gotowi do zejścia w kierunku Doliny Kondratowej. Rzucili jeszcze krótkie spojrzenia na góry, które niknęły już w chmurach, a te pędziły w ich stronę jakby chciały im coś powiedzieć zanim zejdą z przełęczy, jakby chciały ich dogonić, by coś jeszcze przekazać, co nie zostało dopowiedziane tutaj.

Lecz oni nie czekali. Pędzili już po stopniach ścieżki w dół. Krótkimi kroczkami, na ugiętych nogach, szybko, choć zdawali sobie sprawę, że nie zdążą uciec przed burzą. Chcieli jedynie zejść jak najniżej, zanim się zacznie to, co się miało zacząć. Zdążyli zbiec może z pięć, czy sześć zakosów, gdy uderzył w nich mocno wiatr, a zaraz po nim zaciął mocno deszcz, a gdzieś tuż za przełęczą rozległ się huk i przewaliło się przez góry i doliny coś wielkiego i potężnego, i skakało, odbijało się od kolejnych szczytów jeszcze przez kilka następnych chwil.

Założyli foliowe płaszcze, a po chwili ich ścieżką płynęła już dość duża struga wody, tak samo w pobliżu ścieżki, i wielu innych miejscach. Wiatr spychał ich w dół, czasem czuli jakby chciał ich zepchnąć na samo dno doliny. Pioruny uderzały jeden po drugim, jeszcze gdzieś po drugiej stronie przełęczy. Z czasem burza przeskoczyła przełęcz i rozpoczęła za nimi pościg. Nie stanęli jednak do walki, wyszukali wolne od strużek wody miejsce, przykucnęli parę kroków od siebie i czekali. Mimo grozy burzy, jej trzasków, krzyków, mimo jej zmowy z wiatrem i z deszczem, czuli się bezpiecznie. Bo ufali.

Czuli, że strach omija ufnych, a burza jest by uczyć, albo opróżniać ze śmieci, by rozluźniać, a nie by krzywdzić. Cieszyli się więc burzą. Cieszyli się jej gwałtownością, ogromem jej przemocy, jej władzą nad górami i nad nimi.
Po kilku dobrych minutach, on i ona odezwali się jednocześnie do siebie krzykiem: Dziękuję!
Za co podziękowali? Podziękowali sobie i burzy, bo dzięki niej byli tu i teraz. Ona oddała wreszcie władzę. Po raz pierwszy w życiu pozostawiła kontrolę nad sobą, nie walczyła, poddała się. Ta burza, ten deszcz, ten wiatr oczyściły ją z czegoś czego się kurczowo dotąd trzymała. Te śmieci spłynęły w dół razem ze strugami wody. Poczuła wielką ulgę. To był coś niesamowitego. Teraz zdała sobie sprawę, że potrzebowała burzy, że nie działało na nią słowo, pragnienie ciszy, koncentrowanie, ale takie oczyszczenie, otwarcie się, stanie się pustym. Wtedy to przepływająca rzeka życia, może tak wzburzona jak teraz, zabiera wszystko, przywraca czystość karcie, usuwa wszelkie zapisy i czyni wolnym.

- Ach! – wielokrotne „ach” wypłynęło z niej, a z każdym następnym czuła się lżejsza i bardziej wolna.

Trwali tak kolejne minuty. Deszcz hałasował uderzając wielkimi i gęstymi kroplami w ich kapoty, wiatr z całej siły tarmosił nimi, jakby chciał te folie zerwać z ich ciał i pobawić się tym co z nich zostało wśród kosówek i smreków, nad trawami, graniami, być może by zanieść je ku chmurom.

Burza trwała na zewnątrz, i mimo, że natężała się, używała całej swojej mocy, mimo, że wytoczyła najcięższe swoje działa: w ruch szły jedna za drugą błyskawice, odgłosy potężnych wyładowań, odbijane w setkach różnych miejsc, to w nich, w niej i w nim, był spokój, cisza. Była też wdzięczność za ten piękny dzień, za piękny wschód słońca, za zapalanie szczytów, za wiele wrażeń, ale przede wszystkim za odczucia, naukę, którą dostali od gór, za tę z ich wnętrz, ale i za to co tu stracili. A to co stracili było ich zyskiem. Byli wdzięczni i za tę burzę. To przełom, to moment w którym zaczyna się cenić to, co się ma, zaczyna cenić ciszę i dopiero wtedy się ją dostrzega, w kontraście z hałasem, niebezpieczeństwem. Wraz z burzą przyszło oczyszczenie, ulewny deszcz zmył z nich stary brud, wiatr zdmuchnął resztki śmieci, starych murów, pioruny obudziły ich ze snu, hałas i realne zagrożenie sprawiły, iż poczuli, że są tu i teraz i nie myślą, że przeżywają piękne zjawisko, i nie używają słów, by je podziwiać i nim się zachwycać. Poczuli, że góry pokazują swoją groźbę, ale oni się nie boją, są wolni od strachu, od emocji, od napięcia, od tęsknot.

Po tej burzy czegoś zapomnieli, coś zgubili i coś odnaleźli. Odnaleźli to, co można znaleźć na dnie doliny, to na czym można się oprzeć, by wspiąć się na szczyt i ujrzeć stamtąd całe piękno: ciszę. Zdecydowali by trwać w niej na szczycie już zawsze, a nawet wznieść się powyżej i trwać, i trwać już na wieki, nawet wtedy, gdy będą kroczyć we mgle po kolejnych górach i dolinach życia.

Od tej chwili oboje byli gotowi, by usiąść na ławeczce.  Nie wiedzieli jednak - ona nie wiedziała, kto będzie siedział obok niej - nie podjęła decyzji, bo teraz zrobi to jej serce, nie głowa. On też nie wiedział, bo uwolnił się od tęsknoty i ławeczka przestała być jego marzeniem. Zaufał życiu, a ono przyniesie, co przyniesie.  

Piotr Kiewra    


sobota, 28 marca 2015

Ławeczka

To ona zainspirowała go tym marzeniem. Pojawił się w jej życiu przypadkiem, ale to jedno jej marzenie, z tych wielu o których mówiła, poruszyło go najgłębiej.

Inni mają marzenia dotyczące domu, może domku z ogródkiem, ona miała właśnie takie, inne, oryginalne – piękne. Wspaniałe, pełne miłości, wrażliwości, duchowej głębi, a jednocześnie niezwykle banalne, a nawet śmieszne.

Banalne i śmieszne, gdy widziało się tylko „ten” przedmiot, ale piękne gdy wiedziało się, czego jest symbolem.

Było marzeniem, które się spełniło. Nie od razu się spełniło. Oczekiwanie trwało długo. Ona nawet nie wie dlaczego ten przedmiot, taka sytuacja stała się obiektem jej marzenia, ale tak było.

Opowiadała o tym dla wielu przyjaciół, znajomych, ale zainspirowała tym marzeniem tylko jednego mężczyznę.

Marzenie dotyczyło przyszłości, bardzo dalekiej przyszłości i sytuacji w tej przyszłości, sytuacji powtarzanej często, jak najczęściej. 

Nie wie, kiedy pojawiło się po raz pierwszy, może w dzieciństwie. A może już w głowie kilkunastoletniej dziewczyny, dziewczyny nad wyraz dojrzałej, ale i nieszczęśliwej, bo oglądającej życie od podszewki, pełne bardzo gorzkich doświadczeń.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyła w wyobraźni parę siedzących na ławeczce staruszków, parę wpatrzoną w świat, w drzewa, w niebo i chmury, przechodzących ludzi, bawiące się dzieci, chodzące po trawniku ptaki?

Tego nie wie, ale od kiedy ich zobaczyła, nie była już nieszczęśliwa. Zawsze, gdy było jej źle, gdy wzbierał w niej smutek, płacz, od razu pojawiali się ona i on, wpatrzeni w słońce, w księżyc, gwiazdy, rozmawiający językiem ciszy z wiatrem i z całością istnienia.

Takie było jej marzenie.

Powstało chyba w dzieciństwie, gdy jako mała dziewczynka tęskniła za piękną miłością zainspirowaną bajkami opowiadanymi przez babcię, filmami o miłości. Być może było jeszcze inaczej, powstało, by przeciwstawić się brzydkim obrazom z jej dzieciństwa, których postaciami byli jej rodzice: tatuś i jej mamusia. W nich była przemoc, krzyk, alkohol, był strach jej mamy, ale i jej własny lęk.

A może były to jeszcze późniejsze, jeszcze brzydsze obrazki z udziałem jej mamusi? Teraz tego nie wie i tak naprawdę nie chce wiedzieć. Zostawiła to już dawno za sobą. Wie jedno: ławka trzymała ją na duchu, bo dzięki ławce ufała – głęboko ufała.

Obraz siedzącej na niej pary był tak wyraźny i silny, tak rzeczywisty, tak wiele sprawiał jej radości, iż nie miała powodu, by nie ufać. Z ufnością więc czekała. Opowiadała o ławeczce napotkanym mężczyznom, ale obraz tak dalekiej przyszłości nie robił na nich wrażenia. Nie potrafili sobie wyobrazić siebie na ławce. Za mało było wrażliwości, może za mało wyobraźni, a może nie potrafili tak prawdziwie i głęboko kochać, by zobaczyć to głębokie i prawdziwe piękno kobiecego marzenia.

Może tego było za mało, albo logiki i kalkulacji za dużo, ale nie byli w stanie zobaczyć czegoś jeszcze bardziej istotnego – ponadczasowości i tego czegoś z ziemskiego, ale i pozaziemskiego życia, czegoś z raju.

Nie potrafili uwierzyć w prawdziwą miłość, głębokie duchowe uczucie, bo - może - nie potrafili zaglądać w swoje własne serce, może nie chcieli, a może nie wierzyli, że to jest możliwe. Może ich nikt nie nauczył kochać, nikt nie nauczył czekać, może ich nikt nie nauczył wrażliwości, by zobaczyć w tym cudzym marzeniu, swoje własne.

Może nie byli na tyle wrażliwi, może nie byli na tyle wytrwali, może nie potrafili tak prawdziwie i głęboko kochać, może … ona tego nie wie, ale przez długie lata, nikt, żaden z mężczyzn nie potrafi dostrzec w jej marzeniu czegoś co, by go poruszyło, co by sprawiło, że w oku, a przede wszystkim w sercu pojawiła się łezka, łezka tęsknoty do czegoś tak odległego i wzniosłego.

Wiedziała, że nie wszystkim powinna o tym mówić, bo wiele przyjaciółek, wielu mężczyzn z uśmiechem patrzyło na nią, mówili: - Oj kochana, zejdź na ziemię, przestań bujać w obłokach, bądź tu i teraz, bierz życie takim jakie jest!

A ona wierzyła, że życie właśnie takie jest. Ławeczka – tak naprawdę – to tylko pozornie obrazek z dalekiej przyszłości. To była rzeczywistość. Ta ławka istniała tu i teraz, miłość między tym dwojgiem staruszków istniała już teraz, choć się jeszcze nie spotkali, ale ona już była. Kobieta to czuła, więc czekała.

Widziała tę ławkę już wiele razy, to na swoich spacerach, to w czasie jakichś podróży, czy wakacji, widziała ją w filmach, widziała, gdy patrzyła na starych ludzi, a najbardziej żywe to było, gdy widziała starsze pary siedzące na ławkach, gdziekolwiek to było. Te pary podtrzymywały jej ufność.

Na razie jej ławka była pusta, ale ona nie miała się gdzie spieszyć, bo gdzieś w głębi niej, to co się miało zdarzyć, już się działo, tylko jeszcze tego nie widać.

Często swoim przyjaciółkom i przyjaciołom mężczyznom powtarzała, ten kto będzie siedział ze mną na mojej ławeczce się jeszcze nie narodził.

Ćwiczyła więc ufność …

Gdy się pojawił, jej nerwowe życie, pełne chaosu, stresów, krzyku, tysięcy niepotrzebnych słów, pełne smutku, a nawet depresji, powoli zaczęło się odmieniać. Powoli zniknął nadmiar słów, zniknęły nerwowe krzyki, gdzieś zaczęły przepadać jej nawykowe „nie”, odpuściła część stresów, bezpowrotnie odeszła depresja. Pojawiła się cisza. To on ją przyniósł. Ona mu oddała swoją spontaniczność. Przy nim rozluźniło się wszystko, i w jej ciele, i umyśle, a serce zaczęło nasłuchiwać bicia jego serca. Było ostrożne, nie od razu zniknął z jej serca lęk. Jej serce było jak listek na wietrze, raz się do niego przychylał, raz odwracał. On jej przyniósł w głębi swojego ducha, wiele odpowiedzi, pokazał jej -  jak w lustrze nią samą, jej lęki, jej tajemnice. Gdy zaczęła to odkrywać, zaczęła ufać. A gdy zaufała, powiedziała o ławeczce. Gdy to usłyszał, w ciszy i w odosobnieniu zapłakał, bo zobaczył siebie na tej ławce, zobaczył siebie obok niej.

Nic już nie było takie same jak wcześniej, nic nie było tak ważne jak ona, nic nie było tak piękne. Jego poszukiwanie zostało zakończone. Był u celu. Poddał się wyrokom losu. Poddał się jej.

Ona jeszcze poszukiwała: - To za wcześnie, to jeszcze nie teraz, ten się jeszcze nie narodził.

Poczuła się w pełni zaakceptowana i pokochana, ale broniła się, miała wątpliwości, pytania, wolała zachować dystans. Ani razu nie wychyliła się słowem, gestem, ciepłym spojrzeniem, nadal czekała, ale jej lód się jednak topił.

On wskazywał u niej na jej kolejne lęki, pomagał, dodawał odwagi, by się im przyglądać, by opanowywać drżące, zalęknione serce. W końcu, po raz pierwszy, jej gdzieś głęboko schowane w szufladach serce zobaczyło słoneczne światło.

Zaczęło ono mocniej przygrzewać i lód zaczął się topić. Topił się długo. Na początku była wielka lodowa góra i potrzeba było lat, by w końcu zaczęła rozdawać swoje własne, wewnętrzne ciepło. Marzenie o ławce było tym co ogrzewa, co rozpala płomień i podtrzymuje go. 

Któregoś majowego dnia, wraz z czerwonymi makami oraz chabrami lód całkowicie ustąpił. To był ich pierwszy dzień na ławce.

Teraz po wielu latach, gdy siedzieli – on i ona - na „swojej” ławeczce, gdy się trzymali za ręce i patrzyli przed siebie i tak patrząc w migoczące na falach jeziora ogniki słońca, widzieli przyszłość, tak piękną, tak wspaniałą i radosną, że widać to było w ich oczach, widać był w ich postaciach. Ktoś kto miał na tyle wrażliwości, by dostrzegać piękno, by dostrzegać światło, by dostrzegać miłość widział ich oboje tak jasnych, jakby rozświetlonych, płonących gdzieś od środka jakimś wielkim, ale spokojnym, jasnym płomieniem.

Nie patrzyli na siebie, patrzyli na toczące się wokół życie i to życie kochali. Byli obok siebie i razem płynęli w rzece życia, a ona ich niosła w najodleglejsze zakątki i pokazywała wszystko co warte zobaczenia, co warte uczestniczenia, co warte bycia.

Siedzieli więc wpatrzeni w dal przed siebie, gdy widzieli motyla, natychmiast ich dusze biegły za nim. Hasali więc po łące, godzinami grając z nim w berka, aż ona i on stawali się motylami. Wtedy siadali na kwiatach, upajali się ich zapachem, zaglądali do środka, przeskakiwali z jednego końca łąki na drugi, tańczyli, bawili się, cieszyli.

Latali też z ptakami w przestworzach, wśród chmur. Raz zabierali się na wycieczkę w dostojny lot z bocianem, czy parą krzykliwych żurawi, innym razem ze skowronkami by powisieć nad polem i popatrzeć na uwijających się żniwiarzy. Czasem woleli posiedzieć wśród gałęzi drzew, czy gdzieś w upojnie pachnących bzach i śpiewali całe wieczory i noce piękne słowicze melodie.

Nieraz, gdy mieli ochotę to zabierali się na dłuższe odloty to z jaskółkami, nie tylko tu nad lasami i jeziorami, ale i z mewami nad oceanami, czy z orłami nad górami i dolinami. Widzieli stamtąd z góry, nie tylko to, co widzą ptaki, ale też znacznie więcej, bo patrzyli sercem – sercem połączonym z dwóch serc, ze wszystkimi sercami, z całym stworzeniem.

Na ławeczce doświadczali życia, ono przed nimi przemaszerowywało, a oni byli tylko świadkami. Ale to obserwowanie było wszystkim, nie musieli się ruszać z ławki, dosiadać koni, by galopować po łąkach i polach, nie musieli latać samolotem by doświadczać dalekich podróży, te podróże zdarzały się tutaj i teraz przed tą ławką. A oni byli tu razem.

To już nie było marzenie, to się działo.

Widzieli ludzi, którzy przechodzą przed ławką, a ludzie …

Ten widok, ta para, to „coś” ich zastanawiało, zmieniało, sprawiało, że w tej jednej chwili troszkę tego świata przenikało do ich serc. Po chwili byli już innymi ludźmi, pojawiała się w nich nadzieja, wiara, pojawiało się „coś” w sercu, coś czego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyli. Pojawiało się słońce, ciepło, lekkie drżenie, przyjemne wibracje.

Ta para to rozdawała. W tej chwili coś powstawało, coś się rodziło, jakieś ziarenko kiełkowało. Tutaj przy tej mijanej ławce to się wydarzało. Nikt tego nie potrafił nazwać, określić czym to jest, ale czuli, że coś w nich urosło, coś się zmieniło, coś pękło, coś się zbudowało, coś zniknęło i coś się pojawiło. Czuli, że coś zaczęło płynąć, że jakieś drzwi zostały otwarte.

Oni tylko patrzyli, obserwowali, ale nie była to zwykła obserwacja, to było połączenie, to była komunikacja, to był dar, jakaś niewidzialna energia pełna dobroci, optymizmu, czegoś co wznosiło do góry, pozwalało polatać, nie tylko w tej chwili, ale już zawsze. To było okno, do innego świata, to było rozchmurzone niebo, dziura w burzowych chmurach, przez które przenikało słońce i zabierało strach, oświetlało drogę w ciemności ich serc. Słońce, które dawało siebie.

I tych dwoje staruszków też dawało siebie. Nic więcej, po prostu patrzyli i dawali siebie. Nie wybierali, komu mają dać, kogo nagrodzić, po prostu rozdawali, a kto był gotów wziąć, brał i czuł tę zmianę, tę lekkość, tę możliwość latania, tę radość, samoistną, bezprzyczynową radość.

Ich młodość przebiegła bez miłości, za to miłość teraz kwitła za te wszystkie lata. Kwitła wszystkimi kwiatami naraz, mieszały się w niej zapachy bzów, konwalii, róż, mieszały się wszystkie kolory i kształty. Dzięki miłości odmłodnieli, w duszach byli dziećmi, ciała spoczywały na ławce, a dusze bawiły się, biegały, tańczyły, śpiewały, recytowały poezję, harcowały, kochały, łączyły się.

Mijając ławkę i siedzących tu staruszków wielu obserwatorów tego zjawiska młodniało na ciele i w sercu. Pojawiała się wiosna, wracała do nich w jesieni i zimie ich życia.

Gdy jedno marzenie, urosło do dwóch, gdy z marzenia – wizji, obrazka powstałego w jej głowie stało się uczuciem, uczuciem łączącym dwa serca, urosło do tak wielkich rozmiarów, że nie pomieściło się w tym dwojgu serc, w tym dwojgu staruszków, więc przelewało się na cały świat, na robaczki maszerujące wokół ławki, na kamienie pod ich stopami, na liście drzew i krzewów, które od tej pory oddychały tą wiadomością i niosły tę wiadomość innym liściom. Przylatywały tu ptaki, siadały na pobliskim drzewach, gałęziach i patrzyły, inspirowały się, a później śpiewały o tym. Przychodził tu wiatr, słuchał, patrzył, krążył, a później rozmawiał o tym ze swoimi braćmi i siostrami, kwiatami, trawami, skałami, orłami w locie, z chmurami, z falami na morzach i oceanach.

Pobliskie drzewa i krzewy były świadkami, były ich towarzyszami od wielu lat i tęskniły za tą parą, za tą krótką chwilką, gdy tu siedzą i nic nie robią, po prostu milczą, trzymają się za ręce i patrzą. Tęskniły mocno, szczególnie przez tych kilka miesięcy później jesieni i zimy, gdy ławka była pusta. Przestawała być pusta z nadejściem wiosny i ciepła. Drzewa czekały tak jak to jest w ich naturze, czekać, trwać, być … Ta para staruszków była jak drzewa.

I ta para tę właśnie wiadomość, to przesłanie niosła: trwać, być, czekać, kochać.

Niosła wielkie, największe przesłanie. Większego już nie ma i nie będzie.

To był piękny widok, tak piękny, że dla wielu, którym dane był go doświadczyć ruszał z oczu potok łez. Nawet mężczyźni, jeśli nie uronili łzy wzruszenia widocznej gdzieś w oku, bo się wstydzili, ronili je gdzieś wewnątrz siebie. Nie mogli przejść obojętnie, bo się nie dało i już!

I z tego jednego marzenia narodziło się wiele marzeń. Stały się one ziarnem, a gdy któregoś roku ta para znikła, już na zawsze i nieodwołalnie, zapełniły się ławeczki innymi parami. I od tej pory nigdy nie pozostały już puste. I to nie tylko tu, nad jeziorem, wśród łąk i pól, bo wieść o siedzącej na ławeczce parze staruszków rozeszła się po całym świecie. Poruszyła serca, stopiła wiele lodu, przyniosła wiele ciepła, połączyła wiele kropel w jeden ocean.

I tak się stało. Jedno marzenie to sprawiło, bo było tak wielkie i głębokie, by przeniknąć dusze wielu, by pokonać strach, by przetrwać, by na powrót przywrócić nadzieję i wiarę w miłość.






Piotr Kiewra