sobota, 4 kwietnia 2015

Starzec i stare, wielkie drzewo


Wpadłem na ślad tego zdjęcia zupełnie przypadkiem. Stara fotografia wielkiego drzewa otoczonego trawą z tysiącami małych, białych kwiatków, a wśród nich jakaś dziewczyna o czarnych, długich, rozwianych wiatrem, włosach. Leżała w tych kwiatach uśmiechnięta, radosna, szczęśliwa. Na odwrocie znalazłem kilka odręcznie zapisanych maczkiem zdań. Ot krótki tekścik o łąkowej dziewczynie, tańczącej na wietrze, biegającej za motylami … i tyle. Zdjęcie poblakło, szczegóły zatarł czas, ale coś mi podpowiadało, że muszę się zainteresować tą fotką, bo kryje się tam jakaś piękna i niezwykła historia. Jak stare było ? Wtedy nie wiedziałem, miało może kilkadziesiąt, może sto, a może jeszcze więcej lat.

Wypytałem ojca, nie wiedział nic. Pojechałem więc do dziadka. Powiedział mi jedynie, że dostał tę fotkę od swojego dziadka, a tamten od swojego. Pamięta już dziś niewiele, ale dowiedziałem się tylko, gdzie to drzewo rosło i nic więcej.

Pojechałem na spotkanie z drzewem. Pytałem o nie już na miejscu, ale tu znowu spotkał mnie zawód. Kilka zagadniętych osób nie potrafiło mi wskazać miejsca, gdzie mogło ono rosnąć, a o samym drzewie też nie słyszeli. No cóż pytałem dalej … i nic.

Pytałem urzędników - nie potrafili mi pomóc, bo od kiedy lasy przestały być gospodarczo wykorzystywane, zdziczały, ogrodzono je, a ludzie rzadko tam zaglądali, więc ścieżki zniknęły, mało kto interesował się ich leśnym życiem, drzewami, przyrodą.

Wyruszyłem więc na poszukiwanie zupełnie sam. Przemierzyłem je wzdłuż i wszerz i nic nie znalazłem. Już chciałem się poddać, ale w ostatnim dniu, tuż przed wyjazdem spacerowałem po lesie. Ot po prostu szedłem, gdzie oczy i nogi poniosą. A poniosły akurat tu. Dlaczego? Nie wiem. O ile pamiętam jakaś siła mnie tam ciągnęła. Jaka? Też nie wiem.

Stanąłem przy wielkim, zmurszałym pniu. To właściwie już tylko resztki, ślady wielkiego drzewa, które tu kiedyś stało. Musiało być ogromne i bardzo stare, i musiało być tu królem, czymś bardzo ważnym, bo do dzisiaj, żadne inne drzewa ani krzewy nie odważyły się zająć jego miejsca. Po prostu została kilkudziesięciometrowej szerokości polana pełna małych, białych kwiatków.

To chyba było tu. Czułem to.

Na samym dole tego pnia, wśród jego rozkładających się resztek było coś, co przypominało fotel. Usiadłem i prawie natychmiast poczułem dziwne wibracje, gdy zamknąłem oczy i oparłem się plecami o pień, jakaś dziwna energia zaczęła przepływać przeze mnie, zobaczyłem miliony małych gwiazdek lecących gdzieś od tyłu głowy do przodu i dalej. Leciały i leciały, rozświetlały pustkę w mojej głowie. Gdy otwierałem oczy, leciały nadal, ale były mniej widoczne. W dłoniach czułem mrowienie. Zapadłem w jakiś rodzaj snu, półsnu, medytacji. Trwało to może kilka sekund, może kilka minut … nie wiem. Coś mi podpowiedziało w czasie tego chwilowego zamroczenia, że wiąże się z tym miejscem jakaś historia i że muszę się o niej dowiedzieć i napisać.

Jedyne co wiedziałem, to, że dotyczy to kogoś z mojej rodziny. I znowu zacząłem pytać. To co usłyszałem nie było zachęcające. Większość coś słyszała o jakimś starcu - dziwaku, ale nic więcej, żadnych szczegółów, no i wyglądało na to, iż ta historia była już całkiem zapomnianą historią.

I chyba byłbym o tym wszystkim zapomniał, gdyby nie przypadek. Po raz drugi zdarzyło mi się coś takiego jak w tamtym lesie, przy pniu umarłego drzewa. Znowu jakaś siła mnie ciągnęła za sobą. Było to w pociągu. Znowu poczułem wibracje, jakieś ciepło w okolicy serca, jakiś wewnętrzny głos, który prowadził mnie do tego akurat wagonu i tego przedziału. Wszedłem i usiadłem. Przedział był pusty. Zdziwiłem się, ale cóż ta sama siła kazała mi czekać. Czekałem. Na następnej stacji dosiadł się jakiś starszy pan, przywitał się ze mną i od razu zagadał.
Skąd on wiedział, że miał wsiąść do tego wagonu i do tego przedziału, nie wiem. Nie wiem również, dlaczego to akurat dla mnie zechciał opowiedzieć tę historię. Ale cóż, zdarzyło się w tej sprawie kilka dziwnych rzeczy, tak że w końcu zacząłem wierzyć w magię.

Otóż ten pan jest pasjonatem drzew. Zbiera po całym kraju informacje o starych, wielkich drzewach i zbiera też historie, które się z nimi łączą. Wśród tysięcy okazów dzisiaj żyjących, spisał też sporo z przeszłości. Większość z nich to fascynujące i ciekawe historie, o których mógłby opowiadać całymi latami, ale wśród tych wszystkich historii jedna jest wyjątkowa i jego, starego człowieka, wzruszyła do łez.

Znalazł ją w jednej z książek napisanych dawno, dawno temu przez przyrodnika, którego również fascynowały drzewa. Człowiek ten spisał tę historię od ludzi, spisał daty, zebrał zdjęcia, ale co najważniejsze spotkał po wielu latach poszukiwań naocznego świadka zakończenia tej historii, rozmawiał z nim. Z tej rozmowy powstał zapis, jeden z wielu w książce, ale zapis szczególny, w formie bajki.
Jej początek sięga ponad stu lat wstecz. Bohaterem jest starzec ... ale, zamiast opowiadać pasjonat drzew przeczytał mi ten fragment. Usłyszałem piękną historię mego pra, pra przodka. Oto ta opowieść:    


Dawno, dawno temu zdarzyło się to, co się zdarzyło i to chciałbym wam opowiedzieć. Nigdy wcześniej nie widziałem tego starca, ale podobno tu mieszkał, tu żył, opowiadali o nim ludzie, a może do dzisiaj opowiadają. Czy to bajka, czy nie, nie wie nikt. Lecz historia jest piękna i warto o niej mówić, więc wam ją opowiem. Dzisiaj już takie historie się nie zdarzają.

Żył tu kiedyś starzec. Nikt nie wie jak długo żył, ile miał lat, skąd tu przyszedł. Nikt nie pamięta, ale ludzie powtarzają z dziada pradziada tę historię i mówią, że zawsze milczał, że nikt go nie znał, ale on znał wszystkich. Nikt go nie rozumiał, ale on rozumiał wszystkich. Nikogo o nic nie pytał i niczego nie mówił nie pytany. Jednak dużo wiedział, choć nikt tego nie sprawdzał.

Miejscowi się nim nie interesowali, lecz zaciekawiał obcych, podróżników, przybyszów. Pytali o niego, ale miejscowi mieli go za dziwaka, szczęśliwego, zawsze pogodnego, uśmiechniętego dziwaka, który się uśmiecha do słońca, do drzew, do motyli. Widywali go na łące jak obserwował jeżyki i jaskółki, jak pochylał się nad kwiatami, jakby z nimi rozmawiał, jak leżał na trawie i obserwował niebo i chmury.

Przez lata nic się nie zmieniał, oni byli młodzi, a on już tu był i był starcem. Oni się starzeli, a on nadal żył. Ludzie powtarzali, że on żyje wiecznie, bo czeka na jakąś dziewczynę, dziewczynę tańczącą na łące i biegającą za motylami. Ale ona nie przychodzi, więc on czeka i zawsze będzie czekał. Lata mijają a on ciągle wierzy, że ona przyjdzie, ale nie tęskni, po prostu czeka. Czeka pogodny, pogodzony, wytrwały, spokojny, milczący, cichy.

Poznał tę dziewczynę, gdy był jeszcze młody. Odwiedzała go. Oboje spotykali się pod wielkim drzewem. Przytulali się do niego, wymieniali się z nim swoją energią. Siedzieli razem na specjalnym fotelu, które to drzewo specjalnie dla nich utworzyło ze swoich odrostów i korzeni. Zostali przyjaciółmi tego drzewa. Odwiedzali je wiosną, latem, jesienią i zimą. Cieszyli się z każdego z nim spotkania, ale i drzewo się cieszyło. Oni szeptali mu swoje tajemnice, modlili się, on ze swojego miejsca przy pniu, pod wielkimi konarami, które sobie szczególnie upodobał i tak samo ona, po drugiej stronie drzewa. Ono okrywało ich swoim cieniem, gdy był upał, chroniło przed deszczem. Czasem siedzieli pod drzewem na swoim fotelu do później nocy, słuchając ciszy ich przyjaciela, słuchając śpiewu ptaków, dla których wielkie drzewo było domem. Patrzyli stąd na księżyc i gwiazdy, tu drżeli z zimna, tu razem płakali, tu razem się śmiali. Tutaj on robił jej zdjęcia wśród kwiatów, tutaj ją nosił na rękach, tutaj przychodził i rozmawiał, zwierzał się i smucił, gdy jej tu nie było.

Stare i wielkie drzewo oraz chłopak i dziewczyna na zawsze zostali przyjaciółmi.  Kochali oboje swego przyjaciela i tak samo on kochał ich.  

Pewnego dnia ona odeszła. I nie pojawiła się tu więcej. Ale on czekał. I czekało też wielkie i stare drzewo. On wierzył, że ona wróci i drzewo wierzyło. On płakał i rozpaczał, ale w końcu jego przyjaciel – stare, wielkie drzewo, nauczyło go cierpliwości i od tej pory czekał i nie cierpiał.

Chłopak czekał, a lata mijały, młodość minęła, aż stał się starcem. Zapatrzony w swego przyjaciela, stare drzewo, stał się tak silny, tak wytrwały, tak nieugięty jak jego stary i wielki przyjaciel, i czekał. I wraz z nim czekało stare i wielkie drzewo, wierny przyjaciel.

Więc siedział starzec przy drzewie i opowiadał mu o swojej tęsknocie do dziewczyny, którą kiedyś poznał i zapamiętał ją jako dziewczynę tańczącą na łące, z rozwianymi włosami, uganiającą się za motylami. Nauczył się tego tańca na pamięć, widział go w swoich snach, widział zawsze, gdy patrzył na łąkę i mimo, że nikt inny tego nie widział, to ta dziewczyna tam specjalnie dla niego tańczyła taniec radości. A on tam leżał w ukryciu, lub stał i patrzył. Opowiadał to tysiące razy, opowiadał to każdego dnia, a przyjaciel, wielkie i stare drzewo, wytrwale i w ciszy słuchał.

Mijały lata, dziesiątki lat. Wokół ludzie przychodzili i odchodzili, tylko obaj starzy przyjaciele trwali i czekali. Nigdy nie zwątpili, wzmacniali się nawzajem wiarą, a lata ciągle mijały. Nikt już starca nie znał, nikt go o nic nie pytał, bo nikt go nie rozumiał. Dla nich był dziwakiem. On natomiast znał ich wszystkich. Mogliby się od niego wiele nauczyć, a szczególnie cierpliwości, wiary. Mogliby też nauczyć się siły przyjaźni i miłości, ale nikt nie chciał. Te piękne słowa już odeszły w niepamięć. Pozostały już tylko pięknymi słowami, tylko starzec i jego przyjaciel, stare i wielkie drzewo wiedzieli jaka treść się tam kryje.

Tak czekali na dziewczynę, ich przyjaciółkę, starzec i jego przyjaciel, stare i wielkie drzewo.
Rozmawiali często razem w ciszy i obiecywali sobie, że będą tak czekać nadal.
Nikt tego nie może policzyć, ile lat minęło, ale pewnego dnia drzewo umarło, wiosną nie rozwinął się już żaden listek na starym i wielkim drzewie. W tym dniu, na fotelu utworzonym dla pary przyjaciół umarł też starzec. Odeszli razem starzy i wielcy przyjaciele.
I może by nikt w to nie uwierzył i ta historia byłaby dawno zapomnianą historią, gdyby nie to, że do dzisiaj pozostały ślady po wielkim i starym drzewie poza miastem. Nikt z obecnych mieszkańców nie wie, kiedy umarło, ale na pewno było bardzo stare i wielkie, musiało pewnie mieć z tysiąc lat.

Taka to była historia. Pewnie zmyślona, pewnie to tylko bajka. Tak kiedyś bywało; zmyślano historie, opowiadano je dzieciom i jedna z nich przetrwała. Kto to dzisiaj wie? Nikt już dzisiaj nie wierzy w historię o starcu i o drzewie, o ich przyjaciółce, tańczącej na łące dziewczynie.

Nikt nie wierzy też w przepowiednię, że starzec będzie żył do dnia, w którym umrze to wielkie drzewo, ale podobno tak się stało.

Opowiadam wam tę historię, starą jak świat historię, bo próbowałem sobie wyobrazić tego starca, to drzewo, tę przyjaźń. Próbowałem sobie wyobrazić dziewczynę, do której obaj tęsknili, którą kochał mężczyzna i na którą czekał. To piękna historia, bo miłość w niej pokazana jest tak wielka, że nawet drzewo się nią zachwyciło, współodczuwało więc ze swoim przyjacielem, a ich przyjaźń była tak trwała i tak wielka, że gdy droga jednego z nich przestała już być drogą na tej ziemi, to życie drugiego straciło sens, bo nie mógł już dłużej czekać, bo nie było już na tym świecie żadnej żywej istoty, która budowałaby jego wiarę. Póki drzewo żyło, żyła wiara człowieka, wraz ze odejściem drzewa odeszło wszystko.

A może nie odeszło, a może odeszły ich ciała, a miłość została. Może została, bo podobno nie umiera nigdy, zawsze istniała i zawsze będzie istnieć. Ciała mogą przestać istnieć, ale miłość zostaje.

I gdy odwiedzam dzisiaj te miejsca, to miejsce, gdzie żyło to drzewo, to czuję tu coś wielkiego, to co tu się kiedyś działo, widzę to drzewo, tego starca i tego młodego człowieka, który później stał się starcem. Widzę też tę dziewczynę. Widzę to wszystko w wyobraźni, ale czuję też to w sercu. Gdy tu jestem to czuję jakby to było dzisiaj  i jakby dotyczyło mnie. Coś tu jednak zostało i krąży, i odwiedza wrażliwe serca. Opowiadam wam o tym, bo może i ktoś z was potrzebuje troszkę tej energii, tej wiary i tej miary miłości, i cierpliwości. Warto o tym mówić, warto tu pochodzić i to poczuć.

Czuję co tu się działo, czuję te wibracje, te spojrzenia, dotyk, bliskość tych ludzi. Wydaje mi się, że widzę ich ślady na trawie, słyszę – jakby jeszcze dzisiaj śpiewały o nich ptaki. Ptaki pamiętają, bo o tych ludziach, o tej miłości starca i drzewa do tańczącej dziewczyny przekazali im w melodiach i ptasich pieśniach ich ptasi dziadkowie.

To naprawdę tu trwa. To jest niewidzialne, niesłyszalne, ale ta miłość tu trwa, i dopóki ta historia nie będzie zapomniana przez ostatniego człowieka, to i ta miłość nie będzie zapomniana. Będzie tu zawsze. Będzie inspirowała każdego człowieka, i będzie dodawała mu wiary i budowała nadzieję, będzie dodawała otuchy, by trwać, by mieć nadzieję, bo cóż innego miałoby zostać niż wiara nadzieja i miłość?

Chodzę tu dzisiaj w miejscu, gdzie kiedyś stało wielkie drzewo, gdzie w jego cieniu spotykali się chłopak i tańcząca dziewczyna. Słyszę te słowa, które wtedy wypowiadali do drzewa i do siebie. To wszystko nadal tu jest, choć drzewo umarło, a chłopaka i dziewczyny już nikt nie pamięta, nikt nie pamięta ich imion, łez, które wylali na tych i innych ścieżkach. Nikt nie jest w stanie zmierzyć też tej wiary, nadziei i miłości, ale po co to mierzyć, ich siła jest w tej historii, w tych setkach lat, które minęły i nie dały zapomnieć o tym, co ta ziemia widziała, słyszała i czuła.

Tak naprawdę starzec nadal żyje, żyje jego wielki przyjaciel - wielkie drzewo i żyje ich przyjaciółka, tańcząca na łące dziewczyna. Bo dopóki żyje miłość i przyjaźń, to oni żyją.


I… ? Czy taki miał być koniec tej historii?
Gdy skończyłem rozmowę w pociągu, gdy spisałem tę historię poczułem ulgę, bo oto znalazłem coś inspirującego, coś potrzebnego w tych czasach.
Ale dlaczego ta historia do mnie trafiła? Dlaczego miałbym przepisywać to co zapisał dawno temu ktoś inny? Dręczyło mnie to pytanie chyba przez kilka lat. Czyżby tu chodziło o coś więcej? Czyżby ta historia była nieprawdziwa? I dlaczego przyszła akurat do mnie?
Trafiały do mnie takie i inne pytania. Przychodziły, drążyły, nie dawały spokoju. Wiedziałem jednak, iż sam muszę to rozwikłać. Postanowiłem jeszcze raz pojechać do lasu, do starego i wielkiego drzewa.
Gdy tylko tam dotarłem, ta sama energia co kiedyś wręcz zmusiła mnie bym usiadł przy starym, zmurszałym pniu, starego wielkiego drzewa, na fotelu sporządzonym specjalnie dla mojego pra, pra dziadka i jego tańczącej dziewczyny. Znowu doznałem czegoś w rodzaju półsnu, medytacji, a gdy się ocknąłem zachodziło słońce, a ja już wiedziałem: ten fotel czekał na mnie. To o mnie chodziło. To w tym miejscu miało mnie spotkać coś niezwykłego.
Miałem odkryć tę starą historię na nowo, miałem poznać prawdę o trójce przyjaciół. Ta historia wcale nie byłą smutną historią, wręcz przeciwnie, to historia o radości, o trójce radosnych przyjaciół i ich miłości.
I tak zaprzyjaźniłem się z tym miejscem, zaprzyjaźniłem się ze starym, wielkim drzewem – dołączyłem do trójki starych przyjaciół. Przesiadując tu całymi dniami, z dnia na dzień poznawałem prawdę o trójce przyjaciół, ale przede wszystkim o sobie. I po to ten fotel, to stare i wielkie drzewo na mnie czekało.
Poznałem historię prawdziwej bezinteresownej miłości w której trójka przyjaciół trwała. Trwali w pełnej radości, bez tęsknoty, bez przywiązania. Oni nie czekali, on trwali pełni miłości. Nie musieli się spotykać, bo ich miłość była wszędzie, bez względu na to gdzie znajdowały się ich ciała. Kochali dziewczynę tańczącą na łące, a ona kochała ich, była szczęśliwa w zupełnie innym miejscu, ale to dla nikogo z trójki przyjaciół nie miało znaczenia.
Zrozumiałem, że zjawiłem się w tej historii nie tylko by ją poprawić, by powiedzieć prawdę, by pokazać jeszcze piękniejszą prawdę o miłości, o prawdziwej, bezinteresownej miłości, która nie ma granic, nie ma ograniczeń i trwa, nawet wtedy, gdy kochana osoba jest już w zupełnie innym świecie, jest daleko i nie może już powrócić. Zjawiłem się, by dołączyć do tych, którzy mieli dostąpić takiej miłości, dostąpić zrozumienia prawdy. I to na mnie to stare wielkie drzewo czekało. Na mnie czekał ten fotel.
Od tej pory nie rozstawałem się z tą energią, z radością, i prawdą.
I to o tym miałem wam opowiedzieć. To radość, a nie smutek miałem zanieść do waszych domów, do waszych serc.
Poprawiając tę historię miałem naprawić siebie.

I jeszcze jedno miałem ci powiedzieć: ten fotel czeka teraz na ciebie. 

Piotr Kiewra  

środa, 1 kwietnia 2015

Burza w Cichej Dolinie

Gdy dwoje przyjaciół wyruszało z górskiego schroniska na Hali Kondratowej było jeszcze  całkiem ciemno. Dzisiejsza wędrówka miała być inna. On obiecał jej: - Dzisiaj chciałbym pokazać ci ciszę i to tę od krańca do krańca.

Ona zapytała: - Powiedz mi, czy słowa, czy rozmowa, należą do ciszy?

On milczał. Przeszli po ścieżce już spory kawałek, a ona czekała na odpowiedź. W końcu pomyślała: - Skoro cisza … to cisza!

Czołówki rozświetlały najbliższy kawałek chodnika, a wokół głęboka  i tajemnicza, górska noc, najciemniejszy jej fragment, bo tuż przed świtem. Oni milczeli, góry milczały, wiatr milczał, tylko głazy po których stąpali rozmawiały z butami dwójki wędrowców, tylko żwir coś szeptał.

U góry świeciły gwiazdy, niżej ciemność zespolona z lekką mgiełką przesłaniała świat gór, cały świat. Nie widać było kolejnych zakrętów ścieżki, tego co obok, poniżej i powyżej, kosówek, skał. Noc zubażała góry, gdy się chciało je oglądać oczami, lecz jednocześnie wzbogacała całą ich tajemnicę, dodawała ich więcej, nieodgadnionych, niemożliwych do zbadania, żywych, bo kryjących się przed światłem, przed wzrokiem. Tak, tych tajemnic nie można poznać poprzez obserwację, ale poprzez ciszę, poprzez uczucie. Tylko sercem i duszą można poznać góry nocą. Tak naprawdę tylko sercem i duszą można poznać wszystko. I chyba w oczekiwaniu na taką jakość poznania wyruszyła ta para przyjaciół. Nie tylko chcieli zobaczyć wschód słońca ze szczytu, chcieli to poczuć. Chcieli poznać to co temu zjawisku towarzyszy, poznać noc i dzień, poznać siebie, swoją wrażliwość, nie tylko wrażliwość swoich zmysłów, ale przede wszystkim wrażliwość swoich serc, swoich dusz.

Chcieli się przyjrzeć on jej, ona jemu. W tym miejscu, w takich okolicznościach gór, przyrody, nie mieli jeszcze okazji doświadczać siebie nawzajem. Chcieli się przyjrzeć sobie, i chcieli zobaczyć też siebie w zwierciadle przyjaciela, w jego, czy jej oczach, ale i głębiej, w duszy, w sercu. Tak, oboje na to liczyli, na takie poznanie. Czuli tę gotowość. 

Gdzieniegdzie poczęły się odzywać ptaki. Nie były to już śpiewy takie jak wiosną, czy z początku lata, to raczej takie ciche, ptasie, sierpniowe pogaduchy z całością istnienia: górami, dolinami, drzewami, wszechświatem.

Wtedy on się odezwał: - Czekałem na te zapowiedzi świtu. To ptaki obwieszczają nocy w największej jej głębi, iż nadchodzi jej kres. Noc jest piękna i cicha, a ptaki słowami pieśni przypominają jej tylko, że czekają dnia, że stęskniły się za słońcem. Jest to ich prośba, pieśń wdzięczności do nocy, do gwiazd, do słońca, do dnia, by nadal się wszystko działo, jak ma się dziać. Mogą to zrobić bez słów, lecz słowa też należą do ciszy, bo bez nich cisza nie byłaby ciszą. Któż by wiedział, któż znałby jej głębię, jej wymowność bez słów. Słowa są dla kontrastu. One należą do ciszy, lecz tylko te z serca, te wypowiedziane głosem miłości. Takie słowa, jak te ptasie. Tylko takie.

Uśmiechnęła się sama do siebie i powiedziała: - W takim razie, te moje też chyba takie są. Zauważ, że gdy jesteśmy w górach, ten temat pojawia się niemal automatycznie. Chyba dlatego, że tęsknię do tego. A … Powiedz mi proszę, czy tęsknota to miłość?

- Tak, pojawia się ten temat, bo … Wrócimy do tego później, zgoda? A tęsknota? … Proszę, do tego też wróćmy później! Dobrze? – tym razem on uśmiechnął się i wysłał jej ten uśmiech, a ona go poczuła, choć nie widziała, bo raz: przykryty był nocą, a dwa: on szedł za nią. Słyszała jego kroki, oddech, słowa, czuła obecność swego przyjaciela, lecz go nie widziała. – szli więc dalej w ciszy, w oczekiwaniu.

Powoli z nieprzeniknionego mroku zaczęły wyodrębniać się kształty. Trochę odpuszczała noc, lecz nie odpuszczała mgiełka. To co odsłoniła noc, mgła zmieniała w jakąś tajemnicę, zmieniała kształt pobliskich skał, krzewów jarzębiny, kosówek. Zaokrąglała albo wyostrzała, ujmowała kolorów, najbardziej czerni, dodawała bieli i szarości. Im wyżej wchodzili, tym mgiełki stawały się delikatniejsze, by w końcu tuż przed przełęczą zniknąć całkowicie. Po chwili dwoje ludzi ciekawych narodzin dnia znalazło się na przełęczy. Zadowoleni, że zdążyli. Wyłączyli latarki i w chłodzie odchodzącej nocy spacerowali po szerokiej, wypłaszczonej  przełęczy.


Noc powoli z czarnej zamieniała się w szarą. Od wschodu niebo jaśniało, lekko malowało się różą i pomarańczą. Powoli wyodrębniały się szczyty – te bliższe zaokrąglone, te dalsze ku wschodowi bardziej ostre.

Spacerowali, bo było zbyt chłodno, by usiąść, zbyt ciepło i zbyt ciekawie, by schodzić z powrotem w dół. Spodziewali się tu przeżyć kilka pięknych chwil, nie tylko górskich widoków widzianych przez niewielu turystów, bo o samym wschodzie słońca, ale i czegoś głębszego – duchowego. Czekali więc.

Nie padło ani jedno słowo, bo postanowili nie zakłócać ciszy przyrody i tej ważniejszej ciszy, tej wewnątrz nich. Nie patrzyli na siebie. Byli tu razem, jednak każde z nich przeżywało ten czas w samotności, w swoim własnym, wewnętrznym świecie. Tylko przez jedną chwilkę, ułamek czasu on spojrzał na nią i zobaczył … poczuł … jej nieobecność. Nie zastanawiał się nad tym już dalej, nie myślał, pogrążył się w górach i w sobie.

To był czas piękna, ale nie opisywanego słowami lecz odczuwanego. Żadne z nich nie próbowało tego co tu widzi opisywać, przekładać na słowa, zdania, czy jakieś poetyckie opisy, po prostu to piękno ich wzruszało wywołując jakieś ledwo wyczuwalne wibracje, łzy, zapomnienie, odlot. Czas się zwiesił. Wokół coś się działo: śpiewały ptaki, jaśniało niebo, jaśniały góry, szarzały mgiełki w dolinach, niebo zmieniało kolor - z pomarańczowego coraz bardziej żółkło.

W końcu kilka najwyższych szczytów zapaliło się, tak jak zapalają się świece. Od ich wierzchołków zaczynając i powoli posuwając się w dół szło światło. Czerń szczytów pochłaniała większość tego światła, lecz jego część błyszczała, odbijała się tak jakby tlące się iskierki w wielkich, na kształt gór bryłach węgla. Od nich zapalały się następne i w końcu wschodni kraniec nieba zaroił się ostrymi, rozświetlonymi krawędziami. Było ich coraz więcej i więcej, aż rozpaliła się może setka szczytów, światło odbiło się od nieba rozświetlając też mgły w dolinach. To była próba przeniknięcia ich tajemnic, na razie nieudana. To był czas największych tajemnic - tuż, tuż przed tym, jak ognista, trudna do oglądania, bo porażająca oczy kula ognia miała się wyłonić zza dalekich, zaokrąglonych wierzchołków, nie dokładnie na wschodzie, lecz gdzieś ponad miastem, nad tysiącami zabudowań rozsianych po wzgórzach, póki co niewidocznych, owianych tajemnicą - morzem mgieł.

Zatrzymali się, znieruchomieli i w końcu, czy to z powodu zimna, czy ot tak spontanicznie, wtulili się w siebie i obserwowali świecące wierzchołki gór, zamglone doliny, jaśniejące niebo. Oboje znaleźli się gdzieś na pograniczu dwóch światów: on tu na przełęczy i gdzieś w głębi siebie, bez pytań, bez odpowiedzi, bez słów, w ciszy, ona mniej w górach, bardziej w dolinach swoich myśli, w świecie kilku prześladujących ją pytań i mglistych odpowiedzi. Wyrzucała je usilnie z głowy, chciała je zastąpić ciszą, ale im bardziej je od siebie odpychała, im silniej je spychała w te górskie doliny bez dna, w przepaści zasłonięte mgłą, tym mocniej powracały, tym więcej było w niej hałasu. Czuła, że to nie jest to czego oczekiwała, ale nie mogła sobie z tym poradzić. Zamiast tego czego oczekiwała, rozluźnienia, błogości, było w niej napięcie. Wiedziała, że jej przyjaciel to czuje, szczególnie teraz gdy są tak blisko siebie. Wiedziała też, iż  przynajmniej jednego pytania nie uniknie, lecz czekała z nim.

Gdzieś wewnątrz niej pojawiły się łzy. Próbowała je hamować, kierować w jakieś ukryte ścieżki, z powrotem do jej wnętrza, ale one same odnalazły jednak drogę i w końcu popłynęły po policzkach. Żal jej było tych chwil. Czuła, że zawiodła. Chciała spędzić tu czas razem ze swoim przyjacielem, dać mu to co on jej ofiaruje, oddać mu jego zaangażowanie, przyjąć spokój, dać kilka chwil ciszy, swojej własnej ciszy, a tu w niej walka, zamieszanie, nieobecność.

Czy to były rozterki? Między czym, a czym się zawiesiła? Nie wiedziała, nie znała odpowiedzi, ale czuła, że sprawa rozgrywa się między jej głową a sercem. Problem w tym, że jej serce nie używa słów, więc nie odpowie na jej pytania. Liczyła więc na ciszę, na jej wymowność, ale gdy cisza pojawiła się, gdy jej przyjaciel doświadczał jej całym sobą, nic się nie zdarzyło. To tak jakby cisza się zatrzymała tuż przed nią, tak jakby zatrzymały ją jakieś niewidzialne wrota. Uświadomiła sobie, że to ona jest zamknięta. Zamknięta na coś tak bezpiecznego, wręcz pożądanego jak górska cisza, jak ta tysiącletnia stałość, ten ład i porządek. Teraz miała żal do siebie, teraz to odczuła, że ciszy nie można zaplanować, wzbudzić ją w sobie na zawołanie i że nie można się też dopasować do ciszy otoczenia, do tego medytacyjnego nastroju, który tu wysoko w górach panował, do tego nastroju, w którym był jej przyjaciel. Teraz to widziała: nie odrobiła pracy domowej i podświadomie miała nadzieję, że dostanie to wszystko tutaj, a jest jednak inaczej. Teraz rozumie: póki nie odnajdzie się swojego własnego spokoju wewnątrz siebie, póki nie poukłada się swoich własnych myśli, póki wcześniej nie odkryje się prawdy, to będą pojawiały się pytania i będą zakłócały tak podniosłe i odkrywcze momenty jak ten wschód słońca na przełęczy. Mało tego, nie dostrzeże prawie niczego, prawie nic ją nie wzbogaci, nie da jej swojej odżywczej energii. Nie dostanie niczego wzniosłego – tylko namiastki, tylko okruchy, tylko znaki, że taka wzniosłość istnieje, że szczyty naprawdę istnieją, lecz ona zobaczy tylko mgłę zakrywającą wszystko, przekona się, że istnieje świat tajemnic, nieodkrytych tajemnic – nieodkrytych dla niej, bo jest zamknięta, nieobecna, rozproszona.

Tego była świadoma. To jednak nie wystarczało, potrzebowała się otworzyć. Ale jak to zrobić? Jak? To pytanie póki co było bez odpowiedzi. Co ją rozpraszało, co było kluczem, gdzie ten klucz się podział?

Żal, a nawet obwinianie się było przyczyną jej napięcia, zachciało się jej powalczyć o ciszę, ale o ciszę nie można walczyć, trzeba się jej poddać, jej zaufać, a ona zaufała swoim myślom, a to one ją gubią tutaj w górach, nie pozwalają doświadczać radości, a wręcz ją zasmucają. – Dlaczego się obwiniam, dlaczego nie jestem tu i teraz, dlaczego zawiodłam? Dlaczego nie jestem jak on, jak te góry? – pytała siebie, ale to tylko zwiększało zamieszanie, to ją oddalało od gór, od wschodu słońca, od spokoju, od bycia. Czuła jakby znalazła się na jakimś wypełnionym po brzegi stadionie, a wokół wrzawa i krzyk, wszyscy popędzają kogoś do biegu, do wyścigu. Kogo popędzają? Ją popędzają. Kto ją dopinguje? Ona sama siebie dopinguje. Wszystkie role odgrywa ona sama. – To jakaś paranoja! Co się ze mną dzieje? Wróć dziewczyno, wróć! – krzyczała sama do siebie. Ten krzyk rozchodził się w jakiejś absolutnej pustce. Sam krzyk, żadnego echa, żadnego odzewu. Tylko pustka i samogasnący krzyk.

Teraz przypomniała sobie swoje sny: taki sam obrazek – nic, pusta przestrzeń bez granic i ona, i jej wołanie, i jej oczekiwanie na odpowiedź, a tu nic, ciągle pustka i pustka. Bała się tej pustki, zawsze gdy taki sen jej się przydarzał budziła się spocona i wystraszona, czuła, że gdzieś spada, że otwiera się przed nią przepaść, ale jej wołanie nic nie zmienia, nie pojawia się żadna przyjazna dłoń.

Tutaj przypomniały się jej te sny, na chwilę powróciła tamta pustka, tym razem na jawie. – Co się dzieje? Czego się boję? Przecież to nie jest zły sen! Może pustka powróciła, by mi pomóc? – znowu krążyły po jej głowie pytania. Lecz tym razem zorientowała się, że nie jest sama, że gdyby zawołała, przyjazna dłoń natychmiast znalazłaby się w pobliżu jej dłoni. Mocniej uścisnęła dłoń przyjaciela. On chyba wiedział co się w niej dzieje, ale o nic nie pytał. Stali nad przepaścią, w dole poza mgłą nie było nic widać, ale mimo tego nie bała się tej przepaści, tej pustki tam na dole – bo on tu był.

On natomiast dotrzymywał danego słowa: pokazywał ciszę od krańca do krańca. Poczuł jej drżenie, poczuł drżenie nie tylko jej ciała, ale też drżenie – rozterki w jej myślach, usłyszał krzyk jej serca i duszy. Usłyszał, bo tego typu krzyk można usłyszeć tylko w absolutnej ciszy, swojej własnej ciszy.

Uścisnął mocniej jej dłoń, mocniej przytulił i powiedział:

- Nie lękaj się, jestem przy tobie, nie pozwolę ci zrobić krzywdy. Zagubiłaś się, rozproszyłaś wśród pytań, i boisz się decyzji, bo to decyzje będą twoimi odpowiedziami. Lecz chciałbym ci powiedzieć, byś te decyzje podjęła dopiero wtedy, gdy odnajdziesz swoją ciszę. To co ci mogę podpowiedzieć: decyzje nie będą dotyczyły działania, lecz wyboru między sercem a rozumem. Cisza mieszka w sercu i duszy, hałas, krzyk, napięcie, strach, w głowie. Więc twoja decyzja dotyczy wyboru: cisza czy hałas, rozluźnienie, czy napięcie, ufność, czy walka – twoje działanie, opór, przeciwstawianie się. I wiem jedno: boisz się tego miejsca w którym mieszka cisza, ale wiedz, że cisza nie może mieszkać w żadnym innym miejscu. Tam gdzie cisza, nie ma nic. Mieszkaniem ciszy jest pustka, cisza jest tą pustką. To tylko pozorna pustka, więc niepotrzebnie się boisz. W tej pustce są same najpiękniejsze słowa – rzeczy, energie: miłość, spokój, wolność, ufność. Tylko tam, w pustce możesz to znaleźć. Tak, trzeba być odważnym, by tam szukać, by się w niej zanurzyć. Trzeba być bardzo odważnym, bo tak naprawdę czyha tam śmierć. Tam ginie hałas, napięcie, tam giną twoje lękliwe myśli, tam giną słowa, pytania, odpowiedzi, wszystko, co dzisiaj dla ciebie coś znaczy. Ale na dnie …

Dobrze, opowiem ci o tym inaczej. Uwierz, bo sprawdziłem, zaufaj mi, bo tam byłem, bo tu jestem. Mówię do ciebie z tej właśnie pustki …

Spójrz w tę dolinę, tutaj pod naszymi nogami. To Dolina Cicha. Jest piękna i pięknie się nazywa. Tam naprawdę jest wiele ciszy. Dolina Cicha jest częścią gór, jest piękną metaforą tego, o czym ci chcę powiedzieć. Zobacz, tam jest mgła, która przesłania wszystko co poniżej. Ta mgła to twoje myśli. Nie widzisz dna doliny, nie zauważasz jej ciszy, bo myślisz. Gdy znikną myśli, zniknie mgła, odnajdziesz – zobaczysz, odkryjesz, jej dno, nagle pustka, coś bezdennego staje się czymś zupełnie innym, czymś gdzie jest bezpiecznie, a nawet błogo.

Zaraz te mgiełki znikną. Jeszcze chwilka i słońce je uniesie, rozproszy. Wystarczy, że ono je poobserwuje a odparują. Tak samo jest z naszymi myślami. Poobserwuj je swoją duszą, bądź jak słońce, a ta mgiełka się rozproszy, rozchmurzy się. Poświeć więc chwilę na chmury swoich myśli, a zrozumiesz i przestaniesz się bać, bo zobaczysz, że ta dolina ma dno, że ta pustka nie jest bezdenna, że jest tam coś na czym możesz się oprzeć i pójść w górę.

Gdy odnajdziesz dno doliny, gdy się podniesiesz, możesz zacząć się wspinać, odkryjesz ścieżki prowadzące na szczyt. Musisz wejść sama, musisz ten trud podjąć sama, nie może cię nikt tam zanieść, zawieść śmigłowcem, bo niczego nie odkryjesz póki nie doświadczysz tego na własnych nogach. A gdy staniesz na szczycie, to oprócz poznania ciszy samej doliny, odkryjesz inne szczyty, odkryjesz ciszę bardziej uniwersalną, osiągniesz większe zrozumienie, coś czego z doliny nie widać.

Wtedy spojrzysz inaczej na życie.

Nasze życie jest autoterapią, czasem tylko wspomaganą przez innych ludzi, czy okoliczności przyrody – tak jak dzisiaj. Nasze życie to wspinaczka, ale zanim się zaczniesz wspinać musisz upaść, musisz się znaleźć w dolinie, bo tylko z doliny możesz pójść w górę, tylko w dolinie się na tyle nacierpisz, że w końcu zrozumiesz, że jeśli nie włożysz trochę wysiłku, nie podniesiesz się, nie spojrzysz w górę, nie zapragniesz zmiany, a później nie zrobisz paru kroków w górę, to nic się zmieni, to znikąd nadziei, znikąd wiary, znikąd siły, znikąd radości.

Musisz stoczyć się w przepaść, zatracić się w pustce, by się przekonać, że jest tam jednak dno, a jest nim miłość, to w oparciu o nią możesz istnieć w pustce, to właśnie ona jest wszystkim, treścią tej pustki. Ludzie kojarzą sobie ją z rzeczą, z czymś widzialnym, z działaniem, z ciałem, z emocjami, ale ona jest pustką, ale pozorną, bo tak naprawdę jest najbogatszą treścią. Nasze myśli są mgiełką tam w dolinie, niby niczym, jednak są przeszkodą. Nie widzisz tam dna, bo nie patrzysz sercem, gdy je uruchomisz, nagle zobaczysz, że ta pustka jest wypełniona bardzo bogatą treścią, radością, wolnością. Jednak trzeba zaufać, porzucić lęk, pozwolić na upadek, poddać się …
Trzeba przestać szukać i zaufać. W pustce niczego nie znajdziesz póki szukasz, próżne twoje pościgi za czymkolwiek, próżne podróże od krańca ciszy do krańca. Cisza niczego ci nie zdradzi póki będziesz na nią patrzeć oczami, słuchać uszami, próbować zrozumieć głową. Poza strachem niczego tam nie odkryjesz. Dopiero gdy nastąpi w tobie zmiana jakościowa, przewędrujesz z głowy do serca, albo jeszcze wyżej w stronę duszy, odkryjesz świat, który inaczej nie może być poznany. Nauka nie jest w stanie tego odkryć, żadna filozofia, żadne książki, opowieści, żadne doświadczenia, tylko zmiana w tobie.

Mogę ci powiedzieć to, co usłyszałem kiedyś od mędrców i to jest twój wybór: albo myśli, albo miłość.

Tylko w tym wybierasz. Nic więcej. Tak naprawdę nic więcej nie istnieje – albo jedno, albo drugie. Myśli to strach, to tajemnice, których się boisz odkryć i dlatego się zamykasz, dlatego drżysz. Myśli to niepokój, to stres, to wiedza dająca rozproszenie, to mnogość zawiłych i ciemnych, nieoświetlonych dróg. To błądzenie, to tysiące celów, nieszczęść, pragnień, to ciągłe poszukiwanie. To tyle słów, ile ziaren piasku, tyle ile kropel wody w morzach, słów, pustych, nic nie wartych. Zobacz, że one nawet nie potrafią opisać tego co tu czujesz. Nie potrafią, bo są puste. A miłość?  Miłość to otwartość, zaufanie, akceptacja, spokój, cisza, wolność. Miłość to nie słowo, to treść nie do opisania, to właśnie cisza.

Jest tylko jedna ścieżka do ciszy, tylko jeden cel, tylko jedna treść i tylko jedna kropla … ty. Ty jesteś tą kroplą miłości, jak ją odkryjesz, nagle stajesz się oceanem, nagle odkrywasz, że są tam wszystkie krople. Nagle od dna doliny, po najwyższe wierzchołki jest cisza, pustka, jest bogata treść.

Ale jest w tobie strach, jest rozproszenie. Sama musisz sobie z tym poradzić. Wiesz, że nie mogę cię niczego nauczyć i nie mogę ci dać ciszy, ani zabrać ci lęku. Na razie są w tobie sprzeczne rzeczy, jest rozproszenie. Pamiętaj, że tam gdzie lęk nie może być ciszy, tam gdzie cisza nie może gościć lęk. Skoro tak jest, to masz dwie drogi na szczyt, albo obserwować swój strach, aż zniknie, albo pokochać i pojawi się cisza. To drugie to dwa w jednym, to bardziej atrakcyjne – idealne rozwiązanie. Jednak nie mogę cię tego nauczyć, nikt nie może, bo tu nie ma nauki, tu nie ma gromadzenia wiedzy, tu jest zapominanie, tu jest porzucanie tego wszystkiego czegoś się nauczyłaś. Tracisz siebie, tracisz to co dostałaś od ojca, matki, od nauczycieli, ale zostaje tylko to, co twoje, to z czym przyszłaś na świat, czysta, niezapisana karta. Dopiero jak wszystko stracisz, przestaniesz się bać, bo nie będziesz już miała czego stracić i nagle okaże się, że masz wszystko i wszystko rozumiesz.

Moja rola to pokazać ci drogę do tego zapomnienia. Sama mnie uczyniłaś swoim mistrzem, a mistrz zabiera, nic nie daje, mistrz odziera ze wszystkiego co sztuczne i nie twoje. Mistrz jest okrutny, ale jest taki, bo cię kocha. Jest przy tobie i będzie dopóki to konieczne, ale tam gdzie pustka, tam gdzie prawda nie może z tobą iść, nie może cię nawet trzymać za rękę, tam już musisz iść sama. Czeka cię samotny marsz, upadek na dno i samotny marsz w górę, zacznij to teraz. Odwagi! –  i nagle skończył.

Słońce wzniosło się już na tyle, by mgły podjęły wędrówkę w górę i po chwili po mgiełkach pozostało już wspomnienie. Zrobiło się cieplej. Ruszyli w lewo, pięknym szlakiem na grani, wzdłuż Doliny Cichej. On niósł ze sobą ciszę, a ona walczyła i trwała w hałasie. Wpatrywała się w głębię doliny, to na otaczające ich szczyty, to w dal, to w górę, wszędzie, od krańca do krańca, tego widocznego ze szczytu, ale też tych niewidocznych, hen daleko za horyzontem. Widziała ciszę, czuła ją, lecz nie tam, gdzie jej najbardziej pragnęła.

Była rozproszona, lecz nie bardzo wiedziała, co ją rozprasza. Sytuacja materialna? Na pewno tak. Dom, praca? Tak. Było tu wiele napięcia, ale … jednak nie wie, co ją najbardziej rozprasza, nic jej nie przychodzi do głowy. – No tak, muszę pójść do serca, muszę przestać pytać, przestać badać, odpowiadać na pytania. Muszę też przestać „musieć”! Nic nie muszę. Poddam się, po prostu idę, zobaczę, co się stanie. Nie przyjechałam tu by myśleć, by męczyć głowę, stanęłam tu na szczycie, by się zainspirować wschodem słońca, by się zainspirować ciszą gór, ciszą Doliny Cichej, by tam spaść i zacząć się dźwigać, by się wspinać, by więcej widzieć, by więcej rozumieć, by więcej czuć. Tak, tak, by więcej czuć. Na pewno to. – to postanowiła i dalej szła, w krok w krok za swoim przyjacielem. Później to ona go wyprzedziła i szła w ciszy, obserwując zarówno góry i doliny, jak i własne myśli.

Doszli tak do Kasprowego Wierchu. Żal jej się zrobiło tej pięknej ścieżki, żal ciszy Doliny Cichej, a poza tym … nie była jeszcze gotowa … Więc bez słów zawrócili i przeszli tę trasę w drugą stronę. A górskie ścieżki mają tę zaletę, że pokonane w jedną stronę, stają się zupełnie innymi ścieżkami, gdy się po nich maszeruje w przeciwnym kierunku. Inne rzeczy się odkrywa, co innego dostrzega. Marsz w dwie strony i doświadczanie w ten sposób gór, to jak przyglądanie się monecie z obu stron, to jak awers i rewers. I tak naprawdę było. Słońce świeciło z innej strony, wtedy w twarz, teraz w plecy i z boku, cienie inaczej spacerowały po dnie doliny i po szczytach, chmury biegły w inną stronę, było zupełnie inaczej.   

Gdy doszli do końca ścieżki, do przełęczy z której obserwowali zapalanie szczytów, zatrzymali się, postanowili odpocząć. Ona oddaliła się, położyła się na trawie w pobliżu krawędzi, i patrzyła na niebo i chmury. W górze zobaczyła ptaki, chyba kruki, a później jeszcze wyżej, znacznie wyżej jakiegoś większego ptaka, może orła. Przez dłuższy czas przyglądała się mu, aż ją to zmęczyło. Zamknęła oczy …

- Rozproszenie, rozproszenie … - jak jakiś dzwon, bębniło gdzieś w jej głowie. Rozpraszała się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu stanął przed nią jakiś staruszek. Siwy, ale żwawy, dziarski, uśmiechnięty, z dobrem na twarzy i w sercu. Pamięta go, rozmawiała z nim kiedyś w polu wśród maków … - ale co on robi tutaj w górach? Skąd się tu znalazł? – zapytała samą siebie, a on odpowiedział jej, choć nie mógł słyszeć jej pytań:

- Przyszedłem, by ci powiedzieć o rozproszeniu. Znasz mnie i wiesz skąd przychodzę, więc nie pytaj. Rozpraszasz się tymi pytaniami. Twoje rozproszenie to jak nasiona. Siejesz ich całe mnóstwo, ale nie jesteś ogrodnikiem, rzucasz je na glebę i nie pozwalasz im dojrzeć. Nie dojrzewają, bo podlewasz je oczekiwaniami, pragnieniami, nieszczerością. Chcesz, by wykiełkowało z nich to, czym nie są. Dajesz im swoje myśli, zamiast serca, oddajesz im swoje współczucie, ale i błagasz by cię obdarowały tym samym: współczuciem. Wysiewasz lęk i smutek, a oczekujesz radości.
Słuchaj! To ważne, wysiewasz osty, a chcesz by kiełkowały maki. Zrozum, osty to twoje współczucie, a oczekujesz miłości, a gdy dostajesz miłość to jesteś zawiedziona, bo stwierdzasz, że jednak współczucie jest więcej warte od niej. Płaczesz, a powinnaś się cieszyć. Płacz to głos twego przewodnika. On ci podpowiada, że płacz i smutek to dzieci współczucia. Gdybyś kochała, to bawiłabyś się z dzieckiem o imieniu Radość.

Tak, jesteś rozproszona. Dzielisz swoje zaangażowanie, bo chcesz mieć kilka otwartych drzwi, ale za chwilę szczelnie je zamykasz dla innych. Zamykasz je dla wielu, a szczególnie dla tych, którzy cię kochają. Zamykasz je dosłownie przed nosem. Przyciągasz, a gdy zbliżają się - odpychasz, bronisz się. Otaczasz się murem, nie przyjmujesz darów, odrzucasz je. Nie zgadzasz się ze mną, widzisz to inaczej, bo chcesz inaczej widzieć, bo się boisz.
Chcesz być boginią, cesarzową, chcesz mieć pełnię władzy. Nie potrafisz przyznać racji, bo ją przyznając tracisz władzę. Jesteś na „nie”, bo przyzwolenie pokazałoby twoją słabość, twoje zaangażowanie, twoją za kogoś odpowiedzialność. Lubisz mówić o dzieleniu się, ale nie lubisz i nie chcesz dzielić się sobą. Nie potrafisz uczynić nikogo równym tobie, a szczególnie tych, którzy cię kochają. Boisz się, że ci coś zabiorą, że dybią na twoją wolność, ale pamiętaj, ktoś kto cię naprawdę kocha, nie zabierze ci wolności, bo on kocha bezinteresownie. Zaufaj. Wiem, że to trudne, bo nie potrafisz zaufać sobie, boisz się, bo cały czas podąża za tobą karma twojej mamy.

Jesteś rozproszona, bo pragniesz radości, ona jest twoją naturą, ale lubisz się pławić w smutku. Chcesz kochać, ale wybrałaś współczucie, jako bardziej bezpieczne, bo mniej zaangażowane, mniej ryzykowne. Chcesz obdarowywać miłością, ale wolisz opiekować się, bo to nie tworzy tak silnego przywiązania. Wolisz sprawować kontrolę nad przyjaźnią, chcesz nią zarządzać, bo miłość to zobowiązanie, a ty nie chcesz zobowiązań. Rozpraszasz rodzące się miłości, nie przyjmujesz tego największego daru, bo lękasz się, że nie będziesz potrafiła oddać, że nie będziesz potrafiła się otworzyć, tak jak otworzył się ktoś. Nie potrafisz przyznać się do słabości, wolisz się odizolować, zastawić się zwierzakiem niż oddać władzę, niż stracić kontrolę, niż nie myśleć, niż się nie smucić, niż zostać szczęśliwą i podzielić się szczęściem z kimś, kto oddaje ci siebie, kto oddaje ci władzę, kto pozwala ci być boginią, taką boginią jaką naprawdę jesteś.
Jedyne co potrzeba, to przyznać komuś władzę nad tobą, i pozwolić być bogiem temu, kto cię kocha. Chodzi tylko o wyznanie prawdy, bo tak naprawdę zawsze masz do czynienia z boskimi istotami. Ktoś kto cię kocha dostrzega twą boskość i ją ci przyznaje, zrewanżuj się tym samym. Niczego więcej nie trzeba.

Gdy oddajesz władzę, zyskujesz wolność, bo posiadanie władzy to największa niewola. Kontrola to niewola. Zamknięcie się na miłość, to niewola. Strach to niewola. Tylko miłość uwalnia, tylko ona.

Nie kalkuluj, to nic nie kosztuje, niczego nie tracisz poza sobą, ale zyskujesz lepszą siebie, bo otwartą na miłość, więc kochającą. Zyskujesz prawdę o sobie, zyskujesz radość z kochania i bycia kochaną. I zyskujesz wolność. Zrozum to zyskujesz wolność, ale tylko wtedy, gdy prawdziwie kochasz i gdy rozpoznasz i przyjmiesz prawdziwą miłość.

Co cię najbardziej rozprasza?

Oto co cię rozprasza:  Tęsknota cię rozprasza:  

Są dwie tęsknoty. Pierwsza należy do miłości. Ta jest typowo kobieca, wyczekiwanie pełne otwartości, gotowości na miłość. Jest kobieca, ale doświadczają jej też mężczyźni. Jest pełna miłości, bo to gotowość do jej ofiarowywania, to wysyłanie światu wokół jej energii i wyczekiwanie. To takie bezinteresowne obdarowywanie, takie jakie przydarza się kwiatom.

Druga tęsknota nie jest miłością, to tylko pragnienie miłości. To chęć otrzymywania. Tak tęsknią ci, którzy nie kochają, ci, którzy nie mają czego dać. Czekają daremnie, bo są zamknięci, nieufni. Są nieszczęśliwi, bo się boją, iż nie dostaną. I nie dostaną, bo nie uczestniczą w przepływie rzeki życia, a treścią – jej wodą, jest miłość. Ta rzeka to miłość. Woda, brzegi, początek – jej źródło i koniec, jej ujście, wszystko jest miłością. I jeszcze raz powtórzę, ale inaczej: Rzeka, czyli woda, brzegi, źródło, ujście to … ty. Miłość jest w tobie, ty jesteś miłością, jesteś źródłem i ujściem dla miłości. Jedyne czego potrzebujesz to otworzyć się na przepływ tej rzeki.

Rzeka to nie tylko to co widzimy, słyszymy, czujemy, gdy patrzymy na nią z brzegu, ale jej częścią jest też ocean, są chmury, jest deszcz, jest wiatr i słońce. Są ludzie, drzewa, kamienie, góry i doliny, jest wszystko. Wszystko to płynie, zmienia się. To wszystko jest miłością, jest życiem, jest klejem, który to wszystko skleja, utrzymuje w jedności, a jednocześnie w odrębności …

Jest też trzecia tęsknota … do zrozumienia tego wszystkiego, do zagłębienia się w tym, do uczestniczenia w tym przepływie. Ale ta jest tęsknotą podniebną, niezwykłą, nie dla żebraków, dla ludzi wolnych, dla mędrców – mistrzów. Lecz, gdy tylko ta tęsknota stanie się ciałem, pozbywają się jej. Już więcej w nich nie gości żadna tęsknota. Tak, ludzie wolni nie mają żadnych tęsknot, a wtedy mają wszystko.
I tak jak przy tej pierwszej parze, gdy jest obdarowywanie tym co nas przepełnia, czujemy radość bycia i uczestnictwa w tym bogactwie, doświadczaniu błogości tego ruchu, krążenia, przemierzania wszechświata od krańca do krańca, tak w tej ona sama znika. Taka tęsknota z czasem zamienia się w udział w tym wszystkim. Duchowy udział. To tak jakbyśmy byli w górach i nie tylko obserwowali je, maszerowali ścieżkami poprzez doliny, wspinali się na szczyty, doświadczali widoków, ale też byli tymi górami i nie tylko górami. To też tak, jakbyśmy byli uczuciami, które łączą nas z górami, ale też najwspanialszym uczuciem – poczuciem wolności – samą wolnością.  

Z czasem przydarza się to tym, co tak tęsknią, tęsknią wypełnieni miłością i kochają całym sobą, tak głęboko i zawsze. Ci, którzy tak tęsknią w końcu poznają prawdę o miłości, o sobie, o wszystkim.   

Twój problem, twoje rozproszenie to tęsknota, a jednocześnie trwoga: bo brak gotowości, brak odwagi, bo lęk, a za nim wymówki, namiastki i ucieczki. Rozproszenie to rozterki, to same pytania i czekanie, odkładanie wszystkiego na później, bo brak gotowości, brak dojrzałości, bo nieodpowiedni czas, nieodpowiedni człowiek, to brak spontaniczności, to zakotwiczenie się w smutku.

Rozterki pojawiają się, gdy jesteśmy rozproszeni. Rozprasza nas tęsknota za wolnością, jej brak. Opowiem ci o tym … Wyobraź sobie: jesteśmy jak krople w oceanie. Każda z tych kropel wywodzi  się z oceanu i jako krople dostają w darze to, co dostał człowiek, czyli umysł – wolną wolę: możliwość decydowania. Decydują więc, by się uwolnić od oceanu. Zaczynają więc gromadzić wiedzę, uczyć się, poznawać świat poza oceanem i poznawać siebie. Każda kropla chce się w jakiś sposób wyróżnić, być lepszą od innych, albo przynajmniej nie gorszą. Wyróżnia je nie tylko imię, przeszłość – w końcu z różnych części oceanu się wywodzą, ale wyróżniają marzenia i wytrwałość w ich realizowaniu, wiara w ich spełnienie. Szukają, szukają wolności i w końcu okazuje się, gdy poznały dobrze siebie, że były wolne a wolność straciły, gdy zaczęły tęsknić, gdy zaczęły poszukiwać wolności, gdzieś poza oceanem, poza sobą. W końcu zrozumiały, że wolność jest w nich i gdy stają się świadome, czym jest wolność na powrót stają się oceanem, z rozproszenia tworzą jedność.

Rozterki powstają, gdy chcemy bardziej szukać dróg ucieczki, niż dróg do celu, gdy poszukujemy różnic, tego co nas dzieli, niż łączy, gdy płaczemy nad własną słabością, zamiast korzystać z pełni mocy, która jest w nas.

To są twoje rozproszenia. - Przez chwilę przyglądała się dla starca. Kogoś jej przypominał, kogoś kogo dobrze znała. I głos i wiele szczegółów, tak … to był … lecz starzec odgadł jej myśli i powiedział:

- Tak to ja. Kocham cię, przeniknąłem cię na wskroś, jesteś obecna we mnie, ja w tobie, jestem nawet w twoich snach … - nie skończył, bo chciał kontynuować dalej to co wcześniej zaczął.

- Więc co nas rozprasza? Od czego nie jesteśmy wolni? – zapytał i siebie i ją. Przez dłuższą chwilę milczał spoglądając ze szczytu w Dolinę Cichą. W końcu zaczął:

- No dobrze, powiem ci, lecz nie mogę ci tego powiedzieć inaczej jak tylko z pełnią przyjacielskiej szczerości. Opowiem ci o nas, o tobie i o mnie. Powiem ci co rozprasza mnie i co rozprasza ciebie. Powiem ci co tobie zabiera wolność i co mi ją zabiera. I powiem ci jeszcze o dojrzałości … o … o tym, kiedy ja dorosnę do ławeczki, do tego by być gotowym, by na niej usiąść razem z tobą. Opowiem ci, kiedy ty wreszcie dorośniesz do tego marzenia. Opowiem ci o mojej i twojej drodze do wolności, a symbolem tego jest ławka. Inaczej: opowiem ci o drodze dwojga ludzi do wolności, do tego, by razem zasiąść na ławce i obserwować świat w pełnym zrozumieniu, w pełnym szczęściu i radości. Będzie to opowieść o wszystkich ludziach, bo ja i ty jesteśmy tylko pojedynczymi kroplami w oceanie i tak naprawdę niczym się nie różnimy …  Chcesz bym ci szczerze o tym opowiedział? – zapytał patrząc nadal na dno doliny.

- Tak opowiedz!

- Był on i ona. Oboje mieli marzenie o wielkiej miłości, lecz lata mijały i mimo, że oboje spotykali wielu ludzi, więcej w ich życiu było smutku, rozczarowań i zawodów niż pełni radości.

Wraz z wiekiem przybywało im dojrzałości, lecz jemu i jej brakowało jeszcze jednego kroku: decyzji. Jakiej decyzji? On i ona mieli podjąć inne decyzje, ale te decyzje niosły dla obojga ten sam skutek. Od dawna wiedzieli, że będzie to konieczne, ale wcześniej nie znali jeszcze czego dotyczył będzie wybór. Teraz powoli – z dnia na dzień tajemnice się odkrywały. Oboje intuicyjnie czuli, że któregoś dnia zdarzy się … być może burza, być może jakieś wielkie cierpienie … być może jakiś szczególny … wschód słońca i to będzie ta chwila.

I zdarzył się wschód słońca. Taki jak dziś i odkryła, objawiła się tajemnica dla mnie i dla ciebie. Potrzebna była cisza i przyszła cisza. W ciszy wschodu słońca, w ciszy przemiany ciemności nocy w jasność dnia coś się pojawiło. Tak się pojawiło jak promienie słońca na górskich szczytach. Objawiały się tajemnice, tak jak zapalają się słońcem kolejne górskie szczyty. Tajemnica rozprasza się tak jak mrok powoli znika od samego wierzchołka góry, coraz niżej i niżej, by się w końcu próbować gdzieś schować w dolinie. W końcu mrok znika i zostawia jedynie swoje ślady, wspomnienie o sobie – cienie rozsiane po górach, dolinach, lasach.

Oto ta tajemnica – najpierw moja. Potrzebuję decyzji , by uwolnić się od tęsknoty, poddać się, zaufać życiu, że i tak zdarzy się to, co ma się zdarzyć. Ta tęsknota czyni ze mnie żebraka. Tak, każdy człowiek, który tęskni – żebrze, to o miłość, to o sukces. Cokolwiek czego poszukuje, na co czeka, za czym tęskni, czyni z niego żebraka. Za decyzją, a ona wyniknie ze zrozumienia, pójdzie przemiana. I stanie się wolność, a wtedy, tylko wtedy, dostaniemy to, na co zasługujemy, a ja zasługuję na wszystko i ty zasługujesz na wszystko.

A teraz twoja tajemnica:

Twoje rozproszenie jest potrójne. Potrzebujesz kogoś by się opiekować. W ten sposób kochasz, w ten sposób rozumiesz miłość – gdy opiekujesz się jak mama. To jest część karmy twojej mamy. Więc spotkałaś kogoś, kim się opiekujesz, tu oddajesz swoje zaangażowanie. Ten ktoś spełnia twoje oczekiwania: pragnie twojego współczucia. Lecz twoje współczucie, twoja opieka nie wzmacnia go, wręcz przeciwnie – osłabia, tym bardziej osłabia im bardziej tęskni za tym współczuciem. On słabnie, staje się niewolnikiem twojego współczucia i ciebie, jest sfrustrowany, bo wie, że nie umie kochać, bo wie, że współczucie to fałszywa miłość, nie daje radości, zasmuca. No i ty żyjesz przekonana o wielkości twojej miłości i też słabniesz, przestajesz się rozwijać. I co bardzo istotne, trudno się z tego uwolnić. Trzeba mieć wiele odwagi, by to zrobić, bo pozostaje przekonanie o wyrządzonej krzywdzie. Jednak prawda jest taka, iż krzywdą było współczucie, a nie porzucenie współczucia. Trwanie w tym przedłuża tylko cierpienie, porzucenie daje szansę na odnalezienie drogi do miłości, na odnalezienie czegoś prawdziwego, na stanie się kimś autentycznym, a nie aktorem odgrywającym coś, czego się nie posiada, coś czym się nie jest wypełnionym.

Od tak pojmowanej miłości, od jej namiastki, od współczucia powinnaś się uwolnić. To uratuje i uwolni ciebie i uwolni tego kim się opiekujesz. On straci powód by chorować, by zasługiwać na opiekę. Od tej tęsknoty, od tego rozpraszającego cię zaangażowania powinnaś się uwolnić.

To uwolni część twojej wewnętrznej ciszy, uwolni serce. To jest przyczyna części twoich rozterek.

Tęsknisz też za ojcowską miłością. Więc trafił do twojego życia, ktoś kto cię kocha jak ojciec, który cię akceptuje taką jaka jesteś. Twój przybrany ojciec opiekuje się tobą, jest twoim mistrzem, nigdy cię nie opuści – bo ojciec nigdy nie opuści swojego dziecka, swojej ukochanej córki. Przy ojcu uczysz się jak pokonać strach, on ci daje bezpieczeństwo, tylko jemu ufasz, choć czasem jego ojcowska nauka, jego ojcowska ręka są ciężkie. Sprzeciwiasz się jemu, chciałabyś już się usamodzielnić, zostawić go, ale jest ci potrzebny, bo gdy tylko troszkę się oddalisz wracają lęki, wraca poczucie zagrożenia, gubisz tę ojcowską miłość – jedyną, którą tak naprawdę posiadasz. Ona jest bezinteresowna.
Twój tata nigdy cię nie oszukał, nie wykorzystał, choć jego dyscyplina ci ciąży, jest jak twoje sumienie – czujesz, że gdy go zawiedziesz, a zawodzisz jego miłość, gdy przestajesz się rozwijać, gdy robisz coś, co ci nie służy, co trwoni twoją energię, co oddala cię od prawdy, od poznania siebie i co nie służy twemu szczęściu.

Twój ojciec, twój mistrz, tego dla ciebie pragnie - twego szczęścia.

Ale i od tej ojcowskiej miłości musisz się uwolnić, bo tak naprawdę ta akurat miłość ojcowską nie jest, jest jak ojcowska, ale nie ojcowska. Musisz ją odkleić od wizerunku swego ojca, by zobaczyć kogoś prawdziwego, kogoś kto naprawdę istnieje. Ktoś kto cię tak kocha, kocha jak ojciec prawdziwie, ale ojcem nie jest. Nie chcesz stracić tej miłości, bo jest prawdziwa, ale czujesz się rozproszona i czasem ojciec w pobliżu ci uwiera, ogranicza, jest przyczyną kolejnych rozterek. Chciałabyś dokonać jakiegoś wyboru, ale jest to trudne, bo wiąże się z porzuceniem czegoś, do czego tęsknisz.

Musisz zdjąć te dziecięce okulary, musisz wydorośleć, uwolnić człowieka, który cię kocha od wizerunku twego ojca, bo to dla niego jest krzywdzące. Jesteś tego świadoma, dlatego przepełnia cię smutek, czujesz się z tym źle. Bywasz nieszczera, bywa, że przemilczasz niektóre rzeczy, bo obawiasz się, że zawiedziesz swojego tatusia.

Pamiętaj jednak, że twój tatuś współodczuwa wszystkie twoje rozterki, smuci się twoimi smutkami, cieszy twoimi radościami, ale i cierpi z powodu twojej nieszczerości, twoich przemilczeń. Twój ojciec jest twoim sumieniem i dlatego ty cierpisz.
Masz więc rozterki, jesteś rozproszona, boisz się decyzji, boisz się, że stracisz pozostałych kandydatów do ławeczki i dlatego jesteś zamknięta na ten jego dar. Nie zmarnuj tego daru, bo taki się dostaje raz w życiu. Jego miłość jest głębsza niż ojcowska, bo jest pełna, bardziej pełna niż ojcowska.

Uwalniając tego człowieka od swego taty, uwolnisz kolejną część swojej ciszy, uwolnisz też swoje serce.

Jest też w tobie trzecie rozproszenie. Tęsknisz do tego, by emanować kobiecością. Więc pojawił się człowiek, jeden lub kilku (i tu też miewasz problem z wyborem) wobec, którego możesz grać, tak samo jak on gra przed tobą. Tutaj są namiętności, więc one mocno pochłaniają, angażują, rozpraszają. W tym przypadku możesz się uwolnić na dwa sposoby, albo doświadczyć tych namiętności, albo sobie uświadomić, czym tak naprawdę są.

To jest ta największa i najcięższa część karmy twojej mamy, bo najdalsza od serca. Może to trwać dość długo, ale im głębiej sięgnie twoja obserwacja, albo im bardziej intensywne będzie twoje doświadczanie, tym szybciej nadejdzie zrozumienie. Wtedy się przekonasz, że nie tędy droga, że to tylko iluzja szczęścia, że to płytkie, bardzo płytkie i mało rozwijające doświadczenie, że to tylko strata czasu. Pojawi się też żal tego kroku, bo ten krok pokaże ci twoją słabość.

Od tego jest wyjątek. Ta droga może cię prowadzić do pełni ciszy, ale tylko gdy nastąpi to poprzez porozumienie ciała, serca i duszy.

Co nam zabiera wolność? Rozpraszane się w tym:
Nieprawdzie, fałszywej miłości, nienawiści;
Lęku i strachu;
Walce tworzącej napięcia;
Wspomnieniach rodzących poczucie nieszczęścia, niewiarę;
Marzeniach o rzeczach bez wartości;
Trwaniu  w stagnacji, cofaniu się, byciu nieobecnym, nieodpowiedzialnym, czyli upartym w trwaniu w przeszłości i przyszłości; 
Braku zaufania;
Przede wszystkim zaś w byciu żebrakiem. Żebrakiem czynią nas nasze własne myśli i wynikający z nich strach.

Co nas uwalnia? Miłość. Bezinteresowna miłość. Tylko ona uwalnia.

Czego potrzebujemy, by się uwolnić? – starzec zapytał, ale zanim sam zaczął odpowiadać, taki sam głos, gdzieś z daleka szepnął: - Obudź się! Burza idzie!


On siedział na trawie wśród falujących traw i coraz szybciej biegnących cieni, siedział i obserwował. Kilka razy spojrzał w kierunku leżącej nieopodal przyjaciółki. Gdzieś zza gór usłyszał dziwne pomruki. Już wiedział co to oznacza. Podniósł się czym prędzej, podszedł do niej – spała. Przysiadł i powiedział cicho:
- Obudź się! Burza idzie! - Ona zerwała się, usiadła nieprzytomna, po chwili spojrzała na pochylonego nad nią przyjaciela i uśmiechnęła się. - Śniłeś mi się. Ale byłeś już starcem, bardzo miłym, mądrym starcem. Co mówisz? Burza? Naprawdę? – on przytaknął i pokazał palcem na gęstniejące i ciemniejące z każdą chwilą chmury. Pojawiały się ni stąd ni zowąd, to zza szczytów Tatr Wysokich, to gdzieś z dołu, jakby gdzieś z podziemnych magazynów. Kolejny raz, tym razem oboje usłyszeli pomruk nadchodzącej burzy. Teraz już ich odwrót był bardzo szybki. Zebrali rzeczy, założyli plecaki i po kilku sekundach byli już gotowi do zejścia w kierunku Doliny Kondratowej. Rzucili jeszcze krótkie spojrzenia na góry, które niknęły już w chmurach, a te pędziły w ich stronę jakby chciały im coś powiedzieć zanim zejdą z przełęczy, jakby chciały ich dogonić, by coś jeszcze przekazać, co nie zostało dopowiedziane tutaj.

Lecz oni nie czekali. Pędzili już po stopniach ścieżki w dół. Krótkimi kroczkami, na ugiętych nogach, szybko, choć zdawali sobie sprawę, że nie zdążą uciec przed burzą. Chcieli jedynie zejść jak najniżej, zanim się zacznie to, co się miało zacząć. Zdążyli zbiec może z pięć, czy sześć zakosów, gdy uderzył w nich mocno wiatr, a zaraz po nim zaciął mocno deszcz, a gdzieś tuż za przełęczą rozległ się huk i przewaliło się przez góry i doliny coś wielkiego i potężnego, i skakało, odbijało się od kolejnych szczytów jeszcze przez kilka następnych chwil.

Założyli foliowe płaszcze, a po chwili ich ścieżką płynęła już dość duża struga wody, tak samo w pobliżu ścieżki, i wielu innych miejscach. Wiatr spychał ich w dół, czasem czuli jakby chciał ich zepchnąć na samo dno doliny. Pioruny uderzały jeden po drugim, jeszcze gdzieś po drugiej stronie przełęczy. Z czasem burza przeskoczyła przełęcz i rozpoczęła za nimi pościg. Nie stanęli jednak do walki, wyszukali wolne od strużek wody miejsce, przykucnęli parę kroków od siebie i czekali. Mimo grozy burzy, jej trzasków, krzyków, mimo jej zmowy z wiatrem i z deszczem, czuli się bezpiecznie. Bo ufali.

Czuli, że strach omija ufnych, a burza jest by uczyć, albo opróżniać ze śmieci, by rozluźniać, a nie by krzywdzić. Cieszyli się więc burzą. Cieszyli się jej gwałtownością, ogromem jej przemocy, jej władzą nad górami i nad nimi.
Po kilku dobrych minutach, on i ona odezwali się jednocześnie do siebie krzykiem: Dziękuję!
Za co podziękowali? Podziękowali sobie i burzy, bo dzięki niej byli tu i teraz. Ona oddała wreszcie władzę. Po raz pierwszy w życiu pozostawiła kontrolę nad sobą, nie walczyła, poddała się. Ta burza, ten deszcz, ten wiatr oczyściły ją z czegoś czego się kurczowo dotąd trzymała. Te śmieci spłynęły w dół razem ze strugami wody. Poczuła wielką ulgę. To był coś niesamowitego. Teraz zdała sobie sprawę, że potrzebowała burzy, że nie działało na nią słowo, pragnienie ciszy, koncentrowanie, ale takie oczyszczenie, otwarcie się, stanie się pustym. Wtedy to przepływająca rzeka życia, może tak wzburzona jak teraz, zabiera wszystko, przywraca czystość karcie, usuwa wszelkie zapisy i czyni wolnym.

- Ach! – wielokrotne „ach” wypłynęło z niej, a z każdym następnym czuła się lżejsza i bardziej wolna.

Trwali tak kolejne minuty. Deszcz hałasował uderzając wielkimi i gęstymi kroplami w ich kapoty, wiatr z całej siły tarmosił nimi, jakby chciał te folie zerwać z ich ciał i pobawić się tym co z nich zostało wśród kosówek i smreków, nad trawami, graniami, być może by zanieść je ku chmurom.

Burza trwała na zewnątrz, i mimo, że natężała się, używała całej swojej mocy, mimo, że wytoczyła najcięższe swoje działa: w ruch szły jedna za drugą błyskawice, odgłosy potężnych wyładowań, odbijane w setkach różnych miejsc, to w nich, w niej i w nim, był spokój, cisza. Była też wdzięczność za ten piękny dzień, za piękny wschód słońca, za zapalanie szczytów, za wiele wrażeń, ale przede wszystkim za odczucia, naukę, którą dostali od gór, za tę z ich wnętrz, ale i za to co tu stracili. A to co stracili było ich zyskiem. Byli wdzięczni i za tę burzę. To przełom, to moment w którym zaczyna się cenić to, co się ma, zaczyna cenić ciszę i dopiero wtedy się ją dostrzega, w kontraście z hałasem, niebezpieczeństwem. Wraz z burzą przyszło oczyszczenie, ulewny deszcz zmył z nich stary brud, wiatr zdmuchnął resztki śmieci, starych murów, pioruny obudziły ich ze snu, hałas i realne zagrożenie sprawiły, iż poczuli, że są tu i teraz i nie myślą, że przeżywają piękne zjawisko, i nie używają słów, by je podziwiać i nim się zachwycać. Poczuli, że góry pokazują swoją groźbę, ale oni się nie boją, są wolni od strachu, od emocji, od napięcia, od tęsknot.

Po tej burzy czegoś zapomnieli, coś zgubili i coś odnaleźli. Odnaleźli to, co można znaleźć na dnie doliny, to na czym można się oprzeć, by wspiąć się na szczyt i ujrzeć stamtąd całe piękno: ciszę. Zdecydowali by trwać w niej na szczycie już zawsze, a nawet wznieść się powyżej i trwać, i trwać już na wieki, nawet wtedy, gdy będą kroczyć we mgle po kolejnych górach i dolinach życia.

Od tej chwili oboje byli gotowi, by usiąść na ławeczce.  Nie wiedzieli jednak - ona nie wiedziała, kto będzie siedział obok niej - nie podjęła decyzji, bo teraz zrobi to jej serce, nie głowa. On też nie wiedział, bo uwolnił się od tęsknoty i ławeczka przestała być jego marzeniem. Zaufał życiu, a ono przyniesie, co przyniesie.  

Piotr Kiewra