wtorek, 2 listopada 2021

Zaciągnięta w góry, czyli mój pierwszy raz w Tatrach i firanka w oknie..


89. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*


To może wydać się dziwne, ale o początkach wędrówek autorki pamiętnika mogłem poczytać dopiero grubo po jego połowie. Oto ta opowieść:

Dzisiaj napotkałam ludzi, dwoje przyjaciół, których znajomi podstępem zaprosili w góry. Opierali się, ale gdy spojrzeli na nie z dala, gdy postawili tam parę kroków … zostali oczarowani. I chodzą już tu od lat, wdzięczni i szczęśliwi. Spytali mnie o mój pierwszy raz. Siedzieliśmy na mchu i głazach, na skraju Smreczyńskiego Stawu. Nasze oczy zgłębiały naprzemiennie to ciemną jego toń, to zamgloną przestrzeń powyżej. Myśl natomiast powędrowała w bardziej  odległą przestrzeń ...

Było to tak:

Moi kumple ze studiów zaciągnęli mnie siłą w góry. Gdy przyjechaliśmy do Zakopanego padało, mżyło. Gór nie było widać, ale kumple obiecali, że jutro będę oczarowana. Następnego dnia tonęliśmy we mgle w mieście, gór nadal nie było widać. Jednak kazali zarzucić plecak i ruszyliśmy. Nie powiedzieli, co powinno w nim być. Byłam zielona, bezradna, nic nie wiedziałam o górach i zapłaciłam za to cenę.

Miałam być oczarowana Tatrami a w tej pierwszej wycieczce byłam rozczarowana: zmordowana podejściem po niekończących się schodach, rozczarowana tym, co na szczycie, wściekła na kumpli i kumpelki, na cały świat. Oburzona ich kłamstwami.

W tamtym czasie tak widziałam świat: wstrętny, zły, brzydki, pełen złych ludzi, pełen kłamstw,  obłudy, wykorzystywania.

Zaprowadzili mnie na Czerwone Wierchy. Co parę minut lało w drodze na górę, na szczytach sypał śnieg, wiało, że mało mnie nie przewracało.  Zmarzłam na kość, ubrana w letnie ciuchy, w pożyczonej kurtce, w jakimś co chwilę zrywanym wiatrem kawałku starej, wojskowej pałatki przeciwdeszczowej, w śliskich trampkach. Nic nie widziałam, tylko kamyki pod nogami. Czerwone Wierchy wcale nie były czerwone, lecz szare, bure, nieprzyjazne, wręcz wrogie. Co chwilę się potykałam. Prosiłam kumpli by już wracać, a oni się śmiali, poklepywali, że dam radę, że jeszcze tylko ten drugi szczyt, później, że następny i jeszcze kolejny. Prowadzili mnie płączącą, wystraszoną aż do Kasprowego. Mieliśmy zjechać wagonikiem kolejki, ale … nie kursowała, bo wiatr za silny. No, więc zbiegaliśmy po kamykach w dół. Zbiegałam … ja w moich trampkach. Czułam każdy kamyk lecz pędziłam z myślą, że pocierpię jeszcze chwilę, ale moja noga nie postanie już nigdy więcej w górach.

Biegłam i krzyczałam na nich, na siebie, na Tatry.

Kolejnego dnia nie miałam zamiaru iść w góry, chciałam wracać do domu, nawet spakowałam już plecak. Koleżanka z pokoju próbowała mnie przekonać, że dzisiaj będzie inaczej, bo wyjdzie słońce. Nie wierzyłam. Gdyby wszedł do naszego pokoju, któryś z moich kumpli, pewnie nic mnie by już nie zatrzymało, lecz koleżanka, w ostatniej, desperackiej próbie zamiast używać słów, odsłoniła firankę.

Zobaczyłam to. Świeciło słońce na błękitnym niebie, jedne wierzchołki skrzyły się wczorajszą wilgocią jakby wyłożone lustrami, inne chowały się w cieniu, a jeszcze inne tonęły w chmurach. Koleżanka wskazała palcem na ten połyskujący: - To Giewont. A te dalsze i wyższe to Czerwone Wierchy. Tam wczoraj byliśmy. - objaśniła.
Coś mnie dotknęło. Nie wiedziałam, co to było, chyba coś w środku.

Marudziłam i w końcu zamiast w góry poszliśmy do miasta. Zobaczyłam tam ludzi, wędrowców, ludzi innych niż ja. Nie wiem, na czym ta inność polegała, ale byli inni. Czułam, że są inni.

Chodziliśmy większość dnia ulicami, a od czasu do czasu spoglądałam ponad dachy budynków i widziałam wierzchołki Tatr. Coś się stało, coś się odmieniało we mnie. Przy każdej kolejnej takiej panoramie, coś silniej się we mnie budziło. Pod wieczór już na tyle zmiękłam, iż dałam się namówić na Nosal.

To jeszcze nie było to. Nosal nie był już wrogiem, ale góry jeszcze nie były moim przyjacielem.

Następnego dnia poszliśmy na Halę Gąsienicową. Gdy ją ujrzałam, obudziałam się z brzydkiego snu. Poczułam się tak jakby w moją głowę uderzył meteoryt, postanowiłam następnego dnia to powtórzyć już sama lub z koleżanką. Poszłyśmy.

Od tego następnego dnia, nikt żadną siłą nie odciagnąłby mnie od Tatr, za żadne pieniądze nie spędziłabym wakacji, gdzie indziej. Po prostu zakochałam się.

Tego dnia postanowiłam zapisywać moje odczucia, te ważne chwile na ścieżkach oraz to, co z nich wyrosło, wszystkie nasiona i kwiaty, które się później pojawiały w sercu i duszy.

Te chwile to najważniejsze chwile w moim życiu. Moje życie zyskało nową wartość, nową podnietę, inspirację, nadzieję, wiarę, zyskało miłość. Poznałam, czym ona jest. To był proces, to była długa ścieżka. Trwa już całe moje życie. Idę nią i będę szła póki nogi będą zdolne mnie nieść.

Dzięki tym ścieżkom wiele odkryłam, odkryłam wiele tajemnic, największych skarbów, jakie człowiek może odnaleźć. Nie mówię o tajemnicach gór i dolin. Mówię o górach i dolinach ludzkiego wnętrza, ludzkiej – mojej duszy.

Najpierw zmieniło się postrzeganie świata.  Zaczęłam zauważać w nim więcej piękna,  dobra, dobrych ludzi. Zaczęłam dostrzegać coraz więcej głębi i w świecie i w ludziach, i w sobie.
Tatry stały się klimatem do moich badań ... badań natury rzeczy, natury gór, ciala, ludzkiej psychiki, natury serca i duszy.

Moim narzędziem była i jest wędrówka.  Tak, po prostu wędrówka. Wędrówka to nie tylko przebieranie nogami, schody w górę i w dół, to nie tylko sycenie oczu widokami. Wędrówka to kontemplacja, medytacja, czyli wnikanie właśnie w naturę rzeczy, ale przede wszystkim obserwowanie. Obserwowanie tym wewnętrznym okiem wszystkiego, co przepływa obok i we mnie, głównie własnych myśli.

To Tatry pomogły mi poznać wiele prawd, na których poznanie gdzie indziej musiałabym przeznaczyć może z tysiąc lat, wiele kolejnych żywotów. Spotkałam wielu ludzi, moich zwierciadeł, w których przeglądałam się i odnajdywałam swoje ukryte oblicza. Pewnie i ja ich inspirowałam, bo okazywali mi wdzięczność. Tak bywało i nadal jest.

Dziękuję. Takie jest życie, ktoś ci odsłoni firankę i wszystko się odmienia.

 

Piotr Kiewra

niedziela, 31 października 2021

Echo na Kominiarskim Wierchu oraz sezon wycieczkowy

 87-88. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*



Kominiarski Wierch obok Hali Gąsienicowej, Małej Łąki i Doliny Kościeliskiej i Smreczyńskiego Stawu to najczęściej odwiedzane przez autorkę pamiętnika miejsca w Tatrach. W pierwszej połowie pamiętnika ich nazwy najczęściej wymienia w kolejnych wpisach.  Na Kominiarski Wierch, niestety nie możemy już podążyć jej śladem, bo szlak na niego prowadzący został dawno temu na stałe zamknięty. Spośród wielu wpisów o nim przybliżam dwa. Kolejność w oryginale jest odwrotna, ten pierwszy z drugiej połowy lat osiemdziesiątych, drugi jest dwadzieścia lat wcześniejszy, z lat sześćdziesiątych, ale tu jakoś inaczej mi to pasowało …


Echo

W Tatrach nie wybieram ścieżek, same mnie przyciągają. Dzieje się to spontanicznie. Często rządzi przypadek: pogoda, ludzka prośba o towarzystwo w górach, jakieś pytanie od wędrujących obok mnie, czy mijających mnie piechurów, opóźnienie w rozkładzie jazdy autobusu, lub nawet moja pomyłka. Kiedyś wybierali za mnie moi koledzy ze studiów. Oni decydowali o tym, gdzie pójdziemy. Trwało to krótko, bo już przy drugiej, czy trzeciej z nimi wycieczce zbuntowałam się. Od tej pory jest inaczej.

Dzisiaj się pomyliłam. Pomyliłam autobus i zamiast do Kuźnic zawiósł mnie do Chochołowskiej. Tam obok Siwego Potoku płynął ten ludzki. Ten drugi był tak hałaśliwy, że jego echo niosło się po okolicznych halach, lasach, ścianach. W poszukiwaniu ciszy skręciłam w bok, ku Iwaniackiej Przełęczy.

No tak, znowu jestem na ścieżce na Kominiarski. To nic, że przez pomyłkę …

Jestem tu szczęśliwa. Tu na ścieżce i tam na szczycie czuję się królową: królową gór, i widocznych stąd pięciu, czy sześciu dolin, królową wśród szybujących nad nami orłów. Ten Wierch to moje orle gniazdo. Gdzieś tu w ścianach mają swoje gniazda te wielkie ptaki, a to moje jest najwyżej, na samym czubku.

Co tu robię? Jestem, patrzę, siedzę w ciszy. Nie mówię o tej ciszy, która się zdarza przy bezwietrzności, gdy zamilknie ptak, gdy obok nie ma gadających głów, mówię o tej, o której nic nie da się powiedzieć. Nie poluję jak orzeł nade mną, na nic nie czekam, ot patrzę. Nie myślę – patrzę.

Naprawdę nigdzie w Tatrach, na żadnym wierzchołku, tak się nie czuję jak tu. Dla mnie to tatrzański Everest. Jest tak samo samotny jak ja. Jest tak samo cichy, dlatego tak często tu bywam. Bywają tu tłumy, wycieczki, sama jedną kiedyś tu przyprowadziłam. Jednak więcej już tego nie zrobię. To nie jest miejsce dla wycieczek, dla zdobywców, to miejsce dla zakochanych: prawdziwie, głęboko kochających drugiego człowieka, kochających naturę, wiatr, słońce, samotność. To miejsce dla uczących się kochać siebie …

Naprawdę. To sobie dziś uświadomiłam, że to miejsce sprzyjało w mojej nauce. I teraz, gdy już pokochałam i jest mi z tym dobrze jak nigdy wcześniej nie było, to … usłyszałam, że niedługo mają tę ścieżkę i ten szczyt zamknąć. No cóż … Teraz, gdy już potrafię akceptować wszystko, to i pogodzę się z tym.

 Gdzie ja znajdę mój inny Everest, gdzie odnajdę taki wiatr, tak okalające mnie przez cały dzień, bez innego cienia niż mój, słońce? Gdzie odnajdę tak samotny szczyt, miejsce, gdzie będę mogła pokrólować orłom? Gdzie odnajdę taką ciszę jak tu? Chyba tylko w sobie … 

Wokół mojego gniazda pokręciło się dzisiaj wielu wędrówców, nie zakłocili mojej ciszy, zrobił to orzeł. Przysiadł, gdzieś poniżej mnie, na jakimś luźnym kamieniu, a ten osunął mu się spod pazurów. Echo uruchomionej w ten sposób lawiny niosło się przez ładnych parę minut.

Teraz siedzę w domu i piszę te słowa, a echo trwa, nadal się niesie. Tak, dusza nie ma granic, więc jeśli zdarzy się w niej jakieś echo to pozostaje już na zawsze …

 

Sezon wycieczkowy

W samym środku czerwca, koleżanki z pracy namówiły mnie na wycieczkę szkolną. Jakoś nie za dobrze znoszę tłumne chodzenie za przewodnikiem i się opierałam, ale gdy doprecyzowały, że w planie są Tatry od razu stanęłam na baczność i … mnie miały.  W pociągu wiozącym nas do mojego raju przysłuchiwałam się rozmowom moich koleżanek, prawie się kłóciły nad planem wycieczki. Jedna rysowała bardzo ambitny plan, druga wręcz przeciwnie – minimalistyczny: owszem miasto, świat gór z daleka, „bo po co się męczyć, przecież to tylko wycieczka, jedziemy tam by wypocząć”, więc co najwyżej Gubałówka kolejką. W końcu pytają mnie o zdanie. Mówię: - Nie jedziecie tam dla siebie, tylko dla młodzieży. Pozwólcie im to miejsce pokochać lub znienawidzieć. Niech sami zobaczą i wybiorą, choć to trudne w grupie, bo jedni pokochają, inni znienawidzą na zawsze. Od was wiele zależy, więc … nie motywujcie, ani nie zniechęcajcie, niech to wygląda tak jakby … to oni prowadzili nas, wstrętne belferki i stare baby, na wycieczkę. Pogadam z przewodnikiem, opiszę im naszą młodzież, ich sprawność, wrażliwość, zainteresowania, on im zaproponuje, a my się zgodzimy. No jak, może być?

No i tak zrobiliśmy. Pierwszego dnia przewodnik zaprowadził nas do Strążyskiej, a później przez Sarnią Skałę do Doliny Białego, drugiego na Halę Gąsienicową, a później na Kasprowy, a trzeciego czekała nas, a szczególnie mnie, niespodzianka, zabrał nas na Kominiarski Wierch.

Byłam tu już może z dziesiąty raz, a zachwycona jak za pierwszym razem. Nie przyznałam się jednak ani przewodnikowi, ani moim koleżankom. Przewodnik, ciekawie opowiadał, lecz ja wolę góry, a nie ich historię, wolę na nie patrzeć i niekoniecznie muszę znać nazwy szczytów i dolin wokół. Nie muszę wiedzieć o tutejszych jaskiniach, kopalniach, które kiedyś tu eksploatowano. Odeszłam więc nieco na bok, by pobyć chwilę sama z górami. Przewodnik patrząc na mnie zaproponował pół godzinki kontemplacji tu na szczycie całej grupie. Po chwili podszedł do mnie i powiedział: - Dziękuję. Dałaś mi do zrozumienia, że góry to też chwila samotności tu w górach, że, być może, oprócz wiadomości i sugestii z mojej strony wobec moich podopiecznych, by spojrzeli na to lub na tamto, potrzebują tego, czego ty potrzebujesz, bycia z boku, sam na sam z górami i ze sobą. Naprawdę zrozumiałem to. Dziękuję!

Mało się nie popłakałam, gdy rozejrzałam się wokół. Młodzież rozeszła się po rozległym wierzchołku, niektórzy usiedli w grupkach, niektórzy sami. I patrzyli, słuchali, byli … Byłam wzruszona. Tak samo moje koleżanki.

W pociagu, później w drodze powrotnej, przyznały się, że to była ich najlepsza wycieczka w życiu. Nie potrafią powiedzieć, co się stało, ale jakiś duch opanował je, młodzież i na pewno mnie, bo widzą, że głęboko przeżywałam te górskie chwile. – Cieszymy się, że pokazałyśmy ci góry, pewnie tu wrócisz. – powiedziały. Udałam skromny uśmiech, a tak naprawdę o mało nie wybuchłam czymś tak gromkim, jak burza w górach. - Wrócę na pewno i to już za parę dni. – usłyszałam odpowiedź gdzieś z mojego wnętrza.

Piotr Kiewra

  

niedziela, 24 października 2021

Wielki podryw

86. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca* 

 Ile to razy wędrowałam w Tatrach? Ile razy wędrowałam sama? Niewiele. Dlaczego? Bo ciągle podrywają mnie faceci, hihi. Ilu tu już próbowało? Może z tysiąc? E, więcej, hihihi. Nie piszę o nich, bo musiałabym powtarzać ciągle to samo (chyba kopiują scenariusze jeden od drugiego, hihihi). I sami rezygnowali, po kawałku ścieżki ze mną. Dlaczego? 

 Ten dzisiejszy facet był inny, bo szczery i znał się na ludziach, no i kocha Tatry. Tamci przyjechali w Tatry, by poderwać babkę, która leż lubi tu bywać, a ten przyjechał, by tu być, a tę różnicę doskonale znam, bo … jestem tu z tego samego powodu. 

 No i … tego ja podrywałam. Naprawdę, dosłownie. Otóż, gdzieś w połowie Roztoki, na mokrych kamykach, obok potoku, wyłożył się jak długi, no i … podrywałam go z tych kamieni, obolałego, przemoczonego i … zawstydzonego, bo przecież … widziałam jego upadek.

 Usiedliśmy, lecz po chwili jakoś się pozbierał i ruszyliśmy na Zawrat. Minęliśmy w ciszy Wielką Siklawę, Pięć Stawów. Nie było z jego strony żadnych słownych„ochów” i „achów”, były gdzieś w jego środku, widziałam i czułam to, bo … znam to u mnie. I na tym polegała jego szczerość i miłość do gór. Wyrażały się w ciszy, w sposobie bycia. Natomiast jego znajomość ludzi wynika ze znajomości siebie, o czym przekonałam się już znacznie wyżej, na samej Przełęczy Zawrat, tym razem pustej, bez tłumów, za to w gęstej chmurze. 

Przyszła gdzieś z dołu, a wraz z nią przyszły jego słowa. Oto, co mi wyznał: 
 - Pierwszy raz to mi się zdarzyło, by się potknąć na górskiej ścieżce. Zawsze byłem uważny, a tu taki wstyd i to przed kobietą. Przyznam ci się, że chciałem z tobą zagadać i szukałem jakiegoś pretekstu i nic mi do głowy nie przychodziło. Od Wodogrzmotów roiło się mi w głowie od tysięcy różnych słów na tę okazję, aż w końcu … bach. 
 No i okazało się, że słowa były niepotrzebne. Teraz z tego się śmiejemy, ale … moim kościom nadal nie do śmiechu. Powiem ci, że … teraz to rozumiem … trudno się podrywa ludzi szczęśliwych. 
Człowieka szczęśliwego: kobietę, mężczyznę, nie kupisz słowem, nie zafascynujesz elokwencją, urodą ciała, wiedzą, humorem, czy opowieściami o swoim smutku, nieszczęściu. Nie zaspokoisz jego pragnienia, by nie być samotnym nie tylko na górskiej ścieżce, ale i w życiu. U takiego człowieka takiego pragnienia nie ma. I chyba dlatego, nie mogłem znaleźć słowa i musiałem upaść … 
 Szedłem tylko chwilę obok ciebie i to poczułem, iż jesteś szczęśliwa. I poczułem dzięki temu, dzięki tobie, że i ja jestem szczęśliwy. Jakoś to do mnie przyszło, tu na tej ścieżce, obok kogoś takiego jak ty. Stałaś się moim lustrem. Nie powiedziałaś słowa, nie poznałem twojej historii, wystarczyło, że tu jesteś, że patrzysz na te same góry i idziesz, po prostu idziesz. Te śliskie kamienie Roztoki dały mi do zrozumienia właśnie w ten sposób, poprzez ból, iż jestem szczęśliwy.

 I jeszcze jedno: nie muszę niczego planować, wszystko dzieje się samo. Czasem to trochę boli, lub bardzo mocno boli, ale jednak przynosi ulgę, bo oddala lęk i pozwala być szczerym, bo nie trzeba udawać, silić się na grę, oszukiwać, przekonywać siebie i innych. Stajesz się … nie, odkrywasz, że jesteś wolnym. No i za to zrozumienie ci dziękuję. - skończył. 

 Taki to był podryw dzisiaj. Zeszliśmy z Zawratu znowu w ciszy, w ciszy ścieżki, ciszy łańcuchów, obok ciszy Zmarzłego i Gąsienicowego Stawu, w ciszy w naszych głowach. A teraz, gdy to piszę, czuję, że naprawdę jestem szczęśliwa.

 On też był moim lustrem. Też mi wiele powiedział i słowem, i nic nie mówiąc. Które to już lustro w moim życiu? No tak, tysiące przegapiłam. 

Minęłam tysiące kamieni milowych i ich nie zauważyłam, a każdy czemuś służy, nie znalazł się na drodze, na mojej drodze, przypadkiem. 

 Ten kamień był wielki: Jestem szczęśliwa, inni to widzą, a sama nie widziałam.

 Piotr Kiewra

niedziela, 10 października 2021

Stara baba w górach

85. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca* 

 Jeszcze nigdy się tak nie naśmiałam. Cały dzień się śmieję … teraz to już prawie nie pamietam, co mnie tak rozśmieszyło, ale się śmieję. 

Chyba zapiszę to, by się jeszcze pośmiać w przyszłości. 

Otóż pękam ześmiechu, bo jacyś piłkarze w górach sprawili mi ogromną radość, usłyszałam od nich komplement, największy komplement jakim mnie obdarzono, hi, hi. Nazwali mnie „starą babą”. Jakbym nie wiedziała, że nią jestem, hihi. Od dawna nią jestem, może od urodzenia. Tak czasem bywa. Lao Tzu też podobno urodził się stary i wcale, a to wcale mu to nie przeszkadzało …

 Nie wiem, czy uda mi się tu cokolwiek napisać, bo ręce mi się trzęsą z tego śmiania … 

Szłam na Czerwone Wierchy … Nie, może zacznę od wczoraj, hihihi. 
No tak, wczoraj zgłupiałam … Lało w górach, więc człapałam z nudów po Krupówkach, pod parasolem. Z ciekawości weszłam do jakiegoś sklepu ze sportową odzieżą, no i wtedy zaszalałam jak nigdy dotąd, bo obkupiłam się zgodnie z najnowszą modą. Legginsy, jakiś polar, czy softshell, kto by to pamiętał jak to licho się nazywa … no tak, zwariowałam całkowicie. Wystroiłam się w te rzeczy dzisiaj rano i ruszyłam. Tylko mój stary plecak pozostał, mój stały towarzysz, reszta to rzeczy jeszcze pachnące fabryką. Zamiast mojej przepaski z chustki założyłam czapkę, oczywiście firmówkę. 

Naprawdę jestem świrnięta, stałam się żywą reklamą jakiegoś kota z Ameryki, hihi. 

No i dę na te Czerwone Wierchy z Kościeliskiej. Przy kasach biletowych mijam jakąś piłkarską drużynę, którą trener ustawia na łapanie kondycji w górach i idę dalej, wkraczam na czerwony szlak na Ciemniaka. Po paru chwilach słyszę kroki jakiejś dużej grupy wędrówców, patrzę ci ja, a to sportowcy – piłkarze drałują za mną. Przyspieszyłam kroku. 

Mija parę chwil i słyszę za sobą zawołanie: - Hej lala, zwolnij. Nie możemy nadążyć. – wtedy przyspieszam jeszcze bardziej, a mną zaczyna wstrząsać śmiech. Pomyślałam: - Ja, lala, no nieźle. Hihi.

 - Hej zgrabna, poczekaj. Tu sami przystojniacy, na pewno któryś ci się spodoba. No poczekaj, nie pędź tak! – a ja przęłączam bieg na maksa. Śmiech we mnie też wybucha na maksa, prawie się dławię ze śmiechu, a za mną jeszcze inny głos: - Proszę panią, gdzie kupiła pani ten modny plecak? 
- No nie, oszaleję ze śmiechu. Podoba się wam mój stary plecak? On jest prawie tak stary jak ja. Lubicie zabytki. Młode byczki, a lubią zabytki. - ledwo mówię sama do siebie.

Ten pierwszy głos znowu: 
- Hej mała, daj żyć. Nie damy rady, a wielu ma na ciebie ochotę, naprawdę. – słyszę śmiech całej grupy. Nie zwalniam jednak, a nawet jeszcze wydłużam krok, a za mną znowu:

 - Hej ślicznotko, nie żal ci nas, połowa z nas umiera ze zmęczenia, a druga połowa z tęsknoty za twoimi zgrabnymi nóżkami i pupcią. Naprawdę zwolnij! - śmiech mnie dusi, powoli łapię zadyszkę (no przecież ścigam się ze sportowcami). 

W końcu któryś podbiega i wyprzeda mnie i nagle staje jak wryty. Gdy zrównują się z nim kumple, on do nich:
 - Nie uwierzycie, to stara baba. 
Całe towarzystwo, jak wulkan wybucha śmiechem na cały okoliczny las. No i drużyna mnie zostawiła. Ich motywacja do dogonienia mnie spadła do zera. No tak: 
- I nici z treningu. Hihi 

 I w ten sposób stałam się odpowiedzialna za słabszą formę drużyny, a z drugiej strony to nadawałabym się na trenera, gdybym nie była taką „starą babą”, hihihi. 

 W ten sposób przypomniała mi się podobna historia z czasów mojej młodości. Też gonili za mną jacyś sportowcy, biegacze, też wołali za mną: 

- Laluniu, zwolnij. Któryś z nich podbiegł szybciej i spojrzał mi w twarz. Zniesmaczony zawrócił do kumpli i do nich: - Brzydula. Zgrabna, ale brzydula. 

 Wtedy nie było mi do śmiechu. Dzisiaj jednak śmieję się. 

Dobrze jest być brzydulą, dobrze jest być starą babą, ba ma się święty spokój. Można spokojnie wędrować, hihi.

 Cała trasa w górę i całe Czerwone Wierchy były świadkiem mego śmiechu, całe tłumy turystów też. Może wzięli mnie za wariatkę, tak pomyślałam i było mi jeszcze bardziej do śmiechu. Rzadko widuję stare baby i starych dziadów, by się tak śmiali od ucha do ucha, więc chyba jestem świruską. 

Gdybym to komuś opowiedziała, nie zrozumieliby mnie. Nie zrozumieliby, dlaczego można się śmiać z samej siebie jako starej baby. Dlatego nikomu tego nie opowiem, hi hi. 

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach 

Piotr Kiewra

poniedziałek, 10 maja 2021

O dziwnym świecie lęku i lesie pełnym kwiatów

Parę dni temu, wybrałem się na bardzo długi, pierwszomajowy spacer po Puszczy Rzepińskiej. Okrążyłem po drodze wiele jezior, aż w końcu trafiłem na fragment puszczy dosłownie obsypany kwiatami: kaczeńcami i innymi drobniejszymi żółtymi, i białymi kwiatami. Wśród nich wiły się potoczki. Obfotografowałem to zjawisko.

 W pewnym momencie, niedaleko, z boku, ujrzałem, iż ktoś robi dokładnie to samo: zachwyca się tą wewnątrz-leśną łąką i również uwiecznia tę wiosenną chwilę. Gdy zostałem zauważony, usłyszałem:

 - Dobrze, że to pan, bo już się wystraszyłam, że to jakiś obcy osobnik. No wie pan, wiele się o tym mówi. Boję się sama chodzić do lasu, bo nigdy nic nie wiadomo. A pan się nie boi?

 - Nie. Dawno wyrosłem z lęku. Czegóż miałbym się bać? – odpowiedziałem.

 - No wie pan,  … choćby wilków … - odparła zakłopotana, jakby nie mogąc znaleźć odpowiedniego dla mnie źródła strachu. I chyba zorientowała się, że odkryłem to jej zakłopotanie, bo uśmiechnęła się i dodała już rozluźniona:

 - No tak, przesadzam. Czegóż tu się bać? Mówią, że wilki nie atakują ludzi, a i tak są pewnie one pana przyjaciółmi - słyszałam od ludzi, że jest pan chyba najczęstszym gościem Puszczy, częstszym niż leśnicy. Ja też kocham las, ale jednak się boję. Chociaż teraz, przyznam, mój lęk minął, gdzieś się rozproszył. To chyba te kwiaty …

 - Tak, właśnie, gdy jest w nas lęk, to nic wokół nas nie chce zakwitnąć. By pojawiły się kwiaty, przestrzeń musi się uwolnić od strachu. Zauważyła to pani? Mówię o tej przestrzeni wewnątrz nas. – wymądrzyłem się, ot tak, z lekkim uśmieszkiem na twarzy i przymrużeniem oka.


 - Tak, to może być druga przyczyna tego, iż ta łąka pełna kaczeńców tak okazale zakwitła, że pojawił się tu ktoś wolny od lęku, może nie tylko pan, może i ja. Już najwyższy czas, bo lęk jest obecny od zawsze u mnie. Dziwne, że w obecnych czasach jakoś ten lęk się zaczął ze mnie wycofywać. Może pojawiło się go już za dużo, że wykorzystywano go już aż do przesady, i intuicyjnie poczułam, że coś tu jest nie tak. Stopniowo poczułam jak się rozluźniam, jak puszczają swój uchwyt pazury strachu, jak coraz mniej cieni mnie prześladuje, jak ziarna, które we mnie ktoś zasiewa, coraz rzadziej kiełkują. Poczułam, że moja wyobraźnia już tak się nie wysila, by z owych nasion wyrastały potężne drzewa strachu. Dziwne, wręcz absurdalne jest to, iż w czasie, gdy dla większości ludzi, dzisiaj, jest trudniej, mają więcej strachu, u mnie wiele się zmieniło, przestałam się tak bardzo lękać. Może nie wszystkie cienie jeszcze znikły, lecz jest mi wyraźnie lżej.

 Tak, doświadczyłam tego boleśnie. Doświadczałam przez całe dotychczasowe życie.  Strach, lęk sprawiają, że nic nie chce zakwitnąć, bo jak może coś kwitnąć późną jesienią? Sprawiają, iż listopad i grudzień trwają cały rok, noc trwa całą dobę. Ludzie przestają się uśmiechać, dzieci bawić, ptaki śpiewać, a motyle latać. Najsłodsze owoce stają się gorzkie. Znika miłość, piękno, ciepło, dobro.

 Otóż to, lęk, strach wyparł miłość, współczucie, radość, pokój … niebo z naszego, mojego życia, zamienił życie w piekło, nieustające cierpienie.

 W końcu zrozumiałam, całkiem niedawno, że ci wszyscy doradcy wokół sieją strach i że jest to ich metoda panowania nade mną. I stało się pewnego dnia coś niewiarygodnego. Krzyknęłam, nie tylko do świata, głośno, z całych sił, ale przede wszystkim głęboko, w samym sercu, w środku mej duszy: - Koniec! Wypchajcie się!  Zapytałam się w duchu tych doradców: „Tak mi radzicie? Skoro tak, to, dlaczego chcecie, bym była tak nieszczęśliwa jak wy? Przecież to widać, że jesteście nieszczęśliwi.  Bo, z jakiego powodu to robicie? Chcecie mieć towarzystwo w swoim własnym cierpieniu? O co każecie się modlić?  Modlitwa to dziękczynienie za wszystko, co dostajemy od życia, nawet za cierpienie, bo to nauczyciel życia.  A wy czego mnie uczycie? Bycia żebrakiem, żebraniny? Nie uczycie dziękować, lecz prosić. Te prośby, to krzyk - znak waszego nieszczęścia.” I … wyrzuciłam telewizor. To tylko przedmiot, nie za duży, ale … wiesz, ile nagle przybyło mi przestrzeni w moim życiu, w moim domu, we mnie. Teraz, gdy tak rozmawiamy, zdałam sobie sprawę, że wraz z telewizorem wyrzuciłam cały mój strach. To było okno, przez które mną zarządzano przy pomocy strachu. To nie jedyne okno, było ich więcej …

 Pewnego dnia doznałam przebłysku: tak, to głowa, to ona jest zarażona strachem. Strach to jej natura. Nasiona by nie wyrosły, nie wykiełkowałyby, gdyby nie wyjątkowo urodzajny grunt, jakim jest nasz umysł. I to właśnie zrozumiałam, to nie inni są winni, to ja produkowałam swój strach i wszystkie wynikające z niego problemy.   

 Och jak się cieszę. Zrzuciłam z siebie całe Himalaje ciężaru. Chce mi się teraz krzyczeć, wrzeszczeć w tym lesie, do tych drzew, do tych kwiatów i pewnie, gdyby nie ty, to bym to zrobiła. Och dziwny jest ten świat!

 - Nie krępuj się! – chwilę się śmialiśmy wśród kwiatów. Potwierdziłem: Tak, dziwny jest ten świat, chyba nie cały świat, lecz ten świat w naszych głowach. Zauważ, że by się strach pojawił, to musi być siewca i odpowiednia gleba, by to ziarno mogło wyrosnąć. Gdy w twojej głowie jest zrozumienie, czym strach jest, jak działa, nic z tego nie urośnie. Ta gleba niczego nie urodzi, owi doradcy, siewcy zmarnują jedynie swoją energię. A tak na marginesie, też wyrzuciłem swój telewizor i w ten sposób politycy utracili nade mną władzę, resztki władzy. Nie są mnie w stanie już niczym zarazić. Hihihi. – zaśmiałem się, zaśmialiśmy się razem. Zapytała:

 - Jestem ciekawa jak ty się pozbyłeś swego ciemiężyciela? - Opowiedziałem jej zatem swoją historię:

 - Tak jakoś powoli wyrastałem z niego. Już w dzieciństwie nauczyłem się nie za bardzo wierzyć dorosłym, nie tylko rodzicom, dziadkom, nauczycielom, kumplom z pdwórka, telewizji, bo intuicyjnie czułem, iż ich nauka, ich rady, nie są szczere, że coś chcą na mnie wymusić, że chcą strachem wymóc na mnie uległość, podporządkowanie, że chcą mną władać w pełni. Buntowałem się przeciw temu, może nie tak ostentacyjnie, lecz grzecznie, bardziej w środku niż na zewnątrz.  

  Pamiętam tamten czas, czas strachu. Straszył dziadek wspomnieniami wojny, babcia opowieściami o duchach, mama, ojciec, przed konsekwencjami bycia niegrzecznym, niepokornym, nieposłusznym. Straszono chorobami, bo: „jak nie ubierzesz czapki, nie zapniesz kurtki, nie zawiążesz szalika, to się przeziębisz, będziesz mieć grypę”, „jak nie zjesz mięsa, to będziesz słaby”, „jak nie będziesz pił mleka, to będziesz mieć osteoporozę i łamliwe kości.”

 Gdy odkryłem, jak się próbuje mną rządzić, zrozumiałem, że czynią tak nie tylko najbliżsi, ale w zasadzie wszyscy wkoło.

 Straszyły filmy w telewizji, w kinie. Straszyły książki. Nawet w bajkach straszono, to wilkiem, ciemnym lasem, złym człowiekiem. Straszyła szkoła złą oceną. Straszył ksiądz z ambony piekłem, wiecznym potępieniem. Straszyli kumple z podwórka, po nich przyszedł czas na kaprali w wojsku i ich przełożonych, na polityków, naukowców, lekarzy, rządy te oficjalne i ukryte. Dziewczyny straszą chłopaków, chłopcy dziewczęta, żony mężów, mężowie żony, że zostaną sami/same. Straszy prawo, mniejsze i większe zwierzęta, owady, bakterie i wirusy … nawet róże swoimi kolcami. Strach jest dodawany, mnożony, potęgowany przez wszystkich i wszystko, przez media, te oficjalne i internetowe. Strach jest w reklamach, oparta na nim jest propaganda, sztuka, kultura, szkolnictwo, praca, religia … wszystko.

 Strach był i jest narzędziem do panowania nad innym człowiekiem, na początku nad dzieckiem, w procesie wychowywania, później nad dorosłymi, czyli członkami społeczeństwa. Strach służy, czemuś służy. Ktoś się nim posługuje. Tego, jako dzieci i dorośli też się uczymy: wykorzystywania strachu w swoich działaniach, relacjach, realizacji różnych życiowych celów.

 Możemy z całą pewnością powiedzieć, że strach jest narzędziem władzy: nad dzieckiem, pracownikiem - członkiem społeczeństwa. Jest też narzędziem władzy nad sobą samym. Stosujemy go również sami wobec siebie, lecz nazywamy to motywacją, ale zauważmy – to dwie strony tego samego medalu.

 Strach jest narzędziem władzy nad niewolnikiem, lecz nie tylko. Siewcy strachu zasiewają go również w sobie, właściciel niewolnika też się lęka, rodzic się lęka, ksiądz się lęka – lękają się zastraszani i straszący.

 Strach jest niebezpieczny, choć nigdy z niego nic nie wyrasta, zawsze pozostaje nasieniem, tylko nasieniem. Mimo to jest niebezpieczny. Właśnie, dlatego, że jest nasieniem, małym niewidocznym, ale za to pobudzającym wyobraźnię. I to jest cała jego praca, porusza wyobraźnię, a tam wszystko wyrasta, rośnie ponad miarę, czasem do niebotycznych rozmiarów. Wyrasta z niego choroba, zło, zazdrość, cierpienie, każde nieszczęście, nawet modlitwa.

Jest dokładnie jak mówisz, to strach zamienia modlitwę w prośbę. Modlitwa przestaje być wdzięcznością staje się żądaniem. Duchowe drogi stają się poszukiwaniem, ścieżkami do realizacji pragnień, ucieczkami od strachu. To efekty pracy wyobraźni. Stąd niebo ma taki kształt, a nie inny, stąd Bóg stał się ojcem, raz nagradzającym, raz karzącym, lecz w sumie kimś, kogo się lękamy (bo jak wytłumaczyć lęk przed śmiercią, w perspektywie nieba?).

Stąd taki, a nie inny styl życia, stąd tak ważne miejsce w życiu ludzi zajmuje materia i pogoń za nią. Stąd w świecie rządy pieniądza. Można powiedzieć, że strach i pieniądz to synonimy, oba przedmioty są narzędziami.

 Strach? Możemy śmiało powiedzieć:


Dopóki się będziesz lękać, dopóty Twój lęk będzie Twoim programem.

 

Gadaliśmy jeszcze długo chodząc tam i z powrotem wzdłuż łączki pełnej kwiatów, żółtych, białych, wśród drzew, wzdłuż leniwie płynących strumyków.

Na koniec kobieta podsumowała:

- Czuję, że ozdrowiałam, nie tylko od strachu, lęków, ale uwolniłam się od moich dolegliwości, wielu, bo przez te wszystkie lata, moje ciało informowało mnie, iż strach to nie jest odpowiednie dla mnie towarzystwo, że należy mu się odpowiednio mocny kopniak. Czuję, że to dzisiaj, gdzieś tak w środku naszej rozmowy, wymierzyłam tego kopniaka wszystkim moim lękom. Na pewno mi w tym pomogłeś. Dziękuję. Dziękuję też tej łączce, kaczeńcom i w ogóle. To jest ta moja modlitwa.

 

- Podziękuj też lękom, wszystkim strachom, bo to najwięksi nauczyciele. Kto by ci to wszystko wytłumaczył, doprowadził do zrozumienia? Na pewno nie dotychczasowi doradcy. Pewnie, gdyby nie twoje doświadczenie, nie wysłuchałabyś mnie. Pewnie tak. Może byś też nie zauważyła tych kwiatów. I ja bym nie zauważył i wiosna, by już nigdy nie nadeszła. – śmialiśmy się. I z tym śmiechem poszliśmy każde w swoją stronę.

 

Tak, podziękujmy siewcom strachu. Ich nasiona trafiły do naszego życia, by trafiło do nas to, co miało trafić.

 

Piotr Kiewra


niedziela, 2 maja 2021

Żyjąc na ulicy

 


Całkiem niedawno wsiadłem do pociągu, który miał mnie zawieźc ku Tatrom, po których, co roku (z wyjątkami) wędruję. Czekała mnie przynajmniej dziesięciogodzinna, nocna podróż.

Na następnej dużej stacji do mojego przedziału weszła kobieta, a po chwili wyszła. Gdy pociąg ruszył, powróciła, ale odmieniona – przebrana.

Zażartowałem, że przed chwilą zajęła to miejsce zupełnie inna kobieta, a ona śmiejąc się od ucha do ucha:

- Tak. Taka moja natura. Jestem jak kameleon, lecz wśrodku – zaręczam – jestem ciągle taka sama..

I tak zaczęła się jedna z najbardziej inspirujących rozmów  w moim życiu, a na pewno okraszona największą ilością śmiechu, szczególnie ze strony mojej rozmówczyni.  Gdy zorientowałem się, że kobieta potrafi śmiać się ze wszystkiego, a przede wszystkim z samej siebie, zapytałem, co sprawiło, że rodzi się w niej tyle śmiechu, tyle radości i to w tematach, które u większości ludzi są przyczyną smutku, depresji?

- A … To długa historia. Taka mniej więcej jak do … Zakopanego. – odparła i śmialiśmy się oboje. - Co mnie nauczyło się śmiać? Ulica. Naprawdę.

Jako małe dziecko byłam nad wyraz poważna, grzeczna, posłuszna. Posłuszna rodzicom, nauczycielom, księdzu. Spełniałam ich oczekiwania. Czasem, gdzieś w ciszy pokoju, w łóżku, mojej lalce – najbliższej przyjaciółce i powierniczce mych tajemnic żaliłam się, wylewałam łzy na jej sukienkę, na jej gładkie lalczane lica lub włosy. Innym razem w polu skowronki lub pod nocnym niebem gwiazdy obserwowały mój smutek i słuchały dziewczęcego łkania.

Pewnego razu, a był to wigilijny wieczór, na który czekałam cały rok, tata zniknął i więcej się nie pojawił. Gdy zapytałam mamy, gdzie mój tatuś, odpowiedziała, że „odszedł w siną dal”.

To określenie, ta sina dal, stała się od tej pory czymś, czego się bałam. Bałam się jej jak przepaści, jak pustki bez dna, bez granic.

Mama ukrywała przede mną swe łzy, swoje nieszczęście i mówiła, że od tej pory musimy się trzymać razem. Ja się starałam, lecz mama znikała, coraz częściej zostawiała mnie samą, na dzień, dwa. Najgorsze były noce. Wtedy mocno trzymałam się mojej lalki, bo mamy nie było w pobliżu.

I tak powoli przyzwyczajałam się. W końcu mama, któregoś razu chwyciła mnie za rękę, zaprowadziła do babci, zatrzasnęła za sobą drzwi i zniknęła na stałe. Z domu zdążyłam zabrać jedynie swoją lalkę.

Babcia nauczyła mnie wszystkiego, co mogłoby się przydać do życia w społeczeństwie. A więc walki o swoje, tego by być twardym, nieugietym, nieustraszonym, żeby być zwycieżcą. Więc w szkole, w klasie, ja byłam zwycieżcą. Miałam najlepsze oceny w nauce i zachowaniu.

Lecz to moje szkolne wygrywanie oparte było na strachu: Muszę być grzeczna i muszę umieć, bo zostanę źle oceniona, bo będę nikim, bo mnie zostawią samej sobie. Tego się bałam najbardziej, że zostanę znowu porzucona.

I tak w parze ze strachem szły te moje szkolne i później studenckie sukcesy.

Oprócz babci wychowywała mnie telewizja, książki pozytywnego myślenia, motywujący mnie szef w pracy. Mówili o inwestowaniu w wiedzę, o ryzyku, o drodze na szczyt. Reklamy, filmy pokazywały obraz dostatniego życia. Coraz więcej wiedziałam jak to zrobić. Z rachunków jednak wynikało, że pracą i oszczędzaniem osiągnę to pod koniec życia. A wszyscy wokół mieli to już. Co zrobili? Zaryzykowali, wzięli kredyt.

Bałam się. Tak, ja bałam się ryzyka. Gdy jednak obok mnie pojawił się pewien przystojniak i zaczął mnie motywować wizją udanego, bogatego życia aż do późnej starości. Te jego wizje były silniejsze od mojego strachu, więc wzieliśmy ślub, wzieliśmy kredyt, kupiliśmy mieszkanie i zaczęliśmy żyć tak jak bohaterowie filmów, jak ludzie sukcesu.

Wkrótce przestało mnie to cieszyć. Mój przystojniak zaczął się zachowywać jak mój tata. Któregoś razu, akurat w wigilię gdzieś zniknął. Wrócił po świętach i oznajmił, że … odchodzi.

To tylko potwierdziło moje wcześniejsze lęki.

Dzisiaj mogę powiedzieć na pocieszenie innym, gdy im w życiu czegoś zabraknie, gdy są nieszczęśliwi z tego powodu:

Gdy oddali się od ciebie świat, zbliżysz się do siebie samego.

Gdy odejdzie z twego życia ktoś bardzo ci bliski, lub bardzo i bliska i cenna rzecz, gdy zabiorą ci wszystko, co masz, zyskujesz siebie.

Dzięki temu masz szansę, znacznie większą, niż gdyby to się nie wydarzyło, by poznać prawdę, by poznać siebie, by odnaleźć prawdziwe, nieuwarunkowane szczęście, prawdziwą radość życia.

Naprawdę tego doświadczyłam. Gdy straciłam wszystko, pracę, pieniądze, dom, przyjaciół, najpierw była myśl o samobójstwie, czarna rozpacz i strach, … i ulica, a później stopniowo, odkryłam, że to wszystko to były rzeczy, zupełnie nieistotne szczegóły. Ulica mnie nauczyła, że wszystko jest po coś, że nic się nie wydarza przypadkiem, że klęski służą wzrostowi. Gdy umarły najbliższe mi osoby, najpierw była zapaść, później to odkrycie.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że gdy zniknie strach, gdy przestanie go zasilać jego źródło, nasz własny umysł, wtedy dopiero może pojawić się piękno, radość, miłość i wolność. Tak, wolność od strachu to najpiękniejsze i najcenniejsze, co może być. Ta wolność staje się wtedy źródłem wszystkiego: szczęścia, miłości, radości – prawdy.

Najpierw walczyłam, żebrałam o pomoc innych by mi oddali, co mi zabrali. Obwiniałam świat, ludzi, Boga. Później zaczęłam sobie zdawać sprawę, że to daremne. Nikt o tobie nie myśli, dla nikogo się nie liczysz. Tylko pozornie to tak wygląda. Zawsze świat od ciebie chce kompromisów, zgody na oddanie części siebie, wymaga poświęcenie swojej wolności. Tak samo jest z innymi ludźmi – prawie zawsze chcą czegoś w zamian, za przedmiot twojej żebraniny. No tak, przecież oni też o coś żebrzą: o miłość, o seks, o pieniądze, o możliwość wykorzystania kogoś, nie tylko pracę na ich rzecz.

Gdy dotarło do mnie to, iż jestem sama, stała się dziwna rzecz, odczułam ulgę. Wielką ulgę. To był przełomowy moment mego życia. Wszystkie moje drogi odwróciły się o 180 stopni. Zamiast do przodu lub do tyłu zaczęłam się wspinać, zaczęła się moja duchowa podróż, moja przemiana. Odkryłam lek na wszystko – medytację.

Ludzie jej nie znają. Ja też nie znałam, mimo, że czytałam o niej wiele, wszystko, co możliwe, przede wszystkim od mistyków, ludzi oświeconych.

Medytacja to nie wygibasy z ciałem, to nie torturowanie swojego umysłu i zmuszanie go do ciszy, to nie pragnienie oświecenia.

Medytacja to nie poświęcanie czasu na ćwiczenia z oddechem, to nie afirmacje, to nie joga, czy wizualizacje.

Ona przychodzi sama, gdy jesteś na gotowy – gdy znajdziesz się na ulicy, gdy poczujesz, gdy zrozumiesz, że jesteś sam. Jest darem.

Ten dar jest efektem zrozumienia, że wszystko, co ci się w życiu wydarza, właśnie temu służy: każde nieszczęście, każde cierpienie, każdy upadek, każda porażka.

Tak, sukcesy, drobne szczęścia, niby miłości, dobrobyt, to przyjemne uczestniczenie w życiu świata jest przyczyną twojej wewnętrznej nędzy, oddala cię od prawdy, od prawdziwego szczęścia, nieuwarunkowanego niczym. Sprawia, iż to zrozumienie stanęło gdzieś w połowie drogi i czeka. Człowiek zadowolony ze świata (szczęśliwy, w rozumieniu człowieka tłumu – społeczeństwa) nie potrafi zrozumieć – nie może. Nie może zrozumieć siebie, a więc innego człowieka, tego co się dzieje w nim. Nie może się doszukać prawdy, bo spaceruje po powierzchni, zadowala się świecidełkami, sztucznym światłem, odrobiną sztucznego śmiechu i nadzieją na jutro. O to, ta nadzieja, tak wychwalana, opisywana jest tamą, jest przeszkodą, jest tak naprawdę poświęcaniem życia na mżonki, iluzje. Jest przeczekiwaniem życia gdzieś w poczekalni, jest jak oglądanie filmów  science fiction i czekaniem aż się im to wydarzy naprawdę. To tak naprawdę walka i opór, ciągła pogoń za uciekającym horyzontem.

Ja też byłam wojownikiem. Część życia poświęciłam na atakowanie świata i próbowałam mu wydrzeć to, co mi się wg mnie należy, a gdy coś tam zdobyłam, to broniłam tego. Broniłam się też przed tym, co przynosi życie, przed cierpieniem, przed stratą – po prostu bałam się. Walka i opór z tego wynikają, ze strachu.

Dzisiaj wiem, że broniłam się przed samą sobą, przed poznaniem prawdy, stąd cierpienie. Ono zawsze temu towarzyszy – jest informacją, że uciekasz od siebie, od prawdy, od Boga, od radości. To tak trudno komukolwiek wytłumaczyć … to prawie niemożliwe.

Dzisiaj czuję, że wreszcie rozumiem, co Tolle mówił do ludzi, co mówią inni mistycy, duchowi mistrzowie: Jezus, Budda, Atisha, Lao Tzu, Osho, de Mello …

Dzisiaj rozumiem te cytaty:

To, z czym walczysz - wzmacniasz, a to, czemu stawiasz opór - trwa nadal. 

Moja ulica nauczyła mnie, że:

Życie da ci takie doświadczenia, jakie najbardziej pomogą w rozwoju twojej świadomości. Skąd wiadomo, że potrzebujesz określonego doświadczenia?
Stąd, że jest to doświadczenie, które w tej chwili przeżywasz.

Dzięki tej rozmowie podróż do Zakopanego była jak przysłowiowy strzał z bicza. I nie chodzi tu o czas, ale o drogę. Nie, nie o drogę liczoną w metrach, czy kilometrach, ale o drogę do siebie samego, o drogę do zrozumienia. Czasem prowadzi ona przez ulicę, czasami przez chorobę, czasem może poprzez śmierć kogoś bliskiego, może poprzez miłość. Ulica, choroba, śmierć, miłość, to znaki, grzechem jest ich przegapienie. Nie ma innych grzechów.

Na koniec, widząc z oddali, z okna pociągu, tatrzańskie szczyty, zapytałem o dzisiaj. Odpowiedziała:

- Nadal żyję na ulicy, precyzyjniej mówiąc: we Wszechświecie. Mój umysł, ciało bywają tu i tam, moje zrozumienie jest natomiast wszędzie, i tu w pociągu, w tych górach, w innych ludziach, w każdym żyjątku, w bezkresie Wszechświata.

Nie boję się, bo nie mam niczego. Ludzie za dom biorą ściany, stół, kanapę, żonę, męża i dzieci, dla mnie domem jest Całość, Wszechświat, Bóg, moje zrozumienie – Świadomość. Nie mam więc niczego i mam wszystko.

 Nie mam pieniędzy, a podróżuję, jem, zawsze znajdzie się jakieś łóżko. Do dzisiaj jest to dla mnie tajemnicą, jak to się dzieje. Nie próbuję jej jednak rozwikłać.

Ulica uczy paradoksów i … ciszy. - zamilkła.

Przeszliśmy jeszcze kawałek ulicami Zakopanego już w milczeniu.

W pewnym momencie nasze ścieżki się rozeszły. Ona poszła ulicą, prosto ku górom, ja skręciłem do swojej kwatery. Odwróciłem się, popatrzyłem chwilę na oddalającą się kobietę. I … dopiero teraz, w drzwiach pensjonatu, uświadomiłem sobie, to co mi przekazała.

 

Piotr Kiewra

czwartek, 8 kwietnia 2021