89. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
To może wydać się dziwne, ale o początkach wędrówek autorki pamiętnika mogłem poczytać dopiero grubo po jego połowie. Oto ta opowieść:
Dzisiaj napotkałam ludzi, dwoje przyjaciół, których znajomi podstępem zaprosili w góry. Opierali się, ale gdy spojrzeli na nie z dala, gdy postawili tam parę kroków … zostali oczarowani. I chodzą już tu od lat, wdzięczni i szczęśliwi. Spytali mnie o mój pierwszy raz. Siedzieliśmy na mchu i głazach, na skraju Smreczyńskiego Stawu. Nasze oczy zgłębiały naprzemiennie to ciemną jego toń, to zamgloną przestrzeń powyżej. Myśl natomiast powędrowała w bardziej odległą przestrzeń ...
Było to tak:
Moi kumple ze studiów zaciągnęli mnie siłą w góry. Gdy przyjechaliśmy do Zakopanego padało, mżyło. Gór nie było widać, ale kumple obiecali, że jutro będę oczarowana. Następnego dnia tonęliśmy we mgle w mieście, gór nadal nie było widać. Jednak kazali zarzucić plecak i ruszyliśmy. Nie powiedzieli, co powinno w nim być. Byłam zielona, bezradna, nic nie wiedziałam o górach i zapłaciłam za to cenę.
Miałam być oczarowana Tatrami a w tej pierwszej wycieczce byłam rozczarowana: zmordowana podejściem po niekończących się schodach, rozczarowana tym, co na szczycie, wściekła na kumpli i kumpelki, na cały świat. Oburzona ich kłamstwami.
W tamtym czasie tak widziałam świat: wstrętny, zły, brzydki, pełen złych ludzi, pełen kłamstw, obłudy, wykorzystywania.
Zaprowadzili mnie na Czerwone Wierchy. Co parę minut lało w drodze na górę, na szczytach sypał śnieg, wiało, że mało mnie nie przewracało. Zmarzłam na kość, ubrana w letnie ciuchy, w pożyczonej kurtce, w jakimś co chwilę zrywanym wiatrem kawałku starej, wojskowej pałatki przeciwdeszczowej, w śliskich trampkach. Nic nie widziałam, tylko kamyki pod nogami. Czerwone Wierchy wcale nie były czerwone, lecz szare, bure, nieprzyjazne, wręcz wrogie. Co chwilę się potykałam. Prosiłam kumpli by już wracać, a oni się śmiali, poklepywali, że dam radę, że jeszcze tylko ten drugi szczyt, później, że następny i jeszcze kolejny. Prowadzili mnie płączącą, wystraszoną aż do Kasprowego. Mieliśmy zjechać wagonikiem kolejki, ale … nie kursowała, bo wiatr za silny. No, więc zbiegaliśmy po kamykach w dół. Zbiegałam … ja w moich trampkach. Czułam każdy kamyk lecz pędziłam z myślą, że pocierpię jeszcze chwilę, ale moja noga nie postanie już nigdy więcej w górach.
Biegłam i krzyczałam na nich, na siebie, na Tatry.
Kolejnego dnia nie miałam zamiaru iść w góry, chciałam wracać do domu, nawet spakowałam już plecak. Koleżanka z pokoju próbowała mnie przekonać, że dzisiaj będzie inaczej, bo wyjdzie słońce. Nie wierzyłam. Gdyby wszedł do naszego pokoju, któryś z moich kumpli, pewnie nic mnie by już nie zatrzymało, lecz koleżanka, w ostatniej, desperackiej próbie zamiast używać słów, odsłoniła firankę.
Zobaczyłam to. Świeciło słońce na błękitnym niebie, jedne wierzchołki skrzyły się wczorajszą wilgocią jakby wyłożone lustrami, inne chowały się w cieniu, a jeszcze inne tonęły w chmurach. Koleżanka wskazała palcem na ten połyskujący: - To Giewont. A te dalsze i wyższe to Czerwone Wierchy. Tam wczoraj byliśmy. - objaśniła.
Coś mnie dotknęło. Nie wiedziałam, co to było, chyba coś w środku.
Marudziłam i w końcu zamiast w góry poszliśmy do miasta. Zobaczyłam tam ludzi, wędrowców, ludzi innych niż ja. Nie wiem, na czym ta inność polegała, ale byli inni. Czułam, że są inni.
Chodziliśmy większość dnia ulicami, a od czasu do czasu spoglądałam ponad dachy budynków i widziałam wierzchołki Tatr. Coś się stało, coś się odmieniało we mnie. Przy każdej kolejnej takiej panoramie, coś silniej się we mnie budziło. Pod wieczór już na tyle zmiękłam, iż dałam się namówić na Nosal.
To jeszcze nie było to. Nosal nie był już wrogiem, ale góry jeszcze nie były moim przyjacielem.
Następnego dnia poszliśmy na Halę Gąsienicową. Gdy ją ujrzałam, obudziałam się z brzydkiego snu. Poczułam się tak jakby w moją głowę uderzył meteoryt, postanowiłam następnego dnia to powtórzyć już sama lub z koleżanką. Poszłyśmy.
Od tego następnego dnia, nikt żadną siłą nie odciagnąłby mnie od Tatr, za żadne pieniądze nie spędziłabym wakacji, gdzie indziej. Po prostu zakochałam się.
Tego dnia postanowiłam zapisywać moje odczucia, te ważne chwile na ścieżkach oraz to, co z nich wyrosło, wszystkie nasiona i kwiaty, które się później pojawiały w sercu i duszy.
Te chwile to najważniejsze chwile w moim życiu. Moje życie zyskało nową wartość, nową podnietę, inspirację, nadzieję, wiarę, zyskało miłość. Poznałam, czym ona jest. To był proces, to była długa ścieżka. Trwa już całe moje życie. Idę nią i będę szła póki nogi będą zdolne mnie nieść.
Dzięki tym ścieżkom wiele odkryłam, odkryłam wiele tajemnic, największych skarbów, jakie człowiek może odnaleźć. Nie mówię o tajemnicach gór i dolin. Mówię o górach i dolinach ludzkiego wnętrza, ludzkiej – mojej duszy.
Najpierw zmieniło się postrzeganie świata. Zaczęłam zauważać w nim więcej piękna, dobra, dobrych ludzi. Zaczęłam dostrzegać coraz więcej głębi i w świecie i w ludziach, i w sobie.
Tatry stały się klimatem do moich badań ... badań natury rzeczy, natury gór, ciala, ludzkiej psychiki, natury serca i duszy.
Moim narzędziem była i jest wędrówka. Tak, po prostu wędrówka. Wędrówka to nie tylko przebieranie nogami, schody w górę i w dół, to nie tylko sycenie oczu widokami. Wędrówka to kontemplacja, medytacja, czyli wnikanie właśnie w naturę rzeczy, ale przede wszystkim obserwowanie. Obserwowanie tym wewnętrznym okiem wszystkiego, co przepływa obok i we mnie, głównie własnych myśli.
To Tatry pomogły mi poznać wiele prawd, na których poznanie gdzie indziej musiałabym przeznaczyć może z tysiąc lat, wiele kolejnych żywotów. Spotkałam wielu ludzi, moich zwierciadeł, w których przeglądałam się i odnajdywałam swoje ukryte oblicza. Pewnie i ja ich inspirowałam, bo okazywali mi wdzięczność. Tak bywało i nadal jest.
Dziękuję. Takie jest życie, ktoś ci odsłoni firankę i wszystko się odmienia.
Piotr Kiewra