Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rozmowy z ciocią. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rozmowy z ciocią. Pokaż wszystkie posty

środa, 5 marca 2014

Smutkiem o ścianę

- Ciociu, coś ty taka smutna? Uśmiechnij się! Świat jest taki piękny, a ty się smucisz. – zauważył Piotr, gdy tylko stanął w drzwiach mieszkania cioci.
- Ach, Piotrze! – to była cała ciocina odpowiedź.
- No tak, już wiem co należy zrobić. Zawrócę na pięcie i pójdę sobie, bo wolisz być smutna, a poza tym możesz mnie nim zarazić, to może być niebezpieczne i stanę się smutny – jak ty. Idę sobie. – zagroził Piotr poważnym głosem, lecz z nie do końca schowanym uśmieszkiem na ustach.
- Nie, nie, nie obawiaj się, nie zrobię ci krzywdy. Zostań. Pewnie zaraz coś się zmieni, czuję to. Szczególnie dlatego, że ty przyszedłeś, a ty potrafisz mnie rozweselić. Piotrze, powiedz w takim razie, co mam zrobić ze swoim smutkiem? – poprosiła ciocia i sama ta prośba sprawiła, iż już czuła się lepiej.
- Rzuć tym smutkiem o ścianę. – zaproponował krótko Piotr.
- Coś ty, jak? Nie żartuj! – odpowiedziała zdziwiona.
- Ot po prostu, zapakuj je wszystkie razem, potrzymaj je chwilkę w rękach, przypatrz im się dokładnie i … o ścianę. – powiedział pokazując przy tym cioci przykładny uśmiech od ucha do ucha.
- Masz rację, tak zrobię. A więc tak: zbieram was wszystkie – moje drogie smuteczki i … trzask o ścianę! A masz! I jeszcze raz, i jeszcze raz! – zagrała ciocia scenę z rzucaniem o ścianę pustki ze swoich dłoni. Robiła to z pełnym przekonaniem. Tak się w tym zapamiętała, że aż się zmęczyła. Jednak z każdym ruchem była weselsza, bardziej uśmiechnięta, aż w końcu zaczęła się śmiać głośno, a Piotr razem z nią. – A masz, nie wracaj nigdy już do mnie, bo spotka cię to samo, będziesz spływał po ścianie jak farba przy malowaniu. Spiorę cię na kwaśne jabłko. Ach, ach, ach! – doskonale bawiła się ciocia. Śmiali się razem w głos.
- No dobrze, co jeszcze mogę z nimi zrobić? – zapytała ciocia, lecz w tym samym momencie sama sobie odpowiedziała: – Tak, rzucę nimi z wysokości chmur, porozrzucam je po lesie, sprzedam je bezwzględnym smutasom, których spotkam na ulicy, zapędzę jak kot pędza myszy do dziury, wrzucę je do śmieci i popatrzę jak je wywozi śmieciarka … Och, mam jeszcze inny pomysł, wywieszę je na suszarce do prania, niech je słońce wysuszy na wiór. Aaaaaaaa – śmiała się już prawie ze łzami w oczach ciocia – zapakuję je do pudła i wyślę do Ameryki, niech mają. Część zostawię jednak i tę część wyślę z kolei do naszych polityków, a później będę oglądała ich smutne miny w telewizji i będę się śmiała, bo będę wiedziała, że wreszcie mam na nich wpływ … A ty Piotrze, co byś z nimi zrobił? – ledwo wykrztusiła rozbawiona ciocia.
- Tak ciociu, ten pomysł z Ameryką jest wspaniały. Wyślij je wprost do Hollywood, tam je przerobią na jakąś komedię i po kłopocie, już nigdy nikogo nie zasmucą. Z politykami też mi się podoba, może wreszcie zamiast się kłócić, będą cicho siedzieć gdzieś w ciszy i pławić się w twoich smutkach, hihihi. – zgodził się Piotr mocno rozbawiony. – Oooooo, a może skoro już o Ameryce mowa, wyślemy je do NASA, a oni podrzucą je Marsjanom. Tak zrobimy, bo tam na Marsie mają za lekkie życie i zamiast wymyślać plany inwazji na Ziemię, będą siedzieć i się smucić … – Tak zrobimy Piotrze, zróbmy to Marsjanom! – przerwała Piotrowi rozochocona ciocia. – Zróbmy to też innym cywilizacjom, zasiejmy im smutki, będą wtedy siedzieć bezczynnie i rozczulać się nad swoim losem, zamiast podbijać kosmos … Tak Piotrze, my podbijemy kosmos swoim śmiechem, podbijemy wszystkie obce cywilizacje, zawładniemy polityką i będziemy rządzić całym światem i Wszechświatem przy pomocy śmiechu. Wszystkie ustawy przerobimy na śmiechu warte, będziemy rozśmieszać, rozśmieszać, rozśmieszać … Tylko czy nas nie rozbolą brzuchy zanadto? – przerwała na chwilkę radosną twórczość ciocia.
- Gdyby nasze brzuchy się burzyły, gdyby strajkowały, to też je rozśmieszymy … – Racja Piotrze! – przerwała znowu ciocia. – Rozśmieszymy nasze twarze, oczy, ręce, nogi, całe ciała, rozśmieszymy wodę, jedzenie, nawet smutne kamienie zaczną się śmiać. Rozśmieszymy księżyc, płaczące brzozy przed domem, rozśmieszymy nawet płacz … Tak, zaraz polecę rozśmieszyć moje sąsiadki, bo to one mnie zaraziły swoimi smutkami, już ja im dam się smucić , popędzę im takiego bobu, że będą się zwijać ze śmiechu na podłodze, a co mi tam! Rozśmieszę ich śmieszne choroby, myśli o śmierci. Co za … smutaski? Ja im dam smucić się! Zobaczysz, ja im rozśmieszę nawet śmierć. Urządzimy jej tak wesoły pogrzeb, że ludzie pójdą na niego w podskokach! – śmiała się i śmiała ciocia.
- Tak ciociu, koniecznie przeróbmy pogrzeby na coś wesołego. Tak, masz rację ciociu, życie ma być wesołe i pełne śmiechu, to i śmierć też taka powinna być. Czego się bać? Rozśmieszmy śmierć, będzie nam wtedy przyjacielem, zresztą przecież ona nam otwiera drzwi do wiecznego śmiechu, do wiecznej radości … To rozśmieszmy ją. To będzie nasz wkład w rozwój świata. Wreszcie nie będzie powodu do smutku w ogóle. Tylko smutkom może nie być wesoło. Może jednak zostawmy ich odrobinkę, byśmy mogli choć chwilkę odpocząć od śmiechu, bo nim też możemy się zmęczyć …
- Hi,hi,hi, no proszę jak wzrasta nasza kreatywność, gdy tylko puści się smutki z torbami – dokończył Piotr.
Piotr i ciocia jeszcze nigdy się nie naśmiali tyle co dzisiaj. W końcu ciocia podsumowała:
- Piotrze, jestem ci niezwykle wdzięczna. Wynalazłeś – specjalnie dla mnie – sposób na moje smutki. Nazwę tę ścianę, ścianą śmiechu … oooo, oznakuję na niej specjalne miejsce: Tutaj rozbijaj swoje smutki! Dziękuję Piotrze! - powiedziała to z wesołą miną i uśmiechem od ucha do ucha.


Piotr Kiewra

wtorek, 4 marca 2014

Taniec radości

„Życie przypomina czyste płótno:
 możesz wciąż je dźwigać i umrzeć pod jego ciężarem,
 ale jaki to ma sens? Namaluj coś na nim!”
Osho

Przeczytaj najpierw część I, pt. "kropelka"



Na ogromnym, zadaszonym tarasie, na tyłach dużego domu siedziało dwóch mężczyzn. Byli mocno zajęci rozmową. Było ciepłe, majowe, późne popołudnie. Ta część domu otwarta tarasem na wschód o tej porze dnia dawała już przyjemny cień. Widok z tarasu był urzekający.
Wokół, na obrzeżach wielkiej działki, rosły krzewy, niższe i wyższe drzewa. Zamykały w ten sposób przestrzeń i tworzyły w samym środku, między drzewami i krzewami, coś na kształt małej, leśnej polanki. Trawnik przypominał tu bardziej leśną łączkę, niż zadbane, wypieszczone, krótko strzyżone trawiaste dywany, tak częste w małych, przydomowych ogrodach. Był dziki – trawa pół na pół z kwiatami. Nikt go nigdy nie kosił. Wysokie trawy lekko falowały, nawet przy najlżejszych podmuchach wiatru, a różnokolorowe, zwykłe, łąkowe kwiaty otwierały swe oblicza nie tylko w stronę słońca, ale i obserwujących je mężczyzn. Wokół kwitnących krzewów w różnych częściach ogrodu, oraz nad łączką, uwijały się pracowicie pszczoły, trzmiele, a swój rytmiczny taniec wykonywały też różnokolorowe motyle. Od czasu do czasu na pobliskich sosnach i brzózkach przesiadywały też ptaki, a od nich „leciały” wiosenne, natchnione pieśni. Była to mała, piękna, leśna scena, na której natura tworzyła codziennie, w każdej chwili, swoje muzyczne, poetyckie i malarskie arcydzieła. Obserwatorom wystarczyło to tylko zauważyć, zapamiętać, wpuścić do serca i … cieszyć się.
Niby zwykła łąka, niby zwykłe kwiaty, zwykłe, drzewa i krzewy, ale w takim miejscu – w ogrodzie, jednak wyjątkowe, niespotykane, przez to niezwykłej urody, ale przede wszystkim pełne … tajemnicy. Patrząc na ten ogród, czuło się skrywaną przez jego twórcę jakąś tajemnicę, tęsknotę, głęboką miłość. Miłość nie tylko do przyrody, do tego, czego dzisiaj ludziom brakuje, spokoju, ciszy, naturalnie się dziejących rzeczy, ale też do czegoś, lub kogoś, co tylko gospodarz mógł wiedzieć.
Mężczyźni rozmawiali wpatrując się w ogród, na falujące trawy, tańczące wśród kwiatów pszczoły i motyle.
Godzinę temu młodszy z nich zadzwonił do drzwi. Z niepokojem odczekał chwilkę. Po pół minucie, drzwi otworzył kilkunastoletni chłopak, nieśmiało zapytał o cel wizyty. Powiedział, że dziadek był zajęty pracą w ogrodzie i zaraz podejmie gościa. Weszli do domu, chłopak zaprowadził mężczyznę na tył domu, podsunął duży wiklinowy fotel i poprosił, by zająć miejsce w oczekiwaniu na dziadka.
Po kilku minutach poprzez szeroko otwarte, szklane drzwi, wszedł starszy mężczyzna. Dziarski, wysportowany, poruszający się miękko, energicznie, tanecznie. Wyglądał na góra sześćdziesiątkę, choć gość wiedział, że gospodarz ma przynajmniej o dziesięć lat więcej. Gdy się spotkali i przywitali, młodszy z nich przez króciutką chwilę wpatrywał się w twarz nieznajomego, próbując wyobrazić sobie jego jako młodzieńca, no powiedzmy – osiemnastolatka.
Gdy umawiał telefonicznie rozmowę, jako powód wizyty podał, że jest znajomym kogoś, kto go znał kiedyś, dawno temu.
Starszy pan, widać to było od początku wizyty swego gościa, był bardzo zaintrygowany wyjaśnieniem o kogo chodzi. Czekał jednak cierpliwie. Wiedział bowiem, że jego gość, prędzej czy później do tego tematu dojdzie. Rozmawiali zatem o wiośnie, o domu, o wnuczku, o rodzinie. Gość w tej ostatniej sprawie zadał sporo pytań, a że panowie od samego początku rozmawiali dość otwarcie, jak starzy przyjaciele, więc w niedługim czasie gość dowiedział się wielu szczegółów, że starszy pan od dłuższego czasu mieszka sam, że oprócz tego wnuka ma jeszcze dwie wnuczki, i że jedna z nich ma na imię Rosa.
W pewnym momencie, gość zamilkł na parę chwil, jakby się nad czymś zastanawiał. W końcu spojrzał na gospodarza i zapytał:
- Czy domyślasz się, po co tu przyjechałem? Dlaczego chciałem z tobą porozmawiać?
- A czy jest inna przyczyna twojej tu wizyty, niż ta, którą podałeś telefonicznie? – odpowiedział pytaniem.
- Jest dokładnie taka o jakiej mówiłem. Tylko pytam, czy domyślasz się o kim chciałem z tobą porozmawiać?
- No wiesz, moja historia jest dość długa, więc musiałbym zgadywać. – znów wymijająco odpowiedział gospodarz.
Młodszy mężczyzna jednak nie chciał tak prosto z mostu tego powiedzieć. Był ciekaw, czy starszy pan jeszcze to pamięta i jak zareaguje, gdy się dowie o kogo chodzi.
- No dobrze, powiedz mi zatem, czy jest ktoś w twojej pamięci, o kim chciałbyś się czegoś dowiedzieć, o kim chciałbyś porozmawiać, lub o kim chciałbyś coś opowiedzieć? Czy jest taka jedna, jedyna osoba? – to pytanie było sprawdzianem, miało sprowokować do przejścia do właściwego tematu, celu tej wizyty.
- Tak, jest kilka takich osób. Jest kilka takich wydarzeń z tych siedmiu moich dziesięcioleci, ale jedno …? No cóż, gdybym miał wybrać, tę jedną osobę, to jedno wydarzenie, tak to wybrałbym … - nie wybrał jednak. Zamilkł, posmutniał, zapadł się głębiej w fotelu i trwał w zamyśleniu zapatrzony w łąkę, ale jakby nie w tę łąkę … Trwało to naprawdę długo. Gość nie śmiał przeszkadzać, dalej pytać. Cierpliwie więc czekał. Wiedział, że gospodarz odbywa teraz daleką, bardzo odległą podróż w czasie, może nawet trwającą pół wieku. Na jego twarzy odmalowały się uczucia, tyle różnych uczuć, chwile radości, dobrych wspomnień, ale w większości tęsknoty, rozczarowania, smutku.
Po kilku minutach takiego zamyślenia, starszy pan wyrwał się wreszcie z tego stanu, a spowodował to wnuczek, który postawił dzbanek z wodą, oznajmiając ten fakt zdaniem:
- Dziadku! Przyniosłem wodę!
- O czym to rozmawialiśmy? O przepraszam, zamyśliłem się. Wybacz, sprowokowałeś mnie do wspomnień, do zastanowienia się nad ważnym dla mnie fragmentem, epizodem mego życia, ale … no dobrze, powiedz, pomóż mi, powiedz, o kogo konkretnie chciałbyś zapytać. Nie jestem pewien, a ty sprawiasz wrażenie, jakbyś dużo o mnie wiedział, jakby ci ktoś o mnie opowiadał. Nie chcę się jednak wygłupić. Powiedz mi lepiej sam, a ja sprawdzę, czy faktycznie jest to osoba, którą znałem. – znowu wymijająco odpowiedział starszy pan.
Młodszy mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo. W duchu zgodził się z tą propozycją, nie wiedział tylko jak ma to zrobić. W końcu postanowił po prostu zapytać. Jednak to pytanie, które postanowił zadać, wzruszyło go, chwilę więc czekał, aż jego wzruszenie rozpłynie się. W końcu zapytał:
- Czy pamiętasz … , przepraszam, czy pamiętasz kogoś, kogo nazywałeś …, czy pamiętasz, że razem z kimś, kogo kiedyś znałeś, byliście połówkami jednej …, czy pamiętasz „kropelkę”? – przy tym ostatnim słowie, wypowiedzianym bardzo cicho, prawie szeptem, spojrzał na twarz, w oczy gospodarza, nie chcąc opuścić żadnego cienia emocji, żadnej reakcji jakiej się spodziewał po gospodarzu. Zapytał i obserwował.
Mężczyzna na dźwięk tego słowa drgnął, zamknął oczy, znowu zapadł w milczeniu … i w fotelu. Otworzył je po chwili, a jego wzrok znowu pobiegł w kierunku łąki w jego własnym ogrodzie. Ale nie trwało to już tak długo jak za pierwszym razem. Od razu zaczął pytać:
- Wiedziałem. Coś intuicyjnie czułem, że przyjechałeś w tej sprawie. Powiedz mi, odpowiedz: Żyje?
- Żyje. – gość odpowiedział od razu.
- Czy ty jesteś jej synem?
- Nie, jestem synem jej brata, czyli to jest moja ciocia.
Rozpoczęła się rozmowa, setki pytań, odpowiedzi i widać było, iż po każdym pytaniu, po każdej odpowiedzi mężczyzna jakby zrzucał z siebie jakiś ciężar, jakby mu było lżej. Długo rozmawiali, jednak młodszy z nich chciał usłyszeć też historię, którą znał z ust swojej cioci. Teraz miał okazję poznać ją od drugiej strony. Poprosił o to. Chciał też usłyszeć, co się z nim działo później, jak przeżył te pięćdziesiąt lat, o to też więc poprosił.
Na łące znikły już ostatnie cienie rzucane przez zachodzące słońce, uspokoił się i tak lekki przecież wietrzyk, zniknęły ostatnie pszczoły, trzmiele i motyle. Wokół była głęboka cisza, jedynie woń kwiatów oraz śpiew ptaków, słowików i kosów wypełniały tę piękną przestrzeń, muzyką i pięknym zapachem wiosny. Ta muzyka stała się wspaniałym tłem dla opowiadania, które starszy pan snuł o krótkim epizodzie z życia dwojga ludzi, ale mającym wpływ na całe ich życie, na długie pięćdziesiąt lat ich życia.
Mężczyzna zaczął swoją historię.
- Tuż po zakończeniu szkoły, dosłownie na drugi dzień po rozdaniu świadectw, rodzice wysłali mnie do babci, na wieś, właściwie małego miasteczka. Nie chciałem tam jechać, ale rodzice nalegali, że babcia już jest stara, że trzeba jej trochę pomóc, że ona chce trochę nacieszyć się wnukiem. Uległem więc. Nie chciałem się odrywać od mojego podwórka, od urządzonego na nim boiska do gry w piłkę, od pływania w jeziorach, szalonych gonitw na rowerach, od spędzania z kumplami czasu, na nam tylko znanych ścieżkach. Liczyłem na to, że spędzę wakacje tak jak w poprzednich latach. Ale cóż, tym razem miało być inaczej, miałem spędzić wakacje z babcią.
Wyjechałem.
Nie znałem tam nikogo. Nie wiedziałem co będę tam robił przez dwa miesiące. Nie było tam żadnego jeziora, nie znalazłem żadnego boiska. W ogóle mało było chłopaków. Babcia nie chciała mnie wykorzystać do żadnej pracy, sama doskonale sobie radziła, właściwie to żyła w swoim świecie, ciągle gadała ze swoimi koleżankami. Przesiadywała z nimi na ławeczce przed domem i obserwowała wszystkich, którzy przechodzili ulicą. Jak się wieczorem zeszło kilka jej koleżanek, to nie zostawiały suchej nitki na żadnym z przechodniów. Czułem się tam jak podrzutek.
Obszedłem całe miasteczko już pierwszego dnia. Nie było tam nic, co mogłoby mnie zainteresować. Zapowiadały się dwa miesiące nudy, straconego czasu. W tym dniu żałowałem, że się nie postawiłem rodzicom, bo miały to być najgorsze wakacje w moim życiu. Obszedłem miasteczko już chyba ze trzy razy, zajrzałem we wszystkie kąty. Wyszedłem nawet kawałek za miasto. Na szczęście trafiłem na las, coś co lubię. W tym lasku trafiłem na polanę, właściwie na taką małą, leśną polankę. Był wieczór. Powoli zachodziło słońce. Rozejrzałem się wokół, chciało mi się wyć ze złości, z bezsilności. Stanąłem na środku tej łąki, nawet chciałem się położyć na trawie, ale okazało się, że jest mokra, że jest na niej rosa. Ten widok lasu wokół, ta łąka i pachnące tutaj kwiaty tak mnie uspokoiły, że postanowiłem tu przyjść następnego ranka, by się ponudzić, by właśnie tu zacząć spędzać najnudniejsze wakacje mojego życia.
I tak zrobiłem. Rano wstałem, wyjrzałem przez okno i ucieszyłem się, że pogoda dopisała. Nieskalany niczym błękit nieba, żadnej chmurki, palące słońce, wszędzie pełno słońca. Poszedłem do lasu, trafiłem na wczoraj poznaną łąkę. Dosłownie przed chwilą ponad drzewa okalające polanę wspięło się słońce, przesuszyło więc trawę z porannej rosy. Usiadłem na skraju polany. Wpatrywałem się w las i łączkę. Nasłuchiwałem leśnych odgłosów. Było bajecznie. Wśród drzew śpiewały słowiki. Nie widziałem ich, ale słyszałem.Tak mi się wydawało, że były ich tu dziesiątki, może więcej. Gdy jeden kończył, drugi w innym miejscu zaczynał. Wyglądało na to, iż ze sobą rozmawiają. Była to muzyczna rozmowa. Rozmawiały ze sobą niczym śpiewacy w operze, gdy na przemian wyśpiewują swoje arie. Siedziałem i słuchałem zauroczony. Zapomniałem o nudzie, o babci, o szkole, o złości z powodu przyjazdu tutaj. Minęła chyba z godzina, choć wydawało mi się, że tu czas liczy się inaczej. Zauważyłem nad polanką skowronki. Postanowiłem sobie posłuchać ich śpiewu. Poszedłem na środek łąki, położyłem się. Wpatrywałem się w bezchmurne niebo i w zawieszone pod nim, małe, przebierające rytmicznie skrzydełkami, ptaszki – skowronki. Wisiały i ćwierkały z takim entuzjazmem, że natychmiast udzieliło się to mi. Nogi same się rwały do biegu, albo do tańca. Nie chciałem jednak przerywać tego co się tu działo, więc leżałem. Gdy tak dłużej obserwowałem skowronki, doszedłem do wniosku, iż one nie tylko śpiewają, one tańczą. Tańczą w locie. Zauważyłem nawet, że jest w tym jakiś ich własny rytm. Spojrzałem na motyle – one też tańczyły, na pszczoły – to samo. Nawet muchy wykonywały swój taniec. Wszystko wokół tańczyło. Trawy, drzewa na skraju polany, słoneczne promienie, moje serce … tylko moje ciało leniuchowało.
Było słodko, miło, sielsko, wręcz anielsko. Nad głową przelatywały muchy, bezszelestne motyle oraz głośno bzyczące trzmiele i chrząszcze. W uszach słyszałem piękne pieśni, w nozdrzach cudowne zapachy, a w sercu czułem podziw dla tego piękna, dla przyrody. Nikt mi nie przeszkadzał, niczego nie musiałem robić, do niczego nikt mnie nie gonił, nie musiałem się niczego uczyć. Doszedłem do wniosku, że mogę tak przeleżeć cały dzień, a może nawet dwa miesiące. Ta perspektywa mnie rozbawiła. Wymyśliłem sobie nawet, że jak wrócę z wakacji i komuś o tym opowiem, to nikt nie uwierzy. Zapytają, gdzie byłeś na wakacjach, co robiłeś przez dwa miesiące? A ja odpowiem – Przez dwa miesiące miałem wakacje na łące. Nawet mi się to ładnie zrymowało. „Dwa miesiące na łące.” Sam się z tego śmiałem.
Położyłem się znowu na trawie, podłożyłem dłonie pod głowę i nasłuchiwałem tego co w trawie, nad trawą, w lesie i wokół. Obserwowałem skowronki i wszystko co tylko się pojawiło na tle błękitnego nieba. Bezwiednie chłonąłem zapachy lata, łąki, lasu. Nad moją głową przeleciały dwa motyle. Jeden gonił drugiego. Podążyłem wzrokiem za nimi, odwróciłem się na brzuch i zauważyłem … dziewczynę.
Serce zabiło mi mocniej. Nie spodziewałem się tu nikogo, a tym bardziej dziewczyny. Do tej pory ich unikałem, nie lubiłem z nimi rozmawiać. Miałem 18 lat, ale wolałem przebywać z kumplami, niż z dziewczynami. Co innego z dziewczynami z mojego podwórka, one były jednak moimi „kumplami”, od małego bawiliśmy się razem, ale … z obcymi, z nieznajomymi. Dlatego mocniej przywarłem do trawy, tylko moje oczy ukradkiem obserwowały nieznajomą. Przyszła nie wiadomo skąd, a właściwie przybiegła. Na sekundę zatrzymała się na skraju polany i ruszyła biegiem w … moją stronę. Pochyliłem natychmiast głowę, by mnie nie zauważyła, ale wcześniej skręciła w bok. Ulżyło mi – pobiegła za motylem. Rozłożyła ręce jak ptak. Biegała, a właściwie tańczyła. Jej włosy rozwiewał wiatr. Naśladowała motyle, ptaki, a później jeszcze zaczęła swój własny taniec. Naprawdę to był taniec radości. Czułem, że tyle w niej radości, naturalności, takiej jak u ptaków, motyli, wiatru, kwiatów. Wydawało mi się, gdy obserwowałem jej bieg, jej taniec, że ona leci, szybuje ponad trawą, że nie dotyka stopami ziemi. Ta radość udzieliła się mi. Biegała, kręciła się w kółko, tańczyła, a jej długie włosy podążały za nią, przy każdym kółku, przy każdym zakręcie. Bałem się, by nie odkryła mojego tu pobytu, ale byłem tak zauroczony tym tańcem, tą radością, którą ta dziewczyna przejawiała, tym zjawiskiem, że … chciałem się dowiedzieć, co ją tak cieszy. Jednak na myśl o tym, że miałbym zdradzić swoje miejsce i narazić się dziewczynie jako … podglądacz …, nie, na samą myśl o tym struchlałem jak mały zajączek. Tak, poczułem się zwykłym szaraczkiem i to … popełniającym wielkie przestępstwo, samym faktem, że przyglądam się obcej dziewczynie, a ona się tego nie spodziewa. Leżałem więc cicho i patrzyłem, i patrzyłem. Chyba się zakochałem w tym tańcu i w … nieznajomej, choć nie widziałem nawet dokładnie jej twarzy. Kilka razy przebiegła nawet dość blisko mnie, ale później biegła w inną część łąki.
Serce biło mi coraz mocniej, tak mocno, że w pewnym momencie odniosłem wrażenie, iż biją jakieś bębny. Tak w samym środku mnie waliły głośne bębny, tak głośne, tak donośne, że niosły się na całą łąkę i lasy wokół. Zagłuszały już skowronki i słowiki, a nawet szum wiatru. Bałem się, że za chwilę mnie zdradzą, że ona to usłyszy.
Ona jednak tańczyła. Nie wiedziałem co jej taniec wyrażał, ale po pewnym czasie odkryłem, że dokładnie to samo co taniec motyli, skowronków na niebie, to samo co śpiew słowików, to samo co falowanie traw, to samo co kolory i woń kwiatów. Gdy tak ją obserwowałem stało się dla mnie jasne, że stawała się, poprzez swój taniec, naturalność, goniące ją przy każdym jej ruchu, włosy, poprzez promienie słońca, które ją otaczały i odbijały się od jej jasnej sukienki i cery … częścią tej łąki, częścią tego co się tu na łące dzieje. Stawała się najpiękniejszym tu kwiatem, stała się królową tej łąki, jej ozdobą. Roztańczyła całą łąkę, cały las, wszystkie słowiki, skowronki, moje serce. Wszystko.
Kręciło mi się w głowie od tego wirowania wokół, od tego tańca, który się wokół mnie dział. Na koniec zdałem sobie sprawę, że radość tej dziewczyny, jej taniec, każdy gest, każdy jej ruch, każdy powiew wiatru w jej włosach, mówiły wszystkiemu wokół, że jest gotowa … na miłość.
Od razu poczułem się winny, coraz bardziej prześladowało mnie odczucie, że stałem się tu intruzem, kimś kto nie miał prawa się tu znaleźć i … kraść to piękno, obserwować tę przemianę nieznajomej, obcej dziewczyny. Jednak to małe, niechcący popełnione przestępstwo, to wszystko co tu widziałem, to wszystko co weszło do mnie, do mojego serca, w ciągu tych kilku krótkich chwil, pokazało mi, że ja też jestem gotów. Przestraszyłem się wtedy na dobre.
To wszystko co przeżyłem do tej pory okazało się kruche, bezbarwne, nijakie, a to co uświadomiłem sobie przed chwilą zupełnie inne, nieznane, zaciekawiające, pociągające, ale niepewne. Coś się we mnie zmieniło. Nagle moi kumple w mojej wyobraźni rozbiegli się w różnych kierunkach i już prawie nie słyszeli mojego do nich wołania. Za to, ktoś inny nasłuchiwał tego co mówię, tańczył u mego boku, świecił, zadziwiał, onieśmielał, wprowadzał w inny świat. W zupełnie nowy, nieznany, tajemniczy, ale piękny świat. To na łące działo się nadal, roztańczona dziewczyna, na roztańczonej łące. W mojej głowie tańczyły myśli, w piersi tańczyło serce, nic już nie wiedziałem. Wszystko wokół mnie i we mnie tak się kręciło, że gdybym pewnie teraz nie leżał, to i tak bym pewnie upadł.
Taniec trwał i trwał, a ja patrzyłem i patrzyłem.
W pewnym momencie, dwa motyle, które siedziały sobie grzecznie na kwiatku obok i patrzyły na mnie, odfrunęły. Poleciały prosto w stronę nieznajomej, zatoczyły wokół niej kółko, jedno, drugie. Gdy je zauważyła, zaczęła je gonić, z rozpostartymi jak skrzydła ramionami, z rozwianymi wiatrem włosami. Zatoczyła za nimi koło wokół łąki i leciała za nimi … wprost na mnie. Oj nie, tylko nie to. Myślałem, że skręci gdzieś w bok, ale nic z tych rzeczy, motyle powadziły ją wprost do mojej kryjówki. Od razu zorientowałem się w planie tych motyli. Tak, one chciały mnie zdradzić. Tylko za co? Przecież nie zrobiłem im żadnej krzywdy. Oj nie, przywarłem mocno do trawy, schowałem się za źdźbłami traw, za kwiatami, ale … na próżno.
Wbiegła wprost na mnie. Stanęła jak wryta. Zaskoczona, wystraszona, ale jednocześnie jakby rozbawiona tym zdarzeniem. Ja to samo. Zerwałem się na równe nogi. Zacząłem przepraszać. Czułem się winny, zacząłem znowu żałować, że tu przyjechałem, że znalazłem tę łąkę, że w ogóle mam babcię, że tak szybko skończył się rok szkolny. Ona jednak zaczęła mnie wypytywać, a ja zapomniałem języka w gębie. Tego tylko brakowało, żeby wypaść przed nieznajomą jak jakiś gbur. Zaczęliśmy rozmawiać. Powoli poczucie winy osłabło, a szczególnie, gdy to ona się przyznała, że powinna najpierw sprawdzić, czy na łące nikogo nie ma, zanim się zacznie wygłupiać. Powiedziałem jej, że wcale nie odebrałem tego, co tu robiła jak jakichś tam wygłupów, powiedziałem, że się tak przyglądałem ponieważ widziałem w tym najpiękniejszy jaki widziałem do tej pory taniec. Wybaczyła mi moje przestępstwo więc szybko.
Usiedliśmy i zaczęła się nasza rozmowa. Trwała przez dwa – ponad dwa miesiące. W słońcu, pod gwiazdami, w upale, w deszczu. To wszystko było nieważne jako przeszkody, raczej było tłem, pięknym romantycznym tłem. Zakochałem się w niej, w jej tańcu, w jej roztańczonej naturze, w jej roztańczonym sercu. To ten jej taniec roztańczył moje serce. To nasze przesiadywanie na tej łące, to był nieustający taniec. Wszystko w nas grało, śpiewało, tańczyło. Porozumiewaliśmy się właśnie tym językiem, językiem tańca, poezji, nutami, którymi przepełniona była ta łąka, pobliski las i podniebne przestworza, zapachami łąki, zapachem, kolorami i czarem kwiatów. Nie był dla nas obcy język motyli, gwiazd, księżyca. Porozumiewaliśmy się nawet przy pomocy ciszy.
Tym językiem wyznaliśmy sobie miłość. Pierwszy raz nieśmiało, ze łzami w oczach. Później wyznawaliśmy ją sobie każdego dnia, już otwarcie, słowami, w każdej chwili na łące i później jeszcze raz, gdy musieliśmy się każdego wieczora rozstawać. Mówiły wtedy za nas gwiazdy, chmury, ptaki.
Naszą miłosną melodię i nasze wyznania, wraz ze swoimi miłosnymi pieśniami, zaniosły gdzieś w świat słowiki. Po postu któregoś dnia zniknęły, ale i tak ich śpiew pobrzmiewał echem na łące do końca wakacji. Podchwyciły to echo świerszcze i ich orkiestra przygrywała nam do momentu rozstania.
Wyjechałem, ale nadal byliśmy ze sobą. Łąka została w naszych sercach. Cały czas w nas było lato, choć mijała właśnie jesień, później zima. Mijał czas, a łąka i ten taniec, który na niej się odbywał, trwał. Trwał w naszych sercach. Cały czas widziałem tam dziewczynę, wykonującą swój taniec radości, dziewczynę, moją dziewczynę. Całymi dniami pisałem listy, opisywałem w nich każdy szczegół dnia, wszystko co się działo. Cokolwiek mi się przydarzyło, przez tych następnych wiele miesięcy było tańcem, radosnym tańcem. Moje serce tańczyło, wesoło tańczyło. Zimą tańczyły za oknem płatki śniegu – natychmiast przelewałem to na papier i po kilku dniach odczytywała te słowa moja kropelka. Gdy czytałem jej listy, w których opisywała swoje dni, minuty każdego dnia, cieszyłem się. Czytałem te listy tańcząc, kręcąc kółka po moim pokoju, lub biegając na dworze, na podwórku, w lesie, nawet na mrozie, w deszczu, w śnieżycy – wszędzie. Czytałem te listy od niej po dziesięć, po sto razy. To była jedna, wielka radość.
Któregoś dnia jednak w kolejnym liście, coś się odmieniło. Niby wszystko było jak poprzednio, ale ja poczułem, że jest jednak inaczej. Było w tym liście mniej radości. W każdym następnym podobnie. Aż któregoś dnia, gdy przeczytałem, że moja tańcząca dziewczyna wyszła za mąż, to … – mężczyzna wstał, wziął pusty już dzbanek i wyszedł po wodę. W międzyczasie nastała już późna noc. Gość wsłuchując się w opowiadanie nie zauważył tego. Taras oświetlały teraz gwiazdy. Po chwili mężczyzna wrócił, postawił dzbanek z wodą na ławie, tuż przy fotelach. Oznajmił, że wnuczek już śpi, więc mogą rozmawiać dalej.
- Na czym skończyłem? A tak … Od tej pory nastał okres smutku. Nie wysłałem już do niej żadnego listu, od niej nie przyszedł już ani jeden. To było jak zapadnięcie się pod ziemię, jak trzęsienie ziemi, jak tajfun, jak zatonięcie okrętu. Z człowieka ciągle uśmiechniętego, radosnego, poruszającego się żwawo, szybko stałem się smutasem, słoniem, żółwiem, prawie, że lumpem. Z najlepszego studenta na uczelni, stałem się jednym z najgorszych. Ledwo że je ukończyłem. Stroniłem od towarzystwa, a od dziewczyn szczególnie. Wszystko mnie denerwowało, nic mnie nie cieszyło, nic nie miało sensu. Nie zauważałem wiosny, kwiatów, śpiewu ptaków, słońca. Dla mnie ciągle padał deszcz, przewalały się chmury, było ciągle ciemno. I bez przerwy kołatało we mnie, w moim umyśle, w moim sercu, jedno pytanie, dlaczego? Wszędzie było pytanie – dlaczego? W każdej sekundzie dnia i nocy było tylko: dlaczego? Gdy inni się radowali, bawili, żyli, u mnie było zadręczanie się tym jednym pytaniem. Dziewczyny z mojego otoczenia powychodziły za mąż, moi kumple się pożenili, a ja zostałem smutny, i ciągłe to: dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Trwało to dziesięć lat.
Któregoś roku pojechałem latem w góry. Usiadłem na jednym ze szczytów i wpatrywałem się w łąkę, którą widać było w pobliskiej dolinie. Była piękna, pełna kwiatów, pełna tańca. I wtedy zrozumiałem. Rozejrzałem się wokół, widziałem szare, nagie skały, smutne, bez życia. Ale tuż obok, lub poniżej rosły zielone świerki, jodły, czy sosny – kosówki. Rosła zielona trawa, a na niej kwiaty. U góry był błękit nieba. Słońce rzucało wiele światła, ale też i cienie. Doznałem olśnienia. To życie. Tak właśnie ono wygląda. Chwile smutku, ale i radości. To szarość, ale i zieleń, i inne kolory. To taniec, ale i smutny pląs. To bieg, ale i powolny, smutny marsz, krok za krokiem.
Spoglądałem na ludzi, chodzących po górskich ścieżkach, lub obserwujących tak jak ja, świat z góry. Radowali się, cieszyli obecnością tu i teraz, ale byli wśród nich też smutni. Nie było nikogo jednak, kto byłby tak smutny jak ja. Gdy się temu wszystkiemu dłużej przyglądałem, górskim szczytom, dolinom, przyrodzie, słońcu, chmurom, wędrującym tu ludziom, zauważyłem, że to wszystko … tańczy. Tańczy radością, ale i smutkiem, tęsknotą. Postanowiłem … tańczyć. Naprawdę.
Zapisałem się od razu po powrocie z gór na kurs tańca. Już na pierwszych zajęciach prowadząca je instruktorka odkryła we mnie talent. Powiedziała, że oddaję tańcem sens życia, że pokazuję, że potrafię pokazać siebie, świat poprzez ruch, gest. Powiedziała, że jest we mnie nie tylko taniec, że jest we mnie muzyka, jest poezja, jest głęboko skrywana radość, ale, że jest też tęsknota. Skąd ta starsza pani mogła mnie tak odkryć po kilku moich pierwszych ruchach, nie wiem. Wiem natomiast że mi się to bardzo spodobało. Odkryłem w sobie pasję.
Później uświadomiłem sobie, że odkryłem ją w sobie już dużo wcześniej, dziesięć lat wcześniej, na łące, ale wtedy skojarzyłem sobie taniec, moją pasję z miłością do tańczącej dziewczyny. Zrozumiałem, że ona miała mi przekazać nie tylko miłość do siebie, że nie tylko w niej powinienem się zakochać, ale też w tańcu, że poprzez taniec powinienem dać coś światu. Taniec miał być moim językiem miłości niesionym światu. Gdy tak sprawę postawiłem, zacząłem … żyć.
Wkrótce poznałem dziewczynę, która tańczyła, że aż dech zapierało. Ona poznała się też szybko na moim tańcu. Zostaliśmy parą na parkiecie, później też i poza parkietem. Jeszcze później zostaliśmy parą na całe życie. Znowu stałem się wesołym, radosnym facetem. Doczekaliśmy się dzieci, później wnuków. Gdy urodziła się pierwsza wnuczka, wymusiłem na jej rodzicach, by nadali jej imię Rosa. Tylko ja wiedziałem, dlaczego to właśnie imię, Rosa. Pasowało, bo jej rodzice mieszkali za granicą. Brzmiało zagranicznie, choć dla mnie było jak najbardziej polskie. To na pamiątkę mojego pierwszego spotkania z pokrytą rosą łąką, łąką, która odmieniła moje życie, nadała mu sens.
Taniec dawał mi tak dużo radości, że pomógł mi przetrwać czas, gdy moja tancerka, i żona jednocześnie, zachorowała i później zmarła. Od tej pory stałem się instruktorem tańca. I pewnie dlatego mnie znalazłeś w internecie, bo moja szkoła w internecie dawała też ogłoszenia. Tańczę do dziś, uczę tańca, do dzisiaj taniec przepełnia moje życie, przepełnia mnie. Jest moją radością. Życie jest tańcem – tak uważam. Życie jest tańcem, a tą areną gdzie tańczę ja i tańczą inni, jest życie. Wszystko zaczęło się od pięknej łąki, pół wieku temu, od tańczącej dziewczyny. Nadal jest ona w mojej pamięci, i ta dziewczyna, i ta łąka. Pamiętam tamte chwile, choć minęło pięćdziesiąt lat. Pamiętam tamte słońce, tamten wiatr, tamte kwiaty, tamte skowronki, falującą, pulsującą życiem trawę. Pamiętam tamte słowiki, tańczące na łące motyle. Pamiętam tańczącą dziewczynę, jej rozwiane wiatrem włosy, pamiętam jej anielski taniec. To od tego się wszystko zaczęło. To miały być moje najgorsze wakacje, a te dwa miesiące stały się najpiękniejszym okresem mojego życia, inspiracją na całe życie, kawałkiem nieba na ziemi. To miała być nuda, a był to czas wielkiej radości. To miało być leniuchowanie, a był czas wielkiej, pożytecznej nauki. Nauki życia, nauki tańca, nauki radości, nauki miłości.
I tak dzisiaj myślę, co by się stało, gdyby te dwa motyle nie poleciały wtedy do nieznajomej dziewczyny i nie przyprowadziły jej do mnie. Myślę, a ta myśl pokazuje mi tylko jedno – piękno tego świata, tajemnicę życia.
Mężczyzna skończył swoją opowieść, jednak rozmawiali dalej, aż do białego rana, do wschodu słońca.
Noc minęła, a ogród znowu budził się do życia, a razem z nim mała łączka na jego środku. Starszy pan obserwował jak na źdźbłach trawy w pierwszych promieniach wschodzącego słońca skrzyła się poranna rosa. Wśród tych milionów kropel zobaczył tę, którą połączyła kiedyś z dwóch połówek łąka, mała leśna polana, pełna kwiatów i tańca. Teraz uświadomił sobie, iż to co połączyło kiedyś te dwie połówki w jedną kropelkę, trwa nadal i cały czas trwało. Ta myśl ucieszyła go, zatańczył więc na trawie w swoim własnym ogrodzie. Był to taniec radości. Znowu miał osiemnaście lat, znowu wszystko wokół wirowało, śpiewało, tańczyło. Znowu chciał się położyć na łące i obserwować tańczącą dziewczynę i … znowu pojawiły się dwa motyle – już wiedział, gdzie go chciały zaprowadzić.
Piotr Kiewra

poniedziałek, 3 marca 2014

Kropelka

Już w progu Piotr zauważył niewyraźną minę cioci. Do tej pory zgadywał od razu co cioci dolega, ale tym razem to było coś innego, coś czego nigdy nie widział na jej twarzy, w jej oczach. Nawet w ruchach, w postawie ciała, było coś, co Piotra mocno zaniepokoiło.
- Powiedz ciociu, co się stało, jak ci mogę pomóc? – pytał.
- Nic takiego, nic się nie stało, wszystko jest w porządku. Nic mi nie jest. – odpowiedziała, ale widział, że ciocia nie chce o tym mówić.
- Ależ ciociu, przecież widzę, coś cię niepokoi. Opowiedz mi o tym! – naciskał.
- Piotr, naprawdę jestem zdrowa, dobrze się czuję, a nawet powiem ci, że jest mi wesoło – odpowiedziała, jednak on w niej nie mógł się doszukać nawet odrobiny wesołości. Wypróbował więc swoją starą „sztuczkę”:
- No tak, nie chcesz mi powiedzieć, nie ufasz mi, nie szanujesz mnie, chyba sobie pójdę. – powiedział, wstał i już postawił krok w kierunku drzwi, gdy ciocia zatrzymała go i zapytała:
- Piotr, nie wiem, czy będziesz chciał słuchać zrzędzenia starej ciotki? A poza tym to stare dzieje. Ledwo to już pamiętam.
Spoglądał na nią i dostrzegał głęboki smutek – smutek na twarzy, smutek w oczach, smutek w postawie jej ciała. Usiedli. Czekał, ciocia zaś powędrowała myślami gdzieś bardzo daleko. A później zaczęła opowiadać. Poznał historię, która na zawsze odmieniła jej życie. Nie spodziewał się jednak, że ta historia odmieni również jego. Oto ta historia.
- Piotr, pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Powiedziałeś mi o … „kropelce”. Po rozmowie z tobą sięgnęłam do starych zdjęć. Przeglądałam je, aż natrafiłam na jedno i … i wszystko odżyło. Myślałam, że już nie pamiętam, ale nagle wróciły wspomnienia. Poczułam, że po mojej twarzy leją się łzy – łzy, których nigdy nikomu nie pokazywałam. Poczułam to „coś”, co wypełniało moje serce pięćdziesiąt lat temu, poczułam żal, z którym żyłam przez owe pięćdziesiąt lat. To było tylko zwykłe zdjęcie. Ot fotka, a na niej łąka. Jedyne zdjęcie, które mi zostało z tamtego czasu. Niby tylko czarno – białe zdjęcie, czarno białe kwiaty, trawy, motyl w locie. Wpatrywałam się w to zdjęcie i … powoli wracały kolory, zapachy, wróciło wspomnienie, wróciła moja łąka – opowiadała, a łzy ciekły jej ciurkiem, a ona bezwiednie je ścierała.
- To było bardzo dawno, naprawdę bardzo dawno temu. Miałam wtedy osiemnaście lat. Rozpoczęły się wakacje. Była piękna, czerwcowa pogoda. Pięknie śpiewały ptaki, wszędzie pełno kwiatów. Tak mi było lekko na duszy, tak we mnie się wszystko radowało, że pobiegłam na łąkę za miastem. To było moje ulubione miejsce. Często tam chodziłam, siadałam na trawie lub kładłam się i obserwowałam niebo, płynące po nim chmury. Słuchałam śpiewu ptaków. Byłam tam prawie codziennie, szczególnie wiosną i latem.
I właśnie tego dnia też tam pobiegłam. Było tak pięknie, tak kolorowo. Kwiaty tak pachniały, że … chciało się latać, więc postanowiłam … polatać. Rozłożyłam ręce i … leciałam od kwiatka do kwiatka – jak pszczółka. Wiatr rozwiewał moje włosy, a ja biegałam. Zataczałam kółka, jedno, drugie, trzecie. Później ścigałam się z motylami, ach … to mnie w ogóle nie męczyło. Wydawało mi się, że mogę tak „latać” całe życie. Poczułam się jak ptak. Słyszałam śpiewy skowronków, zawieszonych gdzieś wysoko nad moją głową, więc … wszystko we mnie śpiewało. Latałam i śpiewałam w rytmie tej łąki, w rytmie wiatru, śpiewających ptaków, w rytmie uciekającego przede mną motyla.
Nie widziałam niczego poza kwiatami, łąką i motylem.
To była „moja” łąka. Nikogo tu nie było. Byłam więc wolna, zapominałam o świecie. Moim światem stawała się ta łąka i tak było też tego dnia.
Zatoczyłam może dwudzieste, może pięćdziesiąte siódme kółko, gdy nagle, na samym środku łąki wpadłam na … chłopaka. Stanęłam jak wryta. On też był zupełnie zaskoczony. Byłam zła, bo ktoś nieproszony znalazł się na mojej łące. Tak się schował, że go nie widziałam, więc byłam zła również na siebie. Przecież mógł widzieć moje harce. Pewnie wziął mnie za wariatkę – pomyślałam. Coś burknęłam do niego, ale on nic nie odpowiedział. Wstał i patrzył na mnie. Nic nie mówił. Widziałam na jego twarzy zamieszanie. Chciał coś powiedzieć, ale tylko poczerwieniał na twarzy. Miał szeroko otwarte oczy, jednak patrzył na mnie ukradkiem, tak jakby się wstydził, jakby czuł się winny.
- Nie wiedziałam, że ktoś tu jest. Myślałam, że jestem sama, no i widzisz … mało cię nie rozdeptałam. – powiedziałam do niego, śmiejąc się z tej sytuacji – Naprawdę nie wiedziałam, że ktoś sobie leży na mojej łące. Może masz mnie za wariatkę, co? – zapytałam patrząc na niego.
- Nie, nie. Przepraszam … ja … ja myślałem, że ta łąka … że jest niczyja. Przepraszam. – wyjąkał nieśmiało.
- Jest niczyja. Ale gdybym wiedziała, że tu ktoś jest … to bym się tak nie wygłupiała. – odpowiedziałam zmieszana i zapytałam natychmiast – A ty co tu robisz?
- Nic. Leżałem sobie. Też lubię tę łąkę, więc przychodzę czasami sobie tu poleżeć. Leżałem, aż przybiegłaś ty, więc … trochę patrzyłem jak biegasz. Naprawdę nie chciałem. Zaraz sobie pójdę. – tłumaczył się nieśmiało chłopak.
Powiedziałam mu, że nic się nie stało, że to jest też jego łąka. Bardzo byłam ciekawa, co sobie pomyślał, jak mnie zobaczył „wygłupiającą się” na tej łące. Powiedział, że nic złego. Później wydobyłam z niego parę słów więcej. Wydobyłam, bo był tak nieśmiały, że trudno mu było cokolwiek powiedzieć. Powiedział – a właściwie przyznał się, że widział we mnie piękną dziewczynę biegającą – latającą jak ptak. Nie mógł się napatrzeć, zachwyciły go moje rozwiane włosy, beztroska mina, skoki od kwiatka do kwiatka.
Wypytywałam go o wiele rzeczy. Nieśmiało odpowiadał. W końcu tak się „oswoił”, że jego nieśmiałość gdzieś ustąpiła i mogliśmy już swobodnie rozmawiać. Poczuł się na tyle swobodnie, że … umówiliśmy się na następny dzień na „naszej” łące.
W następnych dniach rozmawialiśmy, dużo rozmawialiśmy. Poczułam w nim bratnią duszę. Spotykaliśmy się codziennie – nawet, gdy padał deszcz. Minęły czerwcowe dni, później lipcowe, przeżyliśmy tam nawet burzę, drżałam wtedy ze strachu. Nie zdążyliśmy się nigdzie schronić – nie zauważyliśmy, że nadchodzi. Śmialiśmy się później z tego, choć wyglądaliśmy jak zmokłe kury.
Ani razu nie spotkaliśmy się poza naszą łąką, … nie, nie, raz się spotkaliśmy – w mieście. Zaproponowałam, byśmy usiedli na ławeczkach w kawiarni pod gołym niebem, ale widziałam, że czuł się tam nieswojo, pobiegliśmy więc na „naszą łąkę”.
Któregoś dnia tak się zagadaliśmy, że nie zauważyliśmy jak zaszło słońce, nie zauważyliśmy jak zapadł zmrok, jak zaświeciły gwiazdy. Spoglądaliśmy na nie, jak do nas mrugają, okazują swoją przychylność. Mówiły nam, że świat jest piękny, że świecą specjalnie dla nas. Liczyliśmy te spadające, wróżąc sobie przyszłość.
Po raz pierwszy też, mój łąkowy chłopak powiedział mi, że … mnie lubi. Uśmiechnęłam się i zapytałam jak bardzo mnie lubi. To było dla niego trudne pytanie, długo zbierał się na odwagę, kilka razy już coś miał powiedzieć i … znowu spoglądał w gwiazdy. Siedzieliśmy w milczeniu, patrzyliśmy to w ciemność łąki, to znów w świecące na niebie punkciki. Po jakimś czasie zobaczyłam na jego policzku łzę. Lśniła odbijając gwiezdne światełka. Poczuł moje spojrzenie, odwrócił się do mnie i powiedział, że mnie kocha. Odpowiedziałam mu szybko, że ja też go kocham.
Nic nie odpowiedział. Pojawiła się tylko druga, a później trzecia łezka, a gdy spadły z jego policzków był już inny, bardziej pewny siebie. Powiedział mi, że jesteśmy jak dwie połówki jednej kropelki wody. Te kropelki połączyła łąka i na zawsze pozostaną już połączone. Powiedział że jak się kiedyś zagubimy, to odnajdziemy się znów na łące, bo ona zawsze będzie trwała i zawsze będzie nasza.
Zapamiętałam te słowa na zawsze.
Gdy wróciłam do domu byłam oszołomiona, nie wiedziałam co się stało. Nie mogłam zasnąć. Następnego ranka zobaczyliśmy się znowu. Snuliśmy razem opowieści, odkryliśmy nasze najskrytsze marzenia. On opowiedział o nieprzespanej nocy i znowu o „kropelce”.
Naprawdę tak samo myśleliśmy, lubiliśmy te same rzeczy, to samo nas wzruszało. Tak samo czuliśmy zapach kwiatów na łące, tak samo patrzyliśmy na słońce, na chmury, tak samo zachwycał nas śpiew skowronków, tak samo lubiliśmy podglądać i słuchać jak wiatr kołysze trawami, tak samo milczeliśmy obserwując jak gwiazdy mrugają do nas. To samo też słyszeliśmy, gdy gwiazdy – specjalnie dla nas – przepowiadały nam naszą przyszłość.
Powoli mijały ostatnie dni sierpnia. Powiedział mi, że za parę dni wyjeżdża, bo już kończą się wakacje. Postanowiliśmy do siebie pisać.
Gdy nadszedł czas jego wyjazdu długo patrzyłam na niego, a on na mnie. Właściwie to cały dzień przesiedzieliśmy na naszej łące patrząc na siebie w milczeniu. Jego zakochane oczy mówiły mi wszystko i nie musiał mówić niczego. Wierzyłam, że zawsze będziemy razem i wiedziałam, że on wierzy w to samo.
Następnego dnia byłam na swojej łące już sama.
Zaczęła się szkoła. Minął wrzesień, minęła zima. Co kilka dni otrzymywałam list, co kilka dni ja wysyłałam swój do niego. To były piękne listy, piękne słowa, ale ja widziałam w nich realny świat. Znów widziałam go na łące razem ze mną, jak biegamy razem za motylami, jak leżymy ze wzrokiem skierowanym w niebo, jak słuchamy skowronków.
Był bardzo nieśmiały. Nigdy nie dotknął nawet mojej ręki. By mi coś powiedzieć zbierał się całymi dniami, godzinami. Zupełnie nie przeszkadzała mi ta jego nieśmiałość.
Miał przyjechać na kolejne wakacje, ale okazało się, że jego babcia, u której był poprzednio, wyjechała i nie miał gdzie zamieszkać. To był trudny czas. Wiedziałam, że go to boli. Chciał przyjechać choć na jeden dzień. Przyjechał, ale akurat w tym dniu, ja gdzieś wyjechałam. Czuliśmy się źle. Nie było wtedy telefonów.
Minęła wiosna, lato, następnna jesień i zima.
Kolejnej wiosny pojawił się inny chłopak. Ten był bardziej śmiały, był bardzo śmiały. Latem zostałam jego żoną.
Gdy się w końcu zebrałam na odwagę, by napisać o tym do mojego łąkowego chłopaka, zalałam ten list morzem swoich łez.
Odpisał mi tylko jednym zdaniem, zdaniem, które zapadło mi w pamięć i przez następnych pięćdziesiąt lat codziennie przypominało mi o nim:
„Moja kropelka przepadła gdzieś w oceanie, już nigdy jej nie odnajdę”.
Tu ciocia przerwała na dłuższą chwilę. Odwróciła się, wyszła i wróciła dopiero po kilkunastu minutach. Wróciła, by dokończyć, choć Piotr wiedział z jakim trudem jej to przyjdzie.
- Moja łąka przestała istnieć. Coś tam wybudowano. Mój bardzo śmiały mąż pewnego dnia mnie zostawił i zostałam sama.
Nie miałam w tym miasteczku ani mojego męża, ani mojej łąki, więc wyjechałam. Wyjechałam, by zapomnieć. Ale było to trudne, bo za każdym razem, gdy widziałam falującą gdzieś trawę, motyla, słyszałam gdzieś skowronki, czy patrzyłam w niebo, lub w gwiazdy, przypominała mi się moja łąka, mój łąkowy chłopak, przypominała mi się „kropelka”.
Zewsząd zaczął mnie otaczać ocean, utonęłam w nim. Błądzę w nim do dziś. – znów przerwała i znów wyszła. Tym razem wróciła już szybciej. Usiadła i już nic nie mówiła.
Piotr spoglądał na ciocię wzruszony. Nie wiedział co powiedzieć. Nie znalazł żadnego słowa, żadnego argumentu, by ciocię pocieszyć. Więc milczał. Po pewnym czasie ciocia odezwała się jednak:
- Piotr, mówiłeś mi o swojej „kropelce”. Nie dopuść do tego, by przepadła w oceanie. Nie wolno ci. Nie wolno. Pamiętaj!
- Tak, ale … – nie wiedział jednak co ma dalej powiedzieć.
- Bądź ufny i czekaj. Wierz! – są tylko dwie takie połówki i muszą być razem. Skoro się raz odnalazły, to nie mogą już się zagubić. Nie mogą. A jak się zagubią, to nawet w oceanie mogą się odnaleźć. Uwierz! – Piotr wysłuchał tego. Bardzo go ciocia tym podbudowała i w pewnym momencie poweselał, a wręcz trysnął radością:
- Ciociu, czy ty pamiętasz, co ty przed chwilą powiedziałaś? Ciociu, co ty powiedziałaś? Pomyśl szybko, co ty powiedziałaś? – zapytał z entuzjazmem. Ty powiedziałaś, bym uwierzył, bym czekał, bym … Ciociu, a ty? Czemu ty nie wierzysz? Czemu ty zrezygnowałaś? Daj tu szybko internet!
Piotr postanowił działać. Zobaczył w myślach swoją ciocię znów na łące, jako dziewczynę z rozwianymi wiatrem włosami, biegającą za motylami. Zobaczył na tej samej łące, obok niej, nieśmiałego chłopaka jak podaje jej rękę. Zobaczył to.
Postanowił na początek wpisać imię i nazwisko ciocinej „kropelki” w wyszukiwarkę internetową.
- Ciociu, ta łąka jeszcze nie umarła, ona trwa w tobie i zawsze trwała, dzisiaj się o tym przekonałem. W twoim łąkowym chłopaku na pewno też trwa i cały ten czas trwała. A dopóki trwa, możecie się odnaleźć, jesteście przecież dwiema połówkami tej samej kropelki. W żadnym oceanie nie mogliście się zagubić na tyle, by się nie móc odnaleźć. Odnajdziecie się na łące, bo ona nadal trwa i zawsze już będzie wasza.
Ciocia natychmiast poczuła jakby zagrała najwspanialsza na świecie orkiestra, składająca się z samych skowronków, a ona jako jej solistka, tańczyła najwspanialszy na świecie taniec, taniec na łące, wśród kwiatów, motyli … taniec dla jednego tylko widza.
Piotr poczuł, że ciocia odnalazła nadzieję. Sam też lepiej się poczuł.
Piotr Kiewra