czwartek, 21 grudnia 2017

Dusza Czerwonych Wierchów

Czwarta część opowiadania: Aniołki nad Doliną Cichą


Dostał maila, szybko na niego odpowiedział, spakował potrzebne rzeczy i godzinę później był już w pociągu.

Przez okno obserwował oblane słońcem pola, lasy, mijane wsie i miasta.


Wspomniał swoje dawne, letnie podróże w Tatry: powiew upalnego powietrza wpadający przez otwarte okna, rytm wybijany przez koła, zatłoczone przedziały i korytarze, ruch, rozmowy, zapach gotowanych jajek – obowiązkowego menu niektórych pasażerów. Teraz siedział sam w klimatyzowanym wagonie, wokół cisza, nawet koła i szyny nie rozmawiały ze sobą.

 Wrócił myślą do otrzymanego maila. Ucieszyły go zawarte tam słowa:

Czy masz wolny jakiś tydzień w sierpniu na Tatry? Jesteśmy w Tatrach od tego poniedziałku. Nasze serca i dusze tęsknią za wędrówką i spotkaniem z Tobą. Aniołki.”

Trzy dni chodził sam, czwartego, wczesnym rankiem, jak przy pierwszym ich spotkaniu, przysiadł na głazie u brzegu stawku w Kuźnicach. Wpatrywał się w wodę i odbicie gór w rozkołysanych falach.

Na chwilę tylko odwrócił wzrok w stronę chodnika i ujrzał dwie kobiece, czerwono ubrane, postaci. Zbliżały się w jego stronę i już z daleka, podbiegając z otwartymi ramionami, przywitały się z nim, uściskami.

Przyglądali się sobie nawzajem bez słowa, przez dobrą minutę, jakby chcąc ocenić, co w ich postaciach zmieniło się przez tych dziesięć, czy więcej lat, od ostatniej wspólnej wędrówki. I jakby na potwierdzenie, starsza z aniołków powiedziała:

- Nic się nie zmieniłeś. To wspaniale. – nic nie odpowiedział, tylko lekko się uśmiechnął, co zastanowiło starszą z kobiet. I wnet zapytała, również z uśmiechem, lecz lekko zabarwionym jakąś obawą, oczekiwaniem jakiejś nie do końca dobrej wiadomości:

- A my się bardzo zmieniłyśmy? Tak bardzo, iż nie chcesz nam powiedzieć?

- Odpowiem wam po drodze, ruszajmy. Nie powiedziałyście jednak w mailu, gdzie chciałybyście pójść. Gdzie idziemy? Coś na rozruch, czy może już jesteście gotowe, na większe wyzwanie? – zapytał.

- Panie Pio … Piotrze. – zaczęła z lekkim zawahaniem. On natychmiast zauważył w myślach - to już nie było dziecięce: „panie Piotrku”, to było poważnie brzmiące: „panie Piotrze”. Słuchał dalej: - Jesteśmy gotowe. Od trzech dni, aklimatyzujemy się. Pamiętamy, pamiętamy o pana nauce,. – odpowiedziała młodsza z aniołków, teraz już dorosła kobieta i dodała. – Mama i ja również, chciałybyśmy, na pamiątkę naszego pierwszego spotkania i wspólnego marszu po Tatrach, pójść tym samym szlakiem, co wtedy, dziesięć lat temu. Możemy?

Piotr nie odpowiedział, skinął głową, a gdy zobaczył w matce i córce chwilę zawahania, zakomenderował:

- Prowadź mały aniołku! Chyba pamiętasz tę drogę, twoją pierwszą miłość do gór?

Obie ochoczo na to przystały i ruszyli. Kamienny, szeroki chodnik ku Kalatówkom piął się lekko pod górę. Szli obok siebie, co chwilę spoglądając, to on na nie, to one na niego. Później, gdy minęli Kalatówki, szli w milczeniu: on na końcu, pierwsza córka, a za nią matka. Po kilku minutach zorientował się, że ich oddechy coś zakłocało, nie były miarowe: - Aniołki płaczą. – pomyślał, lecz nie wypowiedział ani słowa, lekko tylko zwolnił. Po dobrej chwili, matka nie odwracając się, zapytała: - Piotrze, za szybko?

- A on na to: - Tak, zwolnijcie, nie chcę byście się zakrztusiły łzami.

Jak na komendę, odwróciły się z pytaniem: - Skąd wiesz? Skąd pan wie?

- Czuję, dziewczyny. Czuję, nie muszę widzieć. Nie musicie się wstydzić swoich emocji, mnie też one dopadły i odebrały mi słowa. Cieszę się z tej wędrówki, z tego, iż jestem z wami, z tego, co czuję, z tego, co widzę. Wy dwie na tle tych gór, to … No właśnie, słowa gdzieś zniknęły. - obie słysząc to, podeszły bliżej, całkiem blisko, jakby chciały pokazać te łzy, jakby chciały się nimi podzielić, bo obie, w tym samym momencie, cmoknęły go jedna z lewej i druga z prawej w policzek. Wtuliły swoje główki w jego barki i trwali tak chwilę.

On przerwał to, mówiąc: - Ok., ok., aniołki. 

Cała trójka zwolniła na chwilkę trochę i po dłuższym marszu, zobaczyli skąpaną w słońcu Halę Kondratową, a na jej przedzie schronisko. Całość ozdobiona fioletem wierzbówki kiprzycy, jakby czekała na nich. Usiedli na ławkach na zewnątrz schroniska, a gdy już nacieszyli wzrok widokiem hali, usiedli naprzeciwko siebie i wpatrywali się: on na aniołki, aniołki na niego. Po kilku minutach, młodszy z aniołków, z aparatem w dłoni poszła pstrzyknąć parę fotek, wtedy starsza powiedziała:

- Piotrze, chyba wiem, co chciałeś nam powiedzieć, tam na dole: że nie liczy się zmiana na powierzchni, ważne, co przez te lata, zmieniło się w nas, w środku, jak wzrosła nasza miłość. Tak? Nieważne czy urosły, czy nie, nasze aniołków skrzydła, lecz czy urosły nasze serca, czy się otworzyły na oścież, czy spadły zasłony i kraty? To chciałeś nam powiedzieć, tak to czuję.

- Dokładnie Monika, dokładnie aniołku. – potwierdził.

- I co czujesz, odnośnie naszych serc? – zapytała.

- Monika, odpowiedź przyniosą góry, przyniesie duch gór, przyniosą wasze dusze. Nie pytaj mnie, o to, co dotyczy twego serca i duszy. Nie mogę wyrazić tego, co tyczy mego serca, a ty mnie prosisz o opinię w sprawie waszych serc. Moje serce milczy, ono gra bardzo cichą muzykę uczuć, delikatną, niesłyszalną dla nikogo, nawet dla mnie. Czuję tylko wibracje, żadnego znaku, żadnego słowa, nic, tylko cisza i wibracje. Tak mnie ta muzyka fascynuje, tak raduje, iż nie śmiem mówić, nie śmiem w jakikolwiek sposób jej zakłócać. To, co wiem, rozumiem … że nie mogę tego interpretować, przekładać na słowa.

Stąd, być może, nieznośne dla innych, moje milczenie, mój brak słów. Kto rozumie, ten rozumie. Kto nie rozumie, prowokuje mnie do gadania, zadaje pytania, stara się za wszelką cenę, coś ode mnie wyciągnąć, tak gra … jakby prosząc o pocieszenie. Mogę, oczywiście mogę, pocieszyć, ale nie robię tego, bo pocieszenie to trucizna, bo pocieszenie buduje to, czego nie należy budować, wręcz przeciwnie, czemu z czułością i ze zrozumieniem należy się przyjrzeć, by znikło, by się rozpłynęło.

- Tak Aniołki! – zwrócił się do obu kobiet, bo w międzyczasie, młodsza dołączyła do nich: - Wasze powierzchnie się nie zmieniły, widzę - są anielskie, jak wtedy, gdy pierwszy raz was ujrzałem, lecz o waszych sercach i duszach nic nie powiem, nie umiem nic powiedzieć. I jak mniemam, nie o to, bym się wypowiadał na temat waszej urody, ci chodziło?

- Tak. – potwierdziła. Wtem jej córka włączyła się:

- Panie Piotrze, coś usłyszałam o duszy. Czy używa pan tego określenia, jako metafory? Czy dusza istnieje? Czy jej pan doświadcza? Czy ją pan rozpoznaje, odczuwa? Jak to z nią jest? Wszyscy o niej mówią, a czy wiedzą, o czym?

- To raczej takie męskie pytanie, to mężczyźni mają więcej pytań, to oni są częściej, prawie zawsze filozofami. Kobiety czują bardziej, mniej pytają, są bardziej ufne i czekają aż odpowiedzi przyjdą – prosto do ich serc, nie w postaci słów. Chyba chcesz, by twoje poszukiwanie było szybsze, stąd pytania? Chyba stąd, ale cóż, odpowiem ci pytaniem: Czy potrafisz obserwować swoje myśli? – ona natychmiast:

- Tak. Często mam wrażenie, że stoję gdzieś z boku i się im przyglądam.

- Kto, lub co je obserwuje? Kto im się z boku przygląda? – pytał konsekwentnie.

- Jak to kto? Ja … - odpowiedziała niepewnie.

- A kto to, ta „ja”, patrząca z boku? Czy myśl może obserwować siebie samą? Czy może bezstronnie, bez oceniania, na chłodno przyglądać się sobie, jak przepływa, jak podtula ogon i znika, jakby się wstydziła być obserwowaną? Czy myśli potrafią być jednocześnie myślą i odbijającym je lustrem? – pytał.

- To dusza je obserwuje? Tak? – nieśmiało odpowiadała pytaniami.

- Tak ją nazywają. Zresztą różnie w różnych tradycjach: Świadomość, Boskość, Istota, Istnienie, Egzystencja, Życie, Bóg, Wszechświat, Całość … - wyjaśniał.

- To czymże jest miłość, serce? – drążyła.

- Gdy zadawano takie pytania Jezusowi, Buddzie, oni odpowiadali milczeniem, bo na ten temat: Boga, Prawdy, Miłości nic nie można powiedzieć, bo wszystko co powiesz nie będzie prawdą – tej nie da się wypowiedzieć. Ale ja nie jestem oświeconym mistrzem, mistykiem, więc … mogę cię okłamać, mogę ci nazmyślać niestworzonych rzeczy, mogę to ładnie opakować w ładną formę, ubrać w piękne słowa i … będziesz zachwycona, będziesz mi dziekować za „mądre” słowa, nawet może będziesz mnie podziwiać, czym nakarmisz moje ego. A muszę ci powiedzieć, że gdy piękne kobiety i to dwie na raz, mówią mężczyźnie takie rzeczy, to albo nogi mu miękną, albo rośnie w nim poeta i … dostaje Nobla. – śmiał się ze swoich własnych słów, a one mu wtórowały.

 – No tak, Piotrze, same na ciebie zagłosujemy, na twe krasomówstwo, przekonamy też innych, ale nam naprawdę to pomaga, czujemy, że trafiasz celnie do naszych serc, że znasz nas bardzo dobrze, może lepiej niż my znamy siebie, a to, co mówisz, to na co wskazujesz, uzdrawia. Nasze życie się zmieniło, od kiedy zwróciłeś uwagę, przekierowałeś nas z naszych głów do serc, a teraz budzisz nasze dusze. Pomagasz nam otworzyć nasze okna, zrzucić kraty, robisz przeciągi w naszych klatkach, wypuszczasz – pomagasz uwolnić z nich zniewolone dusze. Ale … przerwałyśmy tobie. Dziękujemy, cieszymy się, że jesteś. Mów,mów, tęskniłyśmy do tych barw, tych kolorów, tego wiatru, którym muskasz, tej ciszy, którą uspakajasz, za twą miłość do Tatr, którą nas obdarowujesz, którą nas uczysz obdarowywać. Dzięki tobie uwierzyłam w siebie, w miłość, odnalazłam zagubione piękno, ufność, radość z tego, co przynosi trud wędrowania po ścieżkach życia. To góry nas uczą, a ty jesteś tu przewodnikiem, tłumaczem, one mówią do ciebie, a ty przekazujesz to nam.

Rzadko się widujemy, ale wspominamy ciebie, twą otwartą na świat i na nas postawę i to wspomnienie wzmacnia. Uwierz! Tak naprawdę jest. Mój mały aniołek wydoroślał. Nie miał nigdy u boku ojca, mężczyzny, ale dzięki temu spotkaniu kilkanaście lat temu, temu, co od ciebie usłyszała, co poczuła, temu ciepłu i zainteresowaniu, którym nas – ją obdarzyłeś, poznała … tak, poznała, kim potrafi być mężczyzna. W pewnym sensie stałeś się dla niej jak ojciec, który uczy córkę miłości swoją obecnością, siłą, mądrością. Widziała cię krótko, ale to wystarczyło, by dojrzewało w niej to, co powinno dojrzewać w kobiecie. Pomogłeś jej przejść z dzieciństwa do kobiecości. Byłeś chwilę, ale to wystarczyło. Tak to czuję, tak to czuje mój aniołeczek. Chciałyśmy ci to powiedzieć. Chciałyśmy byś to wiedział. Dziękujemy. …

 O sobie? Co mam powiedzieć? Ty czujesz. Rozumiesz mnie bez słów. Wiem. Wiem też, że nie lubisz patosu, wielkich słów, jakichś specjalnych podziękowań. Naprawdę jestem wdzięczna i naprawdę … tęskniłam, tęsknię i pewnie będę tęsknić. Widzisz, czasem mi trudno takie rzeczy wypowiadać. … No dobrze. Mów dalej, mów … Przyjechałyśmy by cię wysłuchać, by się tobą nacieszyć, twoim słowem i energią, twoim uczuciem, twoja czystą duszą. Więc mów … Proszę!   - zakończyła z wielkim trudem, powstrzymując wzruszenie, powstrzymując łzy. Starała się powiedzieć, co czuje, lecz sama zauważyła, że to nie jest łatwe. Nie wiedziała, chyba nie wiedziała, z jakiego powodu, lub nie chciała wiedzieć, ale wiele słów, znacznie większych słów, po prostu przez nią nie przeszło, gdzieś uwięzły. Piotr obserwował ją, czuł, że wypłynęło z niej może pół, może tylko ćwierć tego źródełka, które wezbrało w niej przez te lata. Wystarczyło mu jednak jedno krótkie spojrzenie w stronę córki, by zrozumieć wszystko.

Na tych słowach nie zależało mu. Już dawno odkrył w sobie umiejętność odczytywania przekazów z ludzkich serc i dusz bez pośrednictwa słów. To, co miało do niego dotrzeć dotarło. Teraz on z kolei podszedł do nich, przygarnął te dwa serca, te dwie duszyczki do siebie, na chwilę przytulił i każdej z nich szepnął do ucha: - Ruszajmy aniołki. Czerwone Wierchy czekają. – po chwili, dodał:

- Tak, pamiętam twoje pytanie. Ale … - przerwał na chwilę, bo błysło w nim jakieś światło, jakaś podpowiedź intuicji. Odpowiadał do tej pory, ale czuł, że dziewczyna jest znacznie bardziej dojrzała, niż jego pierwsze wrażenie, niż by to wskazywały jej pytania. Czuł, że wkradła się w nią pewna nieśmiałość, to takie pierwsze koty za płoty … gdy się bardzo chce dobrze wypaść, to wychodzi gorzej. Czuł, że ona pyta, ale odpowiedzi już w niej są, że pyta, bo … no właśnie, czego ona pragnie, za czym tęskni? A  … a może obecność matki? To spostrzeżenie przyszło już po raz kolejny. … A … ? Teraz z kolei on złapał się na tym, iż gdzieś w nim trwają jakieś spekulacje, że ocenia i ta obserwacja zakończyła ten proces.

Znowu się pojawiły góry, znowu był obecny, a przed nim dwie Moniki, matka i córka, dwa aniołki. Spojrzał na nie uważniej, bardziej wgłąb i zobaczył prawdę, to, czego szukają u niego. Spojrzał na małego aniołka i nie mógł się nadziwić temu, co w niej dojrzał. Postanowił to powiedzieć.

- Powiedziałem: „Ale” i się zatrzymałem, bo coś zrozumiałem. Wiem, dlaczego mnie pytacie, prosicie o słowa, o takie, a nie inne tematy, o podzielenie się moim postrzeganiem gór i świata. Wiem, dlaczego chcecie to słyszeć. Wiem, mały aniołku, o tobie wiele, o twojej mamie też, obie czujecie, iż ja wiem. Czasem się nawzajem przed sobą krępujecie, czasem mi się wydaje, że nie mówicie o tym, co w was jest, bo mały aniołek patrzy na dużego, a duży na małego … stawiacie przed sobą jakieś bariery. Lecz nie o tym miałem powiedzieć.

Monika, mały aniołku, pytasz, szukasz odpowiedzi, a one już są. Są w tobie. Masz w sobie to wszystko, czego szukasz. Zróbmy mały eksperyment, a sama się przekonasz, że tak jest. Szukasz tego we mnie, liczysz na to, iż ja zaspokoję twoją ciekawość, twoją chęć poznania, lecz to moje źródło jest też w tobie, ono też jest twoim źródłem. Wszyscy mamy to samo źródło, to jest coś nam wspólnego. Pytałaś o duszę, odnalazłaś już ją w sobie, możesz z niej korzystać. Odważ się. Nie przerzucaj pytań, które masz odnośnie siebie, odnośnie twojego własnego źródła, na innych, na mamę, na mnie, na góry. Sięgnij w głąb siebie.

Tak. Dokończę to, o co pytałaś. Odpowiem, lecz proszę, zróbmy eksperyment: za chwilę zadaj mi pytania, które sobie przygotowałaś i coś ci wtedy powiem. Dobrze? – gdy zobaczył skinienie głową, małe, subtelne, nieśmiałe, lecz widoczne, zaczął, lecz czuł, że to, co ma powiedzieć, będzie tylko taką namiastką, bo resztę chce usłyszeć od niej. Tak od niej. Czuł, że ona to wie, że ma to w sobie i musi to z zakamarków duszy wyciągnąć. Kiedyś musi to zrobić, może właśnie w jego obecności, może tutaj, wśród tych szczytów i dolin, może tu przy mamie. Tak, na pewno musi to zrobić teraz. Tak, teraz. Odpowiedział więc krótko, najkrócej jak tylko mógł:

- Miłość to połączenie duszy ze światem, z tobą. To jej okna na świat. Serce to droga pomiędzy twoim istnieniem, a innymi istnieniami ... Hm …

Znowu prosicie mnie o zdefiniowanie niedefiniowalnego. Popatrzmy na te szczyty, na tą ścieżkę w ich kierunku, na te kwiaty, na te chmury, na te błękitne niebo, które tam za nimi jest, a jest bezkresne w dal i bezkresne w głąb, bezkresne w każdym kierunku i takie samo niebo jest w was i we mnie, w tych górach. Nie ma ich wielu, jest jedno, nasze wspólne, i nasze, i gór. Jedno niepodzielone, na wewnętrzne i zewnętrzne, niepodzielone na twoje i moje, niepodzielone na „ja” i „ty”. To jest właśnie miłość. To wspólne niebo, odczuwanie go, to jest właśnie miłość. To nie rzecz, to dzianie się, to przepływanie. To jest miłość. Czyli jak widzicie, wiem, że nic nie wiem.  – skończył.

- Rozumiem, czuję. A to tak, więc nasze myśli, nasz umysł, nasza wiedza to kraty, zasłony, szyby w tym oknie? – tym razem sama już odpowiadała, choć były to pytania, ale chyba bardziej do siebie niż do Piotra. On tylko dodał:

- To chmury na niebie.

Wtem wtrąciła się mama: - Moi drodzy! Rozchmurzmy więc nasze nieba, otwórzmy okna naszych dusz, rozsuńmy zasłony, zdejmijmy kraty i … chodźmy dalej! Nasze serca i dusze na to czekają. Czeka też dusza Cichej Doliny.


Ruszyli w stronę Przełęczy pod Kopą Kondracką.

Parę kroków przed przełęczą, zapytał: - Wiecie, co się wydarzy, pamiętacie? -przytaknęły i weszły na przełęcz, na te szeroko rozwarte ramiona pobliskich szczytów, a tam uderzył w nie wiatr. Rozrzucił ich czarne, długie włosy, chwiał ich postaciami, tarmosił plecakami, połami ich na szybko założonych, czerwonych kurtek. Piotr obserwował je pod słońce i te wszystkie zjawiska: słońce, góry i doliny, poruszane wiatrem i emocjami dwie mu bliskie kobiety – odczuł jako jedno zjawisko, jeden proces łączenia się, jako jedność. Poczuł w tym też siebie, że jest tej jedności nierozłączną częścią.

Zastygł w bezruchu, bez żadnej myśli, bez żadnego słowa.

Gdy dziewczyny się napatrzyły, napłakały, gdy uspokoiły swoje emocje, gdy nacieszyły się głaskaniem wiatru, dotykiem i światłem słońca, gdy pozwoliły duchowi Doliny Cichej wniknąć w ich serca i dusze, gdy nacieszyły oczy widokiem, dobrze zapamiętanym, głęboko utkwionym, nie tylko w pamięci, ale też gdzieś znacznie głębiej w nich samych, spojrzały na Piotra. Starsza z nich drgnęła, jakby poczuła wreszcie to, o czym godzinę temu powiedział.

Młodsza podeszła do niego bliżej i zapytała, lecz wiatr zagłuszył jej słowa. Piotr chcwycił za dłonie obie dziewczyny i pociągnął w górę, w stronę Kondrackiej Kopy. Poszli w sobie dobrze znanym kierunku.

Goniły ich chmury i dogoniły. Po chwili zasłoniły całe góry. Widzieli się tylko nawzajem i kilka kroków do przodu, tuż pod nogami.

 Minęli pierwszy szczyt, Kopę Kondracką, zeszli ścieżką biegnącą jej zboczem, a po kilkunastu minutach szybkiego marszu, jakby w wyścigu z chmurami, ze wspomniem sprzed kilkunastu lat, jakby chcąc dogonić tamten czas, tamtą atmosferę, tamten czar, weszli na Małołączniaka. Tam, na kamieniach, jak kiedyś, usiedli. Jedli, pili, a młodsza Monika zapytała:

- Panie Piotrze, mówił pan, dobrze to pamiętam, to była piękna nauka o miłości do gór, ale i do ludzi … Chciałam zapytać, bo … - zawahała się jakby się lekko krępując: - Po czym poznam, czy ktoś mnie naprawdę kocha, czy to jest miłość, czy tylko pożądanie? I czy można kochać kogoś, a jednocześnie, kogoś innego nienawidzić? Czy taka wybierająca miłość istnieje, czy to raczej tylko przedsionek miłości, małe, zasklepione jej nasionko? Czy zazdrość zaprzecza miłości? Czy jest ona świadectwem raczej jej braku, czy świadectwem chęci posiadania, zniewolenia? Czy ktoś, kto jest zazdrosny, w tym, co nazywa miłością, traktuje jej obiekt przedmiotowo? Proszę …  - odczekała chwilkę i dała wyraźny znak, że nie ma już pytań, że oczekuje odpowiedzi.

Wtedy on wstał, przysunął się bliżej do obu kobiet. Usiadł dokładnie naprzeciwko i powiedział. Pytasz mnie, więc teraz zróbmy ten eksperyment, o którym mówiłem wam na dole. Zadaj te same pytania sobie i odpowiedz tak, jakbym to ja odpowiadał. Powiedz to za mnie. Powiedz to moimi słowami, powiedz to, co ja powiedziałbym. Dobrze? – młodszy aniołek od razu zaprotestował:

- Ależ ja nie wiem, co mam powiedzieć. Pytam, bo nie wiem, nie potrafię, mam pustkę, … boję się. – w końcu tego zdania, gdy wymawiała ostatnie słowo, to nie był jednak lęk, to była nieśmiałość. Piotr to zauważył i tylko dopowiedział:

- W takim razie poproś góry, by ci opowiedziały, a później przenieś tę ich ciszę na nasz język. Bądź po prostu tłumaczem. Nikim więcej. Chetnie z mamą wysłuchamy, co góry mają do powiedzenia w tych typowo ludzkich tematach. – żartował. To ją rozluźniło. By nie krępować jej, zarówno on, jak i jej mama, krótkim spojrzeniem i prawie niedostrzegalnym mrugnięciem oka dali sobie sygnał, by się odwrócić, nie patrzeć na nią. On się położył na trawie, podsunął ręce pod głowę i spoglądał na chmury, na nisko przesuwające się obłoki. Jej mama, okryła się swoją czerwoną kurtką i patrzyła przed siebie, jakby chcąc przeniknąć szczelną zasłonę chmur, zasłaniającą to wszystko, co pamięta sprzed wielu lat. I chyba tam odleciała, w tę zasłoniętą chmurami i mgłą pamięci przestrzeń. Córka poczuła się swobodniej. Nikt na nią nie patrzył, tak jakby każda z tych bliskich jej osób udała się w swój własny świat, w jakiś inny wymiar. Poczuła jakby była sama. Chmury okrywające tajemnicę gór też jakby dodały jej pewności siebie, jakby stanowiły gwarancję, że to, co za chwilę z niej wypłynie nie usłyszy nikt niepowołany. Przemogła się, sama była ciekawa, co się w niej skryło. Piotr przecież mówił, że to nie on mówi, że to coś, te słowa pochodzą spoza niego. Posiedziała chwilę w ciszy. Nikt na nią nie nalegał, nikt niczego nie oczekiwał, nawet sama od siebie niczego nie oczekiwała. Chyba nawet zapomniała, że tu jest, gdzieś odpłynęły myśli, odpłynął lęk, opustaszała ze wszystkiego: z oczekiwań, z pytań, z obecności w niej innych ludzi, z przeszłości i przyszłości. I wtedy, gdy znikło ostatnie słowo, ostatnie obce słowo, pojawiło się pierwsze jej własne. Zaczęła tłumaczyć na słowa swoją własnę ciszę:

- Miłość to nie wiedza, to doświadczenie.  Pisarze, poeci nigdy nie mówią tak naprawdę o miłości. .. Oni piszą o swojej tęsknocie za nią, o jej braku. .. jeśli coś opisują, to na pewno nie miłość, lecz chęć posiadania kogoś  ... Bo jakże można wyrazić słowami, coś słowami niewyrażalnego, coś, czego głowa, jako twórca słów nie rozumie. Głowa, umysł, nie rozumie miłości, to nie jej język.

Miłości nie można opisać, w jakikolwiek sposób wyrazić słowami, bo to doświadczenie. Tak naprawdę nic nikt nie wie o miłości, ja też nie. Czuję, lecz nie wiem o niej nic. Może inaczej – mój umysł, nie wie o niej nic, nie potrafi nic o niej powiedzieć, choć mówi i mówi. Gada o niej. Umysł poety też gada, choć na pewno piękniej. Moja mama o niej mówi, Piotr pięknie o niej mówi, góry i doliny o niej wyśpiewują pieśni, tak jak ptaki, mistrzowie miłosnych pieśni.Te są autentyczne, bo są z serca, są z duszy, nie są skażone pragnieniem miłości.

Tylko u człowieka … tylko człowiekowi to się przydarza: zatruwa tę łączącą nas z boskością nić płynącej energii oczekiwaniem, pragnieniem miłości. Im ono jest większe, tym mniej tam miłości, tym więcej strachu, tym więcej nienawiści, gdy się jej nie znajduje. Nie znajduje się, bo się nastawia ręcę, bo się chce ją zagarniać do siebie, bo się chce ją mieć na własność. Gdy się nie jest odpowiednio wrażliwym i tej nici się nie czuje, nie odbiera się jej drgań, jej wibracji, to przynajmniej chce się przygarnąć jakiś obiekt, jakieś piękno, coś, co ma uosobić miłość. Chcemy przygarnąć kobietę, mężczyznę i mieć tylko dla siebie. Tak rodzi się nie tylko lęk, z niego wyrasta zazdrość, zaborczość, kłamstwo, agresja, zło, brzydota, nieszczęście, cierpienie i strach przed … miłością. Boimy się jej, bo poznaliśmy tę nieprawdzidziwą, i brzydzimy się nią, lecz z głębokiego poczucia niespełnionego pragnienia, z poczucia osamotnienia, mimo to, chcemy to coś brzydkiego, nieatentycznego, zagarnąć. Bierzemy na chwilę, i za chwilę ze wstrętem to odsuwamy i szukamy, i dalej, i dalej. Zmieniamy ludzi, środowiska, zmieniamy kanony piękna i szukamy, z otwartą głową, lecz z zamknietym sercem, ze szczelnie okrytą duszą. Ona jest szczelnie okryta pragnieniem ubranym w pożądliwe myśli, w wyobrażenia, oczekiwania, w piękne słowa.

I to na te słowa się nabieramy, wierzymy w nie i kojarzymy miłość z takimi właśnie pięknymi słowami. Ale to nie to.

Ona jest doświadczeniem, ona po prostu jest ... jest zawsze ... możesz jej nie widzieć, możesz jej nie czuć, bo masz serce zasłonięte lękiem i przepełnioną głowę myślami, a to właśnie myśli zasłaniają miłość.

Możesz mieć, albo miłość, albo myśli. .. więc miłość po prostu jest. A jeśli, ktoś o niej mówi, to chyba dlatego, że za nią tęskni, że jej szuka, że liczy na to, iż ktoś ją da, ale tak naprawdę jeszcze jej nie odkrył, bo … o niej myśli, a jeśli myśli, czeka, pragnie, tęskni, to … nie odkryje.
By ją odnaleźć ... trzeba opróżnić głowę ze wszystkiego, co wiesz, ze wszystkich słów i pragnień, a przede wszystkim z pragnienia miłości, a usłyszysz język serca: ciszę. To jest język miłości. Jest uniwersalny. Służy wszystkim i wszystkiemu.

Bez zwykłych słów można żyć, bez języka miłości, życie byłoby niemożliwe, nie byłoby porozumienia, nie byłoby sensu, nie byłoby … niczego nie byłoby. Tylko miłość istnieje. Jeśli cokolwiek dostrzegamy, to właśnie miłość. Jeśli kimkolwiek jesteśmy, to właśnie miłością. Jeśli istnieje Bóg, to on właśnie jest miłością. Jeśli istnieje dusza, to właśnie ona jest jej źródłem, ona jest tą miłością, dlatego ona wszystko łączy, wszystko jest wtedy wspólną modlitwą dusz. To jest miłość. Taką widać wszędzie. Gdzie się nie odwrócisz, czy przed siebie, za siebie, czy pod nogi, czy hen daleko w niebo, na krańce wszechświata, to ona, to ta energia tam jest. Stamtąd płynie i tam płynie.

Jeśli nie ma w tobie miłości, to widzisz jej brak u innych, jej brak w świecie. A jeśli ona w tobie jest, a jest, choć nie zawsze ją widzisz, bo pozwalasz ją własnymi myślami zakryć, zasłonić, stać się niewidzialną, nieobecną, wtedy w błogości swego istnienia widzisz ją wszędzie, i wszędzie ją wysyłasz, i wszystko cię cieszy, bo wszystko ci ją oddaje.

Gdy ona w tobie tętni, to widzisz ją wszędzie, nawet w grzesznikach, nawet we wcieleniach zła. Może nie widzisz jej wszędzie na powierzchni, ale widzisz ją w głębi, czasem na dnie.

Jeśli ją masz, to ją czujesz. Potykasz się o kamień, a w nim odnajdujesz miłość. Właśnie, potykając się, skomunikowaliście się tym językiem, doceniliście się nawzajem, zaintersowaliście się sobą, krążącymi w was energiami. Ktoś cię kopie, nawet zabija, jak Jezusa na krzyżu, a ty w swoim oprawcy widzisz miłość. On jej nie widzi, lecz ty widzisz.

Taki jest kontakt ze wszystkim. Gdy ktoś na nas krzyczy, złości się, to też jest to energia miłości, lecz przemieniona, to ta druga jej strona, ta przesłonięta słowem i myślą, lecz ona tam jest, to jest ta sama energia. Wrażliwi to widzą i szanują, akceptują taki sposób jej przejawiania.

Tak, miłość to akceptacja, to zaufanie, to powierzenie się. To akceptacja całości, to ufność do całości i do siebie, to bezgraniczne powierzenie się całości. W miłości nie ma walki, nie ma zazdrości, nie ma pragnienia, nie ma samotności, nie ma „JA” i „TY”, nie ma dwóch rzeczy, jest jedno, jest CAŁOŚĆ.

W miłości jest tylko TAK, „tak” na wszystko, dla wszystkich, nie ma w ogóle „nie”.  

W miłości nie ma słów, nie ma myśli. Nie ma nic innego, jest tylko miłość. Miłość jest prawdą, a prawda miłością. Tylko ona istnieje i wszystko, co postrzegamy, to jest właśnie modlitwa – istnienie pełne miłości.

Tylko miłość. – spojrzała na mamę zdziwiona. Mama na nią i dziwne się zdarzyło, naprawdę było to dziwne i to właśnie obie zauważyły, że nie płakały, że jest w nich coś, jakaś radość, jakaś siła, moc, magia, która sprawia, że płacz, smutek owszem istnieją, ale się nie przejawiają. Odnalazły ten mały fragment rzeczywiśtości, tę małą szczelinę, przez, którą nie wnika nic, co ma źródło poza sercem i duszą. Ta przestrzeń to TERAZ. Poczuły ją, ale jeszcze jej nie nazwały, jeszcze nie weszły w nią całą swoją przestrzenią, zbyt kurczowo trzymały się jeszcze dwóch otaczających TERAZ przestrzeni.   

Popatrzyła na Piotra. Popatrzyła starając się nie okazać, iż oczekuje jakiegoś komplementu, docenienia, za tę odwagę, którą okazała, za tę otwartość, którą odkryła, za dojrzałość. I tak samo on. Też nie chciał, by w jakikolwiek sposób nakarmić jej pragnienie bycia docenionym za słowo, za myśl. Ona też zauważyła pewną rzecz: do tej pory denerwowało ją to, co słyszała od mężczyzn na temat swojej urody, na temat przymiotów jej charakteru, pochwał za jej inteligencję, itp. A teraz dostrzegła w sobie to.

Do tej pory pilnowała się, by ktoś nie karmił jej ego, a teraz dostrzegła, że ona sama je karmi, że oczekuje by, ktos je nakarmił, być może w jakiś ukryty, delikatny, subtelny sposób, ale jednak oczekuje. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że … obserwuje ego. Stała się świadkiem samej siebie. Powiedziała sobie w duchu: - Dobrze, przynajmniej już tyle wiem o sobie, poznałam granice. - postanowiła jednak nie chwalić się swoim osiągnięciem. Starała się nie patrzeć już w stronę Piotra. To on się do niej odezwał:

- Cieszę się twoimi odkryciami, wszystkimi odkryciami. Naprawdę się cieszę.

- Skąd pan wie? – zapytała zaskoczona, nawet zmieszana, bo poczuła, że musiała się jakoś zdradzić swoimi myślami, że to było chyba zbyt widoczne.

- To proste. To, co odkrywasz u siebie, wdzisz u innych. Mój mały aniołku, jesteśmy jedną duszą, dwiema kroplami oceanu dusz. To, co w jednej kropli, to i w drugiej.

A te twoje pytania …

W górach ... w te góry i doliny, w większości, jeżdżę sam, bo gdy zabierasz kogokolwiek, to zabierasz najczęściej część społeczeństwa, przed którym musisz udawać kogoś, grać swoją rolę, dla której coś, zdobywasz , starasz się coś udowodnić, albo siebie powiększyć, albo pochwalić się wiedzą, choćby o miłości. Chcesz, by odebrano cię jako poetę, to chyba pragnienie wrażliwych mężczyzn. Ci mniej wrażliwi wolą okazać siłę, jakąkolwiek, ale siłę.  
 Jeżdżę więc sam … Nie zrozum mnie źle, sam, to znaczy opróżniony ze wszystkiego, z pustą głową, bez ludzi, bez słów, bez myśli o ludziach, o czymkolwiek.

Teraz jestem z wami, lecz tak naprawdę jestem sam, jestem samotny, to znaczy, że nie mam was w głowie.  Jesteście w moim sercu i duszy. Jestem z waszymi sercami i duszami, lecz bez myśli o was. Rozumiesz? – raczej rzucił to pytanie jako oddech, jak małą przerwę między słowami. Po chwili dodał:

- Czuję Monika, że masz jeszcze jakieś pytanie, na które chciałabyś odpowiedzieć.

Ona uśmiechnęła się, bo faktycznie było, a teraz już wiedziała, że przed nim nie jest w stanie niczego ukryć, postanowiła je zadać i sama na nie odpowiedzieć:

- Gdy doświadczę miłości do kogoś, do czegoś, do gór, czy powinnam, czy muszę to tej osobie wyrazić, temu czemuś, górom, w jakikolwiek sposób okazać?

Wiem, jeśli wyróżniam, dzielę, na kochane i nie kochane. .. to nie miłość. .. to tylko fantazje z głowy.  I wiem, że moje istnienie wyraża miłość, ja nią jestem.  Tak, słowa są zbyt płytkie ... nie dają świadectwa obecności, głębi, prawdy.

Jeśli ktoś tego nie zauważa, nie czuje, nie rozumie sercem i duszą, to jest na zupełnie innym poziomie, daleko mu do serca i duszy. Jest niedojrzały, na tyle się nie nacierpiał. Nie zrozumiał, że cierpienie jest okazją, przybliżającą do zrozumienia i do odkrycia miłości, do oddalenia się od głowy.

A z drugiej strony, po co mi to? Co miałabym osiągnąć? W miłości nic nie można osiągnąć. Miłość się po prostu daje. Jeśli kocham, to ta miłość się rozprzestrzenia na wszystko. Jeśli ktoś, jeśli ty, chcesz brać, bierz, lecz nic ode mnie nie chciej w zamian.

Jeśli dajesz, nic nie chciej. Jeśli ten ktoś daje i coś chce, to znak, że jego miłość nie jest prawdziwą, że jeszcze do niej nie dorósł, że jeszcze nie pozwolił sercu i duszy wyjrzeć zza krat, spoza zamkniętego okna. Jeszcze jest ta miłość zamknięta, jeszcze jest niewolnikiem. Myśli i słowa trzymają ją na uwięzi, bojąc się o swoją wielkość, bo tak jest – miłość wszystko przyćmiewa, a na pewno właśnie myśli i słowa. One przy niej są niczym, nic nie znaczą, nie są warte nawet tego, by być w jej pobliżu.  
I dlatego nie uwierzę w ani jedno moje słowo, w niczyje słowo, bo zaufałam i oddałam się sercu i duszy, swojemu sercu i duszy. Tak naprawdę tylko to mam, tylko to jest moje, na zawsze moje, moje w mojej samotności. Niczego więcej  mi nie potrzeba. – skończyła i szybko się odwróciła, jakby coś chciała ukryć. On to zauważył, zrozumiał i współczuł, ale co miał powiedzieć, co miał zrobić. Nic z tym się nie da zrobić i wiedział, że ona to rozumie i jej mama to rozumie i że nie ma powodu się smucić, że to tylko jej może pomóc, że to tylko przyspieszy pożegnanie się z cierpieniem. Więc powiedział:

- Tylko rozchmurz duszę i serce … tak jak rozchmurzyła się teraz Dolina Cicha. - powiedział z uśmiechem.  Dosłownie kilka sekund wcześniej cała zasłona z chmur i mgieł, gdzieś  zniknęła i ujrzeli znowu głębię doliny. Ponownie spoglądało na nich słońce.

W oczach obu aniołków ujrzał łzy. W oczach młodszego całe ich potoki. Te oczy zaszkliły się tak, że odbiły się w nich góry i doliny. Odbiła się Dolina Cicha i błękitne, bezchmurne niebo nad nią.

- Aniołku, mały Aniołku, nie pytaj. Ty wiesz, ty poznałaś już odpowiedzi, one już w tobie są. Ty pytasz, a ja w pytaniu znajduję już odpowiedzi, gotowe, dojrzałe. Po drugie: kierujesz pytania w niewłaściwą stronę: moja i twoja głowa nie odpowiedzą ci. Pytaj – wpuść to zapytanie, a lepiej uczucia w te miejsca, gdzie jest ich źródło. Stamtąd dostaniesz cichą odpowiedź, poczujesz to … to właściwie wszystko. Na temat pożądania – fizycznej miłości, chęci posiadania i jej przejawu, zazdrości, już wiesz, sama to rozumiesz, nie pytaj. Zresztą źródło jest to samo. Aniołku, słuchaj głosu serca, w ten właśnie sposób bądź sobą, autentyczną, prawdziwą, tak jak te góry, tak jak ich miłość. Powiedziałaś wszystko, to co jest w tobie, jest we mnie, w twojej mamie, we wszystkim.

Dzisiaj poznałaś źródło całej wiedzy. Od nikogo niczego nie możesz się dowiedzieć, bo to wszystko, czego szukasz już masz, żadna księga, żaden człowiek, nawet Bóg, nic nie może dodać do tego, co masz i nikt ci tego nie może ująć.

Góry są tylko klimatem sprzyjającym sięganiu do źródła, częścią twojej pokuty i ja też jestem takim klimatem, takim lustrem i twoja mama, też. A ty jesteś dla mnie i twoja mama też jest, obie jesteście moimi lustrami.  

Myślimy, że możemy poznać siebie patrząc w szklane lustro. Nie, jest zupełnie odwrotnie, możemy ujrzeć siebie tylko wtedy, gdy nie myślimy.

– i ucichli oboje. Ucichły w niej emocje. Zastygli w obserwowaniu gór. Mama Aniołka, przyjrzała się czule swojej córce. Gdzieś w duchu uśmiechnięta, czuła, że te kilkanaście lat dały jej dorosłemu już dziecku wiele, gdy usłyszała wtedy słowa, których, być może, jej młode życie jeszcze nie rozumiało, lecz zasiane wtedy ziarno wykiełkowało. Trafiło na podatny grunt i urosło, zakwitło i teraz jest gotowe, by poznawać inne tajemnice z solidną bazą, jaką jest umiejętność kochania, obdarowywania, a przede wszystkim umiejętność kochania siebie.

Ten moment kontemplacji, przerwał Piotr pytaniem:

- Czy słyszycie muzykę gór, ich szept, ich ciszę?

-  Opowiedz! Powiedz jak słuchać, może i my usłyszymy?  – prosiły Aniołki

- Powiem wam o muzyce gór, o muzyce duszy Doliny Cichej! To muzyka Doliny Cichej i jej braci i sióstr. Tu pod nami jest już inna dolina, siostra Cichej – Tomanowa, ale jej muzyka jest taka sama. Te doliny, góry i doliny grają ją razem. Nasze dusze też w tym są, też mają tam swoje miejsca, istnieją we wspólnocie. Dlatego tak błogo się tu czujemy, dlatego czujemy jedność, czujemy radość, czujemy się orkiestrą, jednym muzycznym zespołem. Dlatego tak nas tu ciągnie. Bo tu są tajemnice, nasze tajemnice, tu poznajemy góry, ich dusze, a je poznając poznajemy siebie, swoje własne dusze. Właściwie to inaczej – poznajemy, iż jesteśmy duszami, obserwatorami, a nie myślami.

Czy jest jakiś sposób, by tę muzykę słyszeć, by śpiew naszej duszy docierał, by się przebijał przez hałasy życia, przez wiatr, przez gwar tłumu, przez tumult myśli?

Już wam o tym mówiłem, już same o tym mówiłyście:  Trzeba otworzyć okna, rozsunąć zasłony, szyby, zdjąć kraty – otworzyć się i stanąć z boku i przyjrzeć się myślom. Ich hałas i gonitwa ucichnie. Wtedy pozostanie tylko muzyka: cisza, głęboka cisza, spokój, harmonia, zrozumienie, miłość. Znikną słowa … no właśnie … póki są w nas słowa, nie usłyszymy muzyki gór, muzyki Doliny Cichej, nie usłyszymy naszych serc i dusz. Słowa to kraty, zasłony, szyby w oknach naszych dusz, to chmury na naszym wewnętrznym niebie. Poobserwujmy je, bez słów!

Długo w ciszy obserwowali, nie tylko góry, ale i siebie, góry i doliny wewnątrz nich samych. Obserwowali też później w marszu przez pozostałe Czerwone Wierchy.

Pod ich nogami chrzęścił żwir, w uszach powiewał wiatr, uderzając swoim i gór, natury, rytmem. W tym to rytmie i rytmie oddechów, brzmiała muzyka: muzyka gór, ich serc, ich istnień. Brzmiała jak modlitwa, jak podziękowanie, jak ich bycie, jak ich miłość.

Piotr nie mógł się nadziwić, temu duetowi, który poruszał się bardzo kobieco, zgrabnie i cicho, pięknie. Nie mógł się nadziwić temu, iż te dwie bliskie mu kobiety okraszały tę wszechoobecną muzykę gór, szczytów i dolin, smreków, krzaków malin i jagodników poniżej, swoimi łzami. Te łzy, jak nutki kapały na ścieżkę, jak nutki płynące z ich wrażliwych dusz zostawiały na zawsze ślad ich istnienia wśród gór, ślad uczuć. Choć wokół trwała naturalna cisza, to w nich grała ta głębsza, bezdźwięczna, wibrująca błogością na ich trójkę i na cały Wszechświat. Piotr czuł to i też gdzieś wewnątrz niego coś łzawiło, acz radośnie – płynęło jak rzeka, jak chmury na niebie, jak orły w locie nad przestrzenią gór, i trwało – jak góry w wiecznym trwaniu, majestatycznie, tajemniczo, cicho.

Gdy szli w ciszy, gdy minęli Krzesanicę, przeszli krawędzią jej przepaścistej, północnej ściany, gdy schodzili z Ciemniaka w stronę Tomanowej i schroniska pod Ornakiem, gdy mijali widoczne z dala hale oświetlone słońcem, gdy obserwowali biegające po nich cienie, gdy patrzyli w słońce, byli tam.

Cieszyli się tą wspólną wędrówką i obecnością. Cieszyli się szumem potoków biegnących gdzieś szybko w stronę równin, może w stronę morza. Cieszyli się, gdy mijali mosty i bramy Doliny Kościeliskiej i ostatni fragment ich ścieżki, już na samym dole.  

W tej radości ich serc i dusz, Piotr tylko na chwilę postawił sobie, gdzieś w myśli, pytanie: „Kiedy znowu będziemy tak razem świętować życie?” i od razu jakby na zawołanie, jakby ta myśl została odczytana przez małego aniołka, usłyszał jej pytanie:

- Mamo, za rok przyjedziemy tu znowu, prawda? Znowu się spotkamy i będziemy tu milczeć i tylko obserwować. Tak mamo? –mama odpowiedziała córce: - Tak, przyjedziemy i będziemy tu milczeć. Tak na pewno zrobimy. Tak, chcę by tak było. – młodsza z aniołków od razu podekscytowana:

- Tak, przyjedziemy, spotkamy się. Obiecujemy!

Piotr uśmiechnął się. W głosie starszego aniołka usłyszał zapewnienie, obietnicę, ale gdzieś głębiej usłyszał niepewność, trwogę, jakiś lęk, coś, co od początku dzisiejszej wycieczki, od pierwszej chwili, gdy spotkali się na dole, w niej było. To był jakiś mały, bardzo subtelny cień, lecz on go poczuł. Nie wiedział, co z nim ma zrobić, czy ma o to zapytać, czy poczekać? Tak, poczeka, przecież życie wszystko samo okaże. Wszystko się okaże, co wiatr przywieje, co strumień przyniesie, o czym Czerwone Wierchy zawołają, gdy przyjdzie na to pora.

Gdy wsiadły do samochodu o zachodzie słońca i odjechały, stał przez dłuższą chwilę patrząc za znikającym pojazdem, za pasażerkami w czerwonych kurtkach, za aniołkami. Patrzył, gdy samochód już dawno znikł za zakrętem i jeszcze chwilę po tym, jak ognista kula całkowicie znikła za horyzontem. Ten dzień dobiegł końca, słońce zakończyło swoją podróż po górach i dolinach.

Piotr zamknął ten rozdział swojej wędrówki postanowieniem, że nie będzie myślał o dalszej wędrówce. I tak się stało. 


Piotr Kiewra

środa, 20 grudnia 2017

Być sobą


Często, gdy chodzę po Tatrach spotykam siostry zakonne, które jak żaden inny turysta, chodzą w swoim „służbowym” stroju. Jedyne, co w ich ubiorze jest typowo turystyczne, to obuwie, no i plecak. Parę razy zagadałem, a z jedną z sióstr, przeszedłem całą trasę z Przełęczy Krzyżne. Wyznała przy okazji, że chodzi po górach, bo tu jest bliżej Boga.

Spotykałem, w górach i poza górami, też księży, zapalonych turystów, prawdziwych zdobywców. Jest nim również proboszcz z parafii, z mojej miejscowości. Często z nim ucinałem sobie pogawędki o górach. W odróżnieniu od sióstr, nie chodzą oni w swoim „mundurze”.


Spotkałem kiedyś też kogoś, kto mundur porzucił, przestał głosić słowo. Przewędrowałem z nim, kilkunastogodzinną, całodzienną trasę, jedną z najpiękniejszych w Tatrach. Opiszę ją teraz, a przy okazji przypomnę tę rozmowę, bo wg mnie pasowała do klimatu tej ścieżki, do ciszy gór, do słów, które były jak wiatr i wydawać by się mogło, że ten ciszę zakłóca, lecz nie, on jest jej częścią. Jest częścią, bo nie chodzi tu o bezdźwięczność, lecz język dusz: duszy gór, duszy wiatru, ludzkiej duszy.

 

Wędrowałem samotnie, przy pięknej pogodzie, w kierunku Wołowca.  Gdzieś na zielonym szlaku, w lesie między schroniskiem, a Doliną Wyżnią Chochołowską stąpałem po błotnistej, rozjeżdżonej przez traktory zwożące pozyskane tam drewno, ścieżce. Przeskakiwałem kałuże i głębokie, wypełnione zdradliwą mazią ślady po kołach, ratując suche do tej pory buty obejściami przez pobocza lub las.

Niedługo potem dogoniłem mężczyznę. Gdy szedłem za nim wyglądał jak młodzieniec. Skakał przez wodne przeszkody jak kozica, wysportowany, sprężysty, szczupły. Myślałem, iż to jakiś student na samotnej górskiej wyprawie.

W pewnym momencie pomylił się, postawił krok w jedno z tych zdradliwych miejsc i but zatopił się aż do połowy łydki w błocie. Starał się za wszelką cenę opróżnić but z błota, które wlało się do wnętrza. W tym momencie zrównałem się z nim.

Po zwyczajowym „Hej” i krótkiej wymianie zdań na temat jakości tego fragmentu ścieżki, poszedłem dalej. Zauważyłem, przy okazji, że był to starszy pan, może nieco starszy ode mnie.

Paręnaście minut później, gdzieś na jakiejś polance, z której ukazał się Wołowiec i dalsza ścieżka w stronę Łopaty i Jarząbczego Wierchu, on z kolei mnie dogonił, pytając o robione przeze mnie fotki i rozeznanie dotyczące nazw widocznych szczytów. Zorientował się, że trochę znam góry i poprosił, by go zabrać ze sobą, bo jest w tej części Tatr pierwszy raz, a mapę gdzieś zostawił, prawdopodobnie przy okazji herbatki w schronisku. Zapytałem, czy na pewno da radę, bo trasa jest bardzo długa i dość wymagająca, i prawdopodobnie zakończymy ją w okolicy zmroku.

- Dam radę! – zapewnił z uśmiechem. Widząc jego wcześniejsze skoki, zgodziłem się.

Ruszyliśmy razem. Na początku słów było niewiele, nawet „achów i ochów” z okazji widzianych ze ścieżki cudów natury. Później się trochę rozkręciliśmy, ale nadal były to pojedyńcze, luźne zdania, nie związane z niczym, poza górami.

Dopiero, gdy minęliśmy spore grupki turystów, ciężko dyszących na podejściu, zadał, jakby od niechcenia, pytanie: - Co tych ludzi tak tu ciągnie?

Odpowiedziałem po chwili namysłu: - Tu każdy może być sobą. – słysząc to lekko drgnął, jakby mu się coś przypomniało. Po chwili zapytał:

- Czym się zajmujesz, jeśli mogę …?

- Kiedyś byłem nauczycielem, może jeszcze resztki tego we mnie zostały, gdy słyszysz, co mówię, gdy wychodzą ze mnie słowa … No tak, porzucam to, by  być sobą … - zostawiłem bez dopowiedzenia, bo jak zwykle ich potok cisnął mi się na usta.

Szliśmy dalej bez mówienia o tym, czy o tamtym. Gdy wdrapaliśmy się wreszcie na grzbiet łączący Rakoń i Wołowiec, zatrzymaliśmy się, by podziwiać Stawy Rohackie i w ogóle, by się rozejrzeć, odsapnąć przed następnym odcinkiem, w górę, w stronę Wołowca.

Na Wołowcu było tłoczno, choć była to jeszcze dość wczesna pora dnia. Postaliśmy chwilkę. Mój towarzysz poprosił, by potwierdzić jego rozeznanie w topografii tego fragmentu Tatr i tego, co na dalszym planie, Tatr Wysokich. Przyznał się, że Wysokie Tatry zna lepiej, a tutaj, w Zachodnie rzadziej zaglądał, a właściwie to był tylko raz, na Giewoncie, no i pewnie na Kasprowym.

Ruszyliśmy swoją ścieżką w dół, nieprzyjemnym dla nóg, ostrym, kruchym, obsuwającym się spod butów żwirem, acz pięknym dla oka kawałkiem Tatr.

Te, tutaj są kolorowe, przystrzenne, bardziej przyjazne, łagodne. To takie ścieżki wśród słońca i chmur, gdzie dużo powietrza, wolności, wiatru, a mało myśli. Mniej tu lęku, bo mniej tu niebezpieczeństw niż w Tatrach Wysokich. Tu jest po prostu, inaczej. Bliżej tu do czegoś, co trudno określić i nazwać.

Rozkoszowaliśmy się ciszą, nieobecnością tłumów ludzi – oprócz nas nikogo innego, aż do wierzchołka Jarząbczego Wierchu, nie spotkaliśmy. Mój towarzysz nic nie mówił, choć pewnie chciał powiedzieć, bo coś w nim przemawiało, czułem to. Lecz, czy to z powodu wiatru ostro hulającego na grzbietowych częściach ścieżki, szczególnie w tych niższych partiach, w okolicach Dziurawej Przełęczy, czy z innego powodu, może skupienia na marszu, na każdym stawianym kroku, bo tego ta ścieżka wymaga – skupienia, uważności, nie odezwał się.

Gdy skryliśmy się w ciszy Łopaty, idąc trawersem wzdłuż jej boku zapytał, czy może mi coś opowiedzieć. Potwierdziłem. Maszerowaliśmy dalej, a on opowiadał. Oto jego słowo:

- Gdy odpowiedziałeś na moje pytanie, że ludzie potrzebują być sobą, że ty tego pragniesz, przypomniała mi się rozmowa, bardzo dawna, acz ważna rozmowa, w podobnych okolicznościach przyrody, z kimś, kto mi dał dużo do myślenia. Wtedy byłem świeżo wyświęconym kapłanem, gotowym do pełnienia swojej misji, naładowanym energią, poczuciem ważności tego, co robi. Mój miecz – słowo, którym miałem się posługiwać, był świeżo naostrzony. Chciałem to robić wszędzie, nie tylko tu, gdzie to robię, jako urzędnik Kościoła, ale nawet w lesie i w górach. W lesie miało to być „Słowo na polanie”, w mieście „Słowo na ulicy”, itp. I rozpocząłem to dzieło.

I na samym początku, właśnie w górach, spotkałem człowieka, tak jak dzisiaj ciebie i zadałem to samo pytanie: Co tak tu ludzi ciągnie? A on mi powiedział, to samo, co ty. Spodziewałem się innej odpowiedzi. Być może czegoś o boskim dziele, być może tego, że tu w górach do Boga bliżej, a tu, że tu łatwiej być sobą. No, więc by sprowadzić rozmowę na mój tor zacząłem pytać, ale okazało się, że kilka jego słów, może zdań … sprawiło mi kłopot. Powstała we mnie dziura, po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. Nawet nie mogłem znaleźć odpowiednich cytatów. Za to, on wypowiedział ich kilka i to kogo? Jezusa.

Później zaczęły się we mnie poważne rozmowy, w mojej własnej świątyni, wewnątrz mnie. Jeszcze raz kontemplowałem to wszystko, co mówiono do mnie, co mi wykładano, co wyczytałem w księgach. I coś się zmieniło. Wypadł mi miecz z ręki, słowo przestało być moim orężem, przestało dla mnie wiele znaczyć, stało się puste, nic nieznaczące,  a nawet jeszcze gorzej, stało się przeszkodą w rozumieniu prawdy, cała wiedza okazała się balastem.

Co takiego ten człowiek powiedział? Powiedział, że nie będę zbawiony, że będę ostatnim, który będzie zbawiony.

Powiedział to z takim spokojem, z taką siłą, z taką mocą, że nie mogłem nic z siebie wydobyć. Nawet nie mogłem się zdobyć na: „dlaczego?”.

Poczuł chyba, że się rozsypałem i rozwinął to. Zacytował słowa Jezusa: „Jeśli nie staniecie się jak małe dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego.”

Pytał: Jak masz wejść do Królestwa, z wiedzą, ze słowem, skoro z powodu wiedzy, z powodu słowa zostałeś z niego wypędzony, skoro opuściłeś raj z powodu jabłka? Stań się na powrót dzieckiem, czystym, bez wiedzy, bez słowa. Porzuć to jabłko.

Po chwili dodał kolejne słowo Jezusa: „Gdy wasi przywódcy powiedzą wam: „to królestwo jest w niebie”, ptaki powietrzne będą pierwsze przed wami. Gdy powiedzą wam, że ono jest w morzu, ryby będą pierwsze przed wami.”

To sam Jezus dał mi do zrozumienia, że to ja jestem tym przywódcą, a ja? Co ja miałem odpowiedzieć? Jakiego argumentu użyć? Moję ręce były puste, a głowa w desperacji.

Wtedy tych słów jeszcze tak nie rozumiałem. Chciałem walczyć, czymś go pokonać, odeprzeć jego atak, ale z czasem zrozumiałem, że to nie był atak, że niepotrzebnie walczę, że prawdopodobnie zachowuję się tak samo, jak kapłani, którzy skazali Jezusa na ukrzyżowanie, że gdyby dzisiaj Jezus znowu przyszedł, pewnie bym jego próbował przekonywać, walczyć z nim przy pomocy miecza myśli i słów, cytować jego samego i cytować z kolei ich interpretację zapożyczoną od teologów, naukowców, interpretujących coś od Boga, coś, co nie było słowem, miało tylko jego postać.        

I tak na samym początku mojej misji stanąłem na rozdrożu, zawstydzony, rozbrojony, pokonany moją własną bronią, bronią, która mi została dana w szkole, którą nosiłem pod pachą w postaci księgi i która leżała codziennie przed mymi oczami.

Z czasem to zawstydzenie, to poczucie upadku minęło. Nawet odbudowałem się, a właściwie na nowo się narodziłem i stałem się dzieckiem. Ale zanim stałem się nim na powrót musiałem przejść przez wiedzę. Poznałem, poza Jezusem też innych mistrzów - pozostałe kolory tęczy. Poznałem to, co oni powiedzeli, czego nauczali, a nie interpretacje ich wyznawców i działania późniejszych urzędników.

I okazało się, że oni wszyscy mówili to samo. Może inaczej to brzmiało, może forma słowa była inna, lecz treść była ta sama, odkryłem inną religię – poznanie siebie. Ta jest uniwersalna, nikomu niczego nie narzuca, jest naturalna. Jest naturalna, bo każdy człowiek odkrywa ją sam, tak samo w każdej części świata, w innych kulturach, nawet tam, gdzie jest tylko jeden człowiek, jak Robinson Crusoe, na bezludnej wyspie. Tam ludzie nie dotykali nigdy żadnej księgi, nie dotknęło ich żadne słowo, a mimo to łaska na nich spłynęła.

Religii, tego sposobu poznania siebie nikt nie narzuca i nie wmawia, że ta jest jedyna prawdziwa i że ją się głosi poprzez słowo.

Tak, zrozumiałem, że tak naprawdę słowo było największą przeszkodą w ewangelizowaniu, że faktycznie chcąc poznać, słowo trzeba porzucić, bo ono nie niesie prawdy.

I kolejna rzecz: Po co ewangelizować, po co posługiwać się mieczem i w imię religii gwałcić, zabijać, zakłócać pokój, przeciwstawiać się Bogu? Przecież to wszystko jego dzieło.Po co go szukać? On nas już znalazł, bo przecież nas stworzył takimi, jakimi mieliśmy być.

 Tak, będąc sobą, zgadzam się z Bogiem, ufam mu, przecież wiedział, co zrobił, kreując mnie takim, jaki jestem. Wszystkie misje to walka z boskim dziełem.

Jezus chciał, byśmy poznali prawdę, swoją prawdę, a nie jego. Jego ewangelizacja prowadziła nas w stronę nas samych, a nie w jego stronę. On używał słowa przy okazji, ale wszystko „mówił” sobą, swoim byciem. Kto się uchwycił tylko słów, nie rozumiał, przeinaczał, interpretował po swojemu. Moralista prawił morały, logik trzymał się sztywno litery, a filozof dopisywał co tylko chciał. Na końcu składał to wszystko do kupy nauczyciel i nie rozumiejąc z tego nic, nie doświadczając nic z prawdy, po prostu mówił.

A prawda była między słowami, prawda była w samym Jezusie.

Oto jaki skutek przynosi nauczanie: pomieszanie i poplątanie. Wyplułem to jabłko.

Masz rację: Być sobą, to jest nasz cel. Masz rację, że tu łatwiej się nim poczuć, dlatego, tak tu ludzi ciągnie. Przed górami nie muszę niczego ukrywać, grać, udawać. Tu mogę poczuć się swobodnie, tu mogę się rozluźnić. Tu uczę się od nich o szkodliwości posiadania misji, o cierpieniu wynikającym z posiadania pragnień, poza jednym: by być sobą.

 Tak jak nie ukryje się tu słabości ciała, tak i da znać o sobie strach. Tu nie boimy się go okazać, poczuć, bo nie ma tu tych świadków, przed którymi gramy rolę odważnych, twardych, niepokonanych. Tu nikt nie gra biznesmena, profesora, bo górom jest wszystko jedno. Nie docenią naszych sukcesów w społeczeństwie, osiągniętych tytułów i zaszczytów. Nie docenią naszego bohaterstwa, bo przy pierwszym lepszym potknięciu, wylezie szydło z worka.

Przed nimi jesteśmy równi, tu nie musimy walczyć, tak jak to się dzieje, na co dzień. Nie musimy się pilnować, by nie stracić twarzy, dobrej opinii, tu się nie musimy powiększać, bo góry i tak czują, z kim mają do czynienia: ze zwykłym człowiekiem, a poprzez swoją zwykłość – z niezwykłym. Tak samo jest w górach: tu każda góra, każda dolina ma swoją indywidualność. Chodzimy wśród nich i te wszystkie indywidualności chłoniemy. Chłoniemy tę autentyczność, wolność, miłość, bo czujemy jak w lustrze, że to, co widzimy jest tylko lustrzanym odbiciem tej autentyczności, wolności i miłości w nas. Widzimy tu dzieło boskie i mamy świadomość, że to odbicie naszej boskości.

A przecież Jezus o tym mówił, by być sobą, że tego potrzebują wszyscy, bez względu na wyznanie, bez względu na światopogląd, bez względu na ilość i wagę dotychczasowych grzechów. Może tego nie rozumieją, może to pragnienie u nich jest ukryte pod inną nazwą. Może się nie przyznają, może się boją zgrzeszyć słowem, bo ktoś ich nastraszył, że tego typu słowa to bluźnierstwo.

Myślę, że między innymi o byciu sobą, że właśnie o tym mówił. Zacytuję: … królestwo jest tym, co jest w was i tym, co jest poza wami. Skoro poznacie samych siebie, będziecie poznani i będziecie wiedzieć, że jesteście synami Ojca Żywego.

Jeśli zaś nie poznacie siebie, istniejecie w nędzy i sami jesteście nędzą.”

Czyli Bóg jest w nas i poza nami. Czyli nie musimy go szukać, już nas odnalazł i będąc sobą, czujemy jego obecność. Tym, co przeszkadza go dojrzeć jest nasz umysł … no właśnie, to jest takie buddyjskie. Broniłem się przed takim widzeniem siebie i świata, bo uczono nas unaczej. Przeciwstawiano temu, dzielono nas, oddzielano od całości, od boskości, od naszej własnej prawdy.

To uczynienie z umysłu jakby innej osoby, innego „ja”, drugiego „ja jestem”, to też nie jest typowo buddyjskie. Wszędzie tam, gdzie odkryto prawdę, tam takie spostrzeżenie samo się nasuwało. Zresztą o czymże jak nie o tym mówi – o umyśle i wynikającej z niego wiedzy, przypowieść o wypędzeniu z raju, o jabłku zerwanym z drzewa, zakazanego drzewa. To jabłko to nic innego jak nasz umysł … Musimy je wypluć, by do raju wrócić, by cieszyć się poznaniem tajemnic, by być w bliskości z prawdą. To chyba wyraźnie widać. Czyż nie?

Być sobą. Skąd taka filozofia? To nie filozofia, to głos, to pragnienie naszej najgłębszej istoty, by zakończyć cierpienie dla swego nosiciela. Tak, cierpimy, gdy nie jesteśmy sobą. Będąc sobą, tylko będąc prawdziwym sobą można być szczęśliwym, bezwarunkowo, bez zewnętrznych i jakichkolwiek innych powodów, szczęśliwym. To jedyny warunek, to jedyne odkrycie i właśnie tu w górach, łatwiej to odkryć, łatwiej poczuć, bo znika cierpienie, przynajmniej wtedy, gdy lęk spowodowany górami, elementarny lęk o życie, sprawia, że zapominamy o grach, o tym, co mamy do stracenia, gdy się zapomnimy na chwilę i staniemy się wtedy właśnie autentyczni, tacy, jacy jesteśmy.

Filozofia jest z umysłu, jest wyuczona, jest cudza i tylko spersonalizowana do naszych potrzeb, do naszego miejsca w społeczeństwie. Filozofia to myśli, a pragnienie bycia sobą jest spoza umysłu, jest z serca i głębiej, jest duchowe. Tak to czuję.

Masz rację, nauczyciel, urzędnik, albo dajmy na to ksiądz, tu w górach, nie może być nauczycielem, bo próbuje oderwać człowieka od jego własnej prawdy, narzuca mu punkt widzenia, obarcza cudzą wiedzą, i zaciemnia w ten spsób obraz samego siebie. W ten właśnie sposób nauczyciel oddala swoich uczniów od bycia sobą. Urzędnik pełniąc swoją misję też dokonuje dzieła zniszczenia, bo kieruje się widzimsię swojego ego, albo ego ludzi tworzących prawo, niby to w imię wspólnego dobra.

 Ksiądz ewangelizując dodaje tylko kolejnych jabłek do kolekcji, bardziej szkodzi niż pomaga. – tu się uśmiechnął i powiedział: tak to mówię ja: ksiądz. Tak, nadal nim jestem, lecz przez urzędników kościoła zostałem odsunięty. Nie poddałem się, zostałem odsunięty. Ale … to nic. – na chwilkę przerwał, by się rozejrzeć, by odsapnąć, by złapać oddech tuż przed szczytem Jarząbczego Wierchu. Tu na samy szczycie, nie zważając na kilka obecnych tam osób, mówił dalej, jakby chcąc wyrzucić tu, z wysokiej góry, to wszystko, co się może stąd stoczyć w dół i dać mu ulgę. Chyba tak było. Tak to czułem.

Kontynuował:

 I rozprawiłem się też z uzrzędnikami. Bo gdy uzasadniano moje odsunięcie od posługiwania, używano cały czas słowa Bóg. Bóg to, a Bóg tamto, tak jakby ten urzędnik nie istniał, jakby tu przede mną stał Bóg i to on mnie pouczał, łajał, strofował i karał. Pomyślałem o tym urzędniku: No właśnie, co z ciebie zostało, kim się stałeś? Już nie potrafisz być sobą, już się wysługujesz Bogiem, zapomniałeś kompletnie, że masz być sobą? Słowa, myśli, pragnienia, poczucie zagubienia, strach, sprawił, że nie potrafisz powiedzieć nic od siebie, że nie czujesz nic w środku, że nie masz duszy, że są w sobie tylko słowa i nic więcej? Czy wszystko musi być cytowane, nie twoje? Gdzie jesteś, człowieku, gdzie się zagubiłeś?

Powiedział swoje, wysłuchałem, nic nie powiedziałem, ale od tej pory używam czegoś innego niż słowo Bóg. Tamci ludzie mi pokazali, czym on dla nich jest, zepsuli to słowo.

„CAŁOŚĆ” jest piękniejsze, nieosobowe, łączące, bezkresne i obejmuje też to, co się nie da powiedzieć, ale to, co się czuje, obejmuje i duszę …

Tak, słowa, wiedza, posługiwanie się nimi polega na manipulowaniu umysłem, na niczym więcej. Prawda oświetla drogę do Całości, a jak posługując się umysłem mielibyśmy do niej trafić skoro to z powodu umysłu ta więź z nią została zerwana, straciliśmy miejsce u prawicy Całości (dziwnie to brzmi.Prawda?).

Ewangelizacja to oznaka braku ufności do owieczek, to wyraz wielkości ego urzędników kościoła, którzy wiedzy a nie duszy przypisują cel, nie bycie z całością, lecz wiedza – wiara, stała się celem.

Ewangelizacja to narzucanie wiary, wiedzy, sposobu życia, to niszczenie dzieła boskiego, bo to przecież unifikacja, ujednolicenie sposobu komunikowania się z Bogiem i to raczej poprzez fałszywe medium jakim jest umysł i jego wiedza. To uczynienie z ludzi robotów, proszących o łaski, zamiast wdzięcznych za to, kim są, cieszących się byciem sobą, indywidualnością, tym, kim zostali wykreowani.

Ewangelizacja to agresja, to walka, to posługiwanie się mieczem, choćby zrobionym tylko ze słów, ale to jednak miecz, który odcina od źródła, zamiast do niego prowadzić. Pokuta to wyplucie jabłka, to powrót do źródła, a nie jedzenie kolejnych jabłek, będących próbą narzucenia interpretacji demokratycznie przyjętej za jedynie własciwą przez „przywódców”. Pokuta to nie poczucie winy i niszczenie siebie, samoukrzyżowywanie się, lecz właśnie, bycie sobą. Będąc sobą, pokutujemy, łaczymy się z całością, wracamy do raju.  

Ewangelizacja to intelektualizacja, to próba przeniesienia Boga z serca do głowy. To rytuały i mantry, to materializowanie duchowości, to nauczanie politycznej poprawności wobec społeczeństwa, władzy, wobec określonej kultury, środowiska, wyznania. To krzewienie lęku, zamiast miłości, poczucia winy, zamiast odczuwania boskości. Intelektualizacja wszystkiego łącznie z Bogiem, to wykreowanie zła, to wykreowanie strachu.

I wreszcie ewangelizacja to rzucanie słowem po górach i dolinach, zamiast obecności w nich sercem i duchem.

Tak jak gór nie możemy poznać czytając o nich książek i słuchając wykładów, tak tym samym jest poznawnie boskości poprzez księgi i kazania. Tylko doświadczanie w nieobecności umysłu jest prawdziwą obecnością, byciem sobą, byciem razem z boskością. Tak to widzę, tak to czuję, tak tego doświadczam. – mój przygodny adwersarz od tej pory milczał. Zapadł się gdzieś w sobie, albo wręcz przeciwnie, otworzył się, bo teraz był jakby bardziej obecny.

Dałem mu okazję do tej obecności i nic nie mówiłem. Maszerowaliśmy dalej razem, od czasu do czasu, zatrzymując się, to przy zejściu z Jarząbczego Wierchu w stronę Kończystego, a póżniej na Kończystym i Starorobociańskim.

I tak samo już w drodze do domu poprzez cały, długi grzbiet Ornaku z jego trzema wierzchołkami, do Przełęczy Iwaniackiej i dalej w dół do Doliny Kościeliskiej. Cały czas w ciszy, bez zbędnych, właściwie żadnych słów.

Wiatr nas popychał, lub zatrzymywał, o coś pytał, coś opowiadał. Słuchaliśmy jego mowy, czuliśmy na skórze jego taniec. Coś mówiły w odpowiedzi dotykane wiatrem trawy. Wszędzie pełno było słów, słów ciszy: bezforemnej, przejrzystej, nieuchwytnej zmysłami, bezkresnej, acz wymownej, błogiej. Nie podzielonej na tę zewnętrzną – górską i naszą własną, wewnętrzną, był jedna.

W Kościeliskiej szemrały potoki, ucinały pogawędkę ze skałami, ze smrekami, wszystko mówiło, cieszyło się z bycia sobą. Wszystkie żywioły, każda kropla wody i proch ziemi, mieszały się, komunikowały, współdziałały, lecz były sobą, pozostawały takimi wiecznie. Tak samo rośliny, drzewa, trawa. I tak samo ludzie. Gdy na nich patrzyliśmy, widzieliśmy – czuliśmy, iż każdy jest sobą. Tylko ci ludzie tego nie wiedzieli, bo wybrali za kryterium, za to, co łączy, coś nieprawdziwego, myśli i słowa. Nikt z nas jednak już nie nauczał, nie pełnił wśród nich misji, bo i tak przyjdzie czas zrozumienia. Przyjdzie nieodwołalnie, tak jak przychodzi wiosna.

W samym końcu naszej wspólnej wędrówki mój towarzysz w wędrówce, zatrzymał się i już w szarówce dnia, powiedział do mnie:

- Jestem księdzem, nadal nim jestem, nadal czuję się młokosem, nadal mam w sobię energię do niesienia misji. Lecz teraz nie poprzez słowo, lecz poprzez siebie, bycie tym, kim jestem. Ksiądz nie jest czymś dla mnie narzuconym, wyuczonym, jakimś tytułem, podmiotem, przedmiotem,   jest łącznością, mostem … Jeszcze inaczej, jest procesem, byciem. Jestem kimś, może czymś przez co Całość przepływa. Nie umiem tego wypowiedzieć … - zaciął się gdzieś w mówieniu. Powiedziałem wtedy do niego:

- Nie staraj się, nie mów. Rozumiem. Zrozumiałbym cię bez słów. Chyba się wreszcie koło domnknęło, wyrzuciłeś to, co od tej pierwszej twojej górskiej rozmowy się w tobie zgromadziło, potrzebowałeś oczyszczenia. Byłem tego świadkiem, były nim góry. Ciesz się odkryciem, odkryciem siebie i dziel się sobą. Niczego więcej nie musisz robić, mówić, ewangelizować. Nie musisz się starać, napinać, walczyć, nieść czegokolwiek, gdziekolwiek. Po prostu bądź. Zostaw wiedzę, całą tę przeszłość. I bądź. Już jesteś i cały czas byłeś, ale ta wiedza i słowa cały czas w tobie były. Oddalały cię i od gór, i ode mnie, i od całości.

Nosiłeś je i na Jarząbczym Wierchu zrzuciłeś w przepaść. Tak, tam jest ich miejsce – w pustce przepaści. I niech tam zostaną.

Za dużo, teraz wiem, … za dużo się najedliśmy jabłek, za dużo w nas pychy, bo w istocie tym jest wiedza – świadectwem pychy, próbą wywyższania się, pokonywania innych. Tak jak dzisiaj nie pokonaliśmy gór, ani one nie pokonały nas, nic tu nie zdobyliśmy, poza samym sobą, poza wypluwaniem jabłek … Oj znowu dużo słów. Dziękuję! – powiedziałem. I on powiedział: Dziękuję. - i ze łzami w oczach odszedł.

Powoli, cicho, z pełną obecnością i radością. Poczułem, że stał się lżejszy, że mimo tych 30 km w nogach był odświeżony, radosny, rozluźniony.

Chyba poczuł lekkość prawdy i nie niósł już miecza. Gdzieś po drodze go zgubił.

A ja? Co ja wyniosłem z tej wędrówki? Ja? Też zgubiłem swój nauczycielski miecz. Mi też pomogła ta cisza. Miała się zdarzyć i zdarzyła się. Tak to jest w górach.

 

Piotr Kiewra