poniedziałek, 20 marca 2017

Jak chmura na niebie

Położyłem się na łące, na trawie, podłożyłem ręce pod głowę i pierwsze co zobaczyłem to chmury. Większe, mniejsze, jaśniejsze, ciemniejsze. Zawsze mi się wydawało, że one płyną tylko w jednym kierunku, ale gdy im się dłużej przyglądałem, to okazało się, że wcale tak nie jest. Te niżej zmierzały w nieco innym kierunku od tych wyższych, a te jeszcze wyższe, to już prawie w odwrotnym.

- No i pięknie. – pomyślałem - pełna wolność. Słuchają wiatru, w którą stronę zawieje, tam się udają. Jak w lewo dmucha, to idą w lewo, jak w prawo, to w prawo. Jak dmucha do przodu – to nie ma sprawy, słuchają i się poddają, jak w tył, też ok. To piękne i wygodne być na tyle wolnym.

To ekscytujące być chmurą, bo taka chmura może być nie tylko chmurą, może być np. deszczem, śniegiem, gradem, mgłą. Może spadać, może się unosić.

Jako śnieżynki może mieć miliardy do potęgi en-tej twarzy, jako kropla może nieść w swej pamięci kwantowej zapisane myśli, obrazy, emocje, uczucia.

Oj, dużo może taka chmura. Na przykład, jak wspaniale może się bawić - choćby z ptakami, gwiazdami, ze słońcem, z nami ...

Może sobie spacerować wśród gór, wisieć gdzieś nad polami, obserwować fale nad morzem, czy nawet być falą w oceanie. Może spadać wprost do oceanu, ale może też spokojnie usiąść sobie w górach, poleżeć, jako biała pierzynka okrywając skały, hale, albo też zamienić się w lód i okryć jakieś jezioro, być przez tysiące lat lodowcem, czy powisieć tylko rankiem jako sopel mieniący się w słońcu siedmioma kolorami. 

Może taka chmura zwiedzić sobie Arktykę, a później pobyć nad Afryką, może pooglądać sobie z góry Niagarę, a za chwilę może być samą Niagarą. To jest życie.

Może być spokojna i ułożona, może płynąć w zespole, lub działać samotnie, nie mieć nad sobą żadnej władzy, poza równymi sobie jej przyjaciółmi słońcem i wiatrem, za chwilę może też być u władzy i może sobie, ot tak dla zabawy zasłonić słońce na chwilę, dając wytchnienie ludziom i roślinom, albo może też się napracować przez całe miesiące gdzieś nad Indiami, czy Nepalem w porze monsunu. Może też dać słońcu poświecić do woli nad Saharą. Może pozwolić prowadzić się wiatrowi, mogą razem tańczyć, ale może też chmura wpływać na wiatr i nim władać i być jego królową.

Może też przemienić się w burzę, popędzić, poszaleć, poniszczyć, postraszyć, a za chwilę może już coś budować, nieść radość i życie.

Fajnie jest być chmurą. Raz może taka być na biało, drugi raz na szaro, może się ubrać w czerń, lub przystroić na żółto, czerwono, lub różnokolorowo i być choć przez chwilę tęczą.

Może być przez chwilę tęczą, a może też być bałwanem z marchewkowym nosem, przez pół zimy obserwującym oczami z kamyków Twoje podwórko. Tak, może być bałwanem, a później znowu chmurą, gdy w wiosennym cieple dozna przemiany w krople wody, w strumyk, rzekę, ocean, z którego znowu chmurą wróci, by zajrzeć w lipcowym upale na to samo podwórko.  

Wspaniale jest być chmurą na niebie.

Lecz im dłużej przypatrywałem się chmurom, tym bardziej doceniałem to, kim jestem. Przecież też mogę być wolny jak chmura, mogę robić to, co ona i być tam, gdzie chmura. Mogę je obserwować, latać wśród nich i mogę znacznie więcej, znacznie więcej. W końcu, od czego mam wyobraźnię. W końcu, po co medytuję.

Tak, mogę być jak chmura, mogę być tęczą, mogę być jak chmura kochający i dający życie, ale mogę też niszczyć i nienawidzić jak chmura burzowa. 

Mogę mieć nad nią władzę, tak jak ona ma nade mną. Ale … po co? Do czego mi władza? Do czego mi te wszystkie role i obowiązki, które ona pełni na niebie i na ziemi.

Wolę być wolny jak chmura i to mi wystarczy. 

Wspaniale jest być człowiekiem i leżeć na łące i przyglądać się chmurom.

Wspaniale jest być wolnym i po prostu obserwować.


Piotr Kiewra 

wtorek, 31 stycznia 2017

Szczekające, bezpańskie psy, czyli prezent na drugą połowę życia

- Moi drodzy! Dziękuję Wam za pamięć, za życzenia, za piękne i wartościowe prezenty. Jest mi bardzo miło. – tak podziękowała wszystkim gościom, przyjaciołom, córkom, wnukom, za miłe chwile, które ją spotkały. Odwdzięczyła się im pięknym uśmiechem, głębokim, serdecznym, wypływającym wprost od serca uśmiechem.

Usiadła i patrzyła na nich, a uśmiech i cisza nie odchodziły od niej.

Wtem ktoś zapytał:

- Powiedz nam, nasza kochana, jaka jest tajemnica Twojej pogody ducha, Twego uśmiechu, Twojej miłości, Twojej przyjaźni, Twojego spokoju, Twojej długowieczności? Skąd się u Ciebie to bierze? Pytam, bo nie znam nikogo, w tych, pełnych napięcia czasach, tak głęboko spokojnego, uśmiechniętego, pozytywnego, jak Ty, droga babciu? I pewnie wszyscy tu obecni, mają to samo zdanie. Zdradzisz nam tę tajemnicę? Prosimy!

- Dobrze. Opowiem wam o tym. Ale … będziecie zaskoczeni. Dobrze, opowiem, bo może wam się to też przydać - przekażę wam ten prezent. – zgodziła się z wyraźnym ożywieniem, z tryskającą z niej – jak z wielkiej, miejskiej fontanny, energią.

- Posłuchajcie!
Dawno temu, przy okazji 45 urodzin, w pierwszej połowie mojego życia … O Boże! Dzisiaj mija dokładnie 45 lat od tamtej chwili! O Boże! – na chwilkę się zatrzymała nad tym wspomnieniem, zaszkliły się jej oczy, zapadła w ciszę. Lecz parę sekund później wróciła jej energia i opowiadała dalej.

- No więc, rozpakowywałam prezenty, tak jak to robiłam przed chwilą. Były różne: i kwiaty, kartki z życzeniami, gadżety, moje ulubione aniołki i parę bardziej, lub mniej wartościowych rzeczy. Ale dostałam też coś zupełnie innego … Coś niematerialnego. Coś … No dobrze, powiem wam: dostałam „bezpańskie, szczekające psy”. – powiedziała śmiejąc się głośno, ze szklącymi się oczami, aż łzy jej ciekły po policzkach. 
Powtórzyła to kilka razy, chichocząc trudnym do powstrzymania śmiechem: dostałam szczekające, bezpańskie psy. – śmiała się głośno, a oni patrzyli na nią, nie rozumiejąc nic a nic, tylko obserwowali ją, z twarzami pełnymi zdziwienia, nawet zakłopotania. Po dobrej minucie, spojrzała na ich twarze i powiedziała:

- No więc, słuchajcie dalej. Od kogoś, kto mnie znał jak nikt inny, dostałam prezent. Mała paczuszka a w niej seledynowa kartka, prawie pusta … przeczytam wam, bo trzymam ją cały czas i na każde następne urodziny wyciągam z mojego sekretarzyka i przypominam sobie. – wyciągnęła czysty, wyblakły kartonik i przeczytała:

- Życzę Ci …

I więcej nic. Żadnego innego innego słowa, tylko te trzy kropki. Dopiero, gdy spojrzałam na drugą stronę znalazłam tam klucze …  – odwróciła kartonik na drugą stronę i czytała dalej:

- Klucz do … i znowu kropki. A dalej, poniżej, po lewej:

Pamiętaj o szczekających, bezpańskich psach! Pamiętaj w każdej chwili swego życia, w rano, w dzień i w nocy, i w zabawie, i w smutku i bólu. Tylko o tym pamiętaj! – o bezpańskich, szczekających psach.

A po prawej:

Zapomnij o:
·        
      Starym dębie
·        Porcelanowych aniołkach
·        O tych, których kochasz
·        O tych, którzy Cię kochają
·        O niebie
·        O słońcu
·        O wietrze we włosach
·        O czerwonych makach
·        O płynącej rzece
·        O pomocnych dłoniach przyjaciół
·        O łzach zachwytu
·        O tańcu
·        O muzyce duszy
·        O szumie morskiej fali
·        O górskiej ścieżce
·        O głosie twojego (wewnętrznego) mistrza
·        O dzieciach
·        O oddechu
·        O biciu swego serca
·        A szczególnie zapomnij o ufności do życia, przyjaciół i w ogóle do ludzi, do wszystkiego

Na samym dole:

Klucz do klucza:
 To jest Twoja medytacja. Dzięki niej znajdziesz …
No i podpis … Twój mistrz.

No i to wam powiem … W pierwszej połowie mojego życia były we mnie wspomnienia, dużo, bardzo dużo wspomnień. Były marzenia i plany na przyszłość, wiele marzeń i była jakaś tam wiara, była jakaś tam, bo marna nadzieja. Były emocje, bardzo dużo emocji, oj dużo. Przelewały się we mnie, aż do bólu, aż do wielkiego drżenia, które dopadało mnie co rusz. Były lęki, bo były braki, a to pieniędzy, a to bliskiej osoby, a to znowu pieniędzy. I tak w kółko. 

Szybko odkryłam, że te „szczekające, bezpańskie psy”, to moje myśli. Dopadały mnie i obszczekiwały. Do tej pory je przeganiałam, goniłam je kijem, krzykiem, prośbą, zagłuszałam tańcem, głośną muzyką, modlitwą, kontemplacją. Udawałam, że ich nie dostrzegam, że jestem głucha na ich szczekanie. Ale pewnego dnia zrozumiałam, że intencja zawarta w tej medytacji była odwrotna. Nie miałam nic do stracenia. Czterdzieści pięć lat walki ze szczekającymi, bezpańskimi psami, nic nie dało. 

Postanowiłam je zaprosić, by szczekały jak najgłośniej, w każdym możliwym momencie, w dzień i w nocy. Zaczęłam je karmić, by tylko chciały przyjść i szczekać.

I stało się coś dziwnego, niezrozumiałego, absurdalnego – im bardziej je zapraszałam, im częściej o nich pamiętałam, im uważniej się im przyglądałam, tym bardziej ode mnie stroniły. Jakby się wstydziły, że się im przyglądam, że się do nich uśmiecham, że się ich nie boję. Ich szczekanie stawało się coraz cichsze. Powoli zaczęły się ode mnie oddalać, chować po kątach. Ale nie dałam im spokoju. Przywoływałam je, podsuwałam najlepsze kąski, udawałam obojętną, wystraszoną, a gdy tylko się zbliżyły śmiałam się z nich i patrzyłam jak podtulają ogony i wycofują się. To było niesamowite.

Trwało to kilka miesięcy, może rok, półtorej … Szczekające, bezpańskie psy znikły. Już mi nie przeszkadzały. Od czasu do czasu tylko przypominały o sobie wyciem dobiegającym mnie z dala, jakby gdzieś z głębokiego lasu. Lecz już nie przychodziły. To one się mnie bały, a nie ja ich.

I przyszło do mnie to, czego kiedyś szukałam. Gdy szczekające, bezpańskie psy odeszły, przyszła … cisza.

I wtedy na nowo poznałam, dzięki ciszy, to, co kiedyś starałam się pamiętać. Zgodnie z kluczem, gdy zajęłam się drugą stroną kartki – im bardziej starałam się zapomnieć o dębie, porcelanowych aniołkach, oddechu, dzieciach, czy przyjaźniach, tym bardziej ich pamiętałam. Tym bardziej ich czułam, tym to wszystko było bliższe. Teraz czułam, że to stało się częścią mnie, utkwiło gdzieś w środku: i inni ludzie, i słońce, wiatr, porywy serca, łąki, lasy, jeziora, wszystko. To było moje. Byłam z tym w ścisłym związku, nierozerwalnym. Nie musiałam pamiętać, to po prostu było, czułam to, jak się czuje dziecko w łonie.

Im dalej ode mnie były szczekające, bezpańskie psy, tym więcej doświadczałam uczuć, tym bardziej docierała do mnie muzyka, śpiew ptaków, kolor i zapach kwiatów, szum morskiej fali, wiatr we włosach. Tym silniej czułam obecność dusz moich przyjaciół, innych ludzi, wszystkiego, co wokół mnie i daleko ode mnie. Nie miałam już braków. Naprawdę, niczego mi nie brakowało. Wszystko, czego kiedyś pragnęłam miałam przy sobie i w sobie. Gdy tylko szczekające, bezpańskie psy oddaliły się, wszystko inne się przybliżyło. To była magia. To jest magia. To jest tajemnica. Poznałam ją.

Dzięki ciszy mam dzisiaj wszystko: i miłość, i przyjaźń, i długie, zdrowe życie, mam uśmiechnięte, szczęśliwe serca wokół, mam i pieniądze. Mam dwie strony medalu: materię i duchową istotę w jednym. 

Nie pragnę, ale mam. Moje pragnienia zabrały szczekające, bezpańskie psy. Zabrały też nadmiar słów, zabrały wspomnienia, zabrały lęki, zabrały też „jutro”. Ale po co mi „jutro”? Mam „dzisiaj” i „dzisiaj” mi wystarcza, a „jutro” samo się o siebie zatroszczy.

Taka, moi mili, jest tajemnica. Bezpańskie i szczekające psy odeszły. Gdy one zniknęły zaczęłam dojrzewać. Druga połowa mojego życia była i jest już wzrastaniem mojej dojrzałości, pięknym, spokojnym, pełnym radości, ekstazy, życiem. 

W pierwszej połowie byłam ciągle dzieckiem, płaczącym, tęskniącym za mamą i tatą dzieckiem. Byłam dzieckiem zarażonym strachem i wychowaną tak, by przepędzać szczekające, bezpańskie psy. Teraz jestem odpowiedzialna, samowystarczalna, cicha, spokojna, dojrzała, ale za to radosna i beztroska jak dziecko. Znowu jestem dzieckiem, nowonarodzonym, wesołym, pełnym zabawy dzieckiem. To dziecko zrobiło sobie przyjaciółmi nawet bezpańskie, szczekające psy. Mam dziewięćdziesiąt lat, a ciągle jestem takim właśnie dzieckiem.

I będę nim na zawsze, dopóki będę pamiętała o szczekających, bezpańskich psach.

To jest moja tajemnica, to jest moje przesłanie dla was: pamiętajcie o szczekających, bezpańskich psach! Darmo dostałam, darmo wam daję.
To tyle, moi drodzy. Przepiszcie sobie tę kartkę, bo moją muszę zachować. To moja pamiątka, po kimś, kto mi dobrze, całym sercem, życzył.



Piotr Kiewra

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Być nikim

Przekonałem się ile jedno zdarzenie, jedna chwila, znaczą w życiu.

Czytałem wiele o filozofiach, religiach, o zwykłych ludziach, o mistykach. Poznałem wiele mądrych sentencji, myśli, przesłań, a wśród nich, kiedyś, w jednym z tekstów, przewinęła się taka myśl, iż gdyby Jezus dzisiaj wrócił, mało, kto by go poznał, mało, kto by uwierzył, mało, kto byłby gotów wszystko porzucić, nawet życie i za nim pójść. Wtedy zadałem to pytanie przyjaciołom: Czy byłbyś gotów? Czy byś go rozpoznał?

I może, dlatego, że spytałem, zostało ono we mnie, zacząłem poznawać, czym ta gotowość jest. Lecz sama wiedza jest niczym, bo prawdę poznaje się tylko doświadczając, wtedy staje się nasza, wnika do krwi i kości, wtedy dopiero poznajemy dotyk serca i duszy.

Otóż doświadczyłem tego …

Pewnego, pięknie się kończącego dnia, jadąc rowerem wśród łąk i pól, przez chwilę goniłem motyla. On leciał parę kroków przede mną, zawieszony nad drogą, a ja po prostu za nim jechałem, dość ostro pod górę. Naciskałem pedały, by nadążyć. 

Pierwszy raz w życiu rywalizowałem z motylem, bo pierwszy raz się przydarzyło, by motyl rzucił mi wyzwanie. Wyraźnie chciał, bym za nim nadążył. Po jakichś tam stu, czy dwustu metrach wyścigu, gdy już droga osiągnęła szczyt wzgórza, nagle motyl uleciał w pole, a zza wierzchołka wychyliła się brodata twarz mężczyzny, a za chwilkę cała postać. Gwałtownie zahamowałem, po czym skręciłem w bok, by go ominąć. Rzuciłem tylko okiem – jakiś żebrak, jakiś obwieś – i nagle poczułem jak przebiegł przeze mnie dreszcz, a za nim poczucie winy: Oceniłem człowieka. Skąd wiem, że to żebrak? Skąd wiem, że to obwieś, pijak, wykolejeniec? Bo brodaty, bo źle ubrany?

Zatrzymałem się … nie mogłem uwierzyć: tak szybko pojawiły się we mnie pytania i to takie pytania? Czyżbym to ja sam je zadał? I dlaczego ten dreszcz? Co on oznacza?
Mężczyzna spojrzał na mnie i było to … dziwne spojrzenie. Była w nim jakaś tajemnica, mądrość, głębia. Było coś, co jak mówią mistycy: pustka. A pustka oznacza pełnię, wolność, współczucie.

Mimo, że nie miał zamiaru się zatrzymać, o nic zapytać, a nawet nie zwolnił kroku, poczułem się przy nim nikim.

I nie wiem, skąd się we mnie znalazł jakiś głos, który powiedział:
 - Przejechałbym pana. - Mężczyzna odpowiedział:
- Nie boję się. Już nie.
Stałem, patrzyłem i w końcu poprosiłem:
- Opowiesz o tym strachu?
- Opowiem, choć nie ma wiele do opowiadania. - zgodził się. Nawet nie usiedliśmy. 

Staliśmy na poboczu drogi, ja oparty o rower, on o drogowy znak wskazujący na skrzyżowanie naszej drogi z jakąś drogą polną. Zaczął:

- Kiedyś byłem lekarzem. Leczyłem ciała ludzi, ale czułem, że mają chore dusze. Nie umiałem im tego powiedzieć, nie wolno mi było. Dlatego bałem się o nich. Przepisywałem leki, lecz niewiele im to pomagało. Gdy próbowałem im powiedzieć, że choroba tkwi gdzieś głębiej, w ich głowach, w ich zadanych im przez kogoś ranach, ich zmartwieniach, lękach. Nie wierzyli mi. Woleli, bym im zapisał jakąś receptę i bym dał im spokój. Czułem, że chcą być nieszczęśliwi, że chcą być chorzy. Dobrze im było z tym. Przychodzili do mnie tylko po to, by uspokoić jakiś głos w sobie. Tak to czułem.

Nie wiem skąd to wiedziałem. Może stąd, iż taka sama choroba dręczyła mnie. Bo kiedyś przyszła … i nie potrafiłem sobie pomóc. Zacząłem się bać o siebie, ale przede wszystkim o moich pacjentów, bo od tej pory nie będę już dla nich autorytetem. Skoro nie potrafię uleczyć siebie, to skąd w takim razie będą czerpać nadzieję. Słabłem, czułem, że umieram. Może nie bałem się o ciało, ale o moją duszę. Czułem, że nie jestem uczciwy, że nie zrobiłem jeszcze, co do mnie należało, nie odnośnie innych, ale właśnie odnośnie mojej duszy. Nie zadbałem o siebie, a to mój najświętszy obowiązek.
Doszedłem do wniosku, iż nie potrafię być lekarzem, bo nie potrafię uleczyć siebie.

Porzuciłem to. Przestałem być lekarzem. Nikt wokół mnie nie potrafił tego zrozumieć, nikt nie potrafił mnie takiego zaakceptować, więc uciekłem też od nich, od miejsca, do którego przywiązała mnie dotychczasowa misja.
Wyruszyłem przed siebie. Z dnia na dzień stałem się nikim. Wcześniej byłem kimś ważnym, szanowanym, docenianym, ale czułem się źle, bo nie zasługiwałem na szacunek, bo nic nie mogłem zrobić, by pomóc innym.
Gdy stałem się nikim, poczułem się lepiej. Nic mnie nie wiązało. Zniknęło poczucie winy, stałem się uczciwy wobec samego siebie. Nikogo już nie oszukiwałem, odzyskałem zaufanie do samego siebie.
No i przestałem się bać o innych. No i po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że jestem … zdrowy. Poczułem, że moja dusza jest szczęśliwa, a ciało się dopasowało do tego poczucia.

I to właściwie wszystko. Może jeszcze tylko to, iż stałem się wędrownym lekarzem. Nie uzdrawiałem jednak ciał, nie przepisywałem leków, tylko leczyłem dusze. Po prostu opowiadałem przygodnie napotkanym ludziom moją historię, a oni zdrowieli. Tego poszukiwali. Sami mnie prosili o pomoc. To byli tylko ci, którzy byli gotowi słuchać. To byli ci, którym się znudziło już bycie kimś ważnym, ale za to nieszczęśliwym i chorym, którzy gotowi byli porzucić swoje cierpienie. Śmiałem się razem z nimi, bo żartowaliśmy, że Nikt spotkał Nikogo i razem się śmieją, ale tak było naprawdę. Mówili, że spotkali Jezusa, bo chyba jestem do niego trochę podobny. – przerwałem mu, by mu powiedzieć, że ja też mam takie skojarzenie i że nawet to, iż stoi pod znakiem krzyża, na to wskazuje.  Obejrzał się, spojrzał na znak i powiedział ze śmiechem:
- Już czas na mnie, zaraz będzie ciemno.

Na koniec tylko rzucił:
- Nie lękaj się! - i każdy z nas wybrał się w swoją dalszą wędrówkę.

Od tej pory widzę Jezusa w każdym człowieku, więc nie muszę podążać za jednym wybrańcem i nie boję się, że przegapię. W ogóle się nie boję.
I jeszcze jedno, chyba najważniejsze:

Im bardziej czuję się „nikim”, tym więcej doskonałości dostrzegam wokół i w sobie.


Piotr Kiewra

niedziela, 8 stycznia 2017

Horyzont

Marzenie jest jak horyzont
Nadzieja jest jak horyzont
Im szybciej ku nim biegniesz, tym szybciej uciekają

Słowo jest jak horyzont
Piękno jest jak horyzont
Im więcej słuchasz, patrzysz, tym bardziej ich znaczenie umyka

Kobieta jest jak horyzont
Mężczyzna jest jak horyzont
Im bardziej się zbliżasz, tym bardziej się oddalają

Wiedza jest jak horyzont
Prawda jest jak horyzont
Im więcej jej szukasz, tym mniej znajdujesz

Miłość jest jak horyzont
Życie jest jak horyzont
Im bardziej ich pragniesz, tym więcej nicości odkrywasz

Śmierć nie jest jak horyzont
Ty nie jesteś jak horyzont
Serce nie jest jak horyzont

Im więcej rozumiesz, im bardziej czujesz, tym jesteś bliżej …
Życia, Szczęścia, Wieczności, Miłości, Prawdy



Piotr Kiewra 

sobota, 31 grudnia 2016

Koniec wędrówki

Gdy wielki zdobywca szczytów świata stanął na ostatnim, niezdobytym dotąd wierzchołku góry, zdziwiony ujrzał tam starca. Ten siedząc prawie nagi na śniegu i lodzie, wygrzewał się w słońcu.

Zdobywca, nie do końca pewny, czy widzi tam żywego człowieka, zapytał.

- Co tu robisz? Skąd się tu wziąłeś?

- Mieszkam tu od dłuższego czasu, czekałem na ciebie. – odpowiedział z uśmiechem.

- Jak to, nie jestem tu pierwszy? Ty zdobyłeś ten szczyt przede mną? Jestem przegrany, cały ten wysiłek na nic, wszystko straciłem.

Starzec zaśmiał się w głos:

- Tak, nigdy nic nie miałeś, wszystko straciłeś, zanim ruszyłeś na pierwszy szczyt. Zobacz, twoje dłonie są puste, co w nich masz? Pustkę, tym większą im większa twoja ambicja, tym bardziej bolesną, im mocniej zaciskasz palce. Zobacz, co udało ci się zatrzymać! Trochę potu i ból. Czy o taką zdobycz walczyłeś?

Zrozpaczony zdobywca wykrzyknął:

- Jestem nikim? Czyżby to wszystko na nic? Tyle lat daremnego trudu? Moje marzenia nie były nic warte? Czyżby jedyne, co mi pozostało, to skoczyć w tę przepaść i zakończyć całe to nieszczęście?

Starzec z uśmiechem kontynuował:

- Tak, rzuć się w przepaść. Skocz i zakończ swoje nieszczęście! Ale zanim to zrobisz, posłuchaj!

Szczyt, z którego może upaść tylko twoje ciało, nie jest cenną zdobyczą. Tylko szczyt, z którego może upaść twoje pragnienie, takim jest. Ja wszedłem tu przed tobą, by ci powiedzieć, byś rzucił w przepaść tę właśnie część siebie: to najgorętsze, ale i to najbardziej zimne, to najbliższe, ale i najbardziej odległe, każde. Rzuć się w tę przepaść, lecz nie mówię, byś tam rzucił ciało, rzuć tam pragnienie zdobywania, a otrzymasz to, co warte posiadania, to, w czym cię nikt nie może wyprzedzić, to, czego nawet śmierć ci nie odbierze, to, czego nie utrzymasz w dłoniach, a będzie twoje na zawsze. Gdy twoje pragnienia roztrzaskają się tam na dole, spłynie na ciebie łaska, którą nie będziesz się chwalił, która nie uczyni cię wielkim przed światem, lecz tylko wyłącznie dla ciebie samego. Rzuć się!

Zdobywca usiadł obok starca. Zajrzał mu w oczy. Dostrzegł w nich wielkie współczucie. Pokłonił się wiec jemu do stóp, rzucił spojrzeniem w dół, na dno przepaści. Zobaczył tam roztrzaskane swoje marzenia, a wtem, w sercu poczuł jak jego serce i całe jego wnętrze napełnia spokój, cisza pełna błogości.
Spojrzał w dal, na pozostałe szczyty, spojrzał w niebo. Spojrzał obok siebie, w stronę starca, ale po nim pozostał już tylko ślad odciśnięty na śniegu.

Czyj to ślad, czego to ślad? – odbijały się echem słowa, lecz nie wiedział już czyje te słowa, wiedział, że odpowiedź nie ma znaczenia, bo porzucone pragnienia nie pozostawiają bolesnych śladów, w przeciwieństwie do pełnych radości chwil zdobywania.

Zrozumiał - zabijał ból kolejnymi zdobyczami, lecz gdy pojawił się ten ostatni szczyt, ten, po którym nie ma już nic, a który najbardziej boli, bo nie ma wyższego, bo nie ma już czym ukoić niedoli, rzucił wszystko, nawet swoje imię wielkiego zdobywcy, całą pamięć.

Patrzył w dal, lecz nie było to spojrzenie w przyszłość.


Piotr Kiewra  

wtorek, 20 grudnia 2016

Lekkość

Patrzę na wiatraki rozrzucone po czerwcowych polach, pełnych maków, chabrów i … motyli.

Wiatraki sprawiają wrażenie ciężkich. Mimo ich smukłości i porozumienia z wiatrem, są ciężkie. Są ciężkie nie ciężarem fizycznym i uziemieniem w gruncie, lecz misją – wizją bycia potrzebnymi. Taki mają program.

Patrzę na maki, chabry, na kołysane wiatrem trawy i widzę w nich lekkość. Patrzę na motyle. Czym się różnią od wiatraków? Skąd ich lekkość?

Z tego zestawienia z wiatrakami, gdzieś we mnie urodziła się odpowiedź – odpowiedź dotycząca mnie: one nie mają wizji bycia potrzebnymi. Nie mają oczekiwań, nie mają wizji, nie mają programu.

Nasionko maku wyrosło kwiatem. Larwa, a później gąsienica, przeistoczyły się w motyla, bo nie miały wizji bycia motylem. To uczyniło je zdolnymi do stania się kwiatem, czy motylem. Nasionka z wizją nie wzrastają, są zbyt uziemione. Gąsienica z wizją też, tak jak człowiek.

Człowiek z wizją bycia bogatym, z wizją (jakiejkolwiek) władzy, sukcesu, wizją bycia potrzebnym, dobrym, z wizją miłości, też jest ciężki, też jest uziemiony. Nie wzrasta, nie rozkwita, nie staje się lekkim jak kwiat, czy motyl. Jego wizja, jego marzenie go uziemiają, jego latanie jest tylko wyobrażeniem, snem.

Ta ciężkość jest widoczna zawsze u celu. W podróży jest trochę przyjemności, trochę biegu, ale u celu przychodzi ciężki krok, smutek, przychodzą pytania o sens, przychodzi upadek.

I wtedy w upadku, w dolinie, w polu - wśród mistrzów: kwiatów i motyli - może się zdarzyć, rzadko, ale może … wizja porzucenia wizji. Sama wizja nie czyni lekkim, nie czyni motylem. Czyni lekkim zapomnienie wszelkich wizji.

Zdarzyła się lekkość.


Piotr Kiewra   

sobota, 17 grudnia 2016

Księga Ksiąg*

- Wietrze, gdybyś miał mi powierzyć największą z tajemnic, co by to było?

- Powierzyłbym Ci Księgę Ksiąg. Powierzam Ci ją w każdej chwili, czytam Ci ją od pierwszych Twoich chwil, lecz jej nie słyszysz. Nie usłyszysz jej uchem, bo trzeba czegoś więcej niż umiejętności słyszenia. Potrzeba otwartego serca, potrzeba rozchmurzenia swojej duszy.  

Istnieje taka księga, a niej jest zapisane wszystko co istotne: tam prawda, miłość, ufność, wolność, modlitwa – połączenie wszystkich istot.  Nie ma tam zaś tego, co nieistotne: tego co było i będzie, opisów losów, działań, nie ma wspomnień i wyobrażeń wszystkich istot. W Księdze Ksiąg nie ma pragnień i oczekiwań, nie ma ani jednej myśli, bo te są najmniej istotne z nieistotnych.

I to wszystko – WSZYSTKO - jest zapisane bez słów. Nie ma tam ani jednego, mimo, że zapisana jest wieczność.
I tak jest – WSZYSTKO - można zapisać tylko bez słów …

To, co nieistotne można zapisać słowem, ich mnogością, lecz Księga Ksiąg mówi o istocie – najistotniejszym z najistotniejszego, a tego nie da się zapisać, nawet przy pomocy wszystkich słów.

Księga Ksiąg to życie, a życie to doświadczanie. Nie ma w niej jednej literki, a jest tam wszystko.
To najpiękniejsza, największa z ksiąg, nie było i nie będzie większej, i mądrzejszej.

Wszystkie inne księgi są o wczoraj i jutrze, a ta jest o TERAZ, a przede wszystkim jest TERAZ.

Ona się dzieje … Oto jej fragment …



To twój fragment. Każdego dnia, każdy coś pisze i czyta, lecz, jeśli odczytujesz i zapisujesz myśli i słowa, to zajmujesz się nieistotnym. Zmień to! Zacznij pisać swoją Księgę Ksiąg. Dotrzyj do swego serca, rozchmurz z myśli swoją duszę, a odkryjesz najgłębszą tajemnicę: Siebie i Wszystko – Księgę Ksiąg.

Piotr Kiewra


*Nie mówię tu o Blblii. Naprawdę jest wydana, nie zawiera choćby linijki tekstu. O tej, o której mówię w wyszukiwarkach nie ma wzmianki. Dowiedziałem się o niej od Osho.