Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 marca 2023

Źdźbło

 


W dniu, w którym położyłam na biurku dyrektora szkoły, podanie o przeniesienie do pracy jako wykładowcy wyższej uczelni, a on bez namysłu je zaakceptował, rozpłakała się szkolna sekretarka.  

To wrażliwa kobieta, czuła, jaką energię rozsiewał wokół, a musiała go znosić, na co dzień, przez osiem godzin. Szła do domu, a ta energia podążała za nią, dręczyła nawet we snach. Często się ze mną spotykała, rozmawiałyśmy, skarżyła się.

W dniu mojego rozstania ze szkołą spotkałyśmy się w parku, tam na ławce, wypłakała się. Miała kłopoty nie tylko w pracy, ale i w domu, z mężem i w ogóle jej się nie układało. Nawet zdrowie jej nie dopisywało. Z jednej strony jej psychikę niszczył stres w pracy, a z drugiej to, co spotykała w domu. Tutaj nie mogła się odbudować, rozluźnić, nie miała komu wyżalić się, w kogo się wtulić. Mówiła mi, że była zapatrzona we mnie i że gdyby nie ja, dawno by zrezygnowała z pracy, lub skończyła ze sobą.

Siedziałyśmy na ławce, spowiadała się, prosiła o radę. Coś jej pokazałam, a kilka dni później wyjechałam do pracy na uczelni, daleko stąd, tam się urządziłam.

Następny raz spotkałyśmy się po kilkkunastu latach, gdy przeszłam na emeryturę i wróciłam do domu babci. Odwiedziła mnie, już też jako emerytka. Zasiadłyśmy pod lipą. Oto, co mi powiedziała:

„Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Dmuchało tak samo jak dziś. Wtedy płakałam, dużo mówiłam, ty słuchałaś, a naigrywał się ze mnie wiatr. Ledwie słyszałaś moje słowa. Wylałam w tamtym dniu mnóstwo łez, nie tylko w tamtym, wylewałam je przez lata. Łzy znaczyły moją drogę do pracy i z pracy, lały się ze mne w domu, a w szkole musiałam je gorzko przełykać, za wszelką cenę próbując ukryć je, a pokazywać zadowoloną, lub przyynajmniej obojętną, twarz. Tylko ty potrafiłaś odczytać moją skrywaną prawdę. Tak było od dnia, gdy „on” został dyrektorem. Wiem, że utrudniał ci życie, próbował cię zniszczyć, szantażował, wyzywał cię przed innymi nauczycialami, przede mną, przed uczniami, miałaś sto razy gorzej niż ja. A ty? A ty nigdy nie powiedziałaś o nim złego słowa, nie okazałaś przed nim, nie tylko lęku, lecz i cierpienia, smutku. Była w tobie pogoda. Nie mogłam tego zrozumieć, odkryć tajemnicy twojej siły. I tego ostatniego dnia… traciłam cię. Traciłam moją ostoję, moją mistrzynię, jedyny wzór do naśladowania. To dzięki tobie, do tamtej pory, nie rozpadłam się na kawałki. Dlatego wtedy, tuż po pracy, pobiegłam do ciebie, poprosiłam o rozmowę.  

Pamiętam: był silny wiatr, a my prosto z miejskiego tłoku, ze szkolnego hałasu, trafiłyśmy do parku, na ławkę w pobliżu starego drzewa. Wiatr złamał część starego drzewa i rzucił u naszych stóp, suchą gałąź. Pokazałaś mi ją, a po chwili położyłyśmy się na trawie i kazałaś mi obserwować trawę – jedno, pojedyńcze źdżbło trawy.

Od tamtej pory ta sytuacja śniła mi się po nocach, rozmyślałam o tym w dzień, w pracy, w domu, gdziekolwiek byłam. To drzewo i ta gałąź zostały już we mnie na zawsze i są do dzisiaj. Nie od razu, dopiero po jakimś czasie zrozumiałam tamtą naukę. Zdałam sobie sprawę z tego w dniu, w którym ustał mój płacz.

Do tamtej pory to ja byłam tym drzewem. Próbowałąam być silna, twarda, przciwstawiać się wiatrom życia i w szkole, i w domu. Próbowałam, lecz wiatr łamał mi gałęzie, powodował wielki ból, wyciskał łzy. Szum wiatru, to zamieszanie, ten ruch, ciągły, nieustanny ruch, potrząsanie moimi gałęziami wywoływało we mne wielkie napięcie, kazało być ciągle w gotowości na następny podmuch. Zapierałam się ze wszystkich sił, by się przeciwstawić, by wytrwać, by wygrać w tej walce.

A ty mi pokazałaś trawę, małą drobną istotkę na trawniku. Położyłyśmy się wtedy, jak dwie małe dziewczynki i patrzyłyśmy jak wiatr próbuje złamać to źdźbło, jak nim potrząsa, nagina w prawo, w lewo, jak je przyciska do ziemi. Kazałaś mi je zdeptać, a ono… wstało. Nie, nie poddało się. Zrozumiałam, nie od razu to się stało, lecz pewnego dnia przyszło do mnie… Tak, siła nie wynikała z wielkości, z twardości, z napięcia, z wielkości włożonego wysiłku… Nie wynikała z walki, przeciwstawiania się, zapierania się nogami i rękami, głową… Siła nie wynikała z bycia na „nie” wobec wiatru, wobec życia, wobec ludzi, wobec czegokolwiek…

Siła wynikała z bycia na „tak”. Poprzez to źdźbło nauczyłaś mnie tego. Nic nie powiedziałaś, pokazałaś małą, wiotką, słabą, delikatną istotkę – trawkę. Zobaczyłam w tym źdźble siebie. Od kiedy to źdźbło obudziło się we mnie, stałam się silna. Od kiedy jest we mnie „tak” dla wiatru, dla „wiatrów życia” czuję się silna, czuję się niepokonana. Od tej pory nie mam wrogów. Gdy zrozumiałam, czym jest „tak”, nie mam wrogów, mam samych przyjaciół, wiatr stał się moim przyjacielem.  Od tamtego dnia można mnie było przewrócić, zdeptać, a wstałabym… Lecz nikt już nie próbował. Owszem i dyrektor, i mąż, i może jeszcze kilka osób, miało ochotę, miało zamiar, lecz, gdy patrzyli na mnie, gdy ujrzeli we mnie jakąś niezrozumiałą dla nich siłę, gdzieś wewnątrz mnie…

Zrozumiałam skąd się brała twoja moc, twoja odporność na wiatry życia. Pewnego dnia potwierdził to moje zrozumienie dyrektor. Powiedział do mnie w ten sposób:

„Widzę, że twoja przyyjaciółka nauczyła cię czarów… jak ona to zrobiła? Wiem, że nie powiesz mi, ale widzę i czuję, że to ona maczała w tym palce, nauczyła cię gnębić mnie…”

Parę dni później przeszedł na emeryturę. Zauważyłam: nie dawał już rady, nie miał już siły na walkę… I podobnie było z moim mężem… poddał się, uznał za pokonanego, chociaż byłam mu przychylna, byłam już wobec niego na „tak”. Tak, czułam: potrzebował ofiary, a ja, jako źdźbło trawy, nie nadawałam się na ofiarę.  Jako wielkie, lecz kruche drzewo, nadawałam się, czuł, że mnie może złamać, a trawy, delikatnej, gibkiej, poddającej się – nie mógł. Nie czuł oporu, nie miał z kim walczyć… więc uciekł.

Parę dni temu, odwiedził mnie mój brat, ten starszy… Ten, z którym chodziłaś do szkoły, ten, który jest księdzem.

Kiedyś, gdy jeszcze płakałam, gdy jeszcze walczyłam, gdy jeszcze byłam na „nie” prosiłam go o pomoc, prosiłam go o radę, o modlitwę do Boga, o wstawiennictwo w mojej intencji. Później zaczął mnie obserwować, a gdy się już napatrzył, mówi mi, że zauważył we mnie zmianę, że jest we mnie spokój, siła, że – tak jak powiedział: „Widzę, że żyjesz w zgodzie z Bogiem.” A ja mu opowiedziałam o drzewie i o źdźble, o naszej rozmowie w parku, o tym, gdzie teraz pracujesz, że wykładasz filozofię na wyższej uczelni.  Nic nie powiedział, wzruszył ramionami i pojechał do swojej parafii. Od tamtej pory nic nie mówił, ani o tobie, ani nie nawiązywał do naszej rozmowy, unikał w ogóle rozmowy na jakieś głębsze tematy. I tak było aż do teraz.

Sam się odezwał. Ot tak, ni z gruszki nie z pietruszki, mówi do mnie, o tobie:

„Ona wygrała nie tylko ze mną, ale i z moim Bogiem. Nie wiem, czy wiesz: zostałem księdzem przez nią. Podkochiwałem się w niej i chciałem byśmy byli razem. Dała mi kosza, a ja na złość jej, sobie i Bogu, zostałem księdzem. Tak, wiem, nie dorosłem do niej. Byłem i jestem wobec niej, jak dziecko. Zdaję sobie sprawę z jej wielkości, z jej znajomości… prawdy. Kiedyś, dawno temu, ostrzegała mnie, mówiła cytując Jezusa: „Jeśli się modlisz, to grzeszysz”. Wtedy nie rozumiałem, teraz już wiem – próbowałem wymuszać, walczyć, próbowałem przekupić Boga. Byłem biznesmenem, a nie księdzem. Gdy mi to uzmysłowiłaś tą opowieścią o drzewie i źdźble trawy, nagle zrozumiałem wszystko: naprawdę próbowałem Bogu dyktować warunki, udawałem, grałem głupiego, kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, że Bóg wie o wszystkim, że próbuję mu wytłumaczyć, co jest dla mnie, czy dla ciebie dobre. Robiłem z niego jakiegoś naiwniaka, a z siebie „wszechwiedzącego”. Tak… piorun we mne trzasnął… Naprawdę! Tak jak ona mówiła: grzeszyłem modląc się. Ona rozumiała słowa Jezusa - już wtedy, jako młoda dziewczyna, a ja ich nie rozumiałem… Ona powierzyła się „wiatrom życia” i nauczyła tego ciebie, a ja próbowałem ci sprzedać swoją wiarę…  Tak, to nie jest wiara, to są same wątpliwości, to słabość, to brak zrozumienia podstaw, to bycie w opozycji wobec Boga… To nie jest wiara, to niekończące się wątpienie, to bezdenna pustka, cierpienie…

Byłem swego czasu na jej wykładzie, a nawet zostałem jej studentem. Uczestniczyłem w jej wykładach przez kilka lat, jako wolny słuchacz. To tak jakbym na nowo wstąpił do seminarium. Ona studentom wykładała filozofię, a dla mnie to był przekaz religijny. Wystarczyło jedno jej słowo, jedno „tak”, bym zrozumiał, na czym polega prawda wiary. Ja szukałem Boga i nie mogłem go znaleźć, a ty nie szukałaś, a znalazłaś. Twoje „tak” sprawiło, że do ciebie sam przyszedł i jest ci przychylny… I gdy to „tak” weszło we mnie, nie do głowy, lecz do serca, gdy spotkało się z tym”tak” w mojej duszy, odnalazłem się. „Nędza”, o której mówił Jezus, odeszła…”

Tyle mi powiedział mój brat. Przyszłam, by ci podziękować. On ci już podziękował. Mówił, że tantra mu pomogła, że już zdał egzamin na księdza, wreszcie go zdał. Wreszcie, po tylu latach, czuje, że powołanie, na które kiedyś się powoływał jest prawdziwe. Teraz wpuścił do siebie „tak” i czuje radość.  Mówi, że to znak, że jest na właściwej ścieżce i że… ja jestem na właściwej ścieżce.

Tak, jestem. „Tak” jest właściwą ścieżką. „Nie” jest błędną drogą, drogą cierpienia, drogą do piekła. Od czasu tamtego źdźbła naginanego wiatrem, tamtej jego nauki, jest we mnie „tak” i jest znak, że to właściwa ścieżka: radość. Cieszę się wiatrem życia. Jakby mnie nie zginał, jakby nie próbował powalić, zdeptać - cieszę się, jestem mu wdzięczna. To „tak”, to nie tylko „tak”, to również wdzięczność. Mówię i czuję „tak” i to wystarcza, niczego więcej nie potrzebuję…

czwartek, 11 lutego 2021

BYĆ ZNOWU DZIECKIEM


Gdy byłem małym chłopcem święta, choinka i prezenty pod nią przynosiły mi radość. I nie tylko wtedy była radość, trwała też między kolejnymi świętami, mikołajkami – wszystkie dni były nią przepełnione. 

Gdy patrzę na siebie, na Was, na świat, to zadaję sobie pytanie: dlaczego tak nie jest dzisiaj?

I chyba znam odpowiedź: bo życie przestało być zabawą. 


Dzieci są mądrzejsze od nas dorosłych, bo się bawią.  Bawią się nie tylko w życie zapatrzeni w dorosłych – wszystko jest dla nich zabawą.  

A co my robimy? 

Jesteśmy smutni, napięci, nieszczęśliwi, bo szukamy radości w gonitwie, a ta nie uszczęśliwia ani w trakcie, ani u celu.  

A mimo to - gonimy. 


Naszym marzeniem jest bycie bez trosk, lecz się nie spełnia, bo troski stały się naszymi zabawkami.

Co się zmieniło w nas: w chłopcach i dziewczynkach?


Nastawienie. Staliśmy się zbyt poważni.  

 

Przecież wtedy, nam – chłopcom i dziewczynkom przewracał się misternie układany domek z klocków może z tysiąc razy, a mimo to bawiliśmy się dalej, a radość nie znikała. 

Dzisiaj boimy się jednej zmiany - tego, że przewróci się parę klocków. 

Naprawdę jesteśmy zbyt poważni.  

Niech życie będzie całorocznym świętem. Więc świętujmy każdą chwilę, wszystkich ludzi, wszystko. 

Tak, życie jest zabawą, cały rok obdarowującym Mikołajem, a my dojrzalszymi chłopcami i dziewczynkami. Dojrzalszymi, bo radującymi się zabawą w życie.  


To tylko mała zmiana nastawienia. Naprawdę!


Małe dzeci naprawdę się bawią, jest to ich modlitwa, medytacja, jest obecnością w tu i teraz. Jest to prawdziwą zabawą. Nikomu ona nie szkodzi – i właśnie tym się różni od zabaw ludzi dorosłych, że gdy się bawią ludzie dorośli, to szkodzą sobie i innym. Dlaczego? Bo robią to na poważnie, uznają to za swoją misję, chcą uszczęśliwiać siebie i innych. Dziecięce zabawy są obecnością w tu i teraz, a ta obecność ich wzbogaca, pozwala im odnajdywać drogę do radości, do prawdy, do siebie. Dzieje się to instynktownie. Nie znają jeszcze przeszłości, ani przyszłości, nie zostali jeszcze tym zepsuci.  U dorosłych jest inaczej, tu i teraz przestaje się liczyć, priorytetem staje się przyszłość, jako poprawiona przeszłość. Jeśli staje się to obsesją, a szczgólnie wobec innych staje się to niebezpieczne dla tych innych. Kobiety chcą naprawiać mężczyzn, mężczyźni chcą naprawiać świat. Nauczyciele, księża, politycy, wszyscy chcą naprawiać, zmieniać. Jeśli dotyczy działań w szerszym zakresie staje się zabawą w Boga. Szczególnie niebezpieczną staje się, gdy podejmowana jest w celu uszczęśliwiania na siłę innych. Najbardziej niebezpieczna, wręcz zbrodniczą staje się, już jest, w wykonaniu najmożniejszych tego świata. 


O najbardziej niebezpiecznej zabawie świata – zabawie w Boga, innym razem.


Piotr Kiewra


niedziela, 23 sierpnia 2020

Obojętność polnego kamienia

 

Zadzwoniła i poprosiła: - Przyjedź!

Pojechał. Poszli dobrze im znanymi drogami przez miasto, obok jeziora, lasem, a później polną ścieżką. Cały czas mówiła. Słuchał i czuł, że ona wyrzuca emocje.

Gdy na chwilę umilkła wskazał palcem i powiedział: - Popatrz na tę chmurę ponad innymi chmurami, tam daleko na horyzoncie! Przypomina zaśnieżony, górski szczyt.

Spojrzała w tamtą stronę przez sekundę i potwierdziła: - No tak. – Po chwili wróciła do swojej relacji z wydarzeń ostatnich tygodni.

Szli dalej wśród zasuszonych jesienią traw, opadłych, martwych liści. Oddalili się od ścieżki. Nagle on przerwał jej opowieść i zwrócił jej uwagę:  - Uważaj! Nie zadepcz go!  Zobacz, rośnie z dala od ścieżki, nikt go pewnie nigdy nie widział, a on zakwitł, tu, z dala od jakichkolwiek oczu, zakwitł w listopadzie, wtedy, gdy nikt nie spodziewa się kwitnących, polnych kwiatów.

- No, tak. Piękny. – I po sekundzie mówiła dalej. On słuchał.

Szli na przełaj przez pole wśród suchych źdźbeł próbujących usilnie opleść i złapać obute stopy obojga przyjaciół. W pewnym momencie potknęła się i syknęła z bólu. Gdy próbowała kopnąć schowany w trawie kamień, krzyknął:

- Nie kop!

- Dlaczego?

- Zaboli ciebie, a nie jego. On jest polnym kamieniem. Jest obojętny. – wyjaśnił.

- Chciałabym być tak obojętna. Jak stać się tak obojętną, by nie bolało?

- Nie jesteś kamieniem. Twoją, ludzką cechą jest ból. To dobrze, że boli. Boli, bo jesteśmy ludźmi. Nie obraź się, ale muszę ci to powiedzieć. Otóż, obserwuję ciebie od lat, słucham twoich opowieści, czasem coś powiem, próbuję przekierować twoją uwagę i … I oto, co zauważam: Ty już jesteś obojętna. Część ciebie stała się kamieniem, polnym kamieniem.

- Już jestem? Jak to? Jestem jak kamień? – odparła pytaniami. Lecz po chwili dodała: - Chyba niewiele o sobie wiem. Opowiedz mi o obojętności. Wszystko o niej opowiedz, bo … wszystko musi się zmienić. Musi, bo czuję, że … No tak masz rację. Od dłuższego czasu czuję, że jestem, ale jakbym była martwa, nic mnie nie cieszy. Widzę same problemy, wszędzie ciernie. Wszędzie czai się zło, zewsząd podąża za mną pech. Ciągle widzę jak inni podrzucają – jak życie podrzuca mi kamienie na moje ścieżki. Uciekam przed tym wszystkim, a to za mną podąża. Im szybciej biegnę, tym szybciej mnie to goni. Im bardziej wypieram myśli o tym z siebie, tym mocniej nacierają. Nie dają chwili wytchnienia. Przecież nie wszyscy tak mają. Życie innych ludzi jest inne. Twoje też. Opowiedz mi o obojętności. Opowiedz mi, proszę. Nie obrażę się. Jesteś moim mistrzem. Opowiedz.

- Przyjęłaś taką postawę, próbujesz się schować pod pancerzem z kamienia. I dlatego boli. Kamień jest nieczuły na ból, bo jest obojętny, bo jest kamieniem. Taką ma misję. Ciebie będzie boleć, bo nie jesteś kamieniem. Twoja misja jest inna, ty masz się przebudzić z obojętności. Nie możesz być kamieniem, możesz tylko go udawać, udawanie boli. Wszystko, co grane boli. Gdy nie jesteś sobą – boli. Po to istnieje ból, by budzić. Ból jest dobry. Ból jest darem, on ma cel do spełnienia: ma wykryć wszelkie udawanie, wszelką obojętność. Ma cię informować, gdzie, kiedy grasz, udajesz kogoś innego, gdy odstępujesz od siebie, choćby na krok. Ma informować, gdy oddalasz się od prawdy, od siebie. I to tylko to. I ty jesteś kowalem swego losu, bo gdy to zrozumiesz, ból ustąpi. Spełnił swoje zadanie, może odejść.

Kamień jest obojętny.

Przyjmuje ciepło, oddaje ciepło, przyjmuje chłód, odddaje chłód, jest materialny, tylko materialny. Nie złości się, nie nienawidzi, nie zazdrości i nie lęka się, lecz też nie kocha, nie współczuje, nie ma w nim radości, bo nie ma w nim serca i duszy. Nie potrafi dawać, bo dawać może serce, a to jest skamieniałe, martwe. Człowiek ma więcej możliwości: Może przyąć chłód i przemienić je w ciepło. Może przyjąć złość, cudzą nienawiść, może znieść cudzą nieautentyczność, aktorską grę i przmienić ją we współczucie, zrozumienie. To jest miłość. Tylko człowiek ma taką zdolność.

Przeszkodą jest obojętność. Gdy ta przeszkoda zostanie rozpuszczona, gdy zniknie jak rozwiana wiatrem mgła, wspomniane przemiany przynoszą mu radość. Radością takiego człowieka jest dawanie – dawanie odmienionego, przemienionych energii.

Obojętność to sen, głęboki sen – ucieczka od wizji rzeczywistości, od wyobrażonej prawdy. Lecz to tylko wyobrażenie, prawda jest inna – odwrotnością tej wizji. Ta wizja jest zestawem nawyków, wspomnień, czarnowidztwa, a nie rzeczywistości. Dlatego jest snem.

W tym śnie taki człowiek maszeruje depcząc kwiaty swojego istnienia, zagłuszając śpiew słowika, zamykając okna i drzwi by go nie słyszeć, by nie słyszeć swojego serca i duszy. Dzisiaj też o mało nie zdeptałaś kwiatów, nie zwróciłaś uwagi na słońce, na chmury, na mnie, na łzę współczucia we mnie. To jest właśnie obojętność.

Taki człowiek woli wiedzę niż uczucie, smutne piosenki, smutne opowieści przedkłada nad wewnętrzną ciszę, nad odgłosy natury. Taki człowiek ucieka od siebie w świat cudzej niedoli, chętnie opowiada o swojej jak i wysłuchuje cudzej.

Obojętnośc to odczucie pustki, nieufności do siebie samego, to przywiązanie do ciemności.

Obojętność to zamknięcie się na piękno, na miłość, bo piękno, miłość często chodzą w przebraniach. Człowiek obojętny potrafi doceniać wtedy jedynie te zjawiska, które są blisko jego smutku, jego postawy niedoli. Jego docenienie to identyfikacja z tymi przejawami.

Człowiek obojętny łatwo ulega wpływom, łatwo daje się wykorzystywać, można nim rzucać, wyrzeźbić, przyozdobić, wbudować w mur. Łatwo, bo trudno jest dla kamienia zrozumieć innego człowieka, odczytać jego intencje, skoro kamień ucieka od prawdy, stoi, nie rozwija się. Kamień albo stoi w bezruchu, albo stacza się, albo eroduje, rozpada się, ginie, zamienia w piasek.

Człowiek z przybraną rolą kamienia, dużo myśli, bardzo dużo. To jest przyczyna jego skamienienia. Myśli odwracają uwagę od rzeczywistości, od prawdy, od TU i TERAZ.

I o ile kamień sobie z tym radzi, bo jest wyłącznie materialny, nie ma umiejetności przemiany energii, o tyle człowiek już nie. Człowiek jest istotą transcendentalną, jego energie ulegają przemianom, a te stłumione wybuchają, muszą wybuchać..

Człowiek, który obrał obojętność jako postawę życiową tłumi w sobie wszelki ruch myśli, przez co je wzmacnia, rozgrzewa do temperatury wulkanicznej lawy, lub dokonuje wyborów, selekcjonując je na dobre i złe, na warte uwagi i niewarte. Ten dualny – rozwojonyświat jest powodem walki, nieustającym wewnętrznym gadaniem, ciągle powtarzającym się wybieraniem i pasmem porażek, bo każdy wybór jest zły … właśnie z powodu tego, że energia jest ta sama, jest jednością, nie ulega podziałom, a więc nie można trafnie wybrać.

- A moja emocjonalność? Ona też jest wynikiem obojętności – skamienienia? – wtrąciła.

- Tak, dokładnie. Ten stłumiony ruch to zatrzymana energia, to wulkan, objawia się i w ciele i psychice, objawia  się częsty drżeniem ciała, złością, niepokojem dysharmoniami w ciele, wysoką emocjonalnością . Emocjonalność JEST WYNIKIEM TŁUMIENIA jakiejś części psychiki, choroby ciała są objawem ignorancji wobec informacji dawanych przez ciało. Czyli obojętnośc ujawnia się zarówno w ciele i psychice.

Obojętność zamienia człowieka w kamień, zalękniony, niezdolny do ruchu, kamień, bardziej przypominający kamienny posąg człowieka, często tylko przyozdabiany zagranymi minami, pozami, łzami, płaczem. Lecz jest to raczej płacz z bezsilności, płacz nad samym sobą, niż wynik współczucia i miłości. Z czasem jednak kamień okazuje emocjonalność muchy: wykonuje gwałtowne ruchy, jego zachowaniem rządzi haos.

Kamień przyciąga kamień – takie jest naturalne prawo. Tak chce egzystencja, by łatwiej nam było poznać siebie, poprzez innych, bowiem to, co nas razi w innych jest obecne w nas.

Obojętność nie może trwać wiecznie, bo nadmiar energii rozsadza od środka i wtedy kamień staje się muchą, by wkrótce powrócić do roli kamienia. Człowiek o skamieniałym sercu i duszy zamkniętej w klatce z kamienia staje się skrajnie nieszczęśliwy, bo jego dusza kołacze, wysyła coraz silniejszy ból, byś zrozumiała.

Emocjonalność nie jest przejawem współczucia i wrażliwości. Jest oznaką przewag danych głowie nad sercem. To wynik kolejnego dokonanego wyboru. To, co bierzesz za współczucie to rozczulanie się nad sobą, w czym bierze udział ciało, bo ono jest jednym z psychiką. Ludzie, zjawiska, które obrałaś za podmioty twojego współczucia, to tylko preteksty do tych rozczuleń, do płaczu nad swoją, a nie ich niedolą. Poobserwuj to głębiej, najgłębiej jak się tylko da, nie uciekaj od tego, a to dostrzeżesz, dotrzesz do prawdy o sobie.

Przedmioty twojej obojętności gonią cię, są przy tobie 24 godziny na dobę. Swoją ucieczką przywiązujesz je do siebie. To jak czerwone róże, o których starsz się nie myśleć, jak małpy, które starasz się ignorować, przepędzić je, a te wracają coraz bardziej nachalne, coraz bardziej agresywne, bezczelne.

Obojętność nie jest i nie może być lekiem na cokolwiek, choć wielu stosuje ją jako coś, co ma chronć przed niebezpieczeństwem – takim, czy innym. Obojętność w takim przypadku jest jak zamkniecie oczu na trudnej, górskiej, przepaścistej ścieżce. Zamiast uważności jest zamknięcie oczu. Zamknięcie oczu zawsze potęguje strach i mnoży jego kolejne przyczyny.

 

Człowiek, który umie sobie radzić z energiami, potrafi je świadomie przemieniać, to człowiek świadomy. Człowiek świadom tych przemian energii, pozwala na te przemiany, nie walczy z tymi energiami, które uznał za złe, za niekorzystne, nie pielegnuje tych, które uznał za dobre, bo energia jest jedną energią, ulega pozornym zamianom poprzez psychikę. Ta sama energia potrafi być miłością i nienawiścią, lub strachem, energią seksualną albo współczuciem, smutkiem albo radością.

Człowiek, który świadomie obserwuje te przemiany, powoli staje się świadkiem tych przemian, dociera do źródeł, korzeni wszelkich procesów, które się w nim dzieją, doznaje głębokiego samopoznania. Człowiek, który poznał siebie nie może być obojętny, nie może być smutny, zezłoszczony, nie może nienawidzieć. Jego energie, ta ciemna ich strona przemienia się w światło, zrozumienie. Zrozumienie siebie to zrozumienie całości.

Czyli gdy obserwujesz skamienienie, swoją kamienność, uświadamiasz sobie jej istnienie, jej korzenie, rozmiękczasz ten kamień. Topnieje on jak lód w promieniach słońca.

Człowiek, który obserwuje swoje energie, myśli je rozróżniające, dostrzega w krótce ich źródła. Do tego potrzebna jest jedynie uważność, otwartość.  Taki człowiek zdaje sobie sprawę, że każdy opór, każda walka, każda niekaceptacja, każde „nie”, jest źródłem jego niepokoje, smutku, niedoli, cierpienia i chorób. Człowiek świadomy to człowiek akceptacji, to człowiek na TAK wobec życia, zjawisk, wszelkich sygnałów. TAK jest efektem zrozumienia. Zdrowie, cisza, spokój, radość, miłość jest efektem zrozumienia.

Obojętność powstaje w reakcji na postawy innych ludzi, by się chronić.

W obojętność popada ktoś, kto jest zmęczony cierpieniem, ciągłym nawrotem wspomnień, coraz to przegrywanymi marzeniami, człowiek zawiedziony innym człowiekiem, miłościami, człowiek wykorzystany przez człowieka, ludzi jak on nieszczęśliwych, ludzi żebrzących o uwagę, docenienie - człowiek smutku, depresji, nieszczęśliwy.

Obojetność jest wtedy wyimaginowanym lekarstwem – ono nie pomoże, takie lekarstwo jest gorsze od objawów, bo jest chorobą, jest przyczyną, źródłem.

Człowiek medytujący, uważny, cichy jest pozornie obojętny. Nie mówi, nie jest aktywny, nie zabiega o uwagę, nie zadaje pytań, lecz kocha choć o tym nie mówi. Jest wolny, ufny, wrażliwy, spokojny, zharmonizowany, mądry, choć tego nie okazuje. Naprawdę trudno znaleźć gdziekowiek więcej współczucia, miłości, choć te nie są okazywane. Kto patrzy ten widzi, kto słucha ten słyszy, kto ma serce otwarte ten czuje.

Tak jest tylko z jednego powodu – jest doskonale uważny.

Próba bycia niezależnym też jest formą obojętności, bo przecież nie jesteśmy samotnymi wyspami. Jesteśmy współzależni. Tak jak drzewo nie potrafi istnieć bez słońca, tak człowiek bez drzewa ale i bez innego człowieka. Jesteśmy współzależni w braniu i dawaniu, ale i w każdym przejawie życia. Próba zobojętnienia, stania się niezależnym to zaprzeczenie naturalności. Obojętność jest przeciw naturze. Kamień ma taką naturę, lecz z punktu widzenia człowieka, lecz nie dla natury. Człowiek, który udaje kamień, który udaje cokolwiek, nie jest naturalny, nie jest sobą.

Skamienienie to ucieczka od siebie.

Jaka jest różnica między obojętnością a uważnością?

Uważnośc rozwija, budzi. Obojętność jest snem. Uważność buduje, obojętność niszczy. Uważność budzi w tobie TAK – bezwarunkową akceptację. Zaczynasz wtedy rozumieć skąd się bierze NIE, ze słabości, nie z siły, z udawania, nie z autentyczności, z chęci brania, nie z dawania. Człowiek kamień jest żebrakiem, pragnie, pożąda, oczekuje, ze strachu, z poczucia niższości. Chroni się za postawą na NIE, za postawą z kamienia. To jest jego gra.

Utożsamiasz się ze swoimi myślami, a ty nie jesteś myślami, jesteś tym, który je obserwuje. To utożsamienie prowadzi do różnych, do wszystkich chorób, do nędzy, do nieszczęścia. Ból, cierpienie wskazuje ci to od samego początku. Zauważ, że zawsze, gdy myślisz, czy dobrze czy źle, to tracisz energię, to stajesz się nieszczęśliwa. Zdaj sobie sprawę z jednego: Ty nie jesteś myślą, nie jesteś tym, którego boli, nie jesteś tym, który cierpi, nie jesteś tym, który się z tym identyfikuje. Jesteś tym, który to obserwuje. A ten nie cierpi.

Jest jeden lek na wszystkie choroby: uważność – obserwowanie myśli. Nie ma innego leku. Tak, to trudno zrozumieć, bo trudno zrozumieć najprostsze prawdy. Kamień w tobie broni się przed tym, bo to zrozumienie to jego zguba.

Coż ci mogę więcej powiedzieć? Z moich słów niewiele wyniknie, póki nie zaczniesz być uważna, póki ona – uważność nie rozpuści kamienia w tobie – twoich myśli.

Dopóki będzie w tobie ból, cierpienie, to znak, że nie znikła twoja obojętność, nie stopniały w ogniu uważności twoje myśli. Myśli są tym kamieniem. Dopóty ich nie spalisz, nie oświetlisz swoją obserwacją, dopóty będzie w tobie ciemność, dopóty będziesz polnym kamieniem.

To tyle. – zamilkł.

Szli dalej przez pole. Teraz widziała kamienie na każdym kroku. Pole było nimi usiane. Spojrzała w górę. Zauważyła chmury, wielkie, ciemne jak góry, kamienne. Spojrzała ponownie pod nogi a tam mały, listopadowy kwiatek. Niepozorny, cichy, nie narzucający się, nie obojętny. Spojrzała na przyjaciela i zobaczyła w nim łzy. Nie było ich na twarzy, nie było ich w jego oczach. Były w nim, płynęły z jego serca i duszy. To były łzy współczucia. Nie widziała, nie czuła do tej pory takich rzeczy. Wspomniała innych ludzi i odkryła dlaczego tak walczyli, gonili, uciekali. Zapewne z powodu obojętności, z tego samego powodu jak u niej. Dlaczego pojawili się na jej ścieżce? By budzić, by rozpuszczać kamień w niej samej, by przemieniać cierpienie i ból, w inną energię, współczucie, miłość. By była bardziej uważna. By obserwowała swoje myśli, bo to one zamieniają wszystko w kamień.

 

Piotr Kiewra

niedziela, 2 sierpnia 2020

Życie jest jakie jest

Z pamiętnika córki alkoholików

Dziesiątki lat zazdrościłam moim rówieśnikom, przyjaciółkom, znajomym normalnych rodzin. Widziałam w nich to, czego brakowało u mnie. Mieli nie tylko rzeczy, lecz przede wszystkim oparcie, życie bez lęku, dobry przykład, spokój. Widziałam wśród nich miłość, widziałam szczęście. Nie gościły u nich depresja, samotność, niepokój o bliskich, o rodzeństwo, o jutro, skrajny pesymizm – strach.

Przez te dziesiątki lat ich widziałam na górze, bliżej nieba, siebie na dole, blisko do piekła. Miałam o to pretensje do Boga, że tak nierówno nas potraktował. Czułam się pokrzywdzona, ukarana, no i winna, choć nie wiedziałam na czym moja wina polega. Wiele razy wokół słyszałam, że taki jest świat, że jedni mają lepiej, inni gorzej. Przeklinałam taką sprawiedliwość. Owszem próbowałam walczyć, zmienić środowisko, lecz moje fatum podążało za mną.

Przez cały ten czas odpowiedzialność za to była poza mną: środowisko, rodzina, zbieg okoliczności, Bóg, byli odpowiedzialni, nie ja.

Pewnego dnia to się zmieniło. Ten zalążek zrozumienia przyszedł z najmniej spodziewanego kierunku, od przyjaciółki, której zazdrościłam, tej, która miała najwięcej tego, czego mi brakowało – tak sądziłam.

Otóż, całkiem niedawno, zaskoczyła mnie, powiedziała, że to ona mi zazdrości: siły, a przede wszystkim tego, że potrafię być w pełni odpowiedzialna za siebie. Nie zgodziałam się z nią. Po tej rozmowie, poszłam do domu z płaczem. Położyłam się ze wzrokiem skierowanym na sufit i analizowałam każde nasze słowo, każdą wyrażoną, czy niewypowiedzianą myśl. Tak mnie to zmęczyło, tak udręczyły przywołane najbardziej bolesne wspomnienia, iż zasnęłam. O północy coś mnie zbudziło – to moje własne łzy. Szlochałam przez sen, lecz nie było w tym smutku, lecz coś zupełnie odmiennego – zrozumiałam.

Zrozumiałam, że rodzice alkoholicy, te wszystkie nieszczęścia, lęki, niepokoje nie były karą lecz … szansą. Zrozumiałam, że Bóg z rozmysłem stawia nam przeszkody, trudy, powody do niepokoju, troski i cierpienia, byśmy urośli, dojrzeli, zrozumieli. Tak, mamy zrozumieć, że odpowiedzialność jest po naszej stronie.

Zrozumiałam, że życie jest jakie jest, że nic w nim nie jest przypadkowe, że każdy problem, cierpienie, doznanie ma swój cel. Zrozumiałam, że wszystko jest po coś. Życie jest szkołą życia. Jeśli natrafiam na trudy, na góry i doliny to powinnam być wdzięczna, bo to mnie prowadzi do zrozumienia siebie, natury, celu życia. Ot i cała filozofia.

Tego samego dnia, zupełnie przypadkiem, sięgnęłam po książkę na półkę. Ta się otworzyła i pierwsze zdanie jakie przeczytałam, brzmiało: „Cierpienie jest potrzebne, by zrozumieć, że jest niepotrzebne”. Było podkreślone, znałam je. Czytałam tę książkę wcześniej chyba z pięć razy, lecz dopiero teraz dotarł do mnie sens tych słów. Eckhart Tolle powtarzał mi je wielokrotnie, lecz moje tamto zrozumienie było intelektualne, czyli płytkie, teraz było egzystencjalne, duchowe.

Teraz rozumiem: świat jest dokładnie taki, jaki ma być. Cokolwiek nam Bóg dał, jest darem, powodem do bycia wdzięcznym. To, że postrzegamy wszystko odwrotnie, że cierpimy, uważamy siebie za nieszczęśliwych, to, że winimy innych, to dowód naszej niedojrzałości, dowód na to, iż uciekamy od siebie, od zrozumienia, od odpowiedzialności. To dowód naszej obojętności, nieuważności. Oceniamy wszystko po pozorach, wierzymy w słowo, pławimy się w smutnej, posępnej, pełnej wizji niedoli myśli, karmiącej nasze ego.

Tak, to dowód, że tak naprawdę chcemy być nieszczęśliwi.

Sufit, na który od tamtego dnia patrzę nie jest już sufitem, czymś co mnie ogranicza. Nie jest świadkiem moich łez, niemocy, depresji. Jest bramą do wolności, nie jest czymś, co mnie oddziela, lecz czymś, co łączy.

Gdybym miała to moje doznanie opisać w możliwie najkrótszy sposób, to powiedziałabym: Jestem na tak wobec życia, wobec wszystkiego, co mnie napotyka. TAK, to jedyne prawdziwe słowo: oznacza prawdę, wolność, miłość, sprawiedliwość, spokój, szczęście, radość, ufność.

Po prostu „TAK.”

 

Piotr Kiewra


poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Jaki ryk lwa w lesie, takie echo

„Jakie wołanie w lesie, takie echo”.
Zaszłyszane

Od kiedy pamięta to babcia zawsze przestrzegała: „Dziadek to zły człowiek. Nie próbuj się z nim kontaktować.”
Póki był mały i ponieważ czuł się przez nią kochany, wierzył jej słowom, to nie pytał, czy jest aż tak zły, by musiał go unikać. Gdy podrósł zaczął pytać. Wtedy babcia odpowiadała, że „Jest, po prostu, zły”. Jeszcze później z ciekawości drążył: „Jak zły? Co to znaczy, że dziadek jest zły?”
Odpowiadała: „Zły, bo nie potrafi kochać, myśli tylko o sobie, jest smutny i …” i naczęściej po tych słowach płakała i prosiła, by nie zadawać takich pytań, bo „on, po prostu, jest zły i proszę, nie męcz mnie więcej tym tematem”.
Lecz, gdy minęło następnych kilka lat, znowu zapytał: - Babciu, wiem, miałem nie pytać, ale powiedz mi jedno o dziadku: Czy on cię skrzywdził?
Długo się zastanawiała ze łzami w oczach i w końcu zdenerwowana powiedziała: - Nie, ale nie pytaj mnie więcej. Rozumiesz?
- Nie będę pytał, tylko odpowiedz na to ostatnie pytanie: Czy dziadek jest aż tak zły, że mógłby mnie skrzywdzić?
Zamiast odpowiedzi usłyszał wykrzyczane: - Tak! On wszystkich krzywdził i krzywdzi! Koniec! Nie odpowiem na żadne twoje pytanie na temat dziadka już nigdy więcej!
Próbował pytać swojej mamy, ale ta odpowiadała: „Skoro babcia tak mówi, to słuchaj jej!”
Z ojcem spotykał się rzadko, bo rodzice się rozstali, gdy był mały. Kilka razy zapytał go o to, a odpowiedź była za każdym razem taka sama: „Jeśli będzie ci dane się z nim spotkać, sam się przekonasz, jaka jest prawda.”
Jeszcze będąc małym chłopcem postanowił, że się z nim spotka, lecz dziadek mieszkał w odległej części świata, więc musiał czekać, aż będzie „duży”.
Gdy stał się duży, ciągle jakieś sprawy goniły inne sprawy, a czas leciał. Pewnego razu mama go poprosiła, by towarzyszył babci w pogrzebie jej przyjaciółki.
Na cmentarzu obserwował ją, widział, że jest już staruszką, więc może nie być mu dane by się spotkać z dziadkiem i postanowił: Teraz, albo nigdy!

- Babciu, mam z tobą do pogadania. -  zakomunikował, gdy tylko wszedł do jej mieszkania.
- Odwiedziłem dziadka … - nie zdążył dokończyć.
- Mówiłam ci byś go unikał, bo to zły człowiek. Na pewno ci nakłamał, na pewno cię przekonał … Nie posłuchałeś mnie, zawiodłam się na tobie …  - teraz z kolei on się wtrącił:
- Babciu, tyle razy ci ustępowałem, teraz ci nie ustąpię, bo mnie całe życie okłamywałaś. Ale przebaczam ci, bo mnie dziadek o to prosił.
I mylisz się, nie powiedział ani słowa. Przyjrzałem się, zajrzałem w jego oczy i duszę i przekonałem się, poczułem, że on mnie kocha, że kocha tatę, że on ciebie kocha, że on kocha wszystkich. Nie musi tego mówić, to się widzi i czuje. Babciu do tej pory wierzyłem słowom, bo tak mnie uczyłaś, ale … to fałszywa nauka. Teraz wiem, że słowa, to …
Dziadek mi nic nie musiał mówić, gdy tylko na niego spojrzałem wiedziałem, że to całe zło wymyśliłaś, bo byłaś zazdrosna. Mój tata, też bardziej ufał sercu dziadka niż twoim słowom, a dziadek nie robił nic, dosłownie nic, by tak się stało, więc postanowiłaś mnie izolować, bym był taki jak ty …
Przebaczam ci, bo twój plan się nie powiódł, nie jestem taki jak ty, cały czas czułem, że coś tu nie tak … Od małego chłopca czułem, że twoje słowa coś ukrywają … No i przekonałem się, że zaślepiała cię nienawiść i zazdrość …
To tyle! Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Nie mogłaś się na mnie zawieść, to ja mogłem się zawieść na tobie, ale wiedz, że cię kocham, mimo tego, że na powierzchni jesteś taka, jaka jesteś. Lecz czuję, że pod tą nienawiścią i zazdrością jest coś dobrego. Miałem ci w ogóle nic nie mówić, ale byłoby kłamstwem ukrywanie tego, co doświadczyłem. A poza tym, może to pozwoli ci zrzucić tę lwią skórę i wreszcie zaprzestaniesz straszyć jego rykiem. Widzisz babciu, przekonałaś się sama, jeśli wołasz fałszywym słowem, to i echo jest fałszywe. Wiedz, że słowo trafia do uszu, lecz jego echo do serca, a serca nie oszukasz …
Kocham cię. Nie musisz tym słowom ufać, przekonasz się sama, gdy dojdzie do ciebie ich echo. To tyle. – i wyszedł zostawiając ją samą w płaczu, z rękami, które zakrywały oczy i twarz.

Kilka dni później usłyszał ciche pukanie do swego pokoju. Otworzył drzwi, a za nimi stała babcia:
- Proszę wpuść mnie. Chciałam cię prosić o wybaczenie.
Gdy weszła, usiadła naprzeciwko  swego wnuka i zapytała:
- Jak on się czuje? Jak wygląda? Opowiedz mi o nim! Chcę do niego pojechać i poprosić, by mnie nauczył tak kochać jak i ciebie nauczył, jak nauczył naszego syna i twego tatę. Naprawdę.
Dziękuję ci. Udzieliłeś mi największej lekcji w mym życiu. Będę ci na zawsze wdzięczna.

Piotr Kiewra

wtorek, 27 lutego 2018

Śmierć wojownika


„Człowiek może być albo wojowniczy, albo kochający. Wybór należy do ciebie.”

Osho

Opowiadałem już o tym młodo wyglądającym i śmiejącym się starcu. Spotkałem go pierwszy raz, na ławeczce nad jeziorem. Ponownie w biegu różnymi ostępami poza moim rodzinnym miastem. Siedział na wzgórzu, w środku lata, w drgającym, rozgrzanym słońcem powietrzu i słuchał skowronków, a patrzył na … tak, patrzył na cmentarz widoczny z oddali. I śmiał się, w głos się śmiał.

Tak byłem zaskoczony tym spotkaniem, okolicznościami, że … pobiegłem dalej. Lecz po chwili zawróciłem, bo coś we mnie kazało mi zawrócić. Gdy podszedłem, zapytał:

- O co walczysz tym razem?

- Nie walczę, poddałem się nogom i oczom. To one mnie prowadzą. I serce … - jego śmiech ustał. Powiedział, wchodząc w moje słowa:

- Pierwszy raz spotykam, kogoś tak dziwnego jak ty. Naprawdę jesteś dziwny. Może nawet tak dziwny, jak ja. – i znowu się śmiał. Też się uśmiałem.

- Czemu pytasz o walkę? Mój bieg to nie walka, to dar dla ciała, to jego potrzeba, a i też podszept serca. To moje ciało tu mnie doprowadziło, no i chyba serce … bo pogoda, lasy i to trawiaste wzgórze, bo te okoliczności, a w nich … TY.

- No tak, czuję, że możesz się prawdziwie śmiać, bo nie walczysz. Sam nie wiem, czemu pytam, bo rzadko rozmawiam z ludźmi i to raczej nie ja pytam, lecz ludzie mnie pytają. Lecz gdy coś powiem, czem prędzej się oddalają. Wzbudzam w nich strach, chyba tak jest, bo jestem … dziwny. Bo jestem inny, bo nie walczę. No i tak jakoś wypłynęło ze mnie to pytanie. – ucichł i patrzył dalej na cmentarz. Gdy spojrzałem, tak jak i on, na cmentarz, znowu się śmiałem. I zrozumiałem też jego śmiech.Wtedy przypomniałem mu:

- Już się kiedyś spotkaliśmy, na ławce, nad jeziorem. Pewnie ludzie, o których mówisz, pytają cię o tajemnicę twojego zdrowia, twojej długowieczności, a słyszą o miłości, o myślach i słowach. Nie tego się spodziewają, nie takim energiom przypisują wartość. Spodziewają się rzeczy i czegoś, co może potwierdzić nauka. Dlatego uciekają. Spodziewają się twojego przekonywania o porzuceniu mięsa, alkoholu, papierosów, spodziewają się motywowania do walki, a ty mówisz o porzuceniu walki i o zaufaniu do siebie, do ludzi, do świata. Są gotowi zostać abstynentami, nawet świętymi, ale by zaufać komuś, światu, a przede wszystkim sobie … Na to nie są gotowi. Boją się ciebie, bo od ciebie bije prawdą. Czyż nie tak?

No i jeszcze … przyznam ci się, że piszę o zdrowiu, o miłości i o intrygujących, dziwnych ludziach i chciałbym opisać twoją historię. Taka mi podpowiedź przyszła i prośba.  – a on, nie odrywając oczu od cmentarza i nadal się śmiejąc, odpowiedział:

- Masz rację, co do ludzi. Już ci opowiedziałem historię, a teraz chciałbyś dłuższej … Ale najpierw odpowiedz mi: Czy to twoje pisanie nie jest walką?

- Pytałem siebie o to i próbowałem odrzucić, ale jakiś cichy głos nadal dyktuje mi treści. Piszę, bo coś mi każe każe siać nasiona. I sieję.

- Tak, to są rzadkie i dziwne nasiona. A więc skoro proszą o nie, to dam. Nie trzymam ich dla siebie. Nic nie trzymam. Po coś żyłem, po coś walczyłem. Może właśnie po to, by teraz o tym opowiedzieć przez ciebie. Takie jest życie - tajemnicze i dziwne. Dobrze. Wysiej je ty! – zgodził się.

Snuł swą opowieść słuchając skowronków, nadal parząc na cmentarz i cały czas się śmiejąc.

- Oto nauka, którą odebrałem od życia.    

Miłość rodzi się w tobie wtedy, gdy umiera w tobie wojownik. Tak samo jest ze wszystkim. Niczego w życiu sobie nie wywalczasz. I wolność, i ufność, i radość, miłość, a nawet zdrowie przychodzi, gdy się poddajesz, gdy zaprzestajesz walki. Tak, to wszystko przychodzi z poddania się życiu, z ufności. To dary, a nie wojenne trofea.

Takie jest moje doświadczenie.

Niczego nie możesz wywalczyć, bo niczego nie możesz zabrać innym, czy światu. Niczego nie możesz wywalczyć, bo to … już masz. Życie przepełnione walką, wojnami, o cokolwiek – nie ma tu znaczenia, czy walczysz o największe, najbardziej istotne rzeczy, czy drobiazgi, jest jednym wielkim cierpieniem.

Pójdę jeszcze dalej – nawet stawianie oporu tworzy cierpienie. Gdy stawiasz opór czemukolwiek, czy pogodzie, złu, słowom, chorobie, śmierci, to tak naprawdę stawiasz opór życiu, a wtedy ono przynosi ci same porażki.  Wojna, walka, opór to śmierć, to przegrana, to choroba, to cierpienie, to ból, to niepokój, to smutek.

I tak naprawdę tych wojen nie toczysz z innymi, ze złem świata, tylko z własną głową. Prawda jest taka, że gdy umiera wojownik w twojej głowie, pojawia się miłość, wolność. Kluczem jest - poddać się, nie walczyć, płynąć z życiem. Klucz to ufność życiu. Ono przynosi różne rzeczy, lecz gdy jest się ufnym, przynosi to „dobre”.

Czasem to, co dobre, jest w ubraniu złego, lecz, gdy to zło z ufnością przyjmujesz, okazuje się, że pod spodem jest dobro. Zawsze tak jest i tak było, i będzie.

Odkryłem to, gdy mój świat się zawalił, gdy przegrałem wszystkie wojny i walki, ze wszystkim i ze wszystkimi. Przegrałem, jako wojownik w świecie i przegrał wojownik w mojej głowie. Przegrałem wszystkie: i małe, i wielkie sprawy.

I dopiero będąc na samym dole, po największej przegranej, gdy już cały świat trzymał ciężką stopę zwyciężcy na mnie, uświadomiłem sobie – że to wszystko nie ma, nie miało sensu i nigdy nie będzie miało.

Coś się odwróciło. Tak, to było moje doświadczenie. Wtedy umarł wojownik.

Ja sam byłem bliski śmierci, wydawałem w największym bólu ostatnie tchnienie, gdy błysło we mnie światło, przyszło słowo: „Poddaj się, pokochaj to wszystko, co cię pokonało.”   

I … zaczęła się druga połowa życia. Zupełnie inna. To raj. Same kwiaty, ciągła wiosna, jedna wielka miłość. Wszystko przepływa samo, na nic nie czekam, niczego nie chcę mieć, niczego nie oczekuję, o nic się nie modlę. Wręcz przeciwnie, za wszystko dziekuję. Za wszystko, co dobre i złe. To nie ma znaczenia, bo tak naprawdę nigdy nie wiem, co jest czym. Wszystko jest jak noc i dzień. Czy noc jest zła? Czy deszcz jest zły? Czy ból jest zły?

Tylko patrzę, obserwuję.

Wszystkiego mam pod dostatkiem: i zdrowia, i lat życia, i dobra, i spokoju, i wolności, i miłości, i deszczu i słońca. Mam, jak wszyscy, słoneczne dni i pochmurne, ale nie walczę z tymi pochmurnymi. I co się okazuje, że to właśnie przez te pochmurne, widzę całę piękno tych słonecznych.

Tak samo jest z ludźmi. Gdy zaakceptuję, gdy nie walczę z ich pochmurnością, z ich nieszczęściem i złem, to się okazuje, że poznaję ich.

Tak, oprócz ich powierzchowności, poznaję też ich głębię. Na powierzchni są złodziejami, bandytami - żebrakami, a pod spodem książetami i królami, bogami. Są boskością. Widzę ją w nich i doceniam, lecz jeśli oni tego nie są w stanie zauważyć, to z tym ich fałszywym obrazem nie walczę, nie przekonuję ich, bo wiem, że muszą upaść, tak jak ja upadłem.

Jeszcze jedno z moich doświadczeń: wojownik posługuje się bronią. Bywa nim miecz, ale częściej, a właściwie zawsze są orężem myśli, słowa, nawyki, działanie. Miecz to tylko przedłużenie tego oręża w głowie – myśli i słów. Natomiast, gdy wojownik umiera, to wynika to z przeobrażenia głowy, umierają myśli i słowa, rodzi się z nich uczucie.

Przemieniają się, przeobrażają się, przemienia się jedno w drugie, z energii myśli zaczyna czerpać serce i z wojownika rodzi się kochanek …

 

To wszystko przyszło do mnie kiedyś nad rzeką. Przyszedłem tam chory ciałem i umysłem, pijany, zły, agresywny, wojujący. Pokonałem, pobiłem już kumpli,wrogów, fałszywych i prawdziwych przyjaciół, wystraszyłem wszystkich wokół, swoją agresją: kobiety, dzieci, zwierzęta, wszystko.

Dosłownie, po jakiejś większej bójce, z głową przepełnioną alkoholem i wręcz zbrodniczymi myślami, przyszedłem nad rzekę. Chyba będąc pijanym, zmyliłem drogę i zamiast do domu, trafiłem tu, nad małą rzeczkę.

Wtedy wydawała mi się wielką, a mimo to chciałem ją pokonać i przeskoczyć. No i wpadłem: w wodę, w błoto i nie mogłem się wydostać.

Dzisiaj się cieszę z tej pomyłki, bo ta rzeka nauczyła mnie rozumu, odmieniła moje życie.

Jeszcze wcześniej, zanim wyszedłem z baru, w którym narozrabiałem, kobieta, barmanka - swoją drogą, bardzo odważna kobieta, nazwała mnie wstrętnym pijakiem i … tchórzem. No nic mnie nie mogło bardziej dotknąć, jak to słowo: tchórz. Poczułem się dziwnie. Wydawało mi się, że i na trzeźwo, i po pijanemu dokonałem tak wielu wielkich rzeczy, odważnych i naprawdę wielkich, a tu – Tchórz! To mnie tak powaliło, że opadły mnie siły i poszedłem do domu, czyli … nad rzeczkę, hihi.

Alkohol przyszedł do mnie późno.

Byłem na wojnie. Tak, byłem wielkim patriotą, bo w tej wojnie zwyciężyłem z najedźcą, później też wygrałem wiele wojen, czy walcząc dla lokalnej społeczności w polityce, dla ludzi, dla bliskich, dla siebie. Walczyłem w imię Boga, angażując się w kościele. Lecz nie czułem się szczęśliwy.

Miałem dużo: rodzinę, znajomych, przyjaciół, jakiś tam majątek, byłem tu i tam. Ludzie mnie szanowali, doceniali. Ale to wszystko nie było tym, o co walczyłem, czego poszukiwałem. Chciałem czegoś więcej. Gdy ktoś pytał, o co walczę, to wymieniałem cele, ale czy to naprawdę były te cele? No cóż …

 Im byłem bardziej ambitny, im większe były moje plany, marzenia, tym bardziej byłem sfrustrowany, niespokojny i chory. Moje ciało ciągle niedomagało.Chyba nie chciało być sojusznikeim w tych moich wojnach. Uznało, że to są moje prywatne wojny, a ono się nie pisze na to. I to: choroba, złe samopoczucie, było jego buntem.

Było informacją, lecz cóż mnie mógł obchodzić bunt. To był kolejny przeciwnik, nie chciał iść ze mną, to obróciłem się przeciwko niemu. Walczyłem dalej, mimo, że … moja twierdza powoli rozsypywała się.    

Bolała mnie głowa, mięśnie i kości, wszystko w środku, ale i serce. To przepompowujące krew, ale i to drugie. Sukcesy (tak wtedy to oceniałem) w walce były coraz większe, a ja się czułem coraz bardziej przegrany.

Moje myśli mnie goniły. Cały czas byłem naładowany nimi jak ciężarówka. Nie miałem wolnej chwili, by czegoś nie planować, by czegoś nie dokonać, osiagnąć, wywalczyć, o czymś nie śnić. Głowa popędzała: Działaj! Nie stój, działaj!Nie marnuj czasu, działaj!

Już dzień mi się zlał z nocą. W dzień realizowałem swoje sny, choć to raczej nie były sny, lecz nocne koszmary. W końcu, raz czy dwa, coś zakropiłem alkoholem, i tak to poszło.

I trafiłem do rzeki. Nie pamiętam tej walki z rzeką, lecz gdy się przebudziłem na tyle, że dotarło do mnie, gdzie jestem, jak nisko upadłem … poczułem bezsilność.

Jakieś dzieci stojące na brzegu, w pobliżu, śmiały się ze mnie, a mi się nie chciało, a właściwie to nie mogłem się wydostać. Im bardziej się wytężałem, tym bardziej zagłębiałem się w błocie, tym głośniej się śmiały te dzieci.

Cała moja wielkość w tym momencie upadła. Ten ich śmiech, to błoto, ta rzeka, zabiły wszystko, zabiły wojownika.

Ta rzeka? Cóż to za rzeka? To jakiś ściek, szeroki może na pół kroku, a mnie pokonał.

Gdy dzieciom znudziło się patrzenie na mnie i śmianie się z mojej bezsilności, z mojej słabości, poszły sobie – pewnie, by opowiedzieć to wszystkim wokół.

Ja zostałem. Pamiętam, że spojrzałem na swoje dłonie, a te były puste. Oprócz błota nic w nich nie było. Pamiętam mój smutek, mój żal do świata i spostrzeżnie, które mnie otrzeźwiło, nie tylko z alkoholu, ale i w ogóle: Tyle walki, tyle poświęcenia, a ręce nadal puste! Nic – tylko błoto!  

Po tym zdarzeniu zaszyłem się gdzieś z dala od ludzi. Chciałem się zaszyć, ale to teraz inni zaczęli o mnie walczyć, bo kilka miesięcy chorowałem. Byłem na krawędzi życia i śmierci. I JESZCZE WALCZYŁEM … tym razem o życie.

Chciałem pokonać chorobę, lecz im bardziej się wytężałem, im bardziej mobilizowałem się, tym byłem słabszy. Nie pomagały żadne leki, żadna opieka, żadne szpitale, ani nawet modlitwy. Zaglądnęła mi w oczy śmierć.

Więc zacząłem walczyć z nią, lecz ona śmiała się jak tamte dzieci nad rzeką. I ten śmiech mnie pokonał – poddałem się.

I stała się rzecz dziwna – zacząłem się śmiać. Tak, sam z siebie. Gdzieś tam z boku patrzyłem na siebie i śmiałem się. To był śmiech dziecka, czyli nie śmiałem się z czegoś konkretnego, raczej ze wszystkiego. Był to śmiech egzystencjalny. Wszystko mnie śmieszyło, ja sam, życie, a najbardziej, gdy patrzyłem na te wszystkie walki wokół. Wszędzie widziałem walczących, którzy taplają się w błocie, mają pełne ręce błota, a mimo to dalej walczą.

Naprawdę wydałem się sam sobie śmieszny. Te wszystkie moje dokonania, te wszystkie moje wojny i ta światowa, i te lokalne i te wewnątrz mnie, nawet te najmniejsze, wydały mi się śmieszne. Moje życie było śmieszne, moje sny i marzenia, działania, słowa, myśli. Wszystko stało się śmieszne … i nieistotne.

Tak: Życie jest śmiechem i ten śmiech jest istotny, a reszta jest nieistotna.

 Nieistotna stała się śmierć, choroba, pieniądze, szacunek, mój wizerunek w oczach innych ludzi, nawet rodzina, a prawie na końcu i … Bóg.

Już myślałem, że niżej nie mogę … Ale przecież Bóg, modlitwy, ostatni ratunek? Ale gdzież tam? Walka z nim, a właściwie prośby, modlitwy (próby przekupienia – teraz tak to widzę), na nic. Żadnej pomocy, żadnego odzewu …

Wydawało się, że niżej … A mogłem, okazało się.

No i gdy już ledwo dychałem, gdy policzone były moje minuty, przestałem walczyć ze sobą, trzymać się siebie, zabiegać o siebie, stałem się nieistotny sam dla siebie.Tak trwałem czterdzieści dni.

Dziwne, ale stało się … lżej. Coś mi zwolniło uchwyt na gardle, na płucach, w splocie słonecznym i niżej i wyżej, przede wszystkim w głowie. W jednej chwili stała się pusta jak …

No i minuty zaczęły się przeciągać w następne minuty, w godziny, dni … dostałem drugie życie, długie życie. I stało się to, o czym już ci wcześniej powiedziałem, i to, co widzisz i czujesz.

Czujesz moją wolność, ufność, miłość. I to nie jest moje, to jest życie, a ono to niesie, a ja tylko obserwuję i się dzielę z tymi, którzy są gotowi zrozumieć to, kim jestem, a nie tylko to, co mówię.

A są gotowi tylko ci, którzy mają podobną historię do mojej, czyli walczą, walczyli i czują się pokonani, bo rozumieją, że nigdy nie wygrają.

Jeszcze żaden człowiek niczego nie wygrał walcząc. Przejrzałem historię i to widzę. Wygrywają ci, co nie walczą – ufni. Wygrywają ci, którzy poddają się życiu. Nie ma innej drogi.

Te wszystkie słowa o misjach, o dobru i złu, o osiąganiu, o marzeniach, o szczęściu, o niesieniu szczęścia innym, to tylko słowa.

Prawda jest odwrotna. Możemy dać szczęście innym, zanieść dobro, ale wyłącznie swoim byciem. Nie działaniem, nie walką, lecz swoim byciem. Jeśli jest w tobie pokój, miłość – wtedy to możesz dać innym. Nie musisz dawać – samo z ciebie wypływa.

Takie to rzeczy opowiedział mi starzec na wzgórzu. Powtórzę tylko to, co powiedział na początku:

 Miłość rodzi się w tobie wtedy, gdy umiera w tobie wojownik. Tak samo jest ze wszystkim. Niczego w życiu sobie nie wywalczasz. I wolność, i ufność, i radość, miłość, a nawet zdrowie przychodzi, gdy się poddajesz, gdy zaprzestajesz walki. Tak, to wszystko przychodzi z poddania się życiu, z ufności.

Takie jest moje doświadczenie.

Gdy słońce zaczęło przypiekać nasze plecy, oderwaliśmy oczy od cmentarza i nie przestając się śmiać ruszyliśmy w dół ze wzgórza. Wróciliśmy do życia, do życia z ufnością.

Pobiegłem swoją ścieżką, a on poszedł swoją.

A te nasiona ci daję. I nie odkopuj ich, póki nie wykiełkują, nie zakwitną i nie wydadzą owoców. Później możesz się dzielić nimi. Nie wcześniej - bo wcześniej jest wojownik.


Piotr Kiewra

P.s.  Dopiero teraz, po postawieniu kropki na końcu tekstu, uświadomiłem sobie, o co nie zapytałem śmiejącego się starca. Domyśliłem się jego odpowiedzi.

Tobie zdradzę to pytanie. Jest następujące: Dlaczego śmiejesz się patrząc na cmentarz?

Czy domyślasz się, jaka byłaby jego odpowiedż? Jeśli tak, wyślij mi ją w komentarzu. Powiem ci póżniej, czy miałeś/miałaś rację.

 

Oto tam są sami wojownicy. Co zostało w ich rękach, po tych wszystkich walkach? Chcieli zawojować cały świat, a ile przestrzeni dostali? Czy poznali to, co ich popychało do wojny? Mają w rękach tylko to: niespełnioną obietnicę poznania. Ja ją poznałem za życia. Dlatego się śmieję. I doświadczyłem czegoś jeszcze, czegoś, co sprawia, iż się nie boję, bo nawet śmierć nie będzie końcem. Oni jeszcze będą walczyć, bo mimo, że umarli, to ich wojownik jeszcze nie umarł. Ich pokuta nie odbyła się. Muszą ją powtórzyć, bo walcząc, nauczali walki, zabijali tym ufność wśród uczniów. Pokuta to droga ufności, a nie walki. Do raju wrócą ufni, nie wojownicy.Do raju wrócą kochający, a nie wojujący.

czwartek, 21 grudnia 2017

Dusza Czerwonych Wierchów

Czwarta część opowiadania: Aniołki nad Doliną Cichą


Dostał maila, szybko na niego odpowiedział, spakował potrzebne rzeczy i godzinę później był już w pociągu.

Przez okno obserwował oblane słońcem pola, lasy, mijane wsie i miasta.


Wspomniał swoje dawne, letnie podróże w Tatry: powiew upalnego powietrza wpadający przez otwarte okna, rytm wybijany przez koła, zatłoczone przedziały i korytarze, ruch, rozmowy, zapach gotowanych jajek – obowiązkowego menu niektórych pasażerów. Teraz siedział sam w klimatyzowanym wagonie, wokół cisza, nawet koła i szyny nie rozmawiały ze sobą.

 Wrócił myślą do otrzymanego maila. Ucieszyły go zawarte tam słowa:

Czy masz wolny jakiś tydzień w sierpniu na Tatry? Jesteśmy w Tatrach od tego poniedziałku. Nasze serca i dusze tęsknią za wędrówką i spotkaniem z Tobą. Aniołki.”

Trzy dni chodził sam, czwartego, wczesnym rankiem, jak przy pierwszym ich spotkaniu, przysiadł na głazie u brzegu stawku w Kuźnicach. Wpatrywał się w wodę i odbicie gór w rozkołysanych falach.

Na chwilę tylko odwrócił wzrok w stronę chodnika i ujrzał dwie kobiece, czerwono ubrane, postaci. Zbliżały się w jego stronę i już z daleka, podbiegając z otwartymi ramionami, przywitały się z nim, uściskami.

Przyglądali się sobie nawzajem bez słowa, przez dobrą minutę, jakby chcąc ocenić, co w ich postaciach zmieniło się przez tych dziesięć, czy więcej lat, od ostatniej wspólnej wędrówki. I jakby na potwierdzenie, starsza z aniołków powiedziała:

- Nic się nie zmieniłeś. To wspaniale. – nic nie odpowiedział, tylko lekko się uśmiechnął, co zastanowiło starszą z kobiet. I wnet zapytała, również z uśmiechem, lecz lekko zabarwionym jakąś obawą, oczekiwaniem jakiejś nie do końca dobrej wiadomości:

- A my się bardzo zmieniłyśmy? Tak bardzo, iż nie chcesz nam powiedzieć?

- Odpowiem wam po drodze, ruszajmy. Nie powiedziałyście jednak w mailu, gdzie chciałybyście pójść. Gdzie idziemy? Coś na rozruch, czy może już jesteście gotowe, na większe wyzwanie? – zapytał.

- Panie Pio … Piotrze. – zaczęła z lekkim zawahaniem. On natychmiast zauważył w myślach - to już nie było dziecięce: „panie Piotrku”, to było poważnie brzmiące: „panie Piotrze”. Słuchał dalej: - Jesteśmy gotowe. Od trzech dni, aklimatyzujemy się. Pamiętamy, pamiętamy o pana nauce,. – odpowiedziała młodsza z aniołków, teraz już dorosła kobieta i dodała. – Mama i ja również, chciałybyśmy, na pamiątkę naszego pierwszego spotkania i wspólnego marszu po Tatrach, pójść tym samym szlakiem, co wtedy, dziesięć lat temu. Możemy?

Piotr nie odpowiedział, skinął głową, a gdy zobaczył w matce i córce chwilę zawahania, zakomenderował:

- Prowadź mały aniołku! Chyba pamiętasz tę drogę, twoją pierwszą miłość do gór?

Obie ochoczo na to przystały i ruszyli. Kamienny, szeroki chodnik ku Kalatówkom piął się lekko pod górę. Szli obok siebie, co chwilę spoglądając, to on na nie, to one na niego. Później, gdy minęli Kalatówki, szli w milczeniu: on na końcu, pierwsza córka, a za nią matka. Po kilku minutach zorientował się, że ich oddechy coś zakłocało, nie były miarowe: - Aniołki płaczą. – pomyślał, lecz nie wypowiedział ani słowa, lekko tylko zwolnił. Po dobrej chwili, matka nie odwracając się, zapytała: - Piotrze, za szybko?

- A on na to: - Tak, zwolnijcie, nie chcę byście się zakrztusiły łzami.

Jak na komendę, odwróciły się z pytaniem: - Skąd wiesz? Skąd pan wie?

- Czuję, dziewczyny. Czuję, nie muszę widzieć. Nie musicie się wstydzić swoich emocji, mnie też one dopadły i odebrały mi słowa. Cieszę się z tej wędrówki, z tego, iż jestem z wami, z tego, co czuję, z tego, co widzę. Wy dwie na tle tych gór, to … No właśnie, słowa gdzieś zniknęły. - obie słysząc to, podeszły bliżej, całkiem blisko, jakby chciały pokazać te łzy, jakby chciały się nimi podzielić, bo obie, w tym samym momencie, cmoknęły go jedna z lewej i druga z prawej w policzek. Wtuliły swoje główki w jego barki i trwali tak chwilę.

On przerwał to, mówiąc: - Ok., ok., aniołki. 

Cała trójka zwolniła na chwilkę trochę i po dłuższym marszu, zobaczyli skąpaną w słońcu Halę Kondratową, a na jej przedzie schronisko. Całość ozdobiona fioletem wierzbówki kiprzycy, jakby czekała na nich. Usiedli na ławkach na zewnątrz schroniska, a gdy już nacieszyli wzrok widokiem hali, usiedli naprzeciwko siebie i wpatrywali się: on na aniołki, aniołki na niego. Po kilku minutach, młodszy z aniołków, z aparatem w dłoni poszła pstrzyknąć parę fotek, wtedy starsza powiedziała:

- Piotrze, chyba wiem, co chciałeś nam powiedzieć, tam na dole: że nie liczy się zmiana na powierzchni, ważne, co przez te lata, zmieniło się w nas, w środku, jak wzrosła nasza miłość. Tak? Nieważne czy urosły, czy nie, nasze aniołków skrzydła, lecz czy urosły nasze serca, czy się otworzyły na oścież, czy spadły zasłony i kraty? To chciałeś nam powiedzieć, tak to czuję.

- Dokładnie Monika, dokładnie aniołku. – potwierdził.

- I co czujesz, odnośnie naszych serc? – zapytała.

- Monika, odpowiedź przyniosą góry, przyniesie duch gór, przyniosą wasze dusze. Nie pytaj mnie, o to, co dotyczy twego serca i duszy. Nie mogę wyrazić tego, co tyczy mego serca, a ty mnie prosisz o opinię w sprawie waszych serc. Moje serce milczy, ono gra bardzo cichą muzykę uczuć, delikatną, niesłyszalną dla nikogo, nawet dla mnie. Czuję tylko wibracje, żadnego znaku, żadnego słowa, nic, tylko cisza i wibracje. Tak mnie ta muzyka fascynuje, tak raduje, iż nie śmiem mówić, nie śmiem w jakikolwiek sposób jej zakłócać. To, co wiem, rozumiem … że nie mogę tego interpretować, przekładać na słowa.

Stąd, być może, nieznośne dla innych, moje milczenie, mój brak słów. Kto rozumie, ten rozumie. Kto nie rozumie, prowokuje mnie do gadania, zadaje pytania, stara się za wszelką cenę, coś ode mnie wyciągnąć, tak gra … jakby prosząc o pocieszenie. Mogę, oczywiście mogę, pocieszyć, ale nie robię tego, bo pocieszenie to trucizna, bo pocieszenie buduje to, czego nie należy budować, wręcz przeciwnie, czemu z czułością i ze zrozumieniem należy się przyjrzeć, by znikło, by się rozpłynęło.

- Tak Aniołki! – zwrócił się do obu kobiet, bo w międzyczasie, młodsza dołączyła do nich: - Wasze powierzchnie się nie zmieniły, widzę - są anielskie, jak wtedy, gdy pierwszy raz was ujrzałem, lecz o waszych sercach i duszach nic nie powiem, nie umiem nic powiedzieć. I jak mniemam, nie o to, bym się wypowiadał na temat waszej urody, ci chodziło?

- Tak. – potwierdziła. Wtem jej córka włączyła się:

- Panie Piotrze, coś usłyszałam o duszy. Czy używa pan tego określenia, jako metafory? Czy dusza istnieje? Czy jej pan doświadcza? Czy ją pan rozpoznaje, odczuwa? Jak to z nią jest? Wszyscy o niej mówią, a czy wiedzą, o czym?

- To raczej takie męskie pytanie, to mężczyźni mają więcej pytań, to oni są częściej, prawie zawsze filozofami. Kobiety czują bardziej, mniej pytają, są bardziej ufne i czekają aż odpowiedzi przyjdą – prosto do ich serc, nie w postaci słów. Chyba chcesz, by twoje poszukiwanie było szybsze, stąd pytania? Chyba stąd, ale cóż, odpowiem ci pytaniem: Czy potrafisz obserwować swoje myśli? – ona natychmiast:

- Tak. Często mam wrażenie, że stoję gdzieś z boku i się im przyglądam.

- Kto, lub co je obserwuje? Kto im się z boku przygląda? – pytał konsekwentnie.

- Jak to kto? Ja … - odpowiedziała niepewnie.

- A kto to, ta „ja”, patrząca z boku? Czy myśl może obserwować siebie samą? Czy może bezstronnie, bez oceniania, na chłodno przyglądać się sobie, jak przepływa, jak podtula ogon i znika, jakby się wstydziła być obserwowaną? Czy myśli potrafią być jednocześnie myślą i odbijającym je lustrem? – pytał.

- To dusza je obserwuje? Tak? – nieśmiało odpowiadała pytaniami.

- Tak ją nazywają. Zresztą różnie w różnych tradycjach: Świadomość, Boskość, Istota, Istnienie, Egzystencja, Życie, Bóg, Wszechświat, Całość … - wyjaśniał.

- To czymże jest miłość, serce? – drążyła.

- Gdy zadawano takie pytania Jezusowi, Buddzie, oni odpowiadali milczeniem, bo na ten temat: Boga, Prawdy, Miłości nic nie można powiedzieć, bo wszystko co powiesz nie będzie prawdą – tej nie da się wypowiedzieć. Ale ja nie jestem oświeconym mistrzem, mistykiem, więc … mogę cię okłamać, mogę ci nazmyślać niestworzonych rzeczy, mogę to ładnie opakować w ładną formę, ubrać w piękne słowa i … będziesz zachwycona, będziesz mi dziekować za „mądre” słowa, nawet może będziesz mnie podziwiać, czym nakarmisz moje ego. A muszę ci powiedzieć, że gdy piękne kobiety i to dwie na raz, mówią mężczyźnie takie rzeczy, to albo nogi mu miękną, albo rośnie w nim poeta i … dostaje Nobla. – śmiał się ze swoich własnych słów, a one mu wtórowały.

 – No tak, Piotrze, same na ciebie zagłosujemy, na twe krasomówstwo, przekonamy też innych, ale nam naprawdę to pomaga, czujemy, że trafiasz celnie do naszych serc, że znasz nas bardzo dobrze, może lepiej niż my znamy siebie, a to, co mówisz, to na co wskazujesz, uzdrawia. Nasze życie się zmieniło, od kiedy zwróciłeś uwagę, przekierowałeś nas z naszych głów do serc, a teraz budzisz nasze dusze. Pomagasz nam otworzyć nasze okna, zrzucić kraty, robisz przeciągi w naszych klatkach, wypuszczasz – pomagasz uwolnić z nich zniewolone dusze. Ale … przerwałyśmy tobie. Dziękujemy, cieszymy się, że jesteś. Mów,mów, tęskniłyśmy do tych barw, tych kolorów, tego wiatru, którym muskasz, tej ciszy, którą uspakajasz, za twą miłość do Tatr, którą nas obdarowujesz, którą nas uczysz obdarowywać. Dzięki tobie uwierzyłam w siebie, w miłość, odnalazłam zagubione piękno, ufność, radość z tego, co przynosi trud wędrowania po ścieżkach życia. To góry nas uczą, a ty jesteś tu przewodnikiem, tłumaczem, one mówią do ciebie, a ty przekazujesz to nam.

Rzadko się widujemy, ale wspominamy ciebie, twą otwartą na świat i na nas postawę i to wspomnienie wzmacnia. Uwierz! Tak naprawdę jest. Mój mały aniołek wydoroślał. Nie miał nigdy u boku ojca, mężczyzny, ale dzięki temu spotkaniu kilkanaście lat temu, temu, co od ciebie usłyszała, co poczuła, temu ciepłu i zainteresowaniu, którym nas – ją obdarzyłeś, poznała … tak, poznała, kim potrafi być mężczyzna. W pewnym sensie stałeś się dla niej jak ojciec, który uczy córkę miłości swoją obecnością, siłą, mądrością. Widziała cię krótko, ale to wystarczyło, by dojrzewało w niej to, co powinno dojrzewać w kobiecie. Pomogłeś jej przejść z dzieciństwa do kobiecości. Byłeś chwilę, ale to wystarczyło. Tak to czuję, tak to czuje mój aniołeczek. Chciałyśmy ci to powiedzieć. Chciałyśmy byś to wiedział. Dziękujemy. …

 O sobie? Co mam powiedzieć? Ty czujesz. Rozumiesz mnie bez słów. Wiem. Wiem też, że nie lubisz patosu, wielkich słów, jakichś specjalnych podziękowań. Naprawdę jestem wdzięczna i naprawdę … tęskniłam, tęsknię i pewnie będę tęsknić. Widzisz, czasem mi trudno takie rzeczy wypowiadać. … No dobrze. Mów dalej, mów … Przyjechałyśmy by cię wysłuchać, by się tobą nacieszyć, twoim słowem i energią, twoim uczuciem, twoja czystą duszą. Więc mów … Proszę!   - zakończyła z wielkim trudem, powstrzymując wzruszenie, powstrzymując łzy. Starała się powiedzieć, co czuje, lecz sama zauważyła, że to nie jest łatwe. Nie wiedziała, chyba nie wiedziała, z jakiego powodu, lub nie chciała wiedzieć, ale wiele słów, znacznie większych słów, po prostu przez nią nie przeszło, gdzieś uwięzły. Piotr obserwował ją, czuł, że wypłynęło z niej może pół, może tylko ćwierć tego źródełka, które wezbrało w niej przez te lata. Wystarczyło mu jednak jedno krótkie spojrzenie w stronę córki, by zrozumieć wszystko.

Na tych słowach nie zależało mu. Już dawno odkrył w sobie umiejętność odczytywania przekazów z ludzkich serc i dusz bez pośrednictwa słów. To, co miało do niego dotrzeć dotarło. Teraz on z kolei podszedł do nich, przygarnął te dwa serca, te dwie duszyczki do siebie, na chwilę przytulił i każdej z nich szepnął do ucha: - Ruszajmy aniołki. Czerwone Wierchy czekają. – po chwili, dodał:

- Tak, pamiętam twoje pytanie. Ale … - przerwał na chwilę, bo błysło w nim jakieś światło, jakaś podpowiedź intuicji. Odpowiadał do tej pory, ale czuł, że dziewczyna jest znacznie bardziej dojrzała, niż jego pierwsze wrażenie, niż by to wskazywały jej pytania. Czuł, że wkradła się w nią pewna nieśmiałość, to takie pierwsze koty za płoty … gdy się bardzo chce dobrze wypaść, to wychodzi gorzej. Czuł, że ona pyta, ale odpowiedzi już w niej są, że pyta, bo … no właśnie, czego ona pragnie, za czym tęskni? A  … a może obecność matki? To spostrzeżenie przyszło już po raz kolejny. … A … ? Teraz z kolei on złapał się na tym, iż gdzieś w nim trwają jakieś spekulacje, że ocenia i ta obserwacja zakończyła ten proces.

Znowu się pojawiły góry, znowu był obecny, a przed nim dwie Moniki, matka i córka, dwa aniołki. Spojrzał na nie uważniej, bardziej wgłąb i zobaczył prawdę, to, czego szukają u niego. Spojrzał na małego aniołka i nie mógł się nadziwić temu, co w niej dojrzał. Postanowił to powiedzieć.

- Powiedziałem: „Ale” i się zatrzymałem, bo coś zrozumiałem. Wiem, dlaczego mnie pytacie, prosicie o słowa, o takie, a nie inne tematy, o podzielenie się moim postrzeganiem gór i świata. Wiem, dlaczego chcecie to słyszeć. Wiem, mały aniołku, o tobie wiele, o twojej mamie też, obie czujecie, iż ja wiem. Czasem się nawzajem przed sobą krępujecie, czasem mi się wydaje, że nie mówicie o tym, co w was jest, bo mały aniołek patrzy na dużego, a duży na małego … stawiacie przed sobą jakieś bariery. Lecz nie o tym miałem powiedzieć.

Monika, mały aniołku, pytasz, szukasz odpowiedzi, a one już są. Są w tobie. Masz w sobie to wszystko, czego szukasz. Zróbmy mały eksperyment, a sama się przekonasz, że tak jest. Szukasz tego we mnie, liczysz na to, iż ja zaspokoję twoją ciekawość, twoją chęć poznania, lecz to moje źródło jest też w tobie, ono też jest twoim źródłem. Wszyscy mamy to samo źródło, to jest coś nam wspólnego. Pytałaś o duszę, odnalazłaś już ją w sobie, możesz z niej korzystać. Odważ się. Nie przerzucaj pytań, które masz odnośnie siebie, odnośnie twojego własnego źródła, na innych, na mamę, na mnie, na góry. Sięgnij w głąb siebie.

Tak. Dokończę to, o co pytałaś. Odpowiem, lecz proszę, zróbmy eksperyment: za chwilę zadaj mi pytania, które sobie przygotowałaś i coś ci wtedy powiem. Dobrze? – gdy zobaczył skinienie głową, małe, subtelne, nieśmiałe, lecz widoczne, zaczął, lecz czuł, że to, co ma powiedzieć, będzie tylko taką namiastką, bo resztę chce usłyszeć od niej. Tak od niej. Czuł, że ona to wie, że ma to w sobie i musi to z zakamarków duszy wyciągnąć. Kiedyś musi to zrobić, może właśnie w jego obecności, może tutaj, wśród tych szczytów i dolin, może tu przy mamie. Tak, na pewno musi to zrobić teraz. Tak, teraz. Odpowiedział więc krótko, najkrócej jak tylko mógł:

- Miłość to połączenie duszy ze światem, z tobą. To jej okna na świat. Serce to droga pomiędzy twoim istnieniem, a innymi istnieniami ... Hm …

Znowu prosicie mnie o zdefiniowanie niedefiniowalnego. Popatrzmy na te szczyty, na tą ścieżkę w ich kierunku, na te kwiaty, na te chmury, na te błękitne niebo, które tam za nimi jest, a jest bezkresne w dal i bezkresne w głąb, bezkresne w każdym kierunku i takie samo niebo jest w was i we mnie, w tych górach. Nie ma ich wielu, jest jedno, nasze wspólne, i nasze, i gór. Jedno niepodzielone, na wewnętrzne i zewnętrzne, niepodzielone na twoje i moje, niepodzielone na „ja” i „ty”. To jest właśnie miłość. To wspólne niebo, odczuwanie go, to jest właśnie miłość. To nie rzecz, to dzianie się, to przepływanie. To jest miłość. Czyli jak widzicie, wiem, że nic nie wiem.  – skończył.

- Rozumiem, czuję. A to tak, więc nasze myśli, nasz umysł, nasza wiedza to kraty, zasłony, szyby w tym oknie? – tym razem sama już odpowiadała, choć były to pytania, ale chyba bardziej do siebie niż do Piotra. On tylko dodał:

- To chmury na niebie.

Wtem wtrąciła się mama: - Moi drodzy! Rozchmurzmy więc nasze nieba, otwórzmy okna naszych dusz, rozsuńmy zasłony, zdejmijmy kraty i … chodźmy dalej! Nasze serca i dusze na to czekają. Czeka też dusza Cichej Doliny.


Ruszyli w stronę Przełęczy pod Kopą Kondracką.

Parę kroków przed przełęczą, zapytał: - Wiecie, co się wydarzy, pamiętacie? -przytaknęły i weszły na przełęcz, na te szeroko rozwarte ramiona pobliskich szczytów, a tam uderzył w nie wiatr. Rozrzucił ich czarne, długie włosy, chwiał ich postaciami, tarmosił plecakami, połami ich na szybko założonych, czerwonych kurtek. Piotr obserwował je pod słońce i te wszystkie zjawiska: słońce, góry i doliny, poruszane wiatrem i emocjami dwie mu bliskie kobiety – odczuł jako jedno zjawisko, jeden proces łączenia się, jako jedność. Poczuł w tym też siebie, że jest tej jedności nierozłączną częścią.

Zastygł w bezruchu, bez żadnej myśli, bez żadnego słowa.

Gdy dziewczyny się napatrzyły, napłakały, gdy uspokoiły swoje emocje, gdy nacieszyły się głaskaniem wiatru, dotykiem i światłem słońca, gdy pozwoliły duchowi Doliny Cichej wniknąć w ich serca i dusze, gdy nacieszyły oczy widokiem, dobrze zapamiętanym, głęboko utkwionym, nie tylko w pamięci, ale też gdzieś znacznie głębiej w nich samych, spojrzały na Piotra. Starsza z nich drgnęła, jakby poczuła wreszcie to, o czym godzinę temu powiedział.

Młodsza podeszła do niego bliżej i zapytała, lecz wiatr zagłuszył jej słowa. Piotr chcwycił za dłonie obie dziewczyny i pociągnął w górę, w stronę Kondrackiej Kopy. Poszli w sobie dobrze znanym kierunku.

Goniły ich chmury i dogoniły. Po chwili zasłoniły całe góry. Widzieli się tylko nawzajem i kilka kroków do przodu, tuż pod nogami.

 Minęli pierwszy szczyt, Kopę Kondracką, zeszli ścieżką biegnącą jej zboczem, a po kilkunastu minutach szybkiego marszu, jakby w wyścigu z chmurami, ze wspomniem sprzed kilkunastu lat, jakby chcąc dogonić tamten czas, tamtą atmosferę, tamten czar, weszli na Małołączniaka. Tam, na kamieniach, jak kiedyś, usiedli. Jedli, pili, a młodsza Monika zapytała:

- Panie Piotrze, mówił pan, dobrze to pamiętam, to była piękna nauka o miłości do gór, ale i do ludzi … Chciałam zapytać, bo … - zawahała się jakby się lekko krępując: - Po czym poznam, czy ktoś mnie naprawdę kocha, czy to jest miłość, czy tylko pożądanie? I czy można kochać kogoś, a jednocześnie, kogoś innego nienawidzić? Czy taka wybierająca miłość istnieje, czy to raczej tylko przedsionek miłości, małe, zasklepione jej nasionko? Czy zazdrość zaprzecza miłości? Czy jest ona świadectwem raczej jej braku, czy świadectwem chęci posiadania, zniewolenia? Czy ktoś, kto jest zazdrosny, w tym, co nazywa miłością, traktuje jej obiekt przedmiotowo? Proszę …  - odczekała chwilkę i dała wyraźny znak, że nie ma już pytań, że oczekuje odpowiedzi.

Wtedy on wstał, przysunął się bliżej do obu kobiet. Usiadł dokładnie naprzeciwko i powiedział. Pytasz mnie, więc teraz zróbmy ten eksperyment, o którym mówiłem wam na dole. Zadaj te same pytania sobie i odpowiedz tak, jakbym to ja odpowiadał. Powiedz to za mnie. Powiedz to moimi słowami, powiedz to, co ja powiedziałbym. Dobrze? – młodszy aniołek od razu zaprotestował:

- Ależ ja nie wiem, co mam powiedzieć. Pytam, bo nie wiem, nie potrafię, mam pustkę, … boję się. – w końcu tego zdania, gdy wymawiała ostatnie słowo, to nie był jednak lęk, to była nieśmiałość. Piotr to zauważył i tylko dopowiedział:

- W takim razie poproś góry, by ci opowiedziały, a później przenieś tę ich ciszę na nasz język. Bądź po prostu tłumaczem. Nikim więcej. Chetnie z mamą wysłuchamy, co góry mają do powiedzenia w tych typowo ludzkich tematach. – żartował. To ją rozluźniło. By nie krępować jej, zarówno on, jak i jej mama, krótkim spojrzeniem i prawie niedostrzegalnym mrugnięciem oka dali sobie sygnał, by się odwrócić, nie patrzeć na nią. On się położył na trawie, podsunął ręce pod głowę i spoglądał na chmury, na nisko przesuwające się obłoki. Jej mama, okryła się swoją czerwoną kurtką i patrzyła przed siebie, jakby chcąc przeniknąć szczelną zasłonę chmur, zasłaniającą to wszystko, co pamięta sprzed wielu lat. I chyba tam odleciała, w tę zasłoniętą chmurami i mgłą pamięci przestrzeń. Córka poczuła się swobodniej. Nikt na nią nie patrzył, tak jakby każda z tych bliskich jej osób udała się w swój własny świat, w jakiś inny wymiar. Poczuła jakby była sama. Chmury okrywające tajemnicę gór też jakby dodały jej pewności siebie, jakby stanowiły gwarancję, że to, co za chwilę z niej wypłynie nie usłyszy nikt niepowołany. Przemogła się, sama była ciekawa, co się w niej skryło. Piotr przecież mówił, że to nie on mówi, że to coś, te słowa pochodzą spoza niego. Posiedziała chwilę w ciszy. Nikt na nią nie nalegał, nikt niczego nie oczekiwał, nawet sama od siebie niczego nie oczekiwała. Chyba nawet zapomniała, że tu jest, gdzieś odpłynęły myśli, odpłynął lęk, opustaszała ze wszystkiego: z oczekiwań, z pytań, z obecności w niej innych ludzi, z przeszłości i przyszłości. I wtedy, gdy znikło ostatnie słowo, ostatnie obce słowo, pojawiło się pierwsze jej własne. Zaczęła tłumaczyć na słowa swoją własnę ciszę:

- Miłość to nie wiedza, to doświadczenie.  Pisarze, poeci nigdy nie mówią tak naprawdę o miłości. .. Oni piszą o swojej tęsknocie za nią, o jej braku. .. jeśli coś opisują, to na pewno nie miłość, lecz chęć posiadania kogoś  ... Bo jakże można wyrazić słowami, coś słowami niewyrażalnego, coś, czego głowa, jako twórca słów nie rozumie. Głowa, umysł, nie rozumie miłości, to nie jej język.

Miłości nie można opisać, w jakikolwiek sposób wyrazić słowami, bo to doświadczenie. Tak naprawdę nic nikt nie wie o miłości, ja też nie. Czuję, lecz nie wiem o niej nic. Może inaczej – mój umysł, nie wie o niej nic, nie potrafi nic o niej powiedzieć, choć mówi i mówi. Gada o niej. Umysł poety też gada, choć na pewno piękniej. Moja mama o niej mówi, Piotr pięknie o niej mówi, góry i doliny o niej wyśpiewują pieśni, tak jak ptaki, mistrzowie miłosnych pieśni.Te są autentyczne, bo są z serca, są z duszy, nie są skażone pragnieniem miłości.

Tylko u człowieka … tylko człowiekowi to się przydarza: zatruwa tę łączącą nas z boskością nić płynącej energii oczekiwaniem, pragnieniem miłości. Im ono jest większe, tym mniej tam miłości, tym więcej strachu, tym więcej nienawiści, gdy się jej nie znajduje. Nie znajduje się, bo się nastawia ręcę, bo się chce ją zagarniać do siebie, bo się chce ją mieć na własność. Gdy się nie jest odpowiednio wrażliwym i tej nici się nie czuje, nie odbiera się jej drgań, jej wibracji, to przynajmniej chce się przygarnąć jakiś obiekt, jakieś piękno, coś, co ma uosobić miłość. Chcemy przygarnąć kobietę, mężczyznę i mieć tylko dla siebie. Tak rodzi się nie tylko lęk, z niego wyrasta zazdrość, zaborczość, kłamstwo, agresja, zło, brzydota, nieszczęście, cierpienie i strach przed … miłością. Boimy się jej, bo poznaliśmy tę nieprawdzidziwą, i brzydzimy się nią, lecz z głębokiego poczucia niespełnionego pragnienia, z poczucia osamotnienia, mimo to, chcemy to coś brzydkiego, nieatentycznego, zagarnąć. Bierzemy na chwilę, i za chwilę ze wstrętem to odsuwamy i szukamy, i dalej, i dalej. Zmieniamy ludzi, środowiska, zmieniamy kanony piękna i szukamy, z otwartą głową, lecz z zamknietym sercem, ze szczelnie okrytą duszą. Ona jest szczelnie okryta pragnieniem ubranym w pożądliwe myśli, w wyobrażenia, oczekiwania, w piękne słowa.

I to na te słowa się nabieramy, wierzymy w nie i kojarzymy miłość z takimi właśnie pięknymi słowami. Ale to nie to.

Ona jest doświadczeniem, ona po prostu jest ... jest zawsze ... możesz jej nie widzieć, możesz jej nie czuć, bo masz serce zasłonięte lękiem i przepełnioną głowę myślami, a to właśnie myśli zasłaniają miłość.

Możesz mieć, albo miłość, albo myśli. .. więc miłość po prostu jest. A jeśli, ktoś o niej mówi, to chyba dlatego, że za nią tęskni, że jej szuka, że liczy na to, iż ktoś ją da, ale tak naprawdę jeszcze jej nie odkrył, bo … o niej myśli, a jeśli myśli, czeka, pragnie, tęskni, to … nie odkryje.
By ją odnaleźć ... trzeba opróżnić głowę ze wszystkiego, co wiesz, ze wszystkich słów i pragnień, a przede wszystkim z pragnienia miłości, a usłyszysz język serca: ciszę. To jest język miłości. Jest uniwersalny. Służy wszystkim i wszystkiemu.

Bez zwykłych słów można żyć, bez języka miłości, życie byłoby niemożliwe, nie byłoby porozumienia, nie byłoby sensu, nie byłoby … niczego nie byłoby. Tylko miłość istnieje. Jeśli cokolwiek dostrzegamy, to właśnie miłość. Jeśli kimkolwiek jesteśmy, to właśnie miłością. Jeśli istnieje Bóg, to on właśnie jest miłością. Jeśli istnieje dusza, to właśnie ona jest jej źródłem, ona jest tą miłością, dlatego ona wszystko łączy, wszystko jest wtedy wspólną modlitwą dusz. To jest miłość. Taką widać wszędzie. Gdzie się nie odwrócisz, czy przed siebie, za siebie, czy pod nogi, czy hen daleko w niebo, na krańce wszechświata, to ona, to ta energia tam jest. Stamtąd płynie i tam płynie.

Jeśli nie ma w tobie miłości, to widzisz jej brak u innych, jej brak w świecie. A jeśli ona w tobie jest, a jest, choć nie zawsze ją widzisz, bo pozwalasz ją własnymi myślami zakryć, zasłonić, stać się niewidzialną, nieobecną, wtedy w błogości swego istnienia widzisz ją wszędzie, i wszędzie ją wysyłasz, i wszystko cię cieszy, bo wszystko ci ją oddaje.

Gdy ona w tobie tętni, to widzisz ją wszędzie, nawet w grzesznikach, nawet we wcieleniach zła. Może nie widzisz jej wszędzie na powierzchni, ale widzisz ją w głębi, czasem na dnie.

Jeśli ją masz, to ją czujesz. Potykasz się o kamień, a w nim odnajdujesz miłość. Właśnie, potykając się, skomunikowaliście się tym językiem, doceniliście się nawzajem, zaintersowaliście się sobą, krążącymi w was energiami. Ktoś cię kopie, nawet zabija, jak Jezusa na krzyżu, a ty w swoim oprawcy widzisz miłość. On jej nie widzi, lecz ty widzisz.

Taki jest kontakt ze wszystkim. Gdy ktoś na nas krzyczy, złości się, to też jest to energia miłości, lecz przemieniona, to ta druga jej strona, ta przesłonięta słowem i myślą, lecz ona tam jest, to jest ta sama energia. Wrażliwi to widzą i szanują, akceptują taki sposób jej przejawiania.

Tak, miłość to akceptacja, to zaufanie, to powierzenie się. To akceptacja całości, to ufność do całości i do siebie, to bezgraniczne powierzenie się całości. W miłości nie ma walki, nie ma zazdrości, nie ma pragnienia, nie ma samotności, nie ma „JA” i „TY”, nie ma dwóch rzeczy, jest jedno, jest CAŁOŚĆ.

W miłości jest tylko TAK, „tak” na wszystko, dla wszystkich, nie ma w ogóle „nie”.  

W miłości nie ma słów, nie ma myśli. Nie ma nic innego, jest tylko miłość. Miłość jest prawdą, a prawda miłością. Tylko ona istnieje i wszystko, co postrzegamy, to jest właśnie modlitwa – istnienie pełne miłości.

Tylko miłość. – spojrzała na mamę zdziwiona. Mama na nią i dziwne się zdarzyło, naprawdę było to dziwne i to właśnie obie zauważyły, że nie płakały, że jest w nich coś, jakaś radość, jakaś siła, moc, magia, która sprawia, że płacz, smutek owszem istnieją, ale się nie przejawiają. Odnalazły ten mały fragment rzeczywiśtości, tę małą szczelinę, przez, którą nie wnika nic, co ma źródło poza sercem i duszą. Ta przestrzeń to TERAZ. Poczuły ją, ale jeszcze jej nie nazwały, jeszcze nie weszły w nią całą swoją przestrzenią, zbyt kurczowo trzymały się jeszcze dwóch otaczających TERAZ przestrzeni.   

Popatrzyła na Piotra. Popatrzyła starając się nie okazać, iż oczekuje jakiegoś komplementu, docenienia, za tę odwagę, którą okazała, za tę otwartość, którą odkryła, za dojrzałość. I tak samo on. Też nie chciał, by w jakikolwiek sposób nakarmić jej pragnienie bycia docenionym za słowo, za myśl. Ona też zauważyła pewną rzecz: do tej pory denerwowało ją to, co słyszała od mężczyzn na temat swojej urody, na temat przymiotów jej charakteru, pochwał za jej inteligencję, itp. A teraz dostrzegła w sobie to.

Do tej pory pilnowała się, by ktoś nie karmił jej ego, a teraz dostrzegła, że ona sama je karmi, że oczekuje by, ktos je nakarmił, być może w jakiś ukryty, delikatny, subtelny sposób, ale jednak oczekuje. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że … obserwuje ego. Stała się świadkiem samej siebie. Powiedziała sobie w duchu: - Dobrze, przynajmniej już tyle wiem o sobie, poznałam granice. - postanowiła jednak nie chwalić się swoim osiągnięciem. Starała się nie patrzeć już w stronę Piotra. To on się do niej odezwał:

- Cieszę się twoimi odkryciami, wszystkimi odkryciami. Naprawdę się cieszę.

- Skąd pan wie? – zapytała zaskoczona, nawet zmieszana, bo poczuła, że musiała się jakoś zdradzić swoimi myślami, że to było chyba zbyt widoczne.

- To proste. To, co odkrywasz u siebie, wdzisz u innych. Mój mały aniołku, jesteśmy jedną duszą, dwiema kroplami oceanu dusz. To, co w jednej kropli, to i w drugiej.

A te twoje pytania …

W górach ... w te góry i doliny, w większości, jeżdżę sam, bo gdy zabierasz kogokolwiek, to zabierasz najczęściej część społeczeństwa, przed którym musisz udawać kogoś, grać swoją rolę, dla której coś, zdobywasz , starasz się coś udowodnić, albo siebie powiększyć, albo pochwalić się wiedzą, choćby o miłości. Chcesz, by odebrano cię jako poetę, to chyba pragnienie wrażliwych mężczyzn. Ci mniej wrażliwi wolą okazać siłę, jakąkolwiek, ale siłę.  
 Jeżdżę więc sam … Nie zrozum mnie źle, sam, to znaczy opróżniony ze wszystkiego, z pustą głową, bez ludzi, bez słów, bez myśli o ludziach, o czymkolwiek.

Teraz jestem z wami, lecz tak naprawdę jestem sam, jestem samotny, to znaczy, że nie mam was w głowie.  Jesteście w moim sercu i duszy. Jestem z waszymi sercami i duszami, lecz bez myśli o was. Rozumiesz? – raczej rzucił to pytanie jako oddech, jak małą przerwę między słowami. Po chwili dodał:

- Czuję Monika, że masz jeszcze jakieś pytanie, na które chciałabyś odpowiedzieć.

Ona uśmiechnęła się, bo faktycznie było, a teraz już wiedziała, że przed nim nie jest w stanie niczego ukryć, postanowiła je zadać i sama na nie odpowiedzieć:

- Gdy doświadczę miłości do kogoś, do czegoś, do gór, czy powinnam, czy muszę to tej osobie wyrazić, temu czemuś, górom, w jakikolwiek sposób okazać?

Wiem, jeśli wyróżniam, dzielę, na kochane i nie kochane. .. to nie miłość. .. to tylko fantazje z głowy.  I wiem, że moje istnienie wyraża miłość, ja nią jestem.  Tak, słowa są zbyt płytkie ... nie dają świadectwa obecności, głębi, prawdy.

Jeśli ktoś tego nie zauważa, nie czuje, nie rozumie sercem i duszą, to jest na zupełnie innym poziomie, daleko mu do serca i duszy. Jest niedojrzały, na tyle się nie nacierpiał. Nie zrozumiał, że cierpienie jest okazją, przybliżającą do zrozumienia i do odkrycia miłości, do oddalenia się od głowy.

A z drugiej strony, po co mi to? Co miałabym osiągnąć? W miłości nic nie można osiągnąć. Miłość się po prostu daje. Jeśli kocham, to ta miłość się rozprzestrzenia na wszystko. Jeśli ktoś, jeśli ty, chcesz brać, bierz, lecz nic ode mnie nie chciej w zamian.

Jeśli dajesz, nic nie chciej. Jeśli ten ktoś daje i coś chce, to znak, że jego miłość nie jest prawdziwą, że jeszcze do niej nie dorósł, że jeszcze nie pozwolił sercu i duszy wyjrzeć zza krat, spoza zamkniętego okna. Jeszcze jest ta miłość zamknięta, jeszcze jest niewolnikiem. Myśli i słowa trzymają ją na uwięzi, bojąc się o swoją wielkość, bo tak jest – miłość wszystko przyćmiewa, a na pewno właśnie myśli i słowa. One przy niej są niczym, nic nie znaczą, nie są warte nawet tego, by być w jej pobliżu.  
I dlatego nie uwierzę w ani jedno moje słowo, w niczyje słowo, bo zaufałam i oddałam się sercu i duszy, swojemu sercu i duszy. Tak naprawdę tylko to mam, tylko to jest moje, na zawsze moje, moje w mojej samotności. Niczego więcej  mi nie potrzeba. – skończyła i szybko się odwróciła, jakby coś chciała ukryć. On to zauważył, zrozumiał i współczuł, ale co miał powiedzieć, co miał zrobić. Nic z tym się nie da zrobić i wiedział, że ona to rozumie i jej mama to rozumie i że nie ma powodu się smucić, że to tylko jej może pomóc, że to tylko przyspieszy pożegnanie się z cierpieniem. Więc powiedział:

- Tylko rozchmurz duszę i serce … tak jak rozchmurzyła się teraz Dolina Cicha. - powiedział z uśmiechem.  Dosłownie kilka sekund wcześniej cała zasłona z chmur i mgieł, gdzieś  zniknęła i ujrzeli znowu głębię doliny. Ponownie spoglądało na nich słońce.

W oczach obu aniołków ujrzał łzy. W oczach młodszego całe ich potoki. Te oczy zaszkliły się tak, że odbiły się w nich góry i doliny. Odbiła się Dolina Cicha i błękitne, bezchmurne niebo nad nią.

- Aniołku, mały Aniołku, nie pytaj. Ty wiesz, ty poznałaś już odpowiedzi, one już w tobie są. Ty pytasz, a ja w pytaniu znajduję już odpowiedzi, gotowe, dojrzałe. Po drugie: kierujesz pytania w niewłaściwą stronę: moja i twoja głowa nie odpowiedzą ci. Pytaj – wpuść to zapytanie, a lepiej uczucia w te miejsca, gdzie jest ich źródło. Stamtąd dostaniesz cichą odpowiedź, poczujesz to … to właściwie wszystko. Na temat pożądania – fizycznej miłości, chęci posiadania i jej przejawu, zazdrości, już wiesz, sama to rozumiesz, nie pytaj. Zresztą źródło jest to samo. Aniołku, słuchaj głosu serca, w ten właśnie sposób bądź sobą, autentyczną, prawdziwą, tak jak te góry, tak jak ich miłość. Powiedziałaś wszystko, to co jest w tobie, jest we mnie, w twojej mamie, we wszystkim.

Dzisiaj poznałaś źródło całej wiedzy. Od nikogo niczego nie możesz się dowiedzieć, bo to wszystko, czego szukasz już masz, żadna księga, żaden człowiek, nawet Bóg, nic nie może dodać do tego, co masz i nikt ci tego nie może ująć.

Góry są tylko klimatem sprzyjającym sięganiu do źródła, częścią twojej pokuty i ja też jestem takim klimatem, takim lustrem i twoja mama, też. A ty jesteś dla mnie i twoja mama też jest, obie jesteście moimi lustrami.  

Myślimy, że możemy poznać siebie patrząc w szklane lustro. Nie, jest zupełnie odwrotnie, możemy ujrzeć siebie tylko wtedy, gdy nie myślimy.

– i ucichli oboje. Ucichły w niej emocje. Zastygli w obserwowaniu gór. Mama Aniołka, przyjrzała się czule swojej córce. Gdzieś w duchu uśmiechnięta, czuła, że te kilkanaście lat dały jej dorosłemu już dziecku wiele, gdy usłyszała wtedy słowa, których, być może, jej młode życie jeszcze nie rozumiało, lecz zasiane wtedy ziarno wykiełkowało. Trafiło na podatny grunt i urosło, zakwitło i teraz jest gotowe, by poznawać inne tajemnice z solidną bazą, jaką jest umiejętność kochania, obdarowywania, a przede wszystkim umiejętność kochania siebie.

Ten moment kontemplacji, przerwał Piotr pytaniem:

- Czy słyszycie muzykę gór, ich szept, ich ciszę?

-  Opowiedz! Powiedz jak słuchać, może i my usłyszymy?  – prosiły Aniołki

- Powiem wam o muzyce gór, o muzyce duszy Doliny Cichej! To muzyka Doliny Cichej i jej braci i sióstr. Tu pod nami jest już inna dolina, siostra Cichej – Tomanowa, ale jej muzyka jest taka sama. Te doliny, góry i doliny grają ją razem. Nasze dusze też w tym są, też mają tam swoje miejsca, istnieją we wspólnocie. Dlatego tak błogo się tu czujemy, dlatego czujemy jedność, czujemy radość, czujemy się orkiestrą, jednym muzycznym zespołem. Dlatego tak nas tu ciągnie. Bo tu są tajemnice, nasze tajemnice, tu poznajemy góry, ich dusze, a je poznając poznajemy siebie, swoje własne dusze. Właściwie to inaczej – poznajemy, iż jesteśmy duszami, obserwatorami, a nie myślami.

Czy jest jakiś sposób, by tę muzykę słyszeć, by śpiew naszej duszy docierał, by się przebijał przez hałasy życia, przez wiatr, przez gwar tłumu, przez tumult myśli?

Już wam o tym mówiłem, już same o tym mówiłyście:  Trzeba otworzyć okna, rozsunąć zasłony, szyby, zdjąć kraty – otworzyć się i stanąć z boku i przyjrzeć się myślom. Ich hałas i gonitwa ucichnie. Wtedy pozostanie tylko muzyka: cisza, głęboka cisza, spokój, harmonia, zrozumienie, miłość. Znikną słowa … no właśnie … póki są w nas słowa, nie usłyszymy muzyki gór, muzyki Doliny Cichej, nie usłyszymy naszych serc i dusz. Słowa to kraty, zasłony, szyby w oknach naszych dusz, to chmury na naszym wewnętrznym niebie. Poobserwujmy je, bez słów!

Długo w ciszy obserwowali, nie tylko góry, ale i siebie, góry i doliny wewnątrz nich samych. Obserwowali też później w marszu przez pozostałe Czerwone Wierchy.

Pod ich nogami chrzęścił żwir, w uszach powiewał wiatr, uderzając swoim i gór, natury, rytmem. W tym to rytmie i rytmie oddechów, brzmiała muzyka: muzyka gór, ich serc, ich istnień. Brzmiała jak modlitwa, jak podziękowanie, jak ich bycie, jak ich miłość.

Piotr nie mógł się nadziwić, temu duetowi, który poruszał się bardzo kobieco, zgrabnie i cicho, pięknie. Nie mógł się nadziwić temu, iż te dwie bliskie mu kobiety okraszały tę wszechoobecną muzykę gór, szczytów i dolin, smreków, krzaków malin i jagodników poniżej, swoimi łzami. Te łzy, jak nutki kapały na ścieżkę, jak nutki płynące z ich wrażliwych dusz zostawiały na zawsze ślad ich istnienia wśród gór, ślad uczuć. Choć wokół trwała naturalna cisza, to w nich grała ta głębsza, bezdźwięczna, wibrująca błogością na ich trójkę i na cały Wszechświat. Piotr czuł to i też gdzieś wewnątrz niego coś łzawiło, acz radośnie – płynęło jak rzeka, jak chmury na niebie, jak orły w locie nad przestrzenią gór, i trwało – jak góry w wiecznym trwaniu, majestatycznie, tajemniczo, cicho.

Gdy szli w ciszy, gdy minęli Krzesanicę, przeszli krawędzią jej przepaścistej, północnej ściany, gdy schodzili z Ciemniaka w stronę Tomanowej i schroniska pod Ornakiem, gdy mijali widoczne z dala hale oświetlone słońcem, gdy obserwowali biegające po nich cienie, gdy patrzyli w słońce, byli tam.

Cieszyli się tą wspólną wędrówką i obecnością. Cieszyli się szumem potoków biegnących gdzieś szybko w stronę równin, może w stronę morza. Cieszyli się, gdy mijali mosty i bramy Doliny Kościeliskiej i ostatni fragment ich ścieżki, już na samym dole.  

W tej radości ich serc i dusz, Piotr tylko na chwilę postawił sobie, gdzieś w myśli, pytanie: „Kiedy znowu będziemy tak razem świętować życie?” i od razu jakby na zawołanie, jakby ta myśl została odczytana przez małego aniołka, usłyszał jej pytanie:

- Mamo, za rok przyjedziemy tu znowu, prawda? Znowu się spotkamy i będziemy tu milczeć i tylko obserwować. Tak mamo? –mama odpowiedziała córce: - Tak, przyjedziemy i będziemy tu milczeć. Tak na pewno zrobimy. Tak, chcę by tak było. – młodsza z aniołków od razu podekscytowana:

- Tak, przyjedziemy, spotkamy się. Obiecujemy!

Piotr uśmiechnął się. W głosie starszego aniołka usłyszał zapewnienie, obietnicę, ale gdzieś głębiej usłyszał niepewność, trwogę, jakiś lęk, coś, co od początku dzisiejszej wycieczki, od pierwszej chwili, gdy spotkali się na dole, w niej było. To był jakiś mały, bardzo subtelny cień, lecz on go poczuł. Nie wiedział, co z nim ma zrobić, czy ma o to zapytać, czy poczekać? Tak, poczeka, przecież życie wszystko samo okaże. Wszystko się okaże, co wiatr przywieje, co strumień przyniesie, o czym Czerwone Wierchy zawołają, gdy przyjdzie na to pora.

Gdy wsiadły do samochodu o zachodzie słońca i odjechały, stał przez dłuższą chwilę patrząc za znikającym pojazdem, za pasażerkami w czerwonych kurtkach, za aniołkami. Patrzył, gdy samochód już dawno znikł za zakrętem i jeszcze chwilę po tym, jak ognista kula całkowicie znikła za horyzontem. Ten dzień dobiegł końca, słońce zakończyło swoją podróż po górach i dolinach.

Piotr zamknął ten rozdział swojej wędrówki postanowieniem, że nie będzie myślał o dalszej wędrówce. I tak się stało. 


Piotr Kiewra