Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Duchowość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Duchowość. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 maja 2021

Żyjąc na ulicy

 


Całkiem niedawno wsiadłem do pociągu, który miał mnie zawieźc ku Tatrom, po których, co roku (z wyjątkami) wędruję. Czekała mnie przynajmniej dziesięciogodzinna, nocna podróż.

Na następnej dużej stacji do mojego przedziału weszła kobieta, a po chwili wyszła. Gdy pociąg ruszył, powróciła, ale odmieniona – przebrana.

Zażartowałem, że przed chwilą zajęła to miejsce zupełnie inna kobieta, a ona śmiejąc się od ucha do ucha:

- Tak. Taka moja natura. Jestem jak kameleon, lecz wśrodku – zaręczam – jestem ciągle taka sama..

I tak zaczęła się jedna z najbardziej inspirujących rozmów  w moim życiu, a na pewno okraszona największą ilością śmiechu, szczególnie ze strony mojej rozmówczyni.  Gdy zorientowałem się, że kobieta potrafi śmiać się ze wszystkiego, a przede wszystkim z samej siebie, zapytałem, co sprawiło, że rodzi się w niej tyle śmiechu, tyle radości i to w tematach, które u większości ludzi są przyczyną smutku, depresji?

- A … To długa historia. Taka mniej więcej jak do … Zakopanego. – odparła i śmialiśmy się oboje. - Co mnie nauczyło się śmiać? Ulica. Naprawdę.

Jako małe dziecko byłam nad wyraz poważna, grzeczna, posłuszna. Posłuszna rodzicom, nauczycielom, księdzu. Spełniałam ich oczekiwania. Czasem, gdzieś w ciszy pokoju, w łóżku, mojej lalce – najbliższej przyjaciółce i powierniczce mych tajemnic żaliłam się, wylewałam łzy na jej sukienkę, na jej gładkie lalczane lica lub włosy. Innym razem w polu skowronki lub pod nocnym niebem gwiazdy obserwowały mój smutek i słuchały dziewczęcego łkania.

Pewnego razu, a był to wigilijny wieczór, na który czekałam cały rok, tata zniknął i więcej się nie pojawił. Gdy zapytałam mamy, gdzie mój tatuś, odpowiedziała, że „odszedł w siną dal”.

To określenie, ta sina dal, stała się od tej pory czymś, czego się bałam. Bałam się jej jak przepaści, jak pustki bez dna, bez granic.

Mama ukrywała przede mną swe łzy, swoje nieszczęście i mówiła, że od tej pory musimy się trzymać razem. Ja się starałam, lecz mama znikała, coraz częściej zostawiała mnie samą, na dzień, dwa. Najgorsze były noce. Wtedy mocno trzymałam się mojej lalki, bo mamy nie było w pobliżu.

I tak powoli przyzwyczajałam się. W końcu mama, któregoś razu chwyciła mnie za rękę, zaprowadziła do babci, zatrzasnęła za sobą drzwi i zniknęła na stałe. Z domu zdążyłam zabrać jedynie swoją lalkę.

Babcia nauczyła mnie wszystkiego, co mogłoby się przydać do życia w społeczeństwie. A więc walki o swoje, tego by być twardym, nieugietym, nieustraszonym, żeby być zwycieżcą. Więc w szkole, w klasie, ja byłam zwycieżcą. Miałam najlepsze oceny w nauce i zachowaniu.

Lecz to moje szkolne wygrywanie oparte było na strachu: Muszę być grzeczna i muszę umieć, bo zostanę źle oceniona, bo będę nikim, bo mnie zostawią samej sobie. Tego się bałam najbardziej, że zostanę znowu porzucona.

I tak w parze ze strachem szły te moje szkolne i później studenckie sukcesy.

Oprócz babci wychowywała mnie telewizja, książki pozytywnego myślenia, motywujący mnie szef w pracy. Mówili o inwestowaniu w wiedzę, o ryzyku, o drodze na szczyt. Reklamy, filmy pokazywały obraz dostatniego życia. Coraz więcej wiedziałam jak to zrobić. Z rachunków jednak wynikało, że pracą i oszczędzaniem osiągnę to pod koniec życia. A wszyscy wokół mieli to już. Co zrobili? Zaryzykowali, wzięli kredyt.

Bałam się. Tak, ja bałam się ryzyka. Gdy jednak obok mnie pojawił się pewien przystojniak i zaczął mnie motywować wizją udanego, bogatego życia aż do późnej starości. Te jego wizje były silniejsze od mojego strachu, więc wzieliśmy ślub, wzieliśmy kredyt, kupiliśmy mieszkanie i zaczęliśmy żyć tak jak bohaterowie filmów, jak ludzie sukcesu.

Wkrótce przestało mnie to cieszyć. Mój przystojniak zaczął się zachowywać jak mój tata. Któregoś razu, akurat w wigilię gdzieś zniknął. Wrócił po świętach i oznajmił, że … odchodzi.

To tylko potwierdziło moje wcześniejsze lęki.

Dzisiaj mogę powiedzieć na pocieszenie innym, gdy im w życiu czegoś zabraknie, gdy są nieszczęśliwi z tego powodu:

Gdy oddali się od ciebie świat, zbliżysz się do siebie samego.

Gdy odejdzie z twego życia ktoś bardzo ci bliski, lub bardzo i bliska i cenna rzecz, gdy zabiorą ci wszystko, co masz, zyskujesz siebie.

Dzięki temu masz szansę, znacznie większą, niż gdyby to się nie wydarzyło, by poznać prawdę, by poznać siebie, by odnaleźć prawdziwe, nieuwarunkowane szczęście, prawdziwą radość życia.

Naprawdę tego doświadczyłam. Gdy straciłam wszystko, pracę, pieniądze, dom, przyjaciół, najpierw była myśl o samobójstwie, czarna rozpacz i strach, … i ulica, a później stopniowo, odkryłam, że to wszystko to były rzeczy, zupełnie nieistotne szczegóły. Ulica mnie nauczyła, że wszystko jest po coś, że nic się nie wydarza przypadkiem, że klęski służą wzrostowi. Gdy umarły najbliższe mi osoby, najpierw była zapaść, później to odkrycie.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że gdy zniknie strach, gdy przestanie go zasilać jego źródło, nasz własny umysł, wtedy dopiero może pojawić się piękno, radość, miłość i wolność. Tak, wolność od strachu to najpiękniejsze i najcenniejsze, co może być. Ta wolność staje się wtedy źródłem wszystkiego: szczęścia, miłości, radości – prawdy.

Najpierw walczyłam, żebrałam o pomoc innych by mi oddali, co mi zabrali. Obwiniałam świat, ludzi, Boga. Później zaczęłam sobie zdawać sprawę, że to daremne. Nikt o tobie nie myśli, dla nikogo się nie liczysz. Tylko pozornie to tak wygląda. Zawsze świat od ciebie chce kompromisów, zgody na oddanie części siebie, wymaga poświęcenie swojej wolności. Tak samo jest z innymi ludźmi – prawie zawsze chcą czegoś w zamian, za przedmiot twojej żebraniny. No tak, przecież oni też o coś żebrzą: o miłość, o seks, o pieniądze, o możliwość wykorzystania kogoś, nie tylko pracę na ich rzecz.

Gdy dotarło do mnie to, iż jestem sama, stała się dziwna rzecz, odczułam ulgę. Wielką ulgę. To był przełomowy moment mego życia. Wszystkie moje drogi odwróciły się o 180 stopni. Zamiast do przodu lub do tyłu zaczęłam się wspinać, zaczęła się moja duchowa podróż, moja przemiana. Odkryłam lek na wszystko – medytację.

Ludzie jej nie znają. Ja też nie znałam, mimo, że czytałam o niej wiele, wszystko, co możliwe, przede wszystkim od mistyków, ludzi oświeconych.

Medytacja to nie wygibasy z ciałem, to nie torturowanie swojego umysłu i zmuszanie go do ciszy, to nie pragnienie oświecenia.

Medytacja to nie poświęcanie czasu na ćwiczenia z oddechem, to nie afirmacje, to nie joga, czy wizualizacje.

Ona przychodzi sama, gdy jesteś na gotowy – gdy znajdziesz się na ulicy, gdy poczujesz, gdy zrozumiesz, że jesteś sam. Jest darem.

Ten dar jest efektem zrozumienia, że wszystko, co ci się w życiu wydarza, właśnie temu służy: każde nieszczęście, każde cierpienie, każdy upadek, każda porażka.

Tak, sukcesy, drobne szczęścia, niby miłości, dobrobyt, to przyjemne uczestniczenie w życiu świata jest przyczyną twojej wewnętrznej nędzy, oddala cię od prawdy, od prawdziwego szczęścia, nieuwarunkowanego niczym. Sprawia, iż to zrozumienie stanęło gdzieś w połowie drogi i czeka. Człowiek zadowolony ze świata (szczęśliwy, w rozumieniu człowieka tłumu – społeczeństwa) nie potrafi zrozumieć – nie może. Nie może zrozumieć siebie, a więc innego człowieka, tego co się dzieje w nim. Nie może się doszukać prawdy, bo spaceruje po powierzchni, zadowala się świecidełkami, sztucznym światłem, odrobiną sztucznego śmiechu i nadzieją na jutro. O to, ta nadzieja, tak wychwalana, opisywana jest tamą, jest przeszkodą, jest tak naprawdę poświęcaniem życia na mżonki, iluzje. Jest przeczekiwaniem życia gdzieś w poczekalni, jest jak oglądanie filmów  science fiction i czekaniem aż się im to wydarzy naprawdę. To tak naprawdę walka i opór, ciągła pogoń za uciekającym horyzontem.

Ja też byłam wojownikiem. Część życia poświęciłam na atakowanie świata i próbowałam mu wydrzeć to, co mi się wg mnie należy, a gdy coś tam zdobyłam, to broniłam tego. Broniłam się też przed tym, co przynosi życie, przed cierpieniem, przed stratą – po prostu bałam się. Walka i opór z tego wynikają, ze strachu.

Dzisiaj wiem, że broniłam się przed samą sobą, przed poznaniem prawdy, stąd cierpienie. Ono zawsze temu towarzyszy – jest informacją, że uciekasz od siebie, od prawdy, od Boga, od radości. To tak trudno komukolwiek wytłumaczyć … to prawie niemożliwe.

Dzisiaj czuję, że wreszcie rozumiem, co Tolle mówił do ludzi, co mówią inni mistycy, duchowi mistrzowie: Jezus, Budda, Atisha, Lao Tzu, Osho, de Mello …

Dzisiaj rozumiem te cytaty:

To, z czym walczysz - wzmacniasz, a to, czemu stawiasz opór - trwa nadal. 

Moja ulica nauczyła mnie, że:

Życie da ci takie doświadczenia, jakie najbardziej pomogą w rozwoju twojej świadomości. Skąd wiadomo, że potrzebujesz określonego doświadczenia?
Stąd, że jest to doświadczenie, które w tej chwili przeżywasz.

Dzięki tej rozmowie podróż do Zakopanego była jak przysłowiowy strzał z bicza. I nie chodzi tu o czas, ale o drogę. Nie, nie o drogę liczoną w metrach, czy kilometrach, ale o drogę do siebie samego, o drogę do zrozumienia. Czasem prowadzi ona przez ulicę, czasami przez chorobę, czasem może poprzez śmierć kogoś bliskiego, może poprzez miłość. Ulica, choroba, śmierć, miłość, to znaki, grzechem jest ich przegapienie. Nie ma innych grzechów.

Na koniec, widząc z oddali, z okna pociągu, tatrzańskie szczyty, zapytałem o dzisiaj. Odpowiedziała:

- Nadal żyję na ulicy, precyzyjniej mówiąc: we Wszechświecie. Mój umysł, ciało bywają tu i tam, moje zrozumienie jest natomiast wszędzie, i tu w pociągu, w tych górach, w innych ludziach, w każdym żyjątku, w bezkresie Wszechświata.

Nie boję się, bo nie mam niczego. Ludzie za dom biorą ściany, stół, kanapę, żonę, męża i dzieci, dla mnie domem jest Całość, Wszechświat, Bóg, moje zrozumienie – Świadomość. Nie mam więc niczego i mam wszystko.

 Nie mam pieniędzy, a podróżuję, jem, zawsze znajdzie się jakieś łóżko. Do dzisiaj jest to dla mnie tajemnicą, jak to się dzieje. Nie próbuję jej jednak rozwikłać.

Ulica uczy paradoksów i … ciszy. - zamilkła.

Przeszliśmy jeszcze kawałek ulicami Zakopanego już w milczeniu.

W pewnym momencie nasze ścieżki się rozeszły. Ona poszła ulicą, prosto ku górom, ja skręciłem do swojej kwatery. Odwróciłem się, popatrzyłem chwilę na oddalającą się kobietę. I … dopiero teraz, w drzwiach pensjonatu, uświadomiłem sobie, to co mi przekazała.

 

Piotr Kiewra

piątek, 12 lutego 2021

Ślepe drogi motywacji i rozwoju osobistego

 „Jak” nie istnieje


Kiedyś na jednym ze szkoleń motywacyjnych w branży marketingu sieciowego, pewien pan wysłuchał go do końca i wyszedł uśmiechnięty.

Na korytarzu, w czasie przerwy przed następną częścią, powiedział do mnie: - „Jak” nie istnieje.

- Nie rozumiem. – stwierdziłem zdezorientowany. Wyjaśnił:

- W rozwoju osobistym jest kilka kluczowych słów: Dlaczego? Jak? Kiedyś to, co za nimi się kryje nakręcało mnie do innego, tzw. pozytywnego myślenia, do działania. I tamten czas uważam za piękny, za pouczający, wzbogacający o doświadczenie, przyspieszający dojrzewanie. Fakt, odniosłem sukces stosując te pytania w mojej codzienności, idąc ku wyznaczonym celom. 

Później zrozumiałem, że te sukcesy były mi potrzebne, by zrozumieć, iż sukces jest porażką. Z jednej strony jest sukcesem w moim rozwoju świadomości, a porażką ego. Dzięki sukcesom zrozumiałem, że tak naprawdę sukces jest porażką, bo nie wzniósł mnie na wyższy poziom szczęścia, radości, wolności, a na to liczyłem i o tym przekonywali mnie trenerzy. 

Z drugiej strony jest sukcesem – brzmi paradoksalnie, prawda? Sukces jest porażką, a porażka sukcesem. Tak, porażka jest sukcesem, bo ona powoduje, że idziesz wyżej. Idziesz wyżej nie w rozwoju osobistym, lecz duchowym. 

I właśnie wtedy zrozumiałem, że jest coś więcej w człowieku, w naszej ludzkiej istocie, w jej głębi, niż materialna strona, niż sukces w relacjach, popularność, sława, znaczenie wśród innych ludzi. 

To był krok w górę. Nie do przodu, lecz w górę. Właśnie wtedy, gdy poczułem się pusty, nicnieznaczący, mimo sukcesów, wtedy przyszło zrozumienie, że szukałem nicnieznaczących rzeczy, więc nie mogłem się czuć inaczej. To, że znam odpowiedź na pytanie „Dlaczego?”, to, że wiem „Jak”? nie zbliża mnie do trwałego poczucia szczęścia, do wolności, do spełnienia, do odkrycia mojej własnej prawdy, do boskości. 

Zbliża o tyle, o ile zrozmiemy, że ta droga jest fałszywa i że jest inna.

Dlatego wyszedłem zadowolony. Tu w pełni sobie zdałem sprawę, że pytania: dlaczego, jak, nie istnieją. Mało tego, nie istnieją żadne pytania. 

To, co powiedział dało mi do myślenia. A jeszcze później wiele się zmieniło. Też zniknęły pytania „dlaczego” i „jak”. 

Dlaczego dzisiaj mówię o tym spotkaniu ładnych kilka lat temu? Bo chcę Ci powiedzieć, że tak naprawdę pytania „jak” i „dlaczego” nie istnieją też w dziedzinie zdrowia i samouzdrawiania. 

Od tamtej pory przestały mnie pociągać treningi motywacyjne, bo zobaczyłem ich płytkość, obłudę i wskazywanie ślepych dróg, co jest właśnie ich zaletą, hihi. Naprawdę. O tym samym mówią mistycy: „Cierpienie jest potrzebne, by zrozumieć, że jest niepotrzebne.” I to jest cała zasługa motywacji, że doprowadza cię do granicy twojej tolerancji, do krawędzi, z której widzisz więcej. I mimo, że motywacja nie jest w stanie spełnić pokładanej w niej nadziei, jest potrzebna. Tak jak wszystko inne w życiu. Tak jest w istocie: jeśli coś się w naszym życiu pojawiło – nieszczęśliwa miłość, śmierć kogoś bliskiego, choroba, niepokój, traumatyczne doświadczenie, to znak, że było potrzebne. 

Jest to potrzebne, by znikły pytania, by pojawiło się coś wewnątrz nas, co sprawi, że i odpowiedzi przestaną być potrzebne, bo … odkryjemy źródło prawdy. 

Kiedy zdarza się takie odkrycie, iż te pytania nie mają żadnego znaczenia również w tej dziedzinie? 

Wtedy, gdy się powierzymy. 

Komu? Czemu?

To nie ma znaczenia. Jeśli powierzenie się jest całkowite, bezwarunkowe, totalne, to nie ma znaczenia. Możesz powierzyć się Bogu, Egzystencji, Życiu, Światu, Całości, samemu sobie, czy ciału. Tak, ciało ma swoją mądrość i zaufanie tej mądrości uzdrawia, pozwala uruchomić mechanizmy samoozdrowieńcze. Ciało potrzebuje tylko naszego rozluźnienia, poddania się, odpuszczenia, zaprzestania walki. 

Powierzenie się to akceptacja tego, co jest. To akceptacja tego, kim jestem, a nawet tego, że mnie nie ma, że istnieję jako Całość, a nie jako utożsamiąjące się z jakąś formą istnienie. Powierzenie się to gotowość na śmierć i uświadomienie sobie, że istniejemy wiecznie. 

Powierzenie się to brak jakichkolwiek pytań, w jakąkolwiek stronę, również w odniesieniu do siebie. 

Nie ma znaczenia, co wiesz na temat zdrowia i choroby, nie ma znaczenia, co wiesz o zdrowym żywieniu, o zdrowym trybie życia. Nie ma znaczenia, ile odbyłeś szkoleń i u jakich autorytetów. A nawet nie ma znaczenia ilość i jakość twoich działań.

Ma znaczenie w jakim stopniu oddałeś kontrolę nad sobą i swoim ciałem. Jedynie znaczenie ma twoja ufność, czy jest, czy jej nie ma. Nie możesz mieć kawałek ufności. Każda mniejsza niż całość nie jest ufnością, jest namiastką, jest mentalnym wyobrażeniem. 

Ufność jest poza umysłem. Dlatego jedyną drogą do niej jest medytacja, uważność, powierzenie się, akceptacja, właśnie jako ufność. Pamiętaj! UFNOŚĆ, a nie wiara. 

Wiara, każda wiara, jest filozofią, teorią, koncepcją, jest obecnością w myślach, w przeszłości lub w przyszłości, a w sumie jest wątpieniem, czyli jej odwrotnością.  Ufność jest teraz.

W teraz nie ma pytań. W teraz wszystko jest oświetlone, jest prawdą. W teraz jest tylko prawda. 

W UMYŚLE JEST TYLKO NIEPRAWDA, która tak naprawdę nie istnieje. Istnieje jako sen i ten nocny i dzienny, na jawie.  


Piotr Kiewra 


niedziela, 5 kwietnia 2020

Dar Atishy dla świata. O jedynym prawdziwym leku


Chcesz naprawić świat, napraw siebie. Użyj jedynego – prawdziwego leku 


Jesteś sfrustrowany tym, co się dzieje wokół ciebie: cierpieniem, grzesznością, złem innych ludzi? 

Jesteś niepokojony strachem o siebie, ludzi, świat, naturę, rodzinę, bliskich, środowisko?  

Troskasz się brakiem współczucia, ubóstwem widzianym wokół, wszechwładzą pieniądza? 

Przejmujesz się mocą zła, kłamstwami mediów, zbrodniami popełnianymi przez ludzi, polityków, rządy, władców, tych jawnych i ukrytych?

Czujesz, iż ograbiono cię z wolności, karmiono obietnicami bez pokrycia, wykorzystuje się ciebie jako robota, środek służący realizacji celów, które nie są twoimi celami?

Czujesz, wiesz, że dybie się na twoje zdrowie i życie, wolność, w imię jakichś podejrzanych idei?

Jesteś nieszczęśliwy z innych powodów?  

Czy chciałbyś to naprawić, a nie masz tyle siły, nie masz pomysłu jak to zrobić?

Czy Twoje dotychczasowe myśli, intencje, skupianie energii na pozytywnych działaniach, przeciwstawianiu się złu, zainicjowane rewolucje, bunt, walka o lepszy świat zawiodły cię?

Nie przejmuj się. W ten sposób to się jeszcze nikomu nie udało: walka do niczego nie prowadzi, przejmowanie się, troska, myślenie, żadne inne działania nie były, nie są i nie będą nigdy skuteczne.
Dlaczego? Ponieważ to, z czym walczysz wzmacniasz, to, przed czym uciekasz goni cię, a to, za czym gonisz, ucieka. Zawsze dostajesz to, czego się lękasz.
Walcząc, tak naprawdę, przyłączasz się do obozu wroga. Oni znają sekret i wiedzą, że jeśli przeciwstawiasz się im, to dodajesz im energii, trwonisz swoją, a dodajesz im: ludziom, zjawiskom, odczuciom, emocjom.
Prawda jest taka, iż walcząc ze strachem, krzewisz strach. Walcząc z biedą, zwalniasz ludzi z odpowiedzialności za siebie i w ostatecznych rozrachunku poszerzasz pola biedy. Przejmując za innych odpowiedzialność, albo oddając ją rządom, urzędnikom, powierzasz im nie tylko swoje bezpieczeństwo, przez co stajesz się bardziej zagrożony, bo nikt nie zadba o twoje bezpieczeństwo lepiej niż ty sam, ale pozbawaiasz się też … inteligencji. Tak, inteligencja idzie w parze z odpowiedzialnością. Zobacz, co wyczyniają z ludźmi media, politycy, władcy, a zrozumiesz to. 

I jeszcze jedna przyczyna – prawda: Istotą pragnienia jest niespełnienie.

Pewnego dnia zrozumiesz, dlaczego doświadczyłeś/doświadczyłaś akurat tego, tych cierpień, tych zdarzeń. Inaczej, bez cierpienia, bez bólu nie próbowałbyś/nie próbowałabyś użyć, skosztować tego leku. Z tego punktu widzenia twoje cierpienia są potrzebne, czemuś służą. Ich celem jest przekierowanie cię na wędrówkę drogą zrozumienia, drogą prawdy, bo tak jak mówi kolejny mistyk: Cierpienie jst potrzebne, by zrozumieć, że jest niepotrzebne.

Ludzkość, cywilizacja, to wszystko co dotychczas  było twoim życiem to poszukiwanie leku. Już dotknąłeś, spróbowałaś tamtych, z tak postrzeganego do tej pory świata, no i okazały się nieskuteczne. Teraz nadszedł czas, by …  

Istnieje inny lek. Najpotężnieszy, jedyny, prawdziwy. 


Istnieje jedyny – prawdziwy lek. Jest lekiem na wszystko: na choroby ciała i umysłu. Jest jednak znacznie większy, jego działanie jest niewyobrażalnie większe: naprawia też świat. 

Możesz go zastosować. Możesz nim naprawić siebie, ale i świat. Nie musisz jednak nikogo przekonywać,  by poszedł za tobą, by cię wysłuchał. Nie musisz zostawać politykiem, władcą świata, by go naprawić, by usunąć zeń zło, cierpienie choroby, by zakwitła tam miłość, wolność, szczęście, radość, zdrowie, dobro, harmonia. 
Wystarczy, że naprawisz nim siebie. 

Co jest tym jedynym, prawdziwym lekiem?

Jest nim medytacja (możesz ją nazywać również modlitwą, bo w istocie jest tym samym, połączeniem z CAŁOŚCIĄ, z boskością, z duchowym wymiarem człowieka).

Medytację jako lek na wszystko dostaliśmy od ludzi takich jak Budda, Jezus, Atisha i wielu innych. 

Medytacja Atishy, nazywanego „po trzykroć wielkim”, jest wyjątkowa. Jest największym darem jaki ludzkość otrzymała od tych, którzy poznali boskość – doświadczyli jej. Pochodzi od Atishy, lecz, tak naprawdę przekazują ją wszyscy mistycy, mędrcy, oświeceni ludzie. Jednak w takiej formie, w jakiej przyszła od niego, była jego osobistym poznaniem, była jego drogą. 

Jest piękna i niezwykła … ale o tym za chwilę. 


Poniższy materiał pochodzi od OSHO, z książki: „Księga mądrości”.


Rzadko spotyka się mistrzów takich jak Atisha, a to dlatego, że nauczało go trzech oświeconych mistrzów. Nie zdarzyło się to nigdy przedtem i nigdy potem. … nazywa się go więc Atishą Trzykroć Wielkim.

Żył w XI wieku, urodził się w Indiach, ale gdy jego miłość stała się aktywna, udał się do Tybetu, jakbyprzyciagał go tam jakiś wielki magnes. W Himalajach dostąpił i już nigdy nie wrócił do Indii. … jego miłość spłynęła na Tybet. Przemienił całą jakość tybetańskiej świadomości. Był cudotwórcą, czegokolwiek dotknął, przemieniało się w złoto. Atisha to jeden z największych alchemików, jakich poznał świat.”* (Osho użył tu metafory)

Traktat Atishy to siedem punktów.  My zajmiemy się tylko jednym zdaniem. Szczęśliwy posiadacz Księgi zrozumienia OSHO, może pokontemplować nad całym traktatem i tak jak mówi Osho: 

„Stwierdzenia te przypominają nasiona, wiele jest w nich zawarte. Może nie jest to tak widoczne, lecz jeśli głęboko w nie wejdziesz, gdy będziesz kontemplować, medytować i zaczniesz z nimi eksperymentować, będzie to największą przygodą twojego życia”. 

Oto to co proponuje Atisha, a później w komentarzach Osho:

„Ćwicz łączenie się, zbieranie i wysyłanie.
Ćwicz to ujeżdżając oddech.”

 „Atisha mówi: zacznij być pełen współczucia. Metoda polega na tym, że gdy robisz wdech – słuchaj uważnie, to jedna z najwspanialszych metod – gdy robisz wdech, pomyśl, że wdychasz całą niedolę wszystkich ludzi. Wdychasz wszelką ciemność, wszelką negatywność, całe istniejące piekło. Niech twoje serce wchłonie je. 
Może czytałeś lub słyszałeś o tak zwanych pozytywnych myślicielach Zachodu. Mówią coś dokładnie przeciwnego, ale nie wiedzą, co mówią. Mówią: „Gdy robisz wydech, wyrzucaj całą swoją niedolę i negatywność, a gdy robisz wdech, wdychaj radość, szczęście, pozytywność, pogodność”.
Metoda Atishy jest tego przeciwieństwem: na wdechu wchłaniaj wszelką niedolę i cierpienie wszystkich istnień świata, przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Gdy robisz wydech, wydychaj całą swoją radość, całą swoją błogość, wszelkie błogosławieństwo, które masz. Zrób wydech, wlej siebie w egzystencję. To jest metoda współczucia: wchłaniaj wszelkie cierpienia i wylewaj wszelkie błogosławieństwa. 

Jeśli to zrobisz, będziesz zaskoczony. Gdy wchłaniasz wszystkie cierpienia świata, przestają być cierpieniami. Serce natychmiast przemienia energię. Serce to siła dokonująca przemiany: wchłoń niedolę, a zostanie przemieniona w błogość … wtedy ją wlej.

Kiedy dowiesz się, że twoje serce potrafi dokonywać tej sztuczki, tego cudu, wciąż będziesz chciał to powtarzać. Spróbuj. Jest to jedna z najbardziej praktycznych metod, prosta i przynosząca natychmiastowe efekty. Zrób to dzisiaj i przekonaj się.”

Atisha jest bardzo naukowy i na pewno będzie zyskiwał coraz większe uznanie. Przekona również naukowy umysł, gdyż mówi:  

„Wszystko, o czym mówię można praktykować. Nie mówię byś wierzył, mówię, byś eksperymentował, doświadczał. Uwierz tylko wtedy, gdy sam to poczujesz. W przeciwnym razie nie trzeba wierzyć”.
Wypróbuj tę piękną metodę współczucia: wchłoń wszelką niedolę i wylej wszelką radość.”

I to by było na tyle. Naprawisz siebie, naprawisz świat. 
Nie ma innego leku. Medytacja jest jedynym, przy pomocy którego, dotykając duchem, dotykasz też materię. 

Piotr Kiewra 
na podstawie OSHO: Księga mądrości. Siedem punktów treningu umysłu. Komentarze do traktatu Atishy. Wydawnictwo KOS

niedziela, 23 lutego 2020

Pomóc innym



„Nic w Naturze nie żyje samo dla siebie.
Rzeki nie piją własnej wody,
Drzewa nie jedzą własnych owoców
Słońce nie świeci samo dla siebie.
Życie dla innego to zasada Natury.
Wznosimy się, podnosząc innych.”
Zaczerpnięte od Solar Jaguar

By móc pomagać wznosić się innym - jest jeden warunek: trzeba być sobą, tak jak rzeka jest rzeką, a drzewo drzewem.  Niestety ta przestrzeń poznania jest rzadko odwiedzana przez człowieka - bardzo rzadko. Tylko człowiek, który wzniósł się do swojej pełni, może pomóc wznieść się innym. W innym przypadku jest ciągnięcie w dół, lub powstrzymywanie do obecności w tłumie.
Zaratustra, Budda, Jezus i wielu innych mistyków swoim przykładem, poznaniem swojej prawdy, spełnieniem, boskością – Królestwem Niebieskim, którego dostąpili, okazywali poziom, z którego mogli nauczać, pomagać się wznosić.
Patrząc, przyglądając się wnikliwie światu, temu, co czyni tu człowiek, widzimy, że jest inaczej. Człowiek - niespełniona jego wersja, psuje, niszczy, oddala się od prawdy, od siebie samego, od innego człowieka, od boskości, od Nieba. 
Rzeki, góry, owady, ptaki, rośliny, oceany, gwiazdy, żywioły – wszystko jest w harmonii, służy równowadze, tylko człowiek ją zakłóca, w zasadzie jest jedynym stworzeniem – istotą, bez której Natura mogłaby się obejść, wydaje się być niepotrzebny, wręcz niszczycielski.
Dlaczego? Bo człowiek oczekuje korzyści dla siebie - jakiegokolwiek wywyższenia się ponad inne istoty. Człowiek wyobraził siebie wyższym, ważniejszym, budowniczym, naprawiaczem wszystkiego, co w jego przekonaniu nie jest doskonałe, przyznał sobie władzę, pozycję nauczyciela prawdy. Uczynił z siebie właściciela, a właściwie stara się tak zrobić. Stąd jego walka z Naturą, stąd konkurencja między ludźmi, stąd wojny, stąd pieniądze, narzędzie tej władzy.
Kto może pomóc się wznosić? Wymieniłem kilka imion. Tacy jak oni, ci, którzy się wznieśli. Oni nie są nauczycielami, to mistrzowie. Nauczają z poziomu, na którym są. To są ci, którzy poznali siebie. 
Wyraźnie mówi o tym Jezus:
… „Jeśli zaś nie poznacie siebie, istniejecie w nędzy i sami jesteście nędzą”. 
Mistrzowie nie nauczają walki, nie roztaczają wizji korzyści, niczego nie nauczają, poza tym, by porzucić, wszystko to, czego się nauczyliśmy, czyli, mówią o staniu się na powrót dzieckiem – czystym, bez celów, bez wiedzy, bez przekonań, bez misji, bez wizji korzyści, bez poczucia wyższości, czy niższości, bez działania. Mówią o poddaniu się, o powierzeniu, o ufności, o miłości rozumianej jak to, co powiedziano w sentencji cytowanej na początku: życiem dla innych – dla Całości. 
Ani rzeka, ani słońce, ani drzewa nie widzą w tym życiu dla innych żadnej swojej misji, po prostu są sobą, nic nie muszą czynić, wystarczy, że są. I taki poziom, poziom BYCIA, jest też tym, o czym mówią mistrzowie. Wtedy możemy pomóc wznieść się innym. Wtedy również stajemy się mistrzami – już nimi jesteśmy, tylko o tym nie wiemy, bo przeszkadza nam w tym, wszystko to, czego się nauczyliśmy od zwykłych nauczycieli. 
Rzeka ma do zaoferowania swoje bycie rzeką, z której mogą się napić inni. Drzewo ma do zaoferowania swoje owoce, słońce swoje światło i ciepło. Co ma do zaoferowania człowiek?
Człowiek, spełniony człowiek, ma do zaoferowania swoją Świadomość, coś, czego mogą się napić, czym mogą pożywić się inni. Ta strawa jest też światłem, ciepłem, miłością. Jest też świadomością istnienia, świadomością Natury, świadomością harmonii, świadomością bycia pomocnym poprzez samo swoje bycie. 
Tak rozumiany człowiek, spełniony człowiek, to ktoś, kto zrozumiał i owym zrozumieniem dzieli się z innymi poprzez swoje bycie. Nie poprzez słowo i myśl, lecz poprzez bycie. 
Wszelkie inne działania, słowa, wszelkie inne nauczanie ma jedynie moc niszczenia, nie ma mocy harmonizowania, nie ma mocy miłości, jaką jest bycie w jedności ze wszystkim.
Mistrzowie nauczali czerpiąc mądrość z jedynej czystej księgi, księgi, w której nie zapisano nawet jednego słowa, bo owa harmonia, świadomość, prawda, są poza słowem, myślą, działaniem. 
Gdy ich pytano, opowiadali o swoim sposobie nauczania:
Siedzę w ciszy,
Nic nie robię, 
Wiosna przychodzi,
A trawa rośnie sama”.

Bardzo trudno zrozumieć człowiekowi, iż nie musi być potrzebny, że nie musi niczego nauczać, by robić, trudno mu zrozumieć, że człowiek jest potrzebny poprzez samo swoje istnienie, że prawdziwym jego szczęściem, jego radością, wolnością, miłością jest szczęście, radość, wolność, miłość istnienia.
A tego nie nauczy żadna nauka, filozofia, religia, słowo, myśl. Tego nie można osiągnąć. To przychodzi samo, gdy porzucone zostaną wszelkie wysiłki osiągania. 
Wtedy możemy pomóc się wznosić innym. Ta pomoc polega na tym, że patrzymy jak trawa sama rośnie - jak świadomość rośnie w innych. Nic innego nie możemy i nie powinniśmy robić.
I tylko wtedy wszystko dzieje się poprzez nas …
I to jest ta tajemnica, w której gubimy się, ta nędza w której trwamy, póki nie porzucimy działań zmierzających do jej zgłębienia.

Piotr Kiewra  




Rebeka


Może z cztery, lub pięć razy, w ciągu kilkudziesięciu lat, odwiedziłem to miejsce w moich długodystansowych spacerach. Jest to bardzo stary cmentarz poza miastem. Ogrodzony kamiennym murem, na wzgórzu, zaniedbany, kryjący swoje tajemnice. 
Wśród kilkudzięciu bardzo zniszczonych nagrobków, lub ich fragmentów, w dobrym stanie zachował się tylko jeden, najokazalszy, najbogatszy, a na nim jako jedynym, napis, z którego cokolwiek da się odczytać. 
Z jednej strony tablicy w języku hebrajskim, z drugiej po niemiecku, gotykiem wypisanych parę zdań. Zapamiętałem imię kobiety, Rebeka i datę śmierci, prawie 170 lat temu.

Po ostatnim moim tam pobycie pozostało kilka refleksji, oraz coś gdzieś wgłębi mnie, co trudno mi nazwać i określić, czym jest, ot jakieś ciepło w okolicy serca lub drgnięcie duszy.

Od tamtego czasu wracają pytania: 
Co zostało z jej miłości, lub lęku, jej ciepła, lub chłodu? 
Jakie znaczenie dzisiaj mają troski, którymi żyła? 
Czy jest dzisiaj na świecie, chociaż jedna osoba, która o niej pamięta? 
Jakiś potomek, prawnuczek, ktoś, kto mógłby jej być wdzięczny choćby za to, że istniała?
A co z innymi, po których nie pozostał żaden napis na nagrobku, żaden ślad istnienia?

Może bym zapomniał o tych kilku myślach na cmentarzu, gdyby nie to, że tego samego dnia wpadła mi w ucho piosenka Marka Grechuty, ze słowami Gałczyńskiego: Ocalić od zapomnienia.

Wydawać by się mogło, że te doświadczenia i wijące się jak długa nić egzystencjalne pytania o sens życia, będą dominowały w wielu momentach nocy i dni, ale stało się inaczej. Po paru smętnych myślach, pojawiło się owo ciepo, wibracja serca lub duszy … Otóż:

Choćbym poświęcił cała życiową energię, włożył w to całe serce …  nie ocalę od zapomnienia:
Nie ocalę uczuć twego i czyjegokolwiek serca
Nie ocalę chmurnosci twych i czyichkolwiek oczu
Nie mogę
Chciałbym
Nie mogę, bo nie mogę ocalić swojej pamięci
Przyjdzie taki czas i rozwieje ją wiatr ….

I w tym smutnym fakcie dotyczącym naszej pamięci, jest też prawda serca, a tej nie trzeba starać się ocalić. Ona pozostaje na wieki. Prawdę serca, nawet, gdy ono przestanie bić, nawet, gdy prochy serca rozwieje wiatr, ocaleje.

Prawda serca nigdy nie ginie. 

Człowiek niknie w pamięci ludzkiej, znika z kart historii, lecz prawda miłości jego serca – nawet niezapisana, niewypowiedziana … pozostaje. … pozostaje jako jedna z kropel w oceanie miłości.

I to wtedy na cmentarzu, sobie uświadomiłem. Chyba …
I nawet, gdy to chyba pozostaje, to jest to powód do:
Wielkiej radości.
Do śpiewu, tańca.
To jest powód by żyć. 
By żyć bardziej sercem.


Piotr Kiewra

poniedziałek, 9 lipca 2018

Historia pewnego zdjęcia: Wszyscy mają rację


Jakiś czas temu odkryłem, że żadna kłótnia nie ma sensu. Nie ma, o co się spierać, bo wszyscy mają rację.
Jest to bardzo głębokie, duchowe, podejście do „całości”.

Jeśli patrzymy na świat, na siebie, na wszystko całościowo, bo taka jest prawda – jest jedna i całościowa, to nie można niczego podzielić, bo wszystko jest nierozdzielne, a dzieli tylko nasz umysł – tak to widzi.
Dzień postrzegamy jako dzień i oddzielną od niego noc. Tak to postrzegamy, ale jest tak naprawdę niepodzielne – jest całością. Tak samo człowiek i wszystko wokół, ale …

Ale miało być duchowo, a robi się filozoficznie.

Przekonałem się o tym, że wszyscy mają rację zamieszczając na facebooku ostatnio zrobioną, plenerową, bardzo wiosenną fotkę.
Lubię takie motywy i często je gdzieś wynajduję. Ta fotka odzwierciedla całość i ta fotka również potwierdza, iż wszyswcy mają rację … może nie sama fotka, ale jej zestawienie z komentarzami, które pojawiły się od różnych ludzi.

Otóż tak mi się podobała, iż nie umiałem jej zatytułować, więc przyznałem się do tego, że nie potrafię i …

Ludzie zaczęli fotkę komentować … każdy po swojemu próbował ją opisać/

Gdy się nazbierało tych komentarzy kilkanaście uświadomiłem sobie, że wszyscy mają rację. Każdy człowiek, co innego widzi, inny fragment rzeczywistości, każdy patrzy przez swoje własne filtry: wychowanie, wiedzę, charakter, światopogląd itd. Ale każdy z nich dotyka jakiegoś wymiaru, który jest częścią tej całości.

Otóż:
  • Ktoś, jeden i drugi, jest materialistą - realistą i widzi tam dokładnie to, co tam jest: drzewo, pole rzepaku, błękit nieba. Widzi przedmioty, kształty i kolory.
  • Ktoś inny widzi przetrzeń.
  • Ktoś jest politykiem i widzi w tamtejszych kolorach flagę Ukrainy.  
  • Ktoś inny nie komplikuje i widzi, że: „Świat w swej prostocie jest najpiękniejszy”.
  • Ktoś postrzega, że „Bajkowo to wygląda. No i pszczoły mają, co robić, a my z tego mamy pyszny miodek”.
  • Inny komentarz: „Spokój myśli i ukojenie dla oczu i duszy”.
  • Ktoś, w kim jest jakieś niespełnienie, niesfinalizowane pragnienie spełnienia się, bycia szczęśliwym z powodu innych ludzi, postrzega tam: „Samotność”, inna osoba wręcz przeciwnie widzi „Urok samotności”, a jeszcze inna zauważa, że „Samotność nie musi być przykra, jeśli na wyciągnięcie ręki ma radość.”
  • Kolejny materialista i ktoś głodny dostrzegł tam „hektolitry oleju”.
  • Ktoś kontemplacyjny, czy nawet medytacyjny uznaje, że „Czasem wystarczy tylko popatrzeć”.
  • Inna osoba, zwolennik natury, osoba w dużej mierze przebudzona duchowo czuje, że jest tam: „Cisza, spokój, radość, życia, ukojenie. Szkoda tylko, że potem jest to „rund upem” spryskane i my to jemy”.
  • Ktoś u kogoś dominuje serce nad głową, nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął i zamieścił emotikonę uśmiechu, a ktoś podobny pyta: „Czujesz ten zapach???? Mmm”.
  • Ktoś nieszczęśliwy i dostrzegający wszędzie nieszczęścia zauważa: „Biedna nasza ziemia”.
A oto kilka innych spostrzeżeń:
  • „Unikalny okaz wśród pospolitości”.
  • „To ja wśród kwiatow”.
  • „Może, morze rzepaku”
  • „Samo piękno”
  • „Samotność wśród piękna”.
  • „Inne nasiono”.
  • „Najzdrowsze drzewo swiata”.
  • „Urok wiosny!”
  • „Cudownie!”
  • “The beauty of nature in open space!”

To nie jest jeden obraz, jest tu wiele obrazów, jest tu wiele światów. Każdy człowiek ma swój własny, indywidualny. Każdy człowiek jest inny, ma inny umysł, inaczej postrzega świat, bo inaczej postrzega siebie. Inne są w nim emocje, inne myśli, inne oceny, inne wartości. W każdym z nas jest inna wrażliwość, inny sposób wyrazu, bo jest różna przeszłośc, rózne doświadczenia, rózne wychowanie, różny poziom wiedzy.

No i najważniejsze: każdy z nas jest na innym etapie duchowego rozumienia siebie. Część ludzi identyfikuje się tylko z rozumem, część poszła dalej i więcej czuje niż myśli, a część jest jeszcze wyżej …

Mamy inne serca. W każdej chwili, w tej samej rzeczywistości, inne w nich rodzą się uczucia.

To co nas w takim razie łączy?
Dusza – obserwator. Ona nie ocenia. Jest uważna, wrażliwa, po prostu widzi. Patrzy i widzi.

I wszyscy mają rację.
Ten obraz odzwierciedla świat, jest jego miniaturą, ale i odzwierciedla człowieka, jego naturę, jego konstrukcję, jego poziom znajomości siebie. Pokazuje z czym się identyfikujemy, któremu pierwiastkowi jesteśmy bliżsi, czy umsyłowi, a więc materii, uczuciom, czy duszy, naszej prawdzie.

Odkrycie tego, zauważenie siebie, odcinka drogi, w którym aktualnie jesteśmy jest ważne, bardzo istotne dla każdego.

Pozwala zobaczyć …  
Inspiruje, by ruszyć we właściwym kierunku.
Inspiruje, by poszukiwać z większą intensywnością, by zrozumienie nie było tylko płytkim zrozumieniem mentalnym …

I dlatego to publikuję – dla siebie.

A Ty co widzisz na tym zdjęciu – teraz?

Piotr Kiewra

środa, 20 grudnia 2017

Być sobą


Często, gdy chodzę po Tatrach spotykam siostry zakonne, które jak żaden inny turysta, chodzą w swoim „służbowym” stroju. Jedyne, co w ich ubiorze jest typowo turystyczne, to obuwie, no i plecak. Parę razy zagadałem, a z jedną z sióstr, przeszedłem całą trasę z Przełęczy Krzyżne. Wyznała przy okazji, że chodzi po górach, bo tu jest bliżej Boga.

Spotykałem, w górach i poza górami, też księży, zapalonych turystów, prawdziwych zdobywców. Jest nim również proboszcz z parafii, z mojej miejscowości. Często z nim ucinałem sobie pogawędki o górach. W odróżnieniu od sióstr, nie chodzą oni w swoim „mundurze”.


Spotkałem kiedyś też kogoś, kto mundur porzucił, przestał głosić słowo. Przewędrowałem z nim, kilkunastogodzinną, całodzienną trasę, jedną z najpiękniejszych w Tatrach. Opiszę ją teraz, a przy okazji przypomnę tę rozmowę, bo wg mnie pasowała do klimatu tej ścieżki, do ciszy gór, do słów, które były jak wiatr i wydawać by się mogło, że ten ciszę zakłóca, lecz nie, on jest jej częścią. Jest częścią, bo nie chodzi tu o bezdźwięczność, lecz język dusz: duszy gór, duszy wiatru, ludzkiej duszy.

 

Wędrowałem samotnie, przy pięknej pogodzie, w kierunku Wołowca.  Gdzieś na zielonym szlaku, w lesie między schroniskiem, a Doliną Wyżnią Chochołowską stąpałem po błotnistej, rozjeżdżonej przez traktory zwożące pozyskane tam drewno, ścieżce. Przeskakiwałem kałuże i głębokie, wypełnione zdradliwą mazią ślady po kołach, ratując suche do tej pory buty obejściami przez pobocza lub las.

Niedługo potem dogoniłem mężczyznę. Gdy szedłem za nim wyglądał jak młodzieniec. Skakał przez wodne przeszkody jak kozica, wysportowany, sprężysty, szczupły. Myślałem, iż to jakiś student na samotnej górskiej wyprawie.

W pewnym momencie pomylił się, postawił krok w jedno z tych zdradliwych miejsc i but zatopił się aż do połowy łydki w błocie. Starał się za wszelką cenę opróżnić but z błota, które wlało się do wnętrza. W tym momencie zrównałem się z nim.

Po zwyczajowym „Hej” i krótkiej wymianie zdań na temat jakości tego fragmentu ścieżki, poszedłem dalej. Zauważyłem, przy okazji, że był to starszy pan, może nieco starszy ode mnie.

Paręnaście minut później, gdzieś na jakiejś polance, z której ukazał się Wołowiec i dalsza ścieżka w stronę Łopaty i Jarząbczego Wierchu, on z kolei mnie dogonił, pytając o robione przeze mnie fotki i rozeznanie dotyczące nazw widocznych szczytów. Zorientował się, że trochę znam góry i poprosił, by go zabrać ze sobą, bo jest w tej części Tatr pierwszy raz, a mapę gdzieś zostawił, prawdopodobnie przy okazji herbatki w schronisku. Zapytałem, czy na pewno da radę, bo trasa jest bardzo długa i dość wymagająca, i prawdopodobnie zakończymy ją w okolicy zmroku.

- Dam radę! – zapewnił z uśmiechem. Widząc jego wcześniejsze skoki, zgodziłem się.

Ruszyliśmy razem. Na początku słów było niewiele, nawet „achów i ochów” z okazji widzianych ze ścieżki cudów natury. Później się trochę rozkręciliśmy, ale nadal były to pojedyńcze, luźne zdania, nie związane z niczym, poza górami.

Dopiero, gdy minęliśmy spore grupki turystów, ciężko dyszących na podejściu, zadał, jakby od niechcenia, pytanie: - Co tych ludzi tak tu ciągnie?

Odpowiedziałem po chwili namysłu: - Tu każdy może być sobą. – słysząc to lekko drgnął, jakby mu się coś przypomniało. Po chwili zapytał:

- Czym się zajmujesz, jeśli mogę …?

- Kiedyś byłem nauczycielem, może jeszcze resztki tego we mnie zostały, gdy słyszysz, co mówię, gdy wychodzą ze mnie słowa … No tak, porzucam to, by  być sobą … - zostawiłem bez dopowiedzenia, bo jak zwykle ich potok cisnął mi się na usta.

Szliśmy dalej bez mówienia o tym, czy o tamtym. Gdy wdrapaliśmy się wreszcie na grzbiet łączący Rakoń i Wołowiec, zatrzymaliśmy się, by podziwiać Stawy Rohackie i w ogóle, by się rozejrzeć, odsapnąć przed następnym odcinkiem, w górę, w stronę Wołowca.

Na Wołowcu było tłoczno, choć była to jeszcze dość wczesna pora dnia. Postaliśmy chwilkę. Mój towarzysz poprosił, by potwierdzić jego rozeznanie w topografii tego fragmentu Tatr i tego, co na dalszym planie, Tatr Wysokich. Przyznał się, że Wysokie Tatry zna lepiej, a tutaj, w Zachodnie rzadziej zaglądał, a właściwie to był tylko raz, na Giewoncie, no i pewnie na Kasprowym.

Ruszyliśmy swoją ścieżką w dół, nieprzyjemnym dla nóg, ostrym, kruchym, obsuwającym się spod butów żwirem, acz pięknym dla oka kawałkiem Tatr.

Te, tutaj są kolorowe, przystrzenne, bardziej przyjazne, łagodne. To takie ścieżki wśród słońca i chmur, gdzie dużo powietrza, wolności, wiatru, a mało myśli. Mniej tu lęku, bo mniej tu niebezpieczeństw niż w Tatrach Wysokich. Tu jest po prostu, inaczej. Bliżej tu do czegoś, co trudno określić i nazwać.

Rozkoszowaliśmy się ciszą, nieobecnością tłumów ludzi – oprócz nas nikogo innego, aż do wierzchołka Jarząbczego Wierchu, nie spotkaliśmy. Mój towarzysz nic nie mówił, choć pewnie chciał powiedzieć, bo coś w nim przemawiało, czułem to. Lecz, czy to z powodu wiatru ostro hulającego na grzbietowych częściach ścieżki, szczególnie w tych niższych partiach, w okolicach Dziurawej Przełęczy, czy z innego powodu, może skupienia na marszu, na każdym stawianym kroku, bo tego ta ścieżka wymaga – skupienia, uważności, nie odezwał się.

Gdy skryliśmy się w ciszy Łopaty, idąc trawersem wzdłuż jej boku zapytał, czy może mi coś opowiedzieć. Potwierdziłem. Maszerowaliśmy dalej, a on opowiadał. Oto jego słowo:

- Gdy odpowiedziałeś na moje pytanie, że ludzie potrzebują być sobą, że ty tego pragniesz, przypomniała mi się rozmowa, bardzo dawna, acz ważna rozmowa, w podobnych okolicznościach przyrody, z kimś, kto mi dał dużo do myślenia. Wtedy byłem świeżo wyświęconym kapłanem, gotowym do pełnienia swojej misji, naładowanym energią, poczuciem ważności tego, co robi. Mój miecz – słowo, którym miałem się posługiwać, był świeżo naostrzony. Chciałem to robić wszędzie, nie tylko tu, gdzie to robię, jako urzędnik Kościoła, ale nawet w lesie i w górach. W lesie miało to być „Słowo na polanie”, w mieście „Słowo na ulicy”, itp. I rozpocząłem to dzieło.

I na samym początku, właśnie w górach, spotkałem człowieka, tak jak dzisiaj ciebie i zadałem to samo pytanie: Co tak tu ludzi ciągnie? A on mi powiedział, to samo, co ty. Spodziewałem się innej odpowiedzi. Być może czegoś o boskim dziele, być może tego, że tu w górach do Boga bliżej, a tu, że tu łatwiej być sobą. No, więc by sprowadzić rozmowę na mój tor zacząłem pytać, ale okazało się, że kilka jego słów, może zdań … sprawiło mi kłopot. Powstała we mnie dziura, po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. Nawet nie mogłem znaleźć odpowiednich cytatów. Za to, on wypowiedział ich kilka i to kogo? Jezusa.

Później zaczęły się we mnie poważne rozmowy, w mojej własnej świątyni, wewnątrz mnie. Jeszcze raz kontemplowałem to wszystko, co mówiono do mnie, co mi wykładano, co wyczytałem w księgach. I coś się zmieniło. Wypadł mi miecz z ręki, słowo przestało być moim orężem, przestało dla mnie wiele znaczyć, stało się puste, nic nieznaczące,  a nawet jeszcze gorzej, stało się przeszkodą w rozumieniu prawdy, cała wiedza okazała się balastem.

Co takiego ten człowiek powiedział? Powiedział, że nie będę zbawiony, że będę ostatnim, który będzie zbawiony.

Powiedział to z takim spokojem, z taką siłą, z taką mocą, że nie mogłem nic z siebie wydobyć. Nawet nie mogłem się zdobyć na: „dlaczego?”.

Poczuł chyba, że się rozsypałem i rozwinął to. Zacytował słowa Jezusa: „Jeśli nie staniecie się jak małe dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego.”

Pytał: Jak masz wejść do Królestwa, z wiedzą, ze słowem, skoro z powodu wiedzy, z powodu słowa zostałeś z niego wypędzony, skoro opuściłeś raj z powodu jabłka? Stań się na powrót dzieckiem, czystym, bez wiedzy, bez słowa. Porzuć to jabłko.

Po chwili dodał kolejne słowo Jezusa: „Gdy wasi przywódcy powiedzą wam: „to królestwo jest w niebie”, ptaki powietrzne będą pierwsze przed wami. Gdy powiedzą wam, że ono jest w morzu, ryby będą pierwsze przed wami.”

To sam Jezus dał mi do zrozumienia, że to ja jestem tym przywódcą, a ja? Co ja miałem odpowiedzieć? Jakiego argumentu użyć? Moję ręce były puste, a głowa w desperacji.

Wtedy tych słów jeszcze tak nie rozumiałem. Chciałem walczyć, czymś go pokonać, odeprzeć jego atak, ale z czasem zrozumiałem, że to nie był atak, że niepotrzebnie walczę, że prawdopodobnie zachowuję się tak samo, jak kapłani, którzy skazali Jezusa na ukrzyżowanie, że gdyby dzisiaj Jezus znowu przyszedł, pewnie bym jego próbował przekonywać, walczyć z nim przy pomocy miecza myśli i słów, cytować jego samego i cytować z kolei ich interpretację zapożyczoną od teologów, naukowców, interpretujących coś od Boga, coś, co nie było słowem, miało tylko jego postać.        

I tak na samym początku mojej misji stanąłem na rozdrożu, zawstydzony, rozbrojony, pokonany moją własną bronią, bronią, która mi została dana w szkole, którą nosiłem pod pachą w postaci księgi i która leżała codziennie przed mymi oczami.

Z czasem to zawstydzenie, to poczucie upadku minęło. Nawet odbudowałem się, a właściwie na nowo się narodziłem i stałem się dzieckiem. Ale zanim stałem się nim na powrót musiałem przejść przez wiedzę. Poznałem, poza Jezusem też innych mistrzów - pozostałe kolory tęczy. Poznałem to, co oni powiedzeli, czego nauczali, a nie interpretacje ich wyznawców i działania późniejszych urzędników.

I okazało się, że oni wszyscy mówili to samo. Może inaczej to brzmiało, może forma słowa była inna, lecz treść była ta sama, odkryłem inną religię – poznanie siebie. Ta jest uniwersalna, nikomu niczego nie narzuca, jest naturalna. Jest naturalna, bo każdy człowiek odkrywa ją sam, tak samo w każdej części świata, w innych kulturach, nawet tam, gdzie jest tylko jeden człowiek, jak Robinson Crusoe, na bezludnej wyspie. Tam ludzie nie dotykali nigdy żadnej księgi, nie dotknęło ich żadne słowo, a mimo to łaska na nich spłynęła.

Religii, tego sposobu poznania siebie nikt nie narzuca i nie wmawia, że ta jest jedyna prawdziwa i że ją się głosi poprzez słowo.

Tak, zrozumiałem, że tak naprawdę słowo było największą przeszkodą w ewangelizowaniu, że faktycznie chcąc poznać, słowo trzeba porzucić, bo ono nie niesie prawdy.

I kolejna rzecz: Po co ewangelizować, po co posługiwać się mieczem i w imię religii gwałcić, zabijać, zakłócać pokój, przeciwstawiać się Bogu? Przecież to wszystko jego dzieło.Po co go szukać? On nas już znalazł, bo przecież nas stworzył takimi, jakimi mieliśmy być.

 Tak, będąc sobą, zgadzam się z Bogiem, ufam mu, przecież wiedział, co zrobił, kreując mnie takim, jaki jestem. Wszystkie misje to walka z boskim dziełem.

Jezus chciał, byśmy poznali prawdę, swoją prawdę, a nie jego. Jego ewangelizacja prowadziła nas w stronę nas samych, a nie w jego stronę. On używał słowa przy okazji, ale wszystko „mówił” sobą, swoim byciem. Kto się uchwycił tylko słów, nie rozumiał, przeinaczał, interpretował po swojemu. Moralista prawił morały, logik trzymał się sztywno litery, a filozof dopisywał co tylko chciał. Na końcu składał to wszystko do kupy nauczyciel i nie rozumiejąc z tego nic, nie doświadczając nic z prawdy, po prostu mówił.

A prawda była między słowami, prawda była w samym Jezusie.

Oto jaki skutek przynosi nauczanie: pomieszanie i poplątanie. Wyplułem to jabłko.

Masz rację: Być sobą, to jest nasz cel. Masz rację, że tu łatwiej się nim poczuć, dlatego, tak tu ludzi ciągnie. Przed górami nie muszę niczego ukrywać, grać, udawać. Tu mogę poczuć się swobodnie, tu mogę się rozluźnić. Tu uczę się od nich o szkodliwości posiadania misji, o cierpieniu wynikającym z posiadania pragnień, poza jednym: by być sobą.

 Tak jak nie ukryje się tu słabości ciała, tak i da znać o sobie strach. Tu nie boimy się go okazać, poczuć, bo nie ma tu tych świadków, przed którymi gramy rolę odważnych, twardych, niepokonanych. Tu nikt nie gra biznesmena, profesora, bo górom jest wszystko jedno. Nie docenią naszych sukcesów w społeczeństwie, osiągniętych tytułów i zaszczytów. Nie docenią naszego bohaterstwa, bo przy pierwszym lepszym potknięciu, wylezie szydło z worka.

Przed nimi jesteśmy równi, tu nie musimy walczyć, tak jak to się dzieje, na co dzień. Nie musimy się pilnować, by nie stracić twarzy, dobrej opinii, tu się nie musimy powiększać, bo góry i tak czują, z kim mają do czynienia: ze zwykłym człowiekiem, a poprzez swoją zwykłość – z niezwykłym. Tak samo jest w górach: tu każda góra, każda dolina ma swoją indywidualność. Chodzimy wśród nich i te wszystkie indywidualności chłoniemy. Chłoniemy tę autentyczność, wolność, miłość, bo czujemy jak w lustrze, że to, co widzimy jest tylko lustrzanym odbiciem tej autentyczności, wolności i miłości w nas. Widzimy tu dzieło boskie i mamy świadomość, że to odbicie naszej boskości.

A przecież Jezus o tym mówił, by być sobą, że tego potrzebują wszyscy, bez względu na wyznanie, bez względu na światopogląd, bez względu na ilość i wagę dotychczasowych grzechów. Może tego nie rozumieją, może to pragnienie u nich jest ukryte pod inną nazwą. Może się nie przyznają, może się boją zgrzeszyć słowem, bo ktoś ich nastraszył, że tego typu słowa to bluźnierstwo.

Myślę, że między innymi o byciu sobą, że właśnie o tym mówił. Zacytuję: … królestwo jest tym, co jest w was i tym, co jest poza wami. Skoro poznacie samych siebie, będziecie poznani i będziecie wiedzieć, że jesteście synami Ojca Żywego.

Jeśli zaś nie poznacie siebie, istniejecie w nędzy i sami jesteście nędzą.”

Czyli Bóg jest w nas i poza nami. Czyli nie musimy go szukać, już nas odnalazł i będąc sobą, czujemy jego obecność. Tym, co przeszkadza go dojrzeć jest nasz umysł … no właśnie, to jest takie buddyjskie. Broniłem się przed takim widzeniem siebie i świata, bo uczono nas unaczej. Przeciwstawiano temu, dzielono nas, oddzielano od całości, od boskości, od naszej własnej prawdy.

To uczynienie z umysłu jakby innej osoby, innego „ja”, drugiego „ja jestem”, to też nie jest typowo buddyjskie. Wszędzie tam, gdzie odkryto prawdę, tam takie spostrzeżenie samo się nasuwało. Zresztą o czymże jak nie o tym mówi – o umyśle i wynikającej z niego wiedzy, przypowieść o wypędzeniu z raju, o jabłku zerwanym z drzewa, zakazanego drzewa. To jabłko to nic innego jak nasz umysł … Musimy je wypluć, by do raju wrócić, by cieszyć się poznaniem tajemnic, by być w bliskości z prawdą. To chyba wyraźnie widać. Czyż nie?

Być sobą. Skąd taka filozofia? To nie filozofia, to głos, to pragnienie naszej najgłębszej istoty, by zakończyć cierpienie dla swego nosiciela. Tak, cierpimy, gdy nie jesteśmy sobą. Będąc sobą, tylko będąc prawdziwym sobą można być szczęśliwym, bezwarunkowo, bez zewnętrznych i jakichkolwiek innych powodów, szczęśliwym. To jedyny warunek, to jedyne odkrycie i właśnie tu w górach, łatwiej to odkryć, łatwiej poczuć, bo znika cierpienie, przynajmniej wtedy, gdy lęk spowodowany górami, elementarny lęk o życie, sprawia, że zapominamy o grach, o tym, co mamy do stracenia, gdy się zapomnimy na chwilę i staniemy się wtedy właśnie autentyczni, tacy, jacy jesteśmy.

Filozofia jest z umysłu, jest wyuczona, jest cudza i tylko spersonalizowana do naszych potrzeb, do naszego miejsca w społeczeństwie. Filozofia to myśli, a pragnienie bycia sobą jest spoza umysłu, jest z serca i głębiej, jest duchowe. Tak to czuję.

Masz rację, nauczyciel, urzędnik, albo dajmy na to ksiądz, tu w górach, nie może być nauczycielem, bo próbuje oderwać człowieka od jego własnej prawdy, narzuca mu punkt widzenia, obarcza cudzą wiedzą, i zaciemnia w ten spsób obraz samego siebie. W ten właśnie sposób nauczyciel oddala swoich uczniów od bycia sobą. Urzędnik pełniąc swoją misję też dokonuje dzieła zniszczenia, bo kieruje się widzimsię swojego ego, albo ego ludzi tworzących prawo, niby to w imię wspólnego dobra.

 Ksiądz ewangelizując dodaje tylko kolejnych jabłek do kolekcji, bardziej szkodzi niż pomaga. – tu się uśmiechnął i powiedział: tak to mówię ja: ksiądz. Tak, nadal nim jestem, lecz przez urzędników kościoła zostałem odsunięty. Nie poddałem się, zostałem odsunięty. Ale … to nic. – na chwilkę przerwał, by się rozejrzeć, by odsapnąć, by złapać oddech tuż przed szczytem Jarząbczego Wierchu. Tu na samy szczycie, nie zważając na kilka obecnych tam osób, mówił dalej, jakby chcąc wyrzucić tu, z wysokiej góry, to wszystko, co się może stąd stoczyć w dół i dać mu ulgę. Chyba tak było. Tak to czułem.

Kontynuował:

 I rozprawiłem się też z uzrzędnikami. Bo gdy uzasadniano moje odsunięcie od posługiwania, używano cały czas słowa Bóg. Bóg to, a Bóg tamto, tak jakby ten urzędnik nie istniał, jakby tu przede mną stał Bóg i to on mnie pouczał, łajał, strofował i karał. Pomyślałem o tym urzędniku: No właśnie, co z ciebie zostało, kim się stałeś? Już nie potrafisz być sobą, już się wysługujesz Bogiem, zapomniałeś kompletnie, że masz być sobą? Słowa, myśli, pragnienia, poczucie zagubienia, strach, sprawił, że nie potrafisz powiedzieć nic od siebie, że nie czujesz nic w środku, że nie masz duszy, że są w sobie tylko słowa i nic więcej? Czy wszystko musi być cytowane, nie twoje? Gdzie jesteś, człowieku, gdzie się zagubiłeś?

Powiedział swoje, wysłuchałem, nic nie powiedziałem, ale od tej pory używam czegoś innego niż słowo Bóg. Tamci ludzie mi pokazali, czym on dla nich jest, zepsuli to słowo.

„CAŁOŚĆ” jest piękniejsze, nieosobowe, łączące, bezkresne i obejmuje też to, co się nie da powiedzieć, ale to, co się czuje, obejmuje i duszę …

Tak, słowa, wiedza, posługiwanie się nimi polega na manipulowaniu umysłem, na niczym więcej. Prawda oświetla drogę do Całości, a jak posługując się umysłem mielibyśmy do niej trafić skoro to z powodu umysłu ta więź z nią została zerwana, straciliśmy miejsce u prawicy Całości (dziwnie to brzmi.Prawda?).

Ewangelizacja to oznaka braku ufności do owieczek, to wyraz wielkości ego urzędników kościoła, którzy wiedzy a nie duszy przypisują cel, nie bycie z całością, lecz wiedza – wiara, stała się celem.

Ewangelizacja to narzucanie wiary, wiedzy, sposobu życia, to niszczenie dzieła boskiego, bo to przecież unifikacja, ujednolicenie sposobu komunikowania się z Bogiem i to raczej poprzez fałszywe medium jakim jest umysł i jego wiedza. To uczynienie z ludzi robotów, proszących o łaski, zamiast wdzięcznych za to, kim są, cieszących się byciem sobą, indywidualnością, tym, kim zostali wykreowani.

Ewangelizacja to agresja, to walka, to posługiwanie się mieczem, choćby zrobionym tylko ze słów, ale to jednak miecz, który odcina od źródła, zamiast do niego prowadzić. Pokuta to wyplucie jabłka, to powrót do źródła, a nie jedzenie kolejnych jabłek, będących próbą narzucenia interpretacji demokratycznie przyjętej za jedynie własciwą przez „przywódców”. Pokuta to nie poczucie winy i niszczenie siebie, samoukrzyżowywanie się, lecz właśnie, bycie sobą. Będąc sobą, pokutujemy, łaczymy się z całością, wracamy do raju.  

Ewangelizacja to intelektualizacja, to próba przeniesienia Boga z serca do głowy. To rytuały i mantry, to materializowanie duchowości, to nauczanie politycznej poprawności wobec społeczeństwa, władzy, wobec określonej kultury, środowiska, wyznania. To krzewienie lęku, zamiast miłości, poczucia winy, zamiast odczuwania boskości. Intelektualizacja wszystkiego łącznie z Bogiem, to wykreowanie zła, to wykreowanie strachu.

I wreszcie ewangelizacja to rzucanie słowem po górach i dolinach, zamiast obecności w nich sercem i duchem.

Tak jak gór nie możemy poznać czytając o nich książek i słuchając wykładów, tak tym samym jest poznawnie boskości poprzez księgi i kazania. Tylko doświadczanie w nieobecności umysłu jest prawdziwą obecnością, byciem sobą, byciem razem z boskością. Tak to widzę, tak to czuję, tak tego doświadczam. – mój przygodny adwersarz od tej pory milczał. Zapadł się gdzieś w sobie, albo wręcz przeciwnie, otworzył się, bo teraz był jakby bardziej obecny.

Dałem mu okazję do tej obecności i nic nie mówiłem. Maszerowaliśmy dalej razem, od czasu do czasu, zatrzymując się, to przy zejściu z Jarząbczego Wierchu w stronę Kończystego, a póżniej na Kończystym i Starorobociańskim.

I tak samo już w drodze do domu poprzez cały, długi grzbiet Ornaku z jego trzema wierzchołkami, do Przełęczy Iwaniackiej i dalej w dół do Doliny Kościeliskiej. Cały czas w ciszy, bez zbędnych, właściwie żadnych słów.

Wiatr nas popychał, lub zatrzymywał, o coś pytał, coś opowiadał. Słuchaliśmy jego mowy, czuliśmy na skórze jego taniec. Coś mówiły w odpowiedzi dotykane wiatrem trawy. Wszędzie pełno było słów, słów ciszy: bezforemnej, przejrzystej, nieuchwytnej zmysłami, bezkresnej, acz wymownej, błogiej. Nie podzielonej na tę zewnętrzną – górską i naszą własną, wewnętrzną, był jedna.

W Kościeliskiej szemrały potoki, ucinały pogawędkę ze skałami, ze smrekami, wszystko mówiło, cieszyło się z bycia sobą. Wszystkie żywioły, każda kropla wody i proch ziemi, mieszały się, komunikowały, współdziałały, lecz były sobą, pozostawały takimi wiecznie. Tak samo rośliny, drzewa, trawa. I tak samo ludzie. Gdy na nich patrzyliśmy, widzieliśmy – czuliśmy, iż każdy jest sobą. Tylko ci ludzie tego nie wiedzieli, bo wybrali za kryterium, za to, co łączy, coś nieprawdziwego, myśli i słowa. Nikt z nas jednak już nie nauczał, nie pełnił wśród nich misji, bo i tak przyjdzie czas zrozumienia. Przyjdzie nieodwołalnie, tak jak przychodzi wiosna.

W samym końcu naszej wspólnej wędrówki mój towarzysz w wędrówce, zatrzymał się i już w szarówce dnia, powiedział do mnie:

- Jestem księdzem, nadal nim jestem, nadal czuję się młokosem, nadal mam w sobię energię do niesienia misji. Lecz teraz nie poprzez słowo, lecz poprzez siebie, bycie tym, kim jestem. Ksiądz nie jest czymś dla mnie narzuconym, wyuczonym, jakimś tytułem, podmiotem, przedmiotem,   jest łącznością, mostem … Jeszcze inaczej, jest procesem, byciem. Jestem kimś, może czymś przez co Całość przepływa. Nie umiem tego wypowiedzieć … - zaciął się gdzieś w mówieniu. Powiedziałem wtedy do niego:

- Nie staraj się, nie mów. Rozumiem. Zrozumiałbym cię bez słów. Chyba się wreszcie koło domnknęło, wyrzuciłeś to, co od tej pierwszej twojej górskiej rozmowy się w tobie zgromadziło, potrzebowałeś oczyszczenia. Byłem tego świadkiem, były nim góry. Ciesz się odkryciem, odkryciem siebie i dziel się sobą. Niczego więcej nie musisz robić, mówić, ewangelizować. Nie musisz się starać, napinać, walczyć, nieść czegokolwiek, gdziekolwiek. Po prostu bądź. Zostaw wiedzę, całą tę przeszłość. I bądź. Już jesteś i cały czas byłeś, ale ta wiedza i słowa cały czas w tobie były. Oddalały cię i od gór, i ode mnie, i od całości.

Nosiłeś je i na Jarząbczym Wierchu zrzuciłeś w przepaść. Tak, tam jest ich miejsce – w pustce przepaści. I niech tam zostaną.

Za dużo, teraz wiem, … za dużo się najedliśmy jabłek, za dużo w nas pychy, bo w istocie tym jest wiedza – świadectwem pychy, próbą wywyższania się, pokonywania innych. Tak jak dzisiaj nie pokonaliśmy gór, ani one nie pokonały nas, nic tu nie zdobyliśmy, poza samym sobą, poza wypluwaniem jabłek … Oj znowu dużo słów. Dziękuję! – powiedziałem. I on powiedział: Dziękuję. - i ze łzami w oczach odszedł.

Powoli, cicho, z pełną obecnością i radością. Poczułem, że stał się lżejszy, że mimo tych 30 km w nogach był odświeżony, radosny, rozluźniony.

Chyba poczuł lekkość prawdy i nie niósł już miecza. Gdzieś po drodze go zgubił.

A ja? Co ja wyniosłem z tej wędrówki? Ja? Też zgubiłem swój nauczycielski miecz. Mi też pomogła ta cisza. Miała się zdarzyć i zdarzyła się. Tak to jest w górach.

 

Piotr Kiewra