czwartek, 28 czerwca 2018

Tatrzańskie wschody i zachody

62. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
Jednymi z najpiękniejszych zjawisk jakich doświadczamy w naturze to wschody i zachody słońca. Autorka pamiętnika to osoba niezwykle wrażliwa, widząca nie tylko to, co na powierzchni i nie tylko to, co wokół.
Oto kilka takich spotkań zarówno z początków jej wędrówek po górach, jak i ze znacznie późniejszych czasów.
 
Młody juhas, jak na górala - wyjątkowo romantyczny i jednocześnie, wyjątkowo nieśmiały, zaproponował mi, by nie czekać, aż „wygaśnie ognisk żar” na polanie, lecz by zawczasu się wyspać, bo ma mi coś do pokazania, gdy tylko zacznie „dnieć”.
Zbudził więc mnie śpiącą wśród owiec, pod rozgwieżdżonym niebem Rusinowej Polany i zabrał w już szarzejącym mroku nocy na Gęsią Szyję. Tam usadowiliśmy się wysoko na skałach i czekaliśmy …
Lekkie, siwe mgiełki otaczające góry wnet zaczęły się czerwienić, różowić, przebarwiać na pomarańczowo.
Wiedziałam, że zobaczę wschód słońca, czułam, że będzie niezwykły, ale nie spodziewałam się czegoś takiego …
W pewnym momencie na najwyższych tatrzańskich szczytach zabłysło światło – tak jakby ktoś nagle zapalił tam ogromne świece. Tak zabłysł Lodowy, schowana gdzieś z tyłu Łomnica i kilka prawie równych im wzrostem, zapaliła się Wysoka i Rysy.
Chwilę później zapaliły się podobnym światłem niższe, wśród nich Hawrań. Z każdą sekundą zapalało się więcej i więcej szczytów, tak, że w końcu z kilku rozpalił się ich cały „las” - wierzchołki i ich zbocza. Najniżej ten jasny płomień sięgnął Hawrania, jako, że jest najbardziej odsłonięty.
Gdy „świece płonących szczytów” zgasły, nieco pociemniały góry, a zza czarnego horyzontu ukazał się rąbek, a później cała okrągła twarz słońca -. jeszcze niezbyt jaskrawa, nie gorąca, nie oślepiająca kula.
Budziły się do życia Tatry – wyłoniły się z mroku nocy w tak oryginalny sposób, tak mnie zaskakujący …
Zanim to nastąpiło ożywiły się ptaki, lecz jeszcze spał wiatr.
Moje serce zabiło dwa razy szybciej, jakby oczekiwało czegoś, co przysporzy mi emocji, wzruszenia, poruszenia fali uczuć, czegoś, co zostanie we mnie na zawsze i … pozostało.
Marzyłam, by kiedyś ujrzeć wschód słońca z wysokiego szczytu i dzisiaj się to zdarzyło, chociaż nie planowałam. Zdarzyło się przypadkowo, a właściwie to z powodu wypadku – lekko skręciłam kostkę, schodząc z Krzyżnego. Obliczyłam od razu, że z bolącą i spuchniętą nogą, w tym tempie, nie zdążę zejść do zmierzchu, więc wypróbowałam latarkę … i tu kolejny „wypadek” – zgasła po paru sekundach (pewnie się gdzieś w plecaku przypadkowo włączyła i „umarła” bateria). No cóż, zawróciłam i postanowiłam spędzić noc na moim ulubionym Krzyżnem.
W nagrodę, rano dostałam mój najpiękniejszy w życiu wschód słońca. Nie potrafię go opisać.
Budził się nowy dzień, budziły Tatry, budziło się „coś” we mnie. Gdzieś głęboko w sercu i duszy też odbywał się wschód mojego wewnętrznego słońca. To światło już pozostało we mnie i chyba pozostanie … Ono się paliło wcześniej, lecz go nie dostrzegałam, zapatrzona w światła świata.
Te zewnętrzne osłabły, straciły swą moc, to w środku rozjaśniło moje mroki.
Tak mnie to jakoś podniosło, poruszyło, uzdrowiło na ciele, w sercu i duszy, że zapomniałam o bólu i w podskokach zeszłam z Krzyżnego. Zjadłam śniadanie w schronisku w Pięciu Stawach i ruszyłam na Szpiglasową.
Moje powroty z gór odbywają się wraz z kończącym się dniem. Słońce kładzie się spać, góry też, a ja to obserwuję. Jest w tym cudzie natury jakaś magiczna siła, która nas czymś napełnia … nie tylko nadzieją na jutro, nadzieją na nowy, piękny dzień, na więcej światła, więcej zrozumienia, więcej prawdy, więcej wolności, więcej miłości, nadziei na odszukanie – odkrycie tego wszystkiego, gdzieś w naszych wewnętrznych mrokach …
Tak jak zachód daje nadzieję, tak wschód przynosi światło pomocne w spełnieniu, w odkryciach, we wzroście.
Wschód i zachód to metafory … to nie tylko poetyckie metafory.
Pamiętam wszystkie moje zachody słońca, najczęściej w dolinach, lecz przede wszystkim na szczytach: na Kasprowym, na Czerwonych Wierchach, na Grzesiu, na Zawracie, Świnicy. Pamiętam zachodzące słońca nad stawami: Morskim Okiem, Wielkim Stawem, Zielonym, a najczęściej Czarnym i Smreczyńskim.
Pamiętam jak są różne. Nigdy nie widziałam dwóch takich samych zachodów, zawsze są różne. Pamiętam mój pierwszy zachód oglądany razem gdzieś z łąki, gdzieś wśród uliczek miasta, razem z „Sabałą”. To on nauczył mnie patrzenia tak, by widzieć, by czuć, by rozumieć.
Pamiętam moje samotne zachody na Rusinowej Polanie, wśród owiec, w Małej łące wśród kwiatów, które zastygały w bezruchu po całodziennym tańcu w rytmie wiatru, ich wiecznego wodzireja.
Pamiętam, że zachody słońca niczego nie kończą, a wschody niczego nie rozpoczynają. Słońce niczego nie dzieli. Dzień i noc nie są dziełem słońca, obecności lub braku światła, nie są … One po prostu są zjawiskami, które tworzą kontrasty, służą zrozumieniu. Zrozumieniu różnych rzeczy i materii, i w uczuciach i w duchowych, zrozumieniu siebie.
Oj! Tyle mi się chmur narozpraszało na moim wewnętrznym niebie dzięki tym kontrastom!
- Im piękniejsze zjawisko obserwuję, im ono mnie bardziej zachwyca, tym mniej potrafię o nim napisać, powiedzieć, opowiedzieć. Czuję to, lecz nie przekłada się to na słowa. Nawet, gdybym była poetką, to i tak moje słowo nie byłoby tym, co czuję.
Jak opisać wschód słońca? To tylko trochę świateł, gry kolorów – to się da opisać. Ale jak opisać uczucia, poruszenia, odkrycia, prawdę?
Mogę opisać Tatry, ich geometrię, strukturę materii, wysokość. Mogę dodać parę przymiotników, ale jak opisać ich istotę?
Mogę opisać siebie, wyrazić swoje myśli, ale jak napisać o uczuciu? Kto je zrozumie i przełoży na swoje własne uczucie?
Kto zrozumie „moje” Tatry? Kto zrozumie „moje” wschody i zachody?
Kto zrozumie i będzie przy mnie, i ze mną w moim ostatnim zachodzie słońca?
Wiem, że będę sama. Tego się tu nauczyłam, tu zrozumiałam.
         
*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.
Piotr Kiewra

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Zimowa kurtka na Kasprowym Wierchu

61. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*

Mam ciągle ten sam plecak - od pięćdziesięciu lat. Czuję do niego sentyment, to jedyna rzecz, która nie zmieniła się od lat. No, trochę się tylko postarzal.
Nie zmieniło się też jego wyposażenie.  Od pół wieku, gdy idę w góry, mam tam to samo - prawie wszystko, co potrzebne zimą.
Wiele razy się przydało.
I dzisiaj rano uczyłam tego dwóch brzdąców, nastolatkow - nowicjuszy w Tatrach.
Mówią: - Mamo! Zwariowałaś, po co nam w upał polar, kurtka i czapka w plecaku? Po co mamy to targać niepotrzebnie na Kasprowy?  Nie widzisz, że jest trzydzieści stopni, że jest upał?
No i wtrąciłam się. Chłopcy, nadąsani okrutnie, w końcu spakowali plecaki po mojemu,  a ich mama uśmiecha się do mnie z wdzięcznością i mówi: - Trudno matce być prorokiem we własnym domu, zawsze łatwiej o to obcemu.  Dziękuję!
No i poszliśmy w góry, każdy w swoją stronę.
Wieczorem wracam z trasy, a tu do mnie podbiegają brzdące - nowicjusze i wołają jeden przez drugiego:
- Wie pani, co się wydarzyło?  Wchodzimy na Kasprowy Wierch, gdy go zdobyliśmy, a tu wjeżdża kolejką wycieczka.  Wysiada z wagonika czarny jak węgiel Murzyn w przeciwsłonecznych okularach, w krótkich spodenkach, w koszulce na ramiączkach i ... trzęsie się z zimna, że aż nam go szkoda, a tu pada śnieg i dmucha wiatr. Myślimy sobie - niewiele brakowało, byśmy my tak wyglądali i byśmy się tak czuli, jak ofiary losu, gdyby nie pani.  Skąd pani wiedziała, że będzie śnieg w środku lata?
- Chłopcy! Znam góry. One takie są.  Nigdy nic o nich nie wiesz, więc musisz być zawsze gotowy na wszystko: i na lato, i na zimę, i na deszcz .... na wszystko.  
Więc zawsze jestem gotowa na ich fochy. Nie ma znaczenia co jest na dole, w mieście i co mówi prognoza: mój plecak niesie zawsze to samo.

Trochę się pośmialismy. No i nowicjuszy juź góry ochrzciły częścią potrzebnej tu mądrości. Teraz będą pokorni wobec nich.

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Co robić w Tatrach w niepogodę?

60. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*

Wielu niedoświadczonych wędrowców pyta: co robić, gdy zastanie nas niepogoda?
Oto kilka przygód naszej samotnej wędrowczyni, które spotkała właśnie w niepogodę.  Może to kogoś zainspiruje.

U górala u którego kwateruję się na czas moich wędrówek, inni z mieszkańców pytają się mnie rano, a co tu robić  w taką pogodę? (od rana leje). Więc im opowiadam, co ja robię w takich okolicznościach. No i wszyscy wyruszyli w góry na spotkanie z przygodą. Zabrałam i ja wszystko, co potrzebne, zarzuciłam na siebie „namiot” i szeleszcząca ruszyłam w Tatry.
Przyjechałam w Tatry na tydzień, a tu leje. Myślę z rana, co tu robić? Przecież nie wytrzymam patrząc na niewidzialne Tatry przez zapłakane szyby. Ruszyłam w miasto. Jednak Krupówki i inne miejskie zakamarki to nie góry. Skręciłam więc gdzieś w kierunku gór. Natrafiłam na potok, a ten mnie poprowadził Bulwarem Słowackiego do Kuźnic. I zobaczyłam potoki pod Nosalem, tak pełne życia jak nigdy dotąd. Stąd potoki na ścieżkach wiodły mnie do Jaworzynki.
Woda z mojej pelerynki zlewała się wprost do butów, więc te mi przemokły i wewnątrz nich chlapało tak samo jak i na zewnątrz. Więc je zdjęłam. No i pierwszy raz miałam kontakt z Tatrami i górską niepogodą na boso. To piękne przeżycie dla mojej duszy i dla moich nóg. Naprawdę.
A tu w Jaworzynce pusto jak nigdy. W Kuźnicach pusto, w Tatrach pusto. Dzięki tej pustce słyszę dźwięki jakich do tej pory nie słyszałam: i ptaki, i krople deszczu ześlizgujące się z liści, i chrzęst mokrego żwiru pod stopą, i … cała orkiestra „mokrych” dźwięków.
…  
Kolejny dzień pada. Więc ruszam pierwszy raz w życiu na Kasprowy kolejką. Wjechałam w niepogodę i przeżyłam dzień jak … w raju ponad chmurami i deszczem – sam na sam z błękitem.
Obiecałam sobie, że od dziś nie boję się tatrzańskiej niepogody, bo …?
Niepogoda: deszcz, ulewa, burza, halny, mgła, to część gór, to ich naturalni przyjaciele. Skoro to przyjaciele Tatr, więc są i moimi przyjaciółmi.
(Dopisek w nawiasie: To jedna z moich najlepszych decyzji w życiu. Dzięki niej doświadczyłam Tatr takich, jakich mało kto doświadczył).
Chodziłam dzisiaj cały dzień, ale do końca ynie jestem pewna, gdzie byłam … cały czas w chmurze i we mgle. Gdyby nie Potok Kościeliski i jego szum, pewnie nie miałabym, o czym napisać … Jego wymowność i poetyckość zaskoczyły mnie. Iluż dźwięków natury, duszy i serca nie słyszymy, bo zawierzamy w większości oczom  …
Odkryłam, iż oprócz tych ścieżek, które widzę są te niewidzialne, a słyszalne.       I dalej … oprócz tych, które słychać są jeszcze takie, które się czuje, a może jeszcze inne … oto moje tajemnice, odkrywane dzięki chmurom i mgle.
Leje, a ja siedzę “pod folią” na Pęksowym Brzyzku. Pusto tu. Cieszę się, że tu przyszłam. Tu, na tych wąskich ścieżkach między grobami uczę się, co jest ważne, które z górskich ścieżek i z tych życiowych dróg, są ważne. To mówią mi Ci wielcy ludzie. Ich usta milczą, lecz ich dusze śpiewają, co ważne, a co trzeba sobie odpuścić.
Tak, wszystko, czego nie przytargali tu ze sobą, do swych własnych grobów, jest nieważne. … Nawet ten proch, co po nich pozostał, jest nieważny – on tylko przypomina o tym, co ważne, tym, co tu przychodzą.
Coś zostało … To tu jest i jest wszędzie, na każdej ścieżce.
Cieszę się, że pada deszcz i że mnie tu przyprowadził. To piękny dzień! …

Spaceruję po Hali w deszczu. Szumi nim moja peleryna, lecz słyszę tę ciszę Hali, tę bezdźwięczną ciszę. Widzę jej najmniejszych mieszkańców: Trawę, małe i większe kwiaty, kosówki, żwir pod nogami, głazy obok ścieżki, a to dalsze i większe czuję.
Widzę i słyszę ludzi na ścieżkach. Wyłaniają się z mgły, wędrują dalej w swych szeleszczących i kolorowych kapotach. Nie widzę ich twarzy, ale czuję ich serca. Biją tym samym „ach” co moje.
Oczy mylą. Dzisiaj wierzbówka kiprzyca jest wielkości smreków, a w słońcu jest taka mała … Tak, to patrzenie w deszczu jest potrzebne, by wyrzucić wszelkie kryteria i normy, by nie patrzeć przez pryzmat wielkości … w deszczu i mgle, to, co małe rośnie, jakby chciało powiedzieć: Wreszcie mnie widzisz!
Tatry bez deszczu, bez mgły, bez chmur, słońca, błękitu nieba i bez człowieka tu na ścieżce, bez serc i dusz, bez „ach”, nie byłyby pełne. To wszystko to CAŁOŚĆ. ACH!
Wchodzę na Zawrat. Idę w chmurze. Nic nie widzę. Nie ma nieba i nie ma piekła, nie ma strachu. Widzę kawałek łańcucha, kawałek ciemnej, śliskiej, mokrej ściany, a mimo to się do niej … przytulam. Widzę swoje dłonie, widzę to, co bliskie stopie – kawałek skały i nic więcej nie widzę. Czuję … znowu jestem tu i teraz. Czuję, czym jest ta chwila … To piękna ścieżka i piękny czas … bez czasu. Wchodzę w chmurze prawie niewidoma na przełęcz, a tu, po drugiej stronie, w Pięciu Stawach - inne życie: bezchmurność, słoneczność, otwartość świata.
Co we mnie uderza? To jak szybko zmieniają się nastroje ... wystarczą sekundy … Nie tylko szybko …. Ta sama ścieżka … przed chwilą ze smutkiem patrzyłam pod nogi i na ręce, przytulałam się do kawałka mokrej skały, a teraz widzę cały świat, czuję się przytulona przez słońce i przez całe góry … i uśmiech jest wszędzie, i we mnie …
Dzisiaj przyszłam tu (Smreczyński Staw) w niepogodę, gdzieś tam wyżej zaczynał się halny. Tu było ciszej. Słuchałam i słyszałam szeptane i wykrzykiwane wietrznym językiem słowa. Wiatr rozmawiał ze smrekami, z chmurami, które przebiegały nad ich wierzchołkami, czochrając się o nie jak koty. Rozmawiał ze stawem, a te słowa zamieniały się w fale i uderzały o brzeg. To burzliwa rozmowa, pełna argumentów, a staw widziałam w takich emocjach pierwszy raz. Mimo, że dużo emocji i dużo piany, to jednak czas pokoju, bardziej czas świąt niż wojny.

Rozmawiał i ze mną. Wydało mi się, że go rozumiem. Na pewno rozumiem, bo mam tak samo jak wiatr, raz jestem cicha, słoneczna, płynę jak łza po policzku, a innym razem mam w sobie burzę, niosę ją, gdzieś we mnie ten wewnętrzny halny szaleje i gra, aż się wyszaleje, uspokoi i zaczynam świętować. Więc zsynchronizowałam się z halnym i świętujemy razem. Wszyscy w halnym cierpią, a ja świętuję, hihi. Bo jesteśmy jednym.
Patrzę na Siklawicę i nie mogę się nadziwić jak urosła, jak spotężniała od wczoraj. Wczoraj płynęła cienką strużką ledwo nawilżając pod sobą skałę, a dzisiaj po całonocnej ulewie i wciąż padającym deszczu udaje Wielką Siklawę i energią, i hałasem i … pięknem.
Doszłam do wniosku, że Strążyska w deszczu i we mgle jest … Słowo „piękno” jest tak ubogie, tak mało wymowne i tak zbyt mało szare, by można nim oddać to, co tu poczułam. Więc Strażyska jest inna, zuepełnie inna, dlatego warto tu być w deszczu i we mgle.
W ogóle warto być w Tatrach w niepogodę.
Idę po grani od Kasprowego w chmurach, jak we mgle, którą co chwilę wiatr rozwiewa ukazując niewidziane nigdy wcześniej światy.
Idę dalej po Czerwonych Wierchach w chmurach, a tu pode mną i na równi ze mną spektakl. Tworzą się i znikają zasłony, ukazując pełne magii i tajemnic Tatry. Wydawało mi się, że znam je od podszewki, ale zrozumiałam, że nie da się ich poznać. W każdej sekundzie są inne. Ilość tajemnic rośnie. Chmury i mgła je mnożą. Och jakże mnie to cieszy!
Patrzę po deszczu i burzowej  ulewie na Siklawę. To już nie Siklawa, to Niagara.
Tyle w niej emocji … Jest jak wulkan. Mogę na nią patrzeć i czuć ją godzinami. Nie przeszkadza mi nawet jej milion decybeli … Czuję jakby ta energia przelewała się też przeze mnie. Ta energia oczyszcza i witalizuje. Lubię być blisko Siklawy, potoków i Tatr w deszczu.
Jest tu wtedy tak mistycznie, tak duchowo, tak poetycko i tak groźnie … Tom działa jak magnes … na mnie. Bo innych tu nie ma.
Co ludzie robią w niepogodę? Przegapiają połowę życia, przegapiają połowę Tatr, połowę siebie, połowę tajemnic świata i całe jego piękno …
Zaiste.
Przestałam pod okapem Murowańca z pięć dzisiejszych burz. To jedna z moich największych przygód. Na zewnątrz burza a we mnie …
I to w takim miejscu jak Hala Gąsienicowa.
Gdy byłam mała, w czasie burzy wszyscy, a szczególnie mama i babcia chowali się w domu jak najgłębiej, a ja wychodziłam na zewnątrz i pod okapem domu obserwowałam burzę, błyski i nasłuchiwałam gromów, czułam każdą kroplę ulewy, jakby przepływały przez mnie. Dzisiaj znowu poczułam się małą dziewczynką.
Wszyscy mnie zapraszali do środka, ale gdzież tam, przecież burza i deszcz są tu!
W niepogodę życie nabiera kolorów. Dosłownie: tylko w niepogodę serce i dusza mogą się cieszyć tęczą.
Dlatego wędruję w Tatrach  i w niepogodę. Tutaj się zdarza ta druga połowa życia, nie lepsza i nie gorsza – inna. Tu się tworzy kontrast.
Kocham ten kontrast.
    

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.
Piotr Kiewra

Odkrywanie duchowości na tatrzańskich ścieżkach

58. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
Najczęstsza „grupa zawodowa”, którą autorka pamiętnika spotykała i wspólnie wędrowała po tatrzańskich ścieżkach to … siostry zakonne. Spotykała też księży, lecz oni byli incognito, nie ujawniali zbyt często swej „profesji”, natomiast zakonnice wędrowały w „mundurach” – każdy je widział.
Oto kilka takich wspomnień.
Gdy pierwszy raz spotkałam siostrę z zakonu, ubraną „służbowo” … to spotkałam. Widywałam je coraz częściej i wtedy powstało we mnie pytanie: dlaczego wędrują? Czego, kogo, szukają w górach?
Więc pytałam i padały odpowiedzi: „Tutaj jest bliżej Boga”, „Tutaj Bóg ma więcej czasu dla mnie, nie jest tak zapracowany”, „Bo tu jest Bóg. Te góry to jego dzieło”, „Bo tu go też spotykam”, „Tu – tak jak i wszędzie, rozmawiam z Bogiem”, „Przyjeżdżam tu się modlić” i wiele innych.
I dzisiaj z jedną z sióstr, starszą, mogę nawet powiedzieć – starą siostrą, odbyłam wspólną wędrówkę. Chętnie mi mówiła o Bogu, niechętnie o sobie. Mówiła tak o sobie, jakby sama nie istniała, jakby o sobie zapomniała. Treścią jej życia jest Bóg, tak jest w niego zapatrzona, tak oddana, że nic więcej nie istnieje. Te góry dla niej to też klasztor, to też kościół.
- Tę wędrówkę dedykuję Bogu, wszystko, o czym pomyślę, co spotykam dedykuję jemu. Rozmawiam z nim tutaj. Moje życie to modlitwa, to rozmowa z Bogiem. – tak mi opowiadała, a ja słuchałam.
Dzisiaj spacerowałam po Czerwonych Wierchach z zakonnicą. Mówiła o pokorze i pokucie.
Teraz, gdy przysiadłam do mojego notesu, pytam samą siebie: za co miałabym pokutować i trwać całe życie w pokorze?
Z tego, co do tej pory dowiedziałam się o Bogu, wynika, że Bóg jest nieskończenie dobry, łaskawy, kochający, więc dlaczego miałabym się go bać, dlaczego miałabym pokutować. Z tego postrzegania Boga siostry zakonnej poczułam, że ona się go boi, lęka się i pokutuje za swoje i innych grzechy.
Dlaczego miałabym przyjeżdżać w góry i nieść tu ze sobą strach za grzechy? Dlaczego miałabym, zamiast się cieszyć tą wędrówką, płakać, prosić o przebaczenie i dlaczego miałabym całe życie się bać.
Gdzieś wyczytałam, że w Biblii jest napisane 365 razy: „nie lękaj się”, a ja miałabym się bać? Dlaczego miałabym się bać kogoś, kto mnie kocha i kogo ja kocham?
Takie pytania mi się rodzą po spotkaniach z siostrami.
Depczę ścieżkę od samego rana po Orlej Perci za męską grupą. Idę powoli za nimi. Dwóch dorosłych mężczyzn i kilku – pięciu chłopców. W końcu się zorientowałam, że to dwaj księża i ministranci.
Co zauważyłam? Mniej w tych księżach pokory, niż u sióstr zakonnych, więcej pouczania, wychowywania i „siania” lęku.
Nie mogłam zrozumieć tego, że siali słowem ten lęk w takim miejscu, gdzie ci młodzi ludzie poznawali go poprzez doświadczenie … i odkryłam … Istnieje naturalny lęk i strach zaszczepiony przez ludzi.
Szłam dzisiaj kilkakrotnie za karawaną, za pięcioma identycznie ubranymi w zakonne szaty siostrami. Wchodziłyśmy przez Boczań na Halę Gąsienicową. Szły w ciszy – nic nie mówiły, nie wypowiedziały w marszu ani jednego słowa. Gdy dotarły na Halę, obserwowałam je. Zatrzymały się w tym samym miejscu, gdzie ja się zawsze zatrzymuję. Jedna z nich miała łzy w oczach. Ja też zawsze tu je mam. Tu poczułam, że jestem jedną z nich …
Później gdzieś mi zniknęły.
Spotkałam je ponownie, dogoniły mnie, gdy schodziłam do Jaworzynki. Tym razem ja je prowadziłam. Jeszcze w żadnej grupie wędrowców nie słyszałam i nie czułam takiego spokoju, takiej ciszy, takiej bliskości z Tatrami … Tak, poczułam znowu, że jesteśmy razem. Nie jestem w zakonie, nie czuję się zakonnicą, ale czuję … ich ducha i chyba mojego też.
W samo południe na Grzesiu, ksiądz w cywilu, z ledwo widoczną z za kołnierza sportowej bluzy koloratką pouczał mnie, że „medytacja jest złem”:
Pogadaliśmy chwilę o górach. Zapytał mnie, gdzie dzisiaj idę, powiedziałam, że nie wiem, że życie mnie tam zaprowadzi, gdzie ma zaprowadzić. Więc zapytał, dlaczego chodzę po górach, odpowiedziałam, że też nie wiem. Więc drążył dłużej, aż przyznałam, że chodzę dlatego, że tu – w tym górskim nastroju spotykam siebie, że tu trwam w ciszy.
Całą drogę do Wołowca mówił mi, że medytacja jest złem. Jednak w żaden sposób nie mogę zrozumieć jego argumentów.
Jak złem może być to, że jestem spokojna, rozluźniona, że gdzieś znikają moje myśli? Jak złem może być to, że cieszę się tak bliską obecnością całego tego boskiego dzieła?  A poza tym znowu wróciło do mnie pytanie: kto i dlaczego sieje tu lęk?
Wniosek: Chyba ksiądz używając słowa medytacja, ma coś zupełnie innego na myśli, więc raczej to on nie wie, czym ona jest.
Później rozmawialiśmy o duchowości i zrozumiałam, że rozmawiamy o zupełnie innych światach. Ksiądz mówi o koncepcjach, o filozofii wynikającej z jedynie słusznego poglądu na świat, ja tu widzę coś naturalnego, coś, co wynika z „konstrukcji” człowieka, coś, co samemu trzeba odkryć, bo nie da się tego nauczyć i dostać od innych.
Coś, co odkrywam w sobie jest bliskie temu, co mówią mistycy Wschodu, to co mówi ksiądz to ludzkie interpretacje, to nauka, to narzucone rozumienie.
Więc pomyślałam, że ksiądz reprezentuje to, co wymyślone przez człowieka, a ja podążam za tym, czy ku temu, co naturalne i samo przychodzi.
No nieźle się „kłóciliśmy”. Nie przekonywałam go, mówiłam, co mi mówi serce i mój wewnętrzny głos, on mnie przekonywał, a nawet prosił – nawracał.
Wolę jednak wędrować z siostrami, one są bardziej pokorne, ich pokuta jest bardziej naturalna, bardziej boska, jest bardziej powrotem do Boga, niż trwaniem w lęku rozsiewanym przez ludzi, a szczególnie tych nadinterpretujących pisma, czy powielających „naukowe” – teologiczne interpretacje .
*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią, by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.
Piotr Kiewra

Otoczona błękitem Wielkiego Stawu
59. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
Szłam przez Jaszczurówkę do szlaku z Toporowej Cyrhli na Psią Trawkę w towarzystwie siostry zakonnej. Ona mówiła o modlitwie i o Bogu, a ja nic nie mówiłam, ani nie robiłam - po prostu szłam. Nawet nie myślałam …
Tak mi się zdarza: idę z wiatrem, wzdłuż potoku, lub ścieżką, która mnie prowadzi i nie myślę … Czuję się wtedy błogo … niczego mi nie potrzeba, nawet modlitwy.
Tak naprawdę współczułam tej zakonnicy … Tak czułam – ona pragnie, chce wiele zmienić, komuś, światu, albo sobie coś dać, albo coś wybłagać, wyprosić, wymodlić … Ta modlitwa ma intencję i ta jej wędrówka też ma intencję, a intencja to pewien ciężar, niesienie jej, tu w górach, to … cierpienie, tak to czuję..
Ona mi mówi, że w jej modlitwie jest wiele podziękowań, ale chyba więcej próśb … Wybrała tę trasę, bo to bardzo modlitewna ścieżka, pełna ciszy sprzyjającej modlitwie, ścieżka, na której prawie nie ma ludzi … Jest las i, według niej, czuje się boską obecność …
Jej modlitwa dotyczyła rzeczy, zjawisk, ludzi, materii i pełna była myśli i słów, a góry tłem, „boskim mieszkaniem” …
Moja medytacja była obecnością w górach, w życiu, wśród ludzi, zjawisk, rzeczy, lecz w stanie powierzenia się tym wszystkim treściom życia, co uwalnia, nie angażuje. W stanie niemyślenia o tym … to wszystko, to boskie treści, to boska obecność, góry to boska obecność …
Co odczułam? Że ta boska obecność – wszystko to procesy, to „coś”, co się dzieje, coś co się dzieje bez mojego popychania, chamowania, bez mojej walki. Ja w tym płynę. To odczułam.
Siostra mi mówi, że „medytacja jest złem”, a ja się nie sprzeczam, nie oponuję, nie tłumaczę …  Nawet nie zapytałam, dlaczego? Bo dlaczego miałabym pytać o dlaczego?
I tak płyniemy w modlitwie i medytacji przez Psią Trawkę, Polanę Waksmundzką, Rówień Waksmundzką, Wodogrzmoty Mickiewicza, ku Pięciu Stawom. Zakonnica mnie prowadzi pięknie mówiąc o swojej modlitwie i o Bogu. Do jej słów przyłączają się wody potoku w Roztoce, a później Wielka Siklawa.
Poszłyśmy dalej, omijając tłum przy mostku nad potokiem, który za chwilę staje się Siklawą … Tu widzę wyraźnie: ten potok to proces, ten potok się dzieje, w tym samym momencie jest Siklawą, potokiem, rzeką, morzem, deszczem, chmurą … czas nie istnieje. W innych treściach, w innych procesach pewnie jest tak samo, ale moje oczy muszą się przyzwyczaić …
I nagle … gdzieś na ścieżce w kosówkach, nad Wielkim Stawem, zakonnica i ja doznajemy czegoś … zatrzymuje nas, otaczając ze wszystkich stron … błękit: błękit nieba i błękit Wielkiego Stawu.
Stoimy nim otoczone dłuższy czas bez słowa. W końcu siadamy i tak siedzimy przez parę godzin … bez słów, bez myśli, bez nas samych.
Jest błękit, jest dzianie się bez naszego zaangażowania, bez naszego udziału – my tylko obserwujemy ten proces … nic nie robimy – jesteśmy …    
To przygoda, jedna z najpiękniejszych, w której nie ma żadnej przygody, a mimo to czuję, że wele się wydarzyło, wiele mnie dotknęło, wiele podotykałam, lecz nie było tam żadnej rzeczy, żadnej przestrzeni, żadnej osoby i były same czasowniki ...
Były nazwy, lecz one nie oznaczały rzeczy, przestrzeni, ludzi, zjawisk, lecz były dzianiem się …
Pięć Stawów i Dolina, w której mieszkają, to procesy, które się dzieją …
Tak samo było z błękitem nade mną i z tym odbitym przez Wielki Staw … są procesem …
Poczułam się jak w niebie … Kto się poczuł? Ja też jestem procesem. Ja się dzieję … Uczucie jest procesem, ono się dzieje …
Słońce to proces, słońce nie jest słońcem, które jest, lecz dzianiem się słońca …
Zakonnica jest procesem … ona też się dzieje …
I nie mam nic więcej do powiedzenia, bo nie ma żadnej przygody, nie przydarzyło się nic, co możnaby opisać słowem, poza modlitwą, medytacją, których żadne słowo nie odda, nie opisze, bo modlitwa i medytacja to bycie, to obecność, to proces bez początku i końca …
I tak samo siostra zakonna i ja …
Na koniec naszej wędrówki zakonnica: - Przydarzyła mi się medytacja – chyba to nic złego? – pyta, ale tak jakby nie oczekiwała odpowiedzi.
- A co może być złego w tym, czego nie ma? Co może być złego w tym, co jest wieczne? Co może być złego w błękicie? – odpowiadam sobie samej.
*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią, by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra

Zapomniane ścieżki

57. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Jestem w Tatrach już od tygodnia i zapomniałam o pamiętniku. Teraz nadrabiam zaległości.
Tych siedem dni to czas wędrówek po zapomnianych ścieżkach. To czas cudów.
Pierwszy zdarzył się trzydzieści pięć lat temu. Spotkałam wtedy, u stóp Hali Gąsienicowej, parę młodych ludzi. W nich pierwszy raz ujrzałam miłość, a w sobie zazdrość. Czułam to.
Byli inni niż wszystkie inne pary: nie patrzyli na siebie, patrzyli na góry, niewiele mówili – widać było, że porozumiewali się innym językiem. Poprosili mnie, bym wskazała im rzadko uczęszczane, zapomniane przez innych ścieżki. Na pierwszą z nich, wybraliśmy się razem. Poszliśmy Doliną Pańszczyca, na Psią Trawkę i dalej do Równi Waksmundzkiej, a wróciliśmy przez Polanę Pańszczyca i Dolinę Suchej Wody. Szliśmy, a ja nie mogłam się na nich napatrzeć.
Czułam, że zazdrość to coś brzydkiego, ale nic na to nie mogłam poradzić.
I tych siedem dni temu zaczął się nowy czas cudów. Pierwszy z nich, to to, że znowu ich spotkałam i właśnie tu, w Dolinie Pańszczyca.  
Poznali mnie, po moim plecaku ze zwisającymi z niego sznurkami, który mam „od zawsze”.
Trzydzieści pięć lat temu spacerowali tymi samymi, bo im je poleciłam. Takich ich zapamiętałam: dwoje młodych ludzi, zapatrzonych w góry, cichych, w harmonii ze sobą i z górami … i te ich splecione dłonie. Tak, wtedy im tego zazdrościłam. Niejedna łza mi spłynęła po policzku, niejedną otarłam, by nikt nie widział. Minęło tyle lat, a oni ciagle …
Przez te wszystkie lata, chodząc po świecie i górach, zapomniałam o zazdrości i nie zdawałam sobie z tego sprawy. Gdy ich poznałam, uświadomiłam sobie, że ona jest we mnie, a teraz przy ponownym spotkaniu po trzydziestu pięciu latach, że jej nie ma: wytrząsły ją góry i doliny życia, hihihi.
Patrzę na nich i nie mogę ... przestać .... jak nie wzrokiem, to sercem i duszą.  Zaprosili mnie do wspólnej wycieczki po „naszych” „zapomnianych ścieżkach”. Milczałam, patrzyłam na nich i na góry. Siedem dni chodziliśmy.
Ostatniego dnia, nad Doliną Cichą, pół dnia siedzieliśmy w ciszy obserwując orły w locie i słuchając wiatru, a następne pół, już do wieczora opowiadali mi o tym jak na trzydzieści pięć lat zapomnieli o Tatrach, o „naszych ścieżkach”.
„Niedawno, jakieś pół roku temu, zimą, przeglądaliśmy stare zdjęcia, wśród nich były te z naszych górskich wypraw. I nagle, sposród nich, wypadła mała, pożółkła kartka z odręcznie wypisanymi górskimi szlakami. I przypomnieliśmy sobie ciebie, bo ty nam, górskim nowicjuszom, je zaproponowałaś.
Szukaliśmy wtedy ciszy, odludnych, romantycznych, górskich ścieżek – ścieżek zapomnianych przez innych wędrowców i na jakimś kamieniu, nad potokiem w Kuźnicach siedziałaś ty. Wyglądałaś na kogoś, kto zna Tatry, więc poprosiliśmy, a ty podyktowałaś nam te dziesięć ścieżek – zapomnianych ścieżek.
I … postanowiliśmy je sobie przypomnieć …
Ta kartka wypadła w odpowiedniej chwili. Przeżywaliśmy wielki kryzys. Gdzieś się zapodziało nasze szczęście, gdzieś zagubiły się nasze serca, rozplotły dłonie, zaczęliśmy chadzać różnymi drogami … Zapomnieliśmy już o Tatrach, o tamtejszej ciszy, romantycznych zakątkach …   
Tak, pamiętamy tę listę - to były: ścieżka przez Waksmundzką Polanę i Dolinę Pańszczyca, Dolina Lejowa, Polana na Stołach, Dolina Tomanowa, Przysłop Miętusi, szlak an Małołączniaka przez Kobylarzowy Żleb, Przełęcz Iwaniacka i Ornak, Dolina Starorobociańska i Jarząbczy Wierch, Dolina Olczyska. Miałaś więcej, ale te dziesięć nam wystarczyło.
Za młodu tędy chodziliśmy, bo byliśmy zakochani i było romantycznie.  Później zapomnieliśmy, bo poetyka/romantyka została zastąpiona prozą życia i zdobywaniem w nim wierzcholkow materialnego sukcesu, a w górach szczytów. Porównywaliśmy się z innymi zdobywcami. Gdy zdobyliśmy już te najwyższe i te, które przynosiły nam chwałę, z czasem się nasycilismy i odkryliśmy, że sukces to tak naprawdę … porażka.  Zapomnieliśmy o Tatrach, zapomnieliśmy o wielu rzeczach, które kiedyś porywały nasze seca.
Cierpieliśmy, lecz nie wiedzieliśmy, dlaczego. Czegoś nam brakowało, chociaż według statystyk, zdobyliśmy wszystko.
Tak, sukces to porażka. Nie przybyło nam dzięki niemu ani grama szczęścia, a ubyło lat i okazji do bycia wśród bardziej istotnych treści, głębszych, bliższych sercu i duszy ...
Wpadliśmy w jakąś otchłań, w ciemną dolinę bez wyjścia. W tej dolinie, a właściwie w dole wszystko nas dzieliło, nic nie łączyło, no chyba tylko wspomnienia … lecz te były coraz bardziej mgliste …
Tak jak i inni, jak miliony przed nami, zapomnieliśmy o dawno odkrytym pięknie wędrowania, dołączyliśmy do tych, którzy zapomnieli o ścieżkach …
Trafiliśmy na ślepe zaułki, na drogi donikąd, bo posłuchaliśmy „wszystkich”, bo …
Kto wie, co by było, gdyby nie ta kartka …
Dziesięć ostatnich lat w naszym życiu … nie ma o czym mówić.
Ta kartka przywróciła nam nadzieję …
Powoli z dnia na dzień rosła w nas tęsknota za powrotem na te ścieżki. Zaczęliśmy maszerować gdzieś po naszych polach, lasach i łąkach …
Powoli mgła opadała, mijał jesienny i zimowy chłód – chłód naszych serc, lecz nie mieliśmy odwagi, by spleść nasze dłonie …
I dopiero teraz, gdy postawiliśmy pierwsze kroki, na pierwszej z tych zapomnianych ścieżek, nasze dłonie znowu sięý splotły.
Teraz, gdy spotkaliśmy ciebie, jesteśmy pewni, że „zapomniane ścieżki” już nie są zapomniane. Cieszymy się, czujemy jak nasze serca wibrują, współodczuwamy siebie, ciebie, góry i cały wszechświat. Znowu jest romantycznie, cicho, słonecznie … znowu jest pięknie. Znowu, tak jak wtedy, za pierwszym razem, niczego nie potrzebujemy: żadnych szczytów, żadnej zdobyczy, słońca, niczego … wystarczy tu być i wędrować.
To cud! To naprawdę tajemnicze i cudowne zdarzenie. To nie może być zbieg okoliczności:  po kilkudziesięciu latach wróciliśmy … Nie dość, że wszystko wróciło, znów jesteśmy blisko, znów nasze dłonie są razem, znów jesteśmy młodzi, no i cud największy… spotkaliśmy ciebie. Tak, wiemy, to najpierw musiało się zdarzyć w nas, musiało wypełnić nasze dusze i uzewnętrzniło się – zmaterializowało się …
Znowu się bawimy i latamy jak motyle. Znowu nie możemy się nadziwić temu wszystkiemu i znowu nasze serca są w maju i w … raju …” - opowiadali i wszyscy płakaliśmy jak bobry …
Dlatego tak pasują do Tatr, tak pasują do tych ścieżek.
Nie mogę się napatrzeć.

To samo mówią o mnie: „nie możemy się napatrzeć”.

Umówiliśmy się na następny rok na zapomniane ścieżki ...  
Dopisek w nawiasie: (Ale ... już się nie spotkamy.  Od ich dzieci dostałam w połowie roku wiadomość, że zginęli w wypadku: szli trzymając się za ręce i ktoś się tak w nich zapatrzył idących chodnikiem, że wjechał w nich samochodem …)
Zapłakałam więc sama dzisiaj na zapomnianej ścieżce, bo ...  nie mogę ich zapomnieć.

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra