niedziela, 29 kwietnia 2018

„Ballada pasterska” na Polanie Rusinowej

28. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Od mojej pierwszej nocy pod gwiazdami w Tatrach upłynęło dwanaście lat. Bywałam tam, co roku i to dwa, trzy razy w sezonie. Baca i juhasi pamiętają mnie, bo często gadamy, bo dawali mi pobyć na chwilę bacową lub juhasową, hihi.
Teraz przed wyjazdem w Tatry osłuchałam się w radio z Balladą Pasterską Czerwonych Gitar. Została we mnie i melodia, i tekst na dłużej. Rozbudziła ta piosenka moją „ogólną sentymentalność”, pogłębiła też sentyment do Tatr, a szczególnie do Rusinowej.
I pierwszego dnia po przyjeździe od razu zasuwam tam w podskokach.
Baca chyba wyczuł ten pierwszy rodzaj sentymentu u mnie i zorganizował mi kilkudniową „balladę” pasterską i wyznaczył na mego nauczyciela pasterskiej sztuki … swego syna. A on „całkiem, całkiem” chłopak, ale lekko nieśmiały wobec kobiet. Bardzo śmiały wobec męskich twardzieli, wobec wilków, a nawet niedźwiedzi, ale wobec płci przeciwnej jego śmiałość topiła się jak śnieg na południowej połaci bacówki na wiosnę.
On był nieśmiały, ja natomiast wyjątkowo naiwna i mało bystra, bo nie domyśliłam się celu tego chytrego planu bacy. Pojuhasowałam sobie na koszt (niewielki zresztą, bo moim hotelem, czytaj szałasem były trawiaste zbocza hali, dachem tatrzańskie, lipcowe niebo, a pożywieniem zapasy jadła przywiezionego z domu w plecaku).
Baca oczywiście wymościł mi specjalne, wygodne łoże dla kandydatki na juhasową drugą połówkę. Wszystkie jego zabiegi, czyli muzyka, śpiew, tańce, pokazy siły i sprawności młodego juhasa zawodziły. Nie pomógł nawet specjalnie zrobiony na takie okazje napój, którym częstowano rzęsiście przy wieczornym ognisku niedoszłą pasterską młodą parę, bo i tak, gdy „dogasał ognisk żar”, byłam sama i „w te noce ciche i bezchmurne, gwiazdy na niebie liczyłam sama”. A napój? A napój … powalał bacę i jego syna … „jak halny wiatr”. Hihi.
Po trzech nocach prawie nieustannej „ballady”, chyba ze zmęczenia, zrozumiałam chyba, o co tu „chodzi”, lecz mój „sentyment” nadal pozostał nienaruszony, ale bacy i jego latorośli tak, bo po trzech takich ogniskach i wypiciu całego zapasu cudownego trunku, od zmęczonego bacy i jego równie zmęczonego syna, lecz nadal nieśmiałego, dostałam „zaproszenie” na następny rok na kolejne nauki juhasowania.
Domyśliłam się wtedy, że czas „ballady” się skończył. Spakowałam plecak ubogacony zapasem oscypków od bacowej i „zanim nocne mgły opadły”, ruszyłam dalej. Ruszyłam nadal sentymentalna „w stronę gór, lasami i dolinami aż do sercu bliskich stron”. Nie mogłam jednak przyjąć prezentu: białego, małego owczarka, na mój prywatny pasterski użytek, hihi.
Od tej pory będę pasać tylko „stada chmur po niebie”, tak pomyślałam. hihihi.
Dopisek z boku: (No i dobrze pomyślałam: W następnych latach juhas już był bardziej śmiały, pewnie inna kandydatka na juhasową była mniej wytrwała … była mniej „sentymentalna”, lub baca udoskonalił swój specjalny trunek na kruszenie sentymentalności. Ucieszyłam się jego szczęściem, chociaż pasterstwa i tych nocy na Polanie będzie mi brakowało).

Piotr Kiewra    

czwartek, 26 kwietnia 2018

Zgubione dzieci na Przysłopiu Miętusim

27. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Przewijam się przez Mietusi Przysłop nie tylko, gdy maszeruję na Małołączniaka, czy chadzam Ścieżką nad Reglami. Bywam tam też, by posiedzieć na ławce lub na trawie przy ścieżce. Ot siedzę, bo siedzę …
Dzisiaj też siadłam, by zajrzeć do plecaka i by podjeść, i popić wody. Po chwili ławka się zapełniła. Dosiadło się towarzystwo, chyba z dziesięć osób, w tym dwie rodziny z dziećmi. Przyszli od strony Nędzówki. Zagadaliśmy chwilę o pogodzie, a później zajęli się sobą i rozmowami w swoim towarzystwie. Dzieci poszły się odsiusiać gdzieś w ustronne miejsce. Ja się położyłam na trawie, zamknęłam oczy na chwilę. Po chwili zrobiło się cicho. Towarzystwo sobie poszło. Minęło może z dziesięć minut, może więcej, gdy usłyszałam znowu hałas, rozmowy – dziecięce rozmowy. Nagle jedno z dzieci trąca mnie w rękę, którą zasłaniam oczy przed słońcem i pyta: - Proszę panią, a gdzie poszli nasi rodzice?
Poderwałam się na równe nogi, rozglądam się w lewo, w prawo, do przodu, do tyłu, a tu nikogo jak okiem siegnąć. Dzieci stoją gotowe do marszu, z plecakami, ale rodziców … brak. Pytam, gdzie mieli rodzice iść, dzieci nie wiedzą. Jednego jestem pewna, że nie poszli z powrotem do Nędzówki, ale mogli pójść zarówno do Małej Łąki, do Kościeliskiej, a w najgorszym przypadku też na Małołączniaka.
Pytam sama siebie, co mam zrobić. Odpowiedź jest prosta i jedyna możliwa: Nic! Nic nie zrobię! Posiędzę z dziećmi i poczekam. Za chwilę się zorientują i wrócą. Więc czekamy.
Mówię to dzieciom. Uspokajają się. Zaczynamy sobie gawędzić. Ale czas mija: kwadrans, pół godzinki, godzina, dwie, a tu po rodzicach ani widu, ani słychu. Już się niepokoję, a dzieci mimo moich starań coraz bardziej spanikowane. Płaczą i pytają mnie, co będzie, a ja mówię, że musimy czekać, nie mamy wyjścia. Nie mam telefonu, dzieci też nie mają, gdyby, chociaż ktoś tędy przechodził z telefonem, zawiadomilibyśmy TOPR, a tu pusto.
No coż, mówię sobie: Dzień długi, czekamy do skutku!
Częstuję dzieci moimi kanapkami, piją moją wodę, chciaż kapryszą i pytają o Colę. Mówię, że tego nie pijam, bo to szkodzi wędrującym po górach … A co mam im powiedzieć?
Mija ponad trzy i pół godziny, a tu ze ścieżki na Małołączniaka zbiega jakiś młody mężczyzna. Poznaję go, to jeden z tego towarzystwa. Podbiega do nas i już z daleka krzyczy, że dzięki Bogu, dzieci są. Dzwoni do rodziców, że dzieci czekają.
Opowiada mi, że grupa się podzieliła i tym, co na górze wydawało się, że dzieci są na dole, a tym na dole, że na górze. Nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać przez telefon. Dopiero przy Kobylarzowym Źlebie, gdy zaczekaliśmy na wolniejszą grupę, okazało się, że dzieci nie ma. No i to tak wyszło … Zbiegłem na dół, by ewentualnie wcześniej wezwać TOPR.
- Zostanę z dziećmi! – zaproponował mężczyzna.
- Nie. Obiecałam dzieciom, że będę z nimi, aż rodzice wrócą, albo sprowadzę je do Zakopanego. – wyjaśniłam.
Pół godziny później wpada na Przysłop czwórka rodziców. Reszta poszła dalej. I co najbardziej mnie zaskoczyło? Oni od razu z pretensjami do mnie, że przeze mnie musieli zawrócić ze ścieżki. Dzieciom dostało się jeszcze bardziej, że to trzeba się pilnować i trzymać dorosłych, że przez nich mają zmarnowany dzień.
Zebrałam w sobie parę ostrych słów o odpowiedzialności, o dojrzałości, o odpowiedzialnym rodzicielstwie, o zwykłej uważności, a nawet o granicy przyzwoitości względem poziomu matczynej, czy ojcowskiej miłości, ale tylko spojrzałam z politowaniem na te indywidua, pożegnałam się z dziećmi, podziękowałam im za wspólnie spędzony czas i za dzielność, i poszłam w swoją stronę.
Nie chciało mi się nawet mysleć o całym tym zdarzeniu. Jeszcze nigdy nie byłam tak negatywnie poruszona, ani tu w górach, ani w „cywilu”. Szłam i patrzyłam pod nogi. Żal mi było tych dzieci, bo doświadczyły czegoś szalenie brzydkiego: zapomnieli o nich rodzice. Coś nie do pojęcia. No coż takie czasy. Tylko w amerykańskich komediach takie rzeczy się zdarzają, a tu …
Idę powoli w stronę Małej Łąki, by tam się uspokoić, a tu po dziesięciu minutach, doganiają mnie biegnąc dwie mamy. Całe zdyszane rzucają mi się w objęcia i dziękują, przepraszają, że dopiero teraz dotarło do nich, co się stało, jak skrzywdziły swoje dzieci. I takich więcej lamentów, łez, słów, przeprosin i podziekowań.
Mówię do nich, że dla mnie to była przyjemność pobyć z ich dziećmi, ale nie zazdroszczę im, bo widzę i czuję, że brakuje im miłości, bo rodzice byli w stanie o nich zapomnieć. To chyba najbardziej przykre doświadczenie, jakie mogły przeżyć. I mówię, im, że może to musiało się zdarzyć, by odszukali w sobie więcej miłości, bo gdzieś ją zagubili … Zgodziły się ze mną w płaczu. Powiedziałam: - Wracajcie czem prędzej! Nie zdradzajcie ich więcej, bo już dzisiaj wystarczająco się nacierpiały! I jeszcze jedną mam radę: wyrzućcie dużą część słów z siebie, a w ich miejsce wpuśćcie trochę światła swych serc!
No lećcie, do dzieci, lećcie już do nich!
W Małej Łące wrócił mój górski i cywilny spokój.

Piotr Kiewra

środa, 25 kwietnia 2018

Staruszek na Orlej Perci

26. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Idę dzisiaj częścią Orlej Perci, od Koziego Wierchu do Skrajnego Granata. Na Kozim Wierchu posiedziałam, jak zwykle, w swoim orlim gnieździe. To dobry punkt obserwacyjny. Gdy ruszyłam dalej dołączył do mojego czerwonego szlaku, z czarnej ścieżki z Pięciu Stawów, ktoś, jakiś dziarski człowiek, dość staroświecko ubrany. No i szedł te kilkadziesiąt kroków przede mną. Najbardziej dziwiły mnie jego sandały i kapelusz z szerokim rondem. Szedł pewnie, prawie w podskokach, mimo, że to przecież szlak dla orłów. W Żlebie Kulczyńskiego zjechał sobie po gładkiej skale żlebu jak na sankach, na czterech literach, a na komin w Czarnych Ścianach wdrapał się jak amerykańska puma z Yellowstone, hihihi. A ja cały czas nie spiesząc się, nie próbując go dogonić, ani zgubić, idę tych parędziesiąt kroków za kapeluszem z szerokim rondem.
Kapelusz się od czasu do czasu zatrzyma, popatrzy w lewo, w prawo, zrobi głebszy oddech, popije wody z butelki wyjętej z kieszeni spodni i maszeruje dalej … Tak, to typowy turysta, jak ja – czynności wszystkie te same, hihihi.
Kapelusz mija Zadni Granat i znowu popatrzy, popije i śmiga dalej, na kolejnym Granacie to samo, a na Skrajnym się zatrzymał, dokładnie w moim orlim gnieździe (tak naprawdę nie moje – parkowe, publiczne, ale „moje” bo lubię z tego miejsca się rozejrzeć i „chwilę” pobyć).
Podchodzę bliżej, człowiek w kapeluszu zobaczył mnie, zdjął kapelusz i ukłonił mi się w pas. Patrzę ci ja na niego, a to … staruszek. Nigdy bym nie pomyślała …
Ucieliśmy sobie pogawędkę. Okazał się starym warszawiakiem, z taką wyraźnie warszawską wymową, przedwojennym turystą, który nawet kilka dni pomagał góralom i księdzu Gadowkiemu budować ten szlak … - Ale  - mówi - nie było tu dziewczyn i mi się znudziło. Miałem wtedy siedemnaście lat, a udawałem dwudziestolatka. Ileż to już lat temu? No tak, sześćdziesiąt. – policzył.
Mówię do niego: - Chciałabym tak śmigać po górach, gdy dożyję tych lat! – a on mi w odpowiedzi: - Będziesz dziecko moje, ale bywaj tu, co rok. Te ścieżki cię podtrzymają i w zdrowiu, i na duchu. Tylko tu, co rok bywaj, dziecko moje!
Przypomniałam sobie mój dawny wpis o starcu w Tatrach. Zapamiętałam, co powiedział …  i bywam. Dzisiaj mam tyle lat, co on wtedy i bywam. Z tej okazji powtórzyłam „naszą” trasę i ubrałam sobie słomkowy kapelusz z szerokim rondem. I też jacyś młodzi ludzie mnie gonili i w moim orlim gnieździe się dziwili, że babcie też chodzą po orlim szlaku. A no chodzą, chodzą. Bywają tu co roku …

Piotr Kiewra    

niedziela, 22 kwietnia 2018

„Nuda”, pustynia Doliny Pańszczyca oraz tajemnica górskich potoków

25. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Idę Doliną Pańszczyca. W oddali, przede mną, idzie jakaś para. Wśród limb i wysokich kosówek chowają się i wynurzają jak łódź na morskiej fali.
Wszędzie wokół zieleń i cisza. Ta cisza nie jest taką zwykłą ciszą … jest urozmaicona, bogata, a to dzięki … potokom.
Uwielbiam tatrzańskie potoki, nieraz przesiaduję nad nimi całe dnie. One urozmaicają wędrówkę. Góry to wędrówka wzwyż i w dół, a potoki dodają tu czegoś, co się dzieje wzdłuż.
Uwielbiam te potoki, ale te tutaj, w Pańszczycy są inne, bo … ich nie ma. Nie widać ich. Słychać jak bulgoczą, gdzieś pod nogami płyną … są jak fatamorgany na pustyni … widzisz w oddali wodę, masz cel, pragnienie cię tam pcha, nadzieja cię ciągnie, a tu pustynia … Tylko, że tam „kłamią” oczy, a w Pańszczycy uszy. W końcu nadzieja się spełnia i pojawia się woda – Czerwony Stawek.
Ta dolina mnie zadziwia. To moja najukochańsza z najukochańszych ścieżek. Prowadzi do nieba poprzez piekło.
Właśnie poprzez piekło idę, tu w Pańszczycy. Ta dolina oszukuje, mami, przygnębia, powala cierpieniem i bólem, ale … to chyba zamysł stwórcy. Dokładnie tak jest w życiu. Przyzwyczailiśmy się do zła i dobra, do brzydoty i piękna, do piekła i nieba, a z tego, co tu widzę, to one istnieją w ścisłym związku … Jak mogłabym zachwycić się niebiańskim widokiem z Przełęczy Krzyżne, gdyby nie piekło Pańszczycy?
Jak mogłabym poznać, czym jest miłość, jak mogłabym pokochać człowieka, czy Tatry, gdyby nie strach? Jak miałabym się cieszyć błogością, gdyby nie nuda, nie cierpienie i ból? Pańszczyca i Krzyżne tworzą całość. Jedno bez drugiego nie ma sensu. Kto doceniłby oazę, gdyby nie zaznał pustyni, kto zachwyciłby się pięknem widzianym z przełęczy, gdyby nie brzydota tej kamiennej pustki. Ta brzydota ma jednak swoje piękno, lecz nie każdy je dostrzeże. Piękno i brzydota to nierozłączna para, są jak dzień i noc …
Ta dolina kryje wiele tajemnic. To jest bardzo „mistyczny” fragment Tatr i może dlatego tak tu mało wędrujących … Mistycyzm to szczególna ścieżka, to ścieżka dla tych, którzy nie lękają się prawdy, a tu w Pańszczycy to widać i czuć wyraźnie.
Prawdę poprzedza pustka i dokładnie tak jest tutaj.
Czy ktoś kiedyś poznał te niewidoczne potoki? Tylko woda, no tak …
Kto lub co zna tę dolinę? Kto, lub co zna najlepiej Tatry, ich prawdę?
No i dzięki tym niewidocznym, bulgoczącym potokom, odkryłam …
Nic nie zna tak dobrze Doliny Pańszczyca, nie zna gór, jak ... woda w potokach. Dotyka ich bezpośrednio w każdym miejscu: i po powierzchni, i gdzieś w głębi, i w dzień, i w nocy, w słońcu i burzy, w każdej porze roku, w każdym nastroju.
Była tu na początku i będzie na końcu, budowała je i niszcząc nadal kreuje.
Tworzy klimat ... okrywa deszczem, śniegiem, mgłą, chmurą, ubarwia tęczą. Dodaje mistycyzmu, ale i sprzyja odkrywaniu tajemnic gór.
Woda dotyka każdego fragmentu Tatr, dotyka ludzi, dotyka wszystkiego, więc musi znać prawdę. Pewnie sama jest prawdą, bo gdy coś poznajesz w pełni, stajesz się tą pełnią …
Takie mnie tu naszły rzeczy …
Gdzieś w tej pustynnej, szarej, kamiennej, zamkniętej, wyciskającej pot i łzy części Pańszczycy, doganiam tę wcześniej widzianą parę, małżeństwo. Bogato, markowo i bardzo górsko ubrani, kłócą się, narzekają na nudę i na trud. Żałują, że wybrali tę ścieżkę. Mówią mi, że chcieli znaleźć jakieś lekarstwo na nudę i chyba diabeł ich podkusił, by wybrać tę najbardziej nudną z tarzańskich ścieżek.
A ja do nich:
- Hola, hola, nie spieszcie się z opiniami! Dotrwajcie do finału!
Jeśli chcecie poznać lekarstwo na nudę, to wejdźcie w tę nudę jeszcze głębiej. Porozglądajcie się wokół, nasyćcie się tą szarością, tą pustką, pokochajcie tę kamienną pustynię i dopiero z tą miłością i z tym bólem wejdźcie na przełęcz! – chyba się wygłupiłam mówiąc takie „natchnione” rzeczy, a oni patrzą na mnie zdziwieni, jakby chcieli zapytać: A cóż takiego może nas tam spotkać?
No, ale trudno mi o tym kawałku przestrzeni mówić inaczej niż w taki właśnie sposób, w tym miejscu zawsze czuję się natchniona czymś magicznym, taką energią, taką błogością, taką nadzieją, jak wędrowiec na pustyni „widzący” oazę … tym bardziej, iż znam tę „oazę”. Oni nie znają i „muszą” mi wierzyć. Chyba uwierzyli, bo ucichli, przestali narzekać i wytrwale idą ku górze … z nadzieją.
I … tu na górze, na Przełęczy Krzyżne … nie potrafię tego opisać, co przeżyli, bo i ja nigdy nie potrafię opisać swojego doświadczenia … Mogę tylko opowiedzieć jak się zachowali: Chwycili się za ręce, ucałowali, przytulili się do siebie i patrzyli na góry załzawionymi oczami …
(dopisek z boku) Ze dwa lata później, znowu ich spotkałam na przełęczy i powiedzieli mi, że tamta wycieczka uratowała ich małżeństwo. Tatry, Przełęcz Krzyżne, mistycyzm tej ścieżki pozwolił im wiele poodkrywać w sobie. Stali się bogatsi nie fizycznie, lecz sercem i duchem. Poznali kontrast … Trzeba go poznać, by potrafić się cieszyć życiem … Ten kontrast to lek na nudę … to lek na wszystko …
Piotr Kiewra

piątek, 20 kwietnia 2018

Dziewczyna ministra na Krupówkach

24. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Po wczorajszym maratonie w górach, przez całe Tatry Zachodnie, dzisiaj chciałam odpocząć, a poza tym od rana mżyło, a i burze górale przepowiadali. Poszłam więc w miasto. Ulice puste, tylko na Krupówkach trochę ludzi, reszta w lokalach. Zajadają, popijają, słuchają góralskiej muzyki. Wstąpiłam więc i ja w ten świat. Gdzieś w kącie znalazłam nie zajęty stolik, usiadłam tyłem do sali, bokiem do grajków.
Zamówiłam sobie placek po zbójnicku (u górala wykłóciłam wegetariański, chociaż mi mówił, że to już nie będzie zbójnicki) i na spróbowanie góralskiego piwa. A co! Dzisiaj moje święto. Tym piwem i plackiem, wizytą w tym lokalu uczciłam swoje imieniny. Nikt mi nie złożył życzeń, więc sama sobie je złożyłam tą chwilą „rozpusty”.
I ta krótka chwila na Krupówkach wystarczyła, by oblazły mnie miejskie sprawy jak muchy kiełbasę …
Czekałam na swój placek i piwo, a tu przysiadł się jakiś człowiek i do mnie: - Dzień dobry pani ministrowo! – a ja mu w odpowiedzi: - Spadaj!
- Ależ pani ministrowo, proszę, nie tak ostro. Przecież nic złego nie robię. Przecież pamięta mnie pani, tyle razy się widzieliśmy. Jestem Andrzej, przyjaciel ministra. Jest pani żon… pardon! – dziewczyną ministra. Poznajesz mnie? Niemożliwe, musisz mnie rozpoznać, nie udawaj. No dobrze, wiem, ja tu też jestem inkognito, no wiesz, paru kumpli, kilka dziewczyn … Zapraszam do nas.
Wszyscy chętnie poznają dziewczynę ministra. Ależ oczywiście, nie ma się czego obawiać, dyskrecja zapewniona. To tylko kilka osób i na mur beton, wszyscy gęba na kłódkę … - rozgadał się jak nakręcona katarynka. A ja do niego zmieszana.
- Ależ człowieku, ja cię nie znam, pierwszy raz cię widzę na oczy i nie znam żadnego ministra. Przysięgam, ani jednego. Nigdy żadnego nie widziałam na własne oczy. Czego ty ode mnie chcesz?
A on do mnie: - Rozumiem, rozumiem, też bym się tak zachował, bo po co takiej pięknej kobiecie, jak ty, dodatkowa sława. I tak już wiele masz, nie jesteś żądna niczego więcej, ale chciałem byś poznała tylko moich kumpli i parę naszych znajomych dziewczyn. No fakt, one naprawdę nie znają żadnego ministra, zresztą skąd, one są miejscowe, a zresztą, kto je tam wie, skąd są … co za różnica, ale ty, co innego. Inna klasa, stolica, władza, co tam jakiś grajdołek, jak ten.
Obiecuję! Pięć minut posiedzisz z nami jako … no dobrze, przedstawię cię jako żonę ministra. Zrozumieją. Jesteś na wakacjach, nie chcesz rozgłosu, całkiem inkognito. Cieszę się! Cóż za spotkanie! Jest z nami kilku wpływowych panów, może i kiedyś oni będą ministrami, i na pewno ucieszą się poznając tak znakomitą postać. – gadał i gadał jak najęty. W miedzyczasie dotarło do mnie moje jadło i napitek, a góralski kelner wnet się oddalił z sowitą zapłatą wrzuconą na tacę, chyba z dziesięciokrotną nadwyżką, od mojego rozmówcy. A ja mu na to:
- Proszę pana. Nie znam pana, ani żadnego ministra. Nie prosiłam o zapłacenie za moje zamówienie i nie przysiadę się do waszego stolika. Nie ma mowy i proszę zabierać stąd swój szanowny tyłek, bo chcę tu być sama, i jestem głodna a pan mi psuje apetyt.
- Ależ nie irytuj się. Na pewno mnie znasz, tyle razy się widzieliśmy, nie musisz tu nikogo udawać, bądź po prostu sobą, rozluźnij się. No dobrze, jakoś spławię tych gości i ich dziewczyny, a później się do ciebie przysiądę. Poproszę, byś coś załatwiła u ministra. Dobrze?
- Człowieku, czy ty mnie w ogóle słuchasz. Po raz któryś powtarzam, że coś ci się pomieszało w głowie. Może znasz kogoś podobnego, ale zaręczam ci, że cię nie znam i nie chcę znać, oraz, tak samo, nie chcę znać żadnego ministra. Odczep się i daj mi święty spokój! – już ledwo wytrzymałam, by tego nie wykrzyczeć na całą salę. Rozejrzałam się, czy nikt na mnie nie patrzy, a tu owszem, od stolika jego przyjaciół, łypało na mnie chyba z dwa tuziny oczu. Widać, że wszyscy panowie inkognito, trochę sztywni bez swoich codziennych, eleganckich garniturów. Paniusie, owszem wesołe, jak jedna, w szpilkach i w minispódniczkach. Pomyślałam: - Nic tu po mnie, za wysokie progi. Gdzie mi aspirować do rangi żony ministra, a gdyby nawet tylko do rangi jego dziewczyny .. to też za wysoko. Nic tu po mnie! I do mojego upartego rozmówcy:
- Zjedz sobie to, za co zapłaciłeś. Ja już nie mam ochoty. Wiesz co,  … (coś mi się wymsknęło do niego), najtrudniej wytłumaczyć komuś, nie to kim się jest, ale to, kim się nie jest.  I to jest moja nauka na dziś. – i wyszłam.
Ten incydent na długie lata pewnie zohydzi mi Krupówki i tamtejsze lokale. Być może też nie będę już obchodzić imienin, bo po co, skoro nawet jednoosbowa impreza się nie udaje. No i nie spróbowałam placka po zbójnicku i piwa, a gdybym zjadła, to byłoby moje najdroższe w życiu jedzenie. Drugi raz mi się taka okazja nie nadarzy, bo przecież już żaden minister nie będzie chciał mieć tak wybrednej dziewczyny.
No i dlatego, od tej pory Tatry to dla mnie Tatry, a na Krupówkach niech sobie balują ministrowie i ich żony, lub dziewczyny.

Piotr Kiewra      

czwartek, 19 kwietnia 2018

Człowiek w górach

23. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca
Siedzę na Beskidzie i patrzę: po lewej i prawej szczyty: Świnica, Krywań, Kasprowy, Czerwone Wierchy, a w środku głębia i cisza Doliny Cichej – góry i doliny. Odwracam się – tu też szczyty: Kozi Wierch, Granaty, Kościelec, a pod nogami Dolina Stawów Gąsienicowych, dalej Hala Gąsienicowa …
Ku szczytom i dolinom prowadzą ścieżki, a na nich ludzie. Beskid oblegany przez tłumy. Patrzę na te tłumy.
Idą fala za falą. Część prosto z wagonika kolejki wpadła zaliczyć dwutysięcznik   ... teraz będą mogli się chwalić jako zdobywcy. Mogą spokojnie zjechać z Kasprowego. Inna część w pośpiechu mija mnie i gna na Świnicę i Orlą Perć.

Gdy tak przez dłuższy czas patrzę, dostrzegam … gdy ścieżki puste, góry i doliny są jakie są, lecz, gdy pojawia się na nich człowiek, szczyty rosną, a doliny nabierają głębi, za to człowiek maleje. I zrozumiałam:
Góry bez człowieka są płaskie. To człowiek swoją obecnością wznosi tu szczyty i pogłębia doliny. Lecz to tylko strona fizyczna … to matematyka. Jest jeszcze inny wymiar i człowieka, i gór … metafizyka, a tu zarówno człowiek jak i góry są wielkie …
To drugie uświadomiłam sobie, gdy usiedli obok mnie chłopak i dziewczyna. On przyprowadził ją tu trzymając za rękę, a teraz opowiada jej o górach … pięknie opowiada, opisuje szczegóły: nie tylko szczyty, ich kształty, doliny, światła i cienie, kolory, niebo, chmury, wszystkie wielkie rzeczy i te mniejsze, i całkiem małe. Opisuje wędrowców, opisuje znalezionego u stóp dziewczyny fiołka, lecz go nie zrywa  i opisuje … motyla. A dziewczyna płacze. Spod jej ciemnych okularów płyną łzy. Przyszła mi myśl: – Dziewczyna jest niewidoma.
Dzięki opowieści chłopaka jeszcze jedno widzę: Góry to nie tylko szczyty i doliny, to całośc wraz ze słońcem, potokami, drzewem, kwiatem, wiatrem, chmurami i człowiekiem po nich wędrującym.Chłopak i dziewczyna dodali tutaj do matematyki gór, ten drugi wymiar …
Jakże blado wypadają ci wszyscy zdobywcy?
Ta para zrównała się wielkością miłości z górami …
Siedziałam na Beskidzie do zachodu słońca … to niezapomniane przeżycie. Nic dzisiaj nie zdobyłam, a czuję się spełniona …
To jedna z najpiękniejszych chwil mego życia: widziałam wielkie góry i wielkich w nich ludzi …
Człowiek idzie w góry, by mógł na górskiej ścieżce odnaleźć siebie, swoją wielkość. Z tym, że to nie wysokość zdobytych szczytów czyni człowieka wielkim, lecz wielkość jego miłości …  

Piotr Kiewra

środa, 18 kwietnia 2018

Niepoznana tajemnica Chłopka, czyli pies na górskiej ścieżce


22. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca


Tyle razy przekładałam, by tam pójść i w końcu się wybrałam. Minęłam Morskie Oko, posiedziałam chwilkę przy Czarnym Stawie pod Rysami wpatrując się w pochyłość Kazalnicy. Odczytałam jej intencję, jej próbę nawiązania relacji: "Przychylam się do ciebie, zapraszam, chodź, usiądź na mym szczycie, poszepczę chwilkę z tobą, wysłucham cię, co masz mi do powierzenia. Jestem tu milion lat, więc dużo wiem … Powiem ci, co dalej. Tak?"

Wiem, że nie jest łatwo, ale cóż takie jest życie, po coś mnie tu przyprowadziło … Nie przyszłam zdobyć, przychodzę, by poznać …

Ruszyła w stronę ścieżki jakaś para, poszłam za nimi. - Będzie mi raźniej. – pomyślałam.

Jednak po pierwszych stromiznach, przy pierwszej prawdzie tej ścieżki poddali się, zawrócili.

Idę dalej. Gdzieś tam za mną, jacyś kolejni wspinacze, w razie, czego nie będę sama. – kolejny raz dodałam sobie otuchy.

Szło mi całkiem nieźle. Odpłynęły wszystkie myśli, wszystkie lęki, cała przeszłość i przyszłość, zostałam sam na sam z Chłopkiem, ze ścieżką ku niemu.

Trudna to ścieżka. Kozia droga … gdzieś parę razy kozice przyglądały mi się z pobliskich ścian. Stałam się jedną z nich. 

I nagle, gdy weszłam już w naprawdę trudny kawałek drogi, gdy ukazały mi się fragmenty, gdzie trzeba było użyć rąk, gdzie trzeba się było wspinać prawie jak taternik …. zobaczyłam psa. Piękny owczarek, zlany kolorem z tymi skałami. Stał i patrzył na mnie błagalnym wzrokiem i cały drżał …

- Jak się tu dostałeś? – zapytałam i dotknęłam jego sierści na karku, pogłaskałam go, a on zamerdał ogonem i jakby mi chciał powiedzieć:

- Mój pan mnie porzucił. Byłem mu udręką, chciał koniecznie zdobyć szczyt, a ze mną, by mu się nie udało … porzucił mnie.  Nie jestem tak ważny jak ta góra, jak jej zdobycie. – tak to odczytałam z jego zawiedzionych i wystraszonych oczu, z jego drżenia. Poklepałam go po karku i sprowadziłam na dół. W kilku miejscach musiałam go trzymać, by nie spadł … pies to jednak nie kozica i nie człowiek.

Zaufał swemu panu, a ten go zawiódł …

Na dole, przy początku ścieżki, został. Chyba postanowił zaczekać na swego ambitnego i „wrednego” pana.

Tak. -  pomyślałam – Tym są związki, tym jest przywiązanie, tym jest oddanie, tym jest zaufanie, tym jest lojalność. Zawodzą cię, wykorzystują, udają przyjaciół, a w trudzie cię porzucają! No cóż, to twój wybór. Jesteś prawdziwym przyjacielem ... 

Został i wiernie czekał.

Posiedziałam znowu przy Czarnym Stawie, lecz nie chciałam dłużej czekać, by zobaczyć, kim jest ten wielki zdobywca Chłopka, który dla tej „wielkiej” chwały porzucił swego wiernego przyjaciela. Ruszyłam w dół …

I tak pies zawrócił mnie z mojej ścieżki … Może miał mi coś wielkiego do przekazania, może, tym razem nie powinnam tam iść. Dziękuję za tę podpowiedź. Wierzę, ufam. We Wszechświecie nie ma przypadków, jest jedna wielka harmonia, mimo, że z pozoru wygląda to inaczej. I bywa bezinteresowność. ...

(Dopisek z boku przy tym wpisie, pewnie dodany po latach: Nigdy nie dane mi było poznać tajemnicy Chłopka. Hihi, chyba zazdrośnie jej strzegł, albo przestrzegał mnie przed sobą. Może … co za różnica.) …

Piotr Kiewra

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Burza na Świnicy

21. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Pytam o pogodę górali, a oni: „Paniusu będzie pikna pogoda, możecie śmiało iść.”
Więc idę. Coś wewnątrz mnie mówi jednak:
Będzie burza! Ale zaufałam góralom, zaufałam cudzemu słowu. Idę. Stawiam ostatnie kroki ku Świnicy, a gdzieś od Pięciu Stawów coś mruczy, jakby coś się toczyło po głazach. - Burza! –myślę. – Ale gdzież tam, przecież górale obiecywali …  - mówię sobie. A tu po chwili jak nie zacznie trzaskać. Nie postawiłam ostatniego kroku i pomyślałam: Ty Świnio, tak się ze mną witasz!
Czem prędzej schodzę, ale gdzież tam, już po kilku krokach zaczęło się piekło … a tu pełno żelastwa. Odsuwam się od niego o tyle, ile się da, kucam, łaczę nogi, nakrywam się przeciwdeszczowym płaszczem, a tu mi go wiatr rwie, deszcz mnie moczy, za chwilę grad mnie tłucze po głowie i po plecach, huk piorunów po uszach, a błyski oślepiają mi oczy - mimo zamkniętych powiek.  Tak mną burzowy wicher tarmosi, jakby chciał mnie stąd zrzucić w przepaść, jakby chciał się pozbyć intruza, który aspirował do nieba, a powinien trafić do piekła.
Piszę to teraz już całkiem bezpieczna, ale naprawdę nie było mi do śmiechu. Liczyłam ostatnie sekundy życia.
Jestem ośliepiona i całkiem ogłuszona, i naelektryzowana … radością, iż przeżyłam strach, pokonałam go, a był wielki, większy niż Świnica, większy niż całe Tatry …
… Ten dzień był naprawdę piękny, poza tą burzą … Nie, burza też była piękna, najpiękniejsza w tym wszystkim. Jak nagle przyszła tak i odeszła, i jakby nigdzie nie poszła, jakby przyszła specjalnie na Świnicę i specjalnie dla mnie, by mnie sprawdzić, czy czasem jakiegoś cyrografu nie podpiszę, by się uratować, by zaprzedać duszę. Nie podpisałam, zaufałam. Dziękuję, bo odkryłam ufność w doświadczeniu. To już nie jest teoria.
Świnica to wielka nauczycielka …
Piotr Kiewra

niedziela, 15 kwietnia 2018

Co się wydarzyło w drodze na Przełęcz Krzyżne po 40 latach?


20. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca


Gdy dostałem ten pamiętnik, w załączonym liście było przyzwolenie na wykorzystanie go w sposób, jaki uznam za stosowny, a później miałem go spalić. No i korzystam dzisiaj z tego zapisu. Otóż znalazłem w nim dwa różniące się datą wpisy, prawie tej samej treści, lecz dzieli je czterdzieści lat. Pierwszy zapisek z połowy lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku, drugi sprzed dziesięciu lat, zapisany już u schyłku życia autorki pamiętnika. Kilka zdań w obu tych wpisach zmieniło swoją kolejność i wyszła z tego opowieść podkreślająca zmiany, jakie zaszły w naszej obyczajowości na przestrzeni ostatniego półwiecza.

 „Niby nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, lecz są wyjątki. Gdyby to się zdarzyło komuś innemu, nie uwierzyłabym, ale to mi przydarzyło. No dobrze, więc … po kolei”.

(Powyższe zdanie jest dopisane z boku, na marginesie, więc na pewno po owych 40 latach).

Spakowałam mapę, założyłam plecak i wstałam, by ruszyć na swoją trasę, gdy usłyszałam za sobą dziewczęcy głosik: - Proszę pani, gdzie pani idzie? To znaczy, na jaką trasę?

Odwróciłam się i ujrzałam małą, kilkunastoletnią dziewczynkę. Zamiast odpowiedzieć, zapytałam: - A czemu pytasz?

- Bo chciałabym z panią pójść.

- A dlaczego miałabym cię zabrać ze sobą? Zgubiłaś mamę i tatę?

- Nie, proszę pani. Rzucił mnie chłopak i zostawił mnie samą tu w górach, a poza tym … ja mam już ponad szesnaście lat i nie mam mamy i taty. Oni mnie też pozostawili, gdy byłam mała. Byłam u babci, ale ona też … odeszła, to znaczy umarła niedawno … I zostałam dziewczyną tego chłopaka, mego sąsiada, ale on sobie poszedł, bo nie chciałam tego samego, co on … Pokłóciliśmy się i sobie poszedł. – słuchałam jej historii bliska łez. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć, więc padło tylko: - Idę na Krzyżne. Zabiorę cię. Chodźmy!

Ruszyłyśmy do lasu, spod Murowańca.

- Proszę pani, mój chłopak zabrał mi moje kanapki i moje picie, bo miał w swoim plecaku, czy … - chciała zapytać mnie nieśmiało, ale zanim skończyła, powiedziałam:

- Tak, podzielę się z tobą, a jak zabraknie nam czegoś, kupię w schronisku w Pięciu Stawach. Powiedz mi, czy jesteś pierwszy raz w górach?

- Tak, proszę pani. Jestem pierwszy raz. Rano przyjechaliśmy pociągiem, a wieczorem mieliśmy wracać, ale mój chłopak chciał, byśmy tu zostali na noc, gdzieś u górali, ale ja się nie zgodziłam, więc odszedł.

- Czemu ciągle nazywasz go swoim chłopakiem, przecież odszedł? – zapytałam zdziwiona. 

- Nie wiem, proszę pani. Chyba tak z przyzwyczajenia.

Szłyśmy powoli w kierunku celu naszej wyprawy. Rozmawiałyśmy po drodze. Opowiedziała mi historię swojego życia. Uznałam, że jak na tak dużo jego trudów, które ją dotknęły, radzi sobie całkiem dobrze. Co zauważyłam? Że jest bardzo pogodna i bardzo wrażliwa. Zachwycała się każdym górskim widokiem, każdym napotkanym kwiatkiem, przelatującymi nad naszymi głowami, odlatującymi bocianami. Oczywiście jak na wiejskie dziecko była nad wyraz sprawna i nie miała w sobie żadnego lęku, nie bała się wysokości, przepaści, skakała w swoich trampkach jak kozica.

Gdy spotkałyśmy tuż za Czerwonym Stawkiem świstaki, nie mogła się od nich oderwać. Obserwowała je z daleka, mówiła do nich i płakała, gdy musiałyśmy wreszcie ruszyć dalej.

Zapytałam ją: - Ty jesteś dziewczyną ze wsi, twój chłopak, sąsiad, też, a z tego, co się orientuję, to raczej dziewczyny i chłopcy z tego środowiska rzadko jeżdżą w góry. Kto wymyślił ten wyjazd?

- Mój chłopak, proszę pani. On tylko chwilowo jest moim sąsiadem. On jest z miasta, z dużego miasta, z Krakowa i często jeźdźi w góry, razem z kumplami ze studiów. A w mojej wsi ma rodzinę i przyjechał na wakacje, by popracować u wujków. A ja myślałam, że pani idzie już do domu, dlatego spytałam, gdzie pani idzie.

Szłyśmy dalej. Dziewczyna opowiadała mi o chłopaku, o rodzicach, o babci, i o … wierszach, które pisze. Mimo, jej wiejskich nawyków, szcególnie w mowie, była nad wyraz inteligentna i na swój sposób mądra. Czemu się nie dziwiłam, bo przecież życie uczy mądrości. Im człowiek bardziej samotny i opuszczony przez innych, tym szybciej dojrzewa, tym więcej w nim życiowych doświadczeń, a przeciez życiowa mądrość jest ich sumą.

Gdy wspiełyśmy się na Przełęcz, znałam już nie tylko historię jej życia, ale i z tuzin jej wierszy. Naprawdę mi się podobały, była w nich głębia i wielka spostrzegawczość, wielka ufność do świata i do ludzi, wielka miłość do przyrody, kwiatów, ptaków, wszelkich zwierząt. Na samej Przełęczy obie popłakałyśmy, tak nas zachwyciły te widoki, to bogactwo krajobrazu, i w ogóle wszystko. Ja nie umiałam tego wyrazić słowami, a moja młodsza towarzyszka za to, ułożyła na prędce, ze dwa całkiem zgrabne wierszyki.

No i tak nam minął dzień. Nakarmiłam ją, napoiłam, kupiłam bilet na pociąg i wysłałam ją do domu, do jej pustego, smutnego domu. Gdy odjechała, znowu popłakałam. …


- 40 lat później –


  na ławce naprzeciwko mnie, przy schronisku Murowaniec, na Hali Gąsienicowej, przysiadł się niski, o blond włosach, skromnie, nie markowo, ubrany chłopak i zapytał mnie ni stąd, ni zowąd:

- Proszę panią, gdzie się pani wybiera? Na jaki szlak, jeśli mogę zapytać?

- A czemu pytasz, młody człowieku? – zapytałam odruchowo.

 - Bo jeśliby nie miała pani nic przeciwko, to bym pani potowarzyszył. Pani idzie sama, ja też, tak się składa. A gdyby szła pani na Przełęcz Krzyżne, to już się na pewno pani ode mnie nie uwolni. – powiedział usmiechając się szczerze.

- A czemuż to, akurat na Przełęcz Krzyżne chciałbyś pojść i to ze mną?

- Nie wiem, czemu akurat panią o to proszę, tak mi coś wewnątrz mnie podpowiedziało. A poza tym, miałem tam iść z pewną dziewczyną, ale właśnie mnie rzuciła, to znaczy … - przerwałam mu:

- Poczekaj, poczekaj no chwilkę, daj, niech pomyślę. Rzuciła cię dziewczyna, powiadasz? No dobrze, idziemy na tę Przełęcz Krzyżne. Naprawdę chętnie z tobą pójdę, pod warunkiem, że mi wszystko opowiesz po drodze. Zgoda?

- Zgoda, proszę panią.

Ruszyliśmy i chłopak całą drogę opowiadał mi o sobie, o swojej rodzinie, o mamie, o tacie, który ich porzucił. Jeszcze raz o mamie, która niedawno umarła. O wierszach, które pisze. I o dziewczynie, z którą się umówił, z jakiegoś portalu. Pisali ze sobą ze dwa lata. Postanowili się spotkać właśnie tu, na Hali Gąsienicowej, właśnie dziś i mieli iść zgodnie z jego sugestią na Przełęcz Krzyżne. Lecz dziewczyna, gdy się się spotkali, uznała, iż on jest za niski, za mało przystojny i za skromnie ubrany. Powiedziała to tak bezceremonialnie i sobie poszła. I tyle.

- Powiedz mi, dlaczego akurat na Przełęcz Krzyżne chciałeś ją zaprowadzić? – spytałam ciekawa.

- Bo mama mi o tej Przełęczy opowiadała. Kilkadziesiąt lat temu tu była z jakąś kobietą, gdy rzucił ją chłopak. Spotkała wtedy świstaki i napisała kilka wierszy … - chłopak opowiadał, a mi się nogi ugięły i o mały włos upadłabym.

Natychmiast jednak on doskoczył do mnie, podtrzymał mnie pod rękę i zapytał wystraszony:

- Co się pani stało?

- Nic mój drogi chłopcze. Przypomniałeś mi historię twojej mamy, z którą kiedyś tę trasę razem przeszłyśmy, gdy rzucił ją jej chłopak.

Rzuciliśmy się sobie w objęcia i oboje płakaliśmy.

Postanowiłam mu pokazać Czerwony Stawek, świstaki, które tam mieszkają i Przełęcz Krzyżne, ze wszystkimi cudami, które stamtąd można doświadczyć okiem, słuchem, sercem i duszą. On ją znał z opowiadań swojej mamy, teraz doświadczył tego sam.

Patrzył to na góry, to na mnie.

Gdy zeszliśmy na dół, gdy żegnaliśmy się w Palenicy na przystanku, podziękował mi za ten piękny dzień i za tamten, którego doświadczyła jego mama. Często mu mówiła: „Mimo, że rzucił mnie mój chłopak, to był najpiękniejszy dzień mego życia. Jeśli, ci się zdarzy kiedyś jakieś nieszczęście, to przeżyj ten dzień z uśmiechem do końca, bo wszystko się zawsze może jeszcze odmienić”. I proszę panią – to mi się właśnie przydarzyło. Dziękuję!


Do dzisiaj, gdy wspominam te dwie historie, których doświadczyłam, mam dreszcze. Nikomu ich nie opowiadam, bo przecież i tak nikt w to nie uwierzy. To tyle.


Piotr Kiewra