wtorek, 27 lutego 2018

Śmierć wojownika


„Człowiek może być albo wojowniczy, albo kochający. Wybór należy do ciebie.”

Osho

Opowiadałem już o tym młodo wyglądającym i śmiejącym się starcu. Spotkałem go pierwszy raz, na ławeczce nad jeziorem. Ponownie w biegu różnymi ostępami poza moim rodzinnym miastem. Siedział na wzgórzu, w środku lata, w drgającym, rozgrzanym słońcem powietrzu i słuchał skowronków, a patrzył na … tak, patrzył na cmentarz widoczny z oddali. I śmiał się, w głos się śmiał.

Tak byłem zaskoczony tym spotkaniem, okolicznościami, że … pobiegłem dalej. Lecz po chwili zawróciłem, bo coś we mnie kazało mi zawrócić. Gdy podszedłem, zapytał:

- O co walczysz tym razem?

- Nie walczę, poddałem się nogom i oczom. To one mnie prowadzą. I serce … - jego śmiech ustał. Powiedział, wchodząc w moje słowa:

- Pierwszy raz spotykam, kogoś tak dziwnego jak ty. Naprawdę jesteś dziwny. Może nawet tak dziwny, jak ja. – i znowu się śmiał. Też się uśmiałem.

- Czemu pytasz o walkę? Mój bieg to nie walka, to dar dla ciała, to jego potrzeba, a i też podszept serca. To moje ciało tu mnie doprowadziło, no i chyba serce … bo pogoda, lasy i to trawiaste wzgórze, bo te okoliczności, a w nich … TY.

- No tak, czuję, że możesz się prawdziwie śmiać, bo nie walczysz. Sam nie wiem, czemu pytam, bo rzadko rozmawiam z ludźmi i to raczej nie ja pytam, lecz ludzie mnie pytają. Lecz gdy coś powiem, czem prędzej się oddalają. Wzbudzam w nich strach, chyba tak jest, bo jestem … dziwny. Bo jestem inny, bo nie walczę. No i tak jakoś wypłynęło ze mnie to pytanie. – ucichł i patrzył dalej na cmentarz. Gdy spojrzałem, tak jak i on, na cmentarz, znowu się śmiałem. I zrozumiałem też jego śmiech.Wtedy przypomniałem mu:

- Już się kiedyś spotkaliśmy, na ławce, nad jeziorem. Pewnie ludzie, o których mówisz, pytają cię o tajemnicę twojego zdrowia, twojej długowieczności, a słyszą o miłości, o myślach i słowach. Nie tego się spodziewają, nie takim energiom przypisują wartość. Spodziewają się rzeczy i czegoś, co może potwierdzić nauka. Dlatego uciekają. Spodziewają się twojego przekonywania o porzuceniu mięsa, alkoholu, papierosów, spodziewają się motywowania do walki, a ty mówisz o porzuceniu walki i o zaufaniu do siebie, do ludzi, do świata. Są gotowi zostać abstynentami, nawet świętymi, ale by zaufać komuś, światu, a przede wszystkim sobie … Na to nie są gotowi. Boją się ciebie, bo od ciebie bije prawdą. Czyż nie tak?

No i jeszcze … przyznam ci się, że piszę o zdrowiu, o miłości i o intrygujących, dziwnych ludziach i chciałbym opisać twoją historię. Taka mi podpowiedź przyszła i prośba.  – a on, nie odrywając oczu od cmentarza i nadal się śmiejąc, odpowiedział:

- Masz rację, co do ludzi. Już ci opowiedziałem historię, a teraz chciałbyś dłuższej … Ale najpierw odpowiedz mi: Czy to twoje pisanie nie jest walką?

- Pytałem siebie o to i próbowałem odrzucić, ale jakiś cichy głos nadal dyktuje mi treści. Piszę, bo coś mi każe każe siać nasiona. I sieję.

- Tak, to są rzadkie i dziwne nasiona. A więc skoro proszą o nie, to dam. Nie trzymam ich dla siebie. Nic nie trzymam. Po coś żyłem, po coś walczyłem. Może właśnie po to, by teraz o tym opowiedzieć przez ciebie. Takie jest życie - tajemnicze i dziwne. Dobrze. Wysiej je ty! – zgodził się.

Snuł swą opowieść słuchając skowronków, nadal parząc na cmentarz i cały czas się śmiejąc.

- Oto nauka, którą odebrałem od życia.    

Miłość rodzi się w tobie wtedy, gdy umiera w tobie wojownik. Tak samo jest ze wszystkim. Niczego w życiu sobie nie wywalczasz. I wolność, i ufność, i radość, miłość, a nawet zdrowie przychodzi, gdy się poddajesz, gdy zaprzestajesz walki. Tak, to wszystko przychodzi z poddania się życiu, z ufności. To dary, a nie wojenne trofea.

Takie jest moje doświadczenie.

Niczego nie możesz wywalczyć, bo niczego nie możesz zabrać innym, czy światu. Niczego nie możesz wywalczyć, bo to … już masz. Życie przepełnione walką, wojnami, o cokolwiek – nie ma tu znaczenia, czy walczysz o największe, najbardziej istotne rzeczy, czy drobiazgi, jest jednym wielkim cierpieniem.

Pójdę jeszcze dalej – nawet stawianie oporu tworzy cierpienie. Gdy stawiasz opór czemukolwiek, czy pogodzie, złu, słowom, chorobie, śmierci, to tak naprawdę stawiasz opór życiu, a wtedy ono przynosi ci same porażki.  Wojna, walka, opór to śmierć, to przegrana, to choroba, to cierpienie, to ból, to niepokój, to smutek.

I tak naprawdę tych wojen nie toczysz z innymi, ze złem świata, tylko z własną głową. Prawda jest taka, że gdy umiera wojownik w twojej głowie, pojawia się miłość, wolność. Kluczem jest - poddać się, nie walczyć, płynąć z życiem. Klucz to ufność życiu. Ono przynosi różne rzeczy, lecz gdy jest się ufnym, przynosi to „dobre”.

Czasem to, co dobre, jest w ubraniu złego, lecz, gdy to zło z ufnością przyjmujesz, okazuje się, że pod spodem jest dobro. Zawsze tak jest i tak było, i będzie.

Odkryłem to, gdy mój świat się zawalił, gdy przegrałem wszystkie wojny i walki, ze wszystkim i ze wszystkimi. Przegrałem, jako wojownik w świecie i przegrał wojownik w mojej głowie. Przegrałem wszystkie: i małe, i wielkie sprawy.

I dopiero będąc na samym dole, po największej przegranej, gdy już cały świat trzymał ciężką stopę zwyciężcy na mnie, uświadomiłem sobie – że to wszystko nie ma, nie miało sensu i nigdy nie będzie miało.

Coś się odwróciło. Tak, to było moje doświadczenie. Wtedy umarł wojownik.

Ja sam byłem bliski śmierci, wydawałem w największym bólu ostatnie tchnienie, gdy błysło we mnie światło, przyszło słowo: „Poddaj się, pokochaj to wszystko, co cię pokonało.”   

I … zaczęła się druga połowa życia. Zupełnie inna. To raj. Same kwiaty, ciągła wiosna, jedna wielka miłość. Wszystko przepływa samo, na nic nie czekam, niczego nie chcę mieć, niczego nie oczekuję, o nic się nie modlę. Wręcz przeciwnie, za wszystko dziekuję. Za wszystko, co dobre i złe. To nie ma znaczenia, bo tak naprawdę nigdy nie wiem, co jest czym. Wszystko jest jak noc i dzień. Czy noc jest zła? Czy deszcz jest zły? Czy ból jest zły?

Tylko patrzę, obserwuję.

Wszystkiego mam pod dostatkiem: i zdrowia, i lat życia, i dobra, i spokoju, i wolności, i miłości, i deszczu i słońca. Mam, jak wszyscy, słoneczne dni i pochmurne, ale nie walczę z tymi pochmurnymi. I co się okazuje, że to właśnie przez te pochmurne, widzę całę piękno tych słonecznych.

Tak samo jest z ludźmi. Gdy zaakceptuję, gdy nie walczę z ich pochmurnością, z ich nieszczęściem i złem, to się okazuje, że poznaję ich.

Tak, oprócz ich powierzchowności, poznaję też ich głębię. Na powierzchni są złodziejami, bandytami - żebrakami, a pod spodem książetami i królami, bogami. Są boskością. Widzę ją w nich i doceniam, lecz jeśli oni tego nie są w stanie zauważyć, to z tym ich fałszywym obrazem nie walczę, nie przekonuję ich, bo wiem, że muszą upaść, tak jak ja upadłem.

Jeszcze jedno z moich doświadczeń: wojownik posługuje się bronią. Bywa nim miecz, ale częściej, a właściwie zawsze są orężem myśli, słowa, nawyki, działanie. Miecz to tylko przedłużenie tego oręża w głowie – myśli i słów. Natomiast, gdy wojownik umiera, to wynika to z przeobrażenia głowy, umierają myśli i słowa, rodzi się z nich uczucie.

Przemieniają się, przeobrażają się, przemienia się jedno w drugie, z energii myśli zaczyna czerpać serce i z wojownika rodzi się kochanek …

 

To wszystko przyszło do mnie kiedyś nad rzeką. Przyszedłem tam chory ciałem i umysłem, pijany, zły, agresywny, wojujący. Pokonałem, pobiłem już kumpli,wrogów, fałszywych i prawdziwych przyjaciół, wystraszyłem wszystkich wokół, swoją agresją: kobiety, dzieci, zwierzęta, wszystko.

Dosłownie, po jakiejś większej bójce, z głową przepełnioną alkoholem i wręcz zbrodniczymi myślami, przyszedłem nad rzekę. Chyba będąc pijanym, zmyliłem drogę i zamiast do domu, trafiłem tu, nad małą rzeczkę.

Wtedy wydawała mi się wielką, a mimo to chciałem ją pokonać i przeskoczyć. No i wpadłem: w wodę, w błoto i nie mogłem się wydostać.

Dzisiaj się cieszę z tej pomyłki, bo ta rzeka nauczyła mnie rozumu, odmieniła moje życie.

Jeszcze wcześniej, zanim wyszedłem z baru, w którym narozrabiałem, kobieta, barmanka - swoją drogą, bardzo odważna kobieta, nazwała mnie wstrętnym pijakiem i … tchórzem. No nic mnie nie mogło bardziej dotknąć, jak to słowo: tchórz. Poczułem się dziwnie. Wydawało mi się, że i na trzeźwo, i po pijanemu dokonałem tak wielu wielkich rzeczy, odważnych i naprawdę wielkich, a tu – Tchórz! To mnie tak powaliło, że opadły mnie siły i poszedłem do domu, czyli … nad rzeczkę, hihi.

Alkohol przyszedł do mnie późno.

Byłem na wojnie. Tak, byłem wielkim patriotą, bo w tej wojnie zwyciężyłem z najedźcą, później też wygrałem wiele wojen, czy walcząc dla lokalnej społeczności w polityce, dla ludzi, dla bliskich, dla siebie. Walczyłem w imię Boga, angażując się w kościele. Lecz nie czułem się szczęśliwy.

Miałem dużo: rodzinę, znajomych, przyjaciół, jakiś tam majątek, byłem tu i tam. Ludzie mnie szanowali, doceniali. Ale to wszystko nie było tym, o co walczyłem, czego poszukiwałem. Chciałem czegoś więcej. Gdy ktoś pytał, o co walczę, to wymieniałem cele, ale czy to naprawdę były te cele? No cóż …

 Im byłem bardziej ambitny, im większe były moje plany, marzenia, tym bardziej byłem sfrustrowany, niespokojny i chory. Moje ciało ciągle niedomagało.Chyba nie chciało być sojusznikeim w tych moich wojnach. Uznało, że to są moje prywatne wojny, a ono się nie pisze na to. I to: choroba, złe samopoczucie, było jego buntem.

Było informacją, lecz cóż mnie mógł obchodzić bunt. To był kolejny przeciwnik, nie chciał iść ze mną, to obróciłem się przeciwko niemu. Walczyłem dalej, mimo, że … moja twierdza powoli rozsypywała się.    

Bolała mnie głowa, mięśnie i kości, wszystko w środku, ale i serce. To przepompowujące krew, ale i to drugie. Sukcesy (tak wtedy to oceniałem) w walce były coraz większe, a ja się czułem coraz bardziej przegrany.

Moje myśli mnie goniły. Cały czas byłem naładowany nimi jak ciężarówka. Nie miałem wolnej chwili, by czegoś nie planować, by czegoś nie dokonać, osiagnąć, wywalczyć, o czymś nie śnić. Głowa popędzała: Działaj! Nie stój, działaj!Nie marnuj czasu, działaj!

Już dzień mi się zlał z nocą. W dzień realizowałem swoje sny, choć to raczej nie były sny, lecz nocne koszmary. W końcu, raz czy dwa, coś zakropiłem alkoholem, i tak to poszło.

I trafiłem do rzeki. Nie pamiętam tej walki z rzeką, lecz gdy się przebudziłem na tyle, że dotarło do mnie, gdzie jestem, jak nisko upadłem … poczułem bezsilność.

Jakieś dzieci stojące na brzegu, w pobliżu, śmiały się ze mnie, a mi się nie chciało, a właściwie to nie mogłem się wydostać. Im bardziej się wytężałem, tym bardziej zagłębiałem się w błocie, tym głośniej się śmiały te dzieci.

Cała moja wielkość w tym momencie upadła. Ten ich śmiech, to błoto, ta rzeka, zabiły wszystko, zabiły wojownika.

Ta rzeka? Cóż to za rzeka? To jakiś ściek, szeroki może na pół kroku, a mnie pokonał.

Gdy dzieciom znudziło się patrzenie na mnie i śmianie się z mojej bezsilności, z mojej słabości, poszły sobie – pewnie, by opowiedzieć to wszystkim wokół.

Ja zostałem. Pamiętam, że spojrzałem na swoje dłonie, a te były puste. Oprócz błota nic w nich nie było. Pamiętam mój smutek, mój żal do świata i spostrzeżnie, które mnie otrzeźwiło, nie tylko z alkoholu, ale i w ogóle: Tyle walki, tyle poświęcenia, a ręce nadal puste! Nic – tylko błoto!  

Po tym zdarzeniu zaszyłem się gdzieś z dala od ludzi. Chciałem się zaszyć, ale to teraz inni zaczęli o mnie walczyć, bo kilka miesięcy chorowałem. Byłem na krawędzi życia i śmierci. I JESZCZE WALCZYŁEM … tym razem o życie.

Chciałem pokonać chorobę, lecz im bardziej się wytężałem, im bardziej mobilizowałem się, tym byłem słabszy. Nie pomagały żadne leki, żadna opieka, żadne szpitale, ani nawet modlitwy. Zaglądnęła mi w oczy śmierć.

Więc zacząłem walczyć z nią, lecz ona śmiała się jak tamte dzieci nad rzeką. I ten śmiech mnie pokonał – poddałem się.

I stała się rzecz dziwna – zacząłem się śmiać. Tak, sam z siebie. Gdzieś tam z boku patrzyłem na siebie i śmiałem się. To był śmiech dziecka, czyli nie śmiałem się z czegoś konkretnego, raczej ze wszystkiego. Był to śmiech egzystencjalny. Wszystko mnie śmieszyło, ja sam, życie, a najbardziej, gdy patrzyłem na te wszystkie walki wokół. Wszędzie widziałem walczących, którzy taplają się w błocie, mają pełne ręce błota, a mimo to dalej walczą.

Naprawdę wydałem się sam sobie śmieszny. Te wszystkie moje dokonania, te wszystkie moje wojny i ta światowa, i te lokalne i te wewnątrz mnie, nawet te najmniejsze, wydały mi się śmieszne. Moje życie było śmieszne, moje sny i marzenia, działania, słowa, myśli. Wszystko stało się śmieszne … i nieistotne.

Tak: Życie jest śmiechem i ten śmiech jest istotny, a reszta jest nieistotna.

 Nieistotna stała się śmierć, choroba, pieniądze, szacunek, mój wizerunek w oczach innych ludzi, nawet rodzina, a prawie na końcu i … Bóg.

Już myślałem, że niżej nie mogę … Ale przecież Bóg, modlitwy, ostatni ratunek? Ale gdzież tam? Walka z nim, a właściwie prośby, modlitwy (próby przekupienia – teraz tak to widzę), na nic. Żadnej pomocy, żadnego odzewu …

Wydawało się, że niżej … A mogłem, okazało się.

No i gdy już ledwo dychałem, gdy policzone były moje minuty, przestałem walczyć ze sobą, trzymać się siebie, zabiegać o siebie, stałem się nieistotny sam dla siebie.Tak trwałem czterdzieści dni.

Dziwne, ale stało się … lżej. Coś mi zwolniło uchwyt na gardle, na płucach, w splocie słonecznym i niżej i wyżej, przede wszystkim w głowie. W jednej chwili stała się pusta jak …

No i minuty zaczęły się przeciągać w następne minuty, w godziny, dni … dostałem drugie życie, długie życie. I stało się to, o czym już ci wcześniej powiedziałem, i to, co widzisz i czujesz.

Czujesz moją wolność, ufność, miłość. I to nie jest moje, to jest życie, a ono to niesie, a ja tylko obserwuję i się dzielę z tymi, którzy są gotowi zrozumieć to, kim jestem, a nie tylko to, co mówię.

A są gotowi tylko ci, którzy mają podobną historię do mojej, czyli walczą, walczyli i czują się pokonani, bo rozumieją, że nigdy nie wygrają.

Jeszcze żaden człowiek niczego nie wygrał walcząc. Przejrzałem historię i to widzę. Wygrywają ci, co nie walczą – ufni. Wygrywają ci, którzy poddają się życiu. Nie ma innej drogi.

Te wszystkie słowa o misjach, o dobru i złu, o osiąganiu, o marzeniach, o szczęściu, o niesieniu szczęścia innym, to tylko słowa.

Prawda jest odwrotna. Możemy dać szczęście innym, zanieść dobro, ale wyłącznie swoim byciem. Nie działaniem, nie walką, lecz swoim byciem. Jeśli jest w tobie pokój, miłość – wtedy to możesz dać innym. Nie musisz dawać – samo z ciebie wypływa.

Takie to rzeczy opowiedział mi starzec na wzgórzu. Powtórzę tylko to, co powiedział na początku:

 Miłość rodzi się w tobie wtedy, gdy umiera w tobie wojownik. Tak samo jest ze wszystkim. Niczego w życiu sobie nie wywalczasz. I wolność, i ufność, i radość, miłość, a nawet zdrowie przychodzi, gdy się poddajesz, gdy zaprzestajesz walki. Tak, to wszystko przychodzi z poddania się życiu, z ufności.

Takie jest moje doświadczenie.

Gdy słońce zaczęło przypiekać nasze plecy, oderwaliśmy oczy od cmentarza i nie przestając się śmiać ruszyliśmy w dół ze wzgórza. Wróciliśmy do życia, do życia z ufnością.

Pobiegłem swoją ścieżką, a on poszedł swoją.

A te nasiona ci daję. I nie odkopuj ich, póki nie wykiełkują, nie zakwitną i nie wydadzą owoców. Później możesz się dzielić nimi. Nie wcześniej - bo wcześniej jest wojownik.


Piotr Kiewra

P.s.  Dopiero teraz, po postawieniu kropki na końcu tekstu, uświadomiłem sobie, o co nie zapytałem śmiejącego się starca. Domyśliłem się jego odpowiedzi.

Tobie zdradzę to pytanie. Jest następujące: Dlaczego śmiejesz się patrząc na cmentarz?

Czy domyślasz się, jaka byłaby jego odpowiedż? Jeśli tak, wyślij mi ją w komentarzu. Powiem ci póżniej, czy miałeś/miałaś rację.

 

Oto tam są sami wojownicy. Co zostało w ich rękach, po tych wszystkich walkach? Chcieli zawojować cały świat, a ile przestrzeni dostali? Czy poznali to, co ich popychało do wojny? Mają w rękach tylko to: niespełnioną obietnicę poznania. Ja ją poznałem za życia. Dlatego się śmieję. I doświadczyłem czegoś jeszcze, czegoś, co sprawia, iż się nie boję, bo nawet śmierć nie będzie końcem. Oni jeszcze będą walczyć, bo mimo, że umarli, to ich wojownik jeszcze nie umarł. Ich pokuta nie odbyła się. Muszą ją powtórzyć, bo walcząc, nauczali walki, zabijali tym ufność wśród uczniów. Pokuta to droga ufności, a nie walki. Do raju wrócą ufni, nie wojownicy.Do raju wrócą kochający, a nie wojujący.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Śmiech Sabały i droga ku słońcu

2. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca 


Z pamiętnika samotnego wędrowca - Kolejny fragment.
Część pierwsza pod powyższym linkiem

Wśród setek zapisków w podarowanym mi pamiętniku, z prawie 60 lat wędrowania po Tatrach, znalazłem takie dwa, z dwóch sąsiednich dni.

16 lipca. Późnym rankiem wyruszyliśmy z moją studencką bracią w góry. Szliśmy przez Zakopane na pieszo z dworca. W planie mieliśmy Giewont przez Strążyską. Pogoda przepiękna, słońce przypiekało. Giewont z oddali skrzył się okolony konturem świetlistości i zapraszał. Chłopcy popędzali dziewczyny, bo jak zwykle bardzo im się spieszyło, by „coś” zdobyć, by zaliczyć kolejną tatrzańską okazałość.

Mijaliśmy kolejne skrzyżowania, przeciskaliśmy się wąską uliczką, wzdłuż góralskich płotów, schnącego w podwórzach prania, wietrzonych wiatrem i słońcem góralskich pierzyn.

Za jedną z ostatnich chat, na małej łączce, przy samiuśkiej drodze siedział na jakimś zasłonietym kocem fotelu, stary góral. Siedział w bacowskim kapeluszu, spod, którego wychodziły długie, siwe włosy. Zwrócony twarzą do gór wpatrywał się …  chyba … w krzyż na Giewoncie. Gdy chłopcy go ujrzeli od razu ryknęli śmiechem. Podeszli bliżej i prosto do niego: - „Hej Sabało, jak tam dzisiaj będzie z pogodą, bo my, wiecie, chcemy na Giewont”. – stary zaśmiał się. Widać, że się wcale nie obraził i po góralsku coś im odpowiedział o pogodzie i dodał mniej więcej tak: - Straśne z was hałaśniki, hory takich nie lubiom i Giewont takich nie lubi. – i tu do mnie: - Ale ty „dziywka” jesteś inna, ciebie hory lubiom, bo żeś cicho, jako truśka. - Moja kompania wybuchła gromkim śmiechem, wytykając mnie palcami. Później przez całą drogę powtarzali: „Stary od razu zauważył, żeś dziwka. Górale znają się na ludziach, nie ma co.” I chichotom nie było końca i … zostałam „dziwką” dla tego towarzystwa. Pewnie mimowolnie się zaczerwieniłam na twarzy i gdzieś tam wewnątrz wszystko się we mnie zagotowało. Dopiero, gdy chłopcy zauważyli moje łzy, uciszyli się i dali mi spokój (przynajmniej w tej chwili, bo już od tej pory zwracali się do mnie per „dziwka”).

Spojrzałam na starca, Bogu ducha winnego „Sabałę”. Coś w nim było intrygującego. On też się śmiał, ale inaczej. Nie prześmiewczo jak ci chłopcy i dziewczyny, ale inaczej. Czułam, że muszę z nim pogadać, bo jego śmiech i te jego oczy mnie intrygowały jakąś tajemnicą. I dużo bardziej pociagały niż zdobycie „Giewonta”, niż wędrowanie i poznawanie gór w towarzystwie „hałaśników”.  Stary się śmiał, może nie w głos, może niezbyt wyraźnie na twarzy, ale gdzieś wewnątrz, całym sobą śmiał się. Podeszłam do niego, podałam mu rękę i powiedziałam: „dziękuję”. A on do mnie: „Uważaj na siebie, nie pędź jak te rozgorączkowane głowy!”

Ruszyłam za grupą. Ruszyłam, choć nie miałam ochoty.

Moja kompania przeleciała przez Strążyską jak wicher. Nie zaciekawiła ich łąka, potok, Siklawica, widok Giewontu z doliny, nie zainteresowało „menu” w schronisku. Parli do przodu jak ruskie czołgi, a ja za nimi jak pies na łańcuchu. Wtedy powiedziałam sobie w duchu: Dość! Nie będę niczyim psem, za nikim nie będę ganiać, do nikogo nie będę uwiązana. Nie jestem tu dla towarzystwa, ani tym bardziej do spełniania czyichkolwiek oczekiwań, ani oni nie są mi potrzebni do spełniania moich. By podziwiać, poznawać, by kochać góry, nikt nie jest mi potrzebny, żaden zawodnik, ani przewodnik gaduła. Nie potrzeba mi o nich wiedzy, potrzeba mi gór, ich obecności i mojej w nich obecności. Potrzeba mi uczucia, a nie gadania i biegania, potrzeba mi być, a nie zdobywać, potrzeba mi być, a nie wiedzieć.

Idę za nimi, ale obiecuję sobie w sercu i duchu, że ostatni raz jestem pudelkiem na smyczy. Koniec z tym!

Na Giewont nie wlazłam, bo po co? By się chwalić, by być dumną z siebie? By przebiec przez ten szczyt jak po olimpijskiej bieżni? Tutaj odgryzłam i odrzuciłam smycz. Wróciłam na kwaterę sama w ciszy.



17 lipca. Rano w chacie, w której nocowaliśmy zostawiłam u góralki kartkę do mojego hałaśliwego i pędzącego szybciej niż wiatr bractwa: „Idę w góry sama. Nie martwcie się wrócę cała i zdrowa wieczorem”.

Do gór nie dotarłam. Ruszyłam znowu drogą ku słońcu, do Strążyskiej, by pobyć sam na sam z tamtejszą łąką i potokiem … i idę, patrzę, a tu Sabała znowu sobie siedzi, tak jak wczoraj i patrzy w słońce, a w nim uśmiech, a w oczach łzy. Wydawało mi się, że górale to twardziele i nie ronią łez. Zatrzymałam się więc przy nim. A on nawet nie spojrzawszy na mnie, mówi: Wiedziałem, że przyjdziesz. Nie gniewasz się za „dziywkę”? To po naszemu dziewczyna. Chciałaś o coś zapytać?

Usiadłam obok „Sabały” na trawie, i zostałam do końca dnia (naprawdę jest do niego podobny - o ile pamiętam z gdzieś widzianej fotki, lub pomnika). Odpowiedziałam: - Nie, nie ma we mnie żadnego pytania. Ot przyszłam popatrzeć stąd na góry, w słońce. Nie mówi pan dzisiaj po góralsku.

- Nie jestem góralem. Jestem tu zupełnie przypadkiem. Przyjechałem do Zakopanego kilkadziesiąt lat temu, tak jak ty, z kilkoma przyjaciółmi, też hałaśliwymi i wesołymi ludźmi. I zostałem tu na zawsze … nie mogłem stąd odejść.

- Ma pan szczęście. Cieszył się pan Tatrami, na co dzień, pewnie zna pan je jak własną kieszeń. A teraz pan wspomina tamte piękne chwile, czyż tak? – zapytałam nieświadoma tego, jaka jest prawda.

- Nie dziecinko, byłem tam tylko raz. Tylko raz. Moi kumple i ja, jak to młokosy, pędziliśmy jak wiatr w te góry i już pierwszego dnia postanowiliśmy wdrapać się najwyżej jak się da. I ten pierwszy dzień wystarczył … Od tej pory nie postawiłem kroku w stronę gór. Choć każdego dnia tęskniłem patrząc na te wierzchołki, w te słońce. Prawdę powiedziawszy, to dawno temu, bardzo zazdrościłem słońcu, że tak codziennie odwiedza Tatry, że patrzy na te cuda i czerpie ich miłość, syci swą gorącą duszę. Zazdrościłem do tego stopnia, że wpatrywałem się godzinami w jego stronę, próbując sobie wyobrazić, na co patrzy i jak jest z tego powodu szczęśliwe.

I któregoś dnia, było to znacznie później, gdy już dojrzałem, olśniło mnie. Tak, to nie góry, to nie Tatry karmiły miłością słońce, lecz odwrotnie. Zrezygnowałem, więc z pośrednika i od tej pory patrzę na nie i dostaję mnóstwo ciepła i miłości. Nauczyłem się też oddawać swoją miłość. I teraz jestem jego uczniem. Zniknęła zazdrość, zniknęła tęsknota i towarzyszący jej smutek. Śmieję się, w sercu, duszy i w ciele. Jeśli płaczę, to są łzy, które płyną, bo się szczerze śmieję.

W mojej sytuacji potrzebowałem jakiegoś mistrza, by nie zwariować i nie zapić się na śmierć. Nie mogłem pójść i go szukać, więc on przyszedł do mnie, on mnie wybrał. Od tamtego czasu jest nim słońce.

I tak patrzę w stronę mojego mistrza i w stronę gór, i uczę się rozumieć. W każdy słoneczny dzień siadam tu i … patrzę. I tak to jest. – skończył.

Nie mogłam się oprzeć, by nie zapytać: - Co się wtedy wydarzyło, w czasie tej pierwszej wyprawy?

Zamiast odpowiedzieć odsunął koc … Tak, to był fotel, lecz na kółkach, a w miejscu, gdzie powinny być nogi, była gruba poduszka. Po chwili dodał: - Moich dwóch przyjaciół nie miało tyle szczęścia … - zamilkł i nadal lekko zmrużonymi oczami „rozmawiał” ze swoim mistrzem. Mimo gorzkiej prawdy czułam, że nie ma w nim smutku. Usmiechnęłam się do niego, chociaż nie byłam pewna, czy mój uśmiech jest szczery.

Pomyślałam, że daleka jeszcze droga przede mną. Patrząc na niego zrozumiałam jedno:

Można być szczęśliwym bez względu na to, co się wokół wydarza, bez względu na to jak gorzkie są nasze wspomnienia, i jak beznadziejna nasza przyszłość.

Można. Trzeba jednak odszukać „to” w sobie. Tego nie ma nigdzie indziej, tylko w nas.

Gadaliśmy długo, aż ognista kula schowała się gdzieś za smrekami i chatami.

Wtedy podziękowałam „Sabale”, za jego wielką naukę. Podziękowałam w duchu za podpowiedź intuicji: „Idź”. Dzięki ufności w ten wewnętrzny głos, dostałam to, czego szukałabym pewnie i ze sto lat.

Wniosek: Z naszej długiej rozmowy z twarzami ku górom i słońcu, wynotowałam kilka zdań, które „Sabała” wypowiedział.  Biorę je do serca:

„Góry kochają cichych. Cisi kochają góry. Cisza to język natury oraz ludzkich serc i dusz.”

„Bez względu na to, czy masz nogi, czy nie i tak „wędrujesz” przez życie samotnie.”

„Nie ma znaczenia, ilu masz przyjaciół i kochanków, żyjesz i umierasz samotnie.”

„W samotności więcej rozumiesz.”

„Cierpienie to chmury i góry zasłaniające słońce. To nie życie je nam stawia przed oczami, to głowa je tworzy.”

„Cierpienie nie wynika z samotności, wynika z niezrozumienia jego roli.”

„Cierpienie to początek drogi do uśmiechu i radości. Wtedy to, na początku, spotykamy góry i doliny. Trzeba przez nie przejść.  Nie ma innej ścieżki.”

„Słońce jest lekarzem ciała i duchowym mistrzem, gdy patrzysz na nie sercem i duszą. Tak jest z każdym obiektem, na który w ten sposób patrzysz.”

Piotr Kiewra  

środa, 14 lutego 2018

Samotny, górski wędrowiec

1. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca

Kilkanaście lat temu, przy okazji jakichś tam rodzinnych świąt, a może pogrzebu, spotkałem daleką, sporo ode mnie starszą, kuzynkę. Była cicha, nic nie mówiła, lecz gdy się od kogoś dowiedziała, iż chodzę po Tatrach, podeszła i … kilka godzin przegadaliśmy właśnie o górach. Gdy wyjechała, nie spotkałem jej więcej. Zapomniałem o niej. Przez ten czas, aż do zeszłego miesiąca nie miałem o niej żadnej wiadomości.

No i … miesiąc temu dostałem od niej paczuszkę, a w niej twardo oprawiony pamiętnik zatytułowany: „Moja miłość – Tatry”. W załączonym liście napisała: „Jesteś pierwszą osobą, która ma to w rękach. Nikt nigdy nie widział i nie słyszał zamieszczonych tu słów.

Kochasz góry tak jak ja, więc nie mogłam znaleźć bardziej odpowiedniej osoby, by powierzyć tajemnicę mego życia. Wiem, że piszesz opowiadania, w tym dużo o Tatrach, więc jeśli coś z zawartych tam rzeczy zainspiruje Cię, nie krępuj się i korzystaj. Tu jest całe moje życie, opisuję (jeśli da się to opisać – czuję, że nie) jedyną i wielką miłość mego życia. Są tam moje poszukiwania i odkrycia, są pytania, na które starałam się znaleźć odpowiedź, jest moja dusza i jest – na ile mogłam ją odnaleźć – dusza Tatr. Nie ma tam za wielu ludzi, bo prawie ich nie było w moim życiu. Tak, żyłam na uboczu, prawie tak dzika jak moje ukochane góry.

W pamiętniku znajdziesz słowa, których nigdy nie użyłam w relacjach z ludźmi. Ludzie mnie często pytali o różne rzeczy, prawie na żadne ich pytanie nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi – mało było we mnie słów - chyba Tatry były bardziej rozgadane ode mnie. Często, gdy je odwiedzałam one mówiły do mnie, coś do mnie szeptały, nawet krzyczały, a moje serce czuło ten przekaz. Twoje też czuje …

Gdy trafi do Ciebie ten liścik, teraz, gdy czytasz te słowa, mnie już nie ma, chociaż moja dusza, na pewno spaceruje gdzieś po ukochanych zakątkach i gdy znowu tam będziesz … pozdrów proszę, ją i moje ukochane Tatry! Pa!”

Przeczytałem pamiętnik, niejedna łza się w tym czasie cisnęła do oczu, może nawet niejedna spadła na te, dawno temu zapisane kartki. Już po kilku pierwszych wpisach znalazłem swój własny tytuł dla pamiętnika mojej kuzynki:


„Samotny, górski wędrowiec.”

Oto kilka zdań z niego:


9 sierpnia. Pierwsza moja samotna wędrówka. Jednak bezpiecznie jest być kobietą, hihi. Byłam na Rusinowej Polanie i na Gęsiej Szyi. Cieszyłam oczy i duszę górami i samą łąką. Pasłam owce. Było tak ciepło i tak … bezpiecznie, że zostałam na łące, wśród owiec, a pod rozgwieżdżonym niebem, na noc.

10 sierpnia. Rano na śniadanie były oscypki i jagody. Wyruszyłam z Rusinowej na Halę Gąsienicową. Po drodze spotkałam misia. Też zajadał jagody i chyba mnie nie zauważył. Tatry lśniły słońcem, a najbardziej Kościelec i chyba, dlatego postanowiłam na niego wleźć. Tak mnie olśnił, ze stałam się ślepa na przestrogi innych wędrowców. I co się okazało? Że nie taki diabeł straszny … nawet dla kobiety.

11 sierpnia.W drodze na Granaty złapała mnie burza. Na zboczu Skrajnego Granata, niedaleko szczytu grad zasypał ścieżkę i było tak ślisko, że nie mogłam postawić kroku. Przeczekałam aż się roztopi i zeszłam niżej, gdy pojawiła się następna burza. W tym dniu przeżyłam ich dziewięć. I jaki wniosek? Samotna kobieta radzi sobie nawet w czasie burzy w górach i w życiowych burzach. Hihi.

12 sierpnia. Tatry płaczą deszczem. Ja nie płaczę, choć mi mokro i zimno, i błądze sama po Ornaku. Wróciłam, lecz obiecałam sobie, że … e tam, już teraz nie pamiętam, co sobie obiecałam. hihi.

13 sierpnia. Odpoczywam nad Morskim Okiem. Patrzę na pstrągi i ludzi. Dzisiaj nie walczę z samotnością, o nic nie walczę dla siebie i innych, z nikim i w ogóle nie walczę, więc chyba nie jestem feministką. Hihihi. Czuję się jak człowiek, a nie jak kobieta, czy mężczyzna w ciele kobiety. I chyba dlatego nie czuję się samotna, bo czuję się spełniona jako człowiek. Śmieję się, bo zauważam, że trzeba wejść w tłum, by to odkryć. Tak, naprawdę nie widzę, by ci wszyscy mężczyźni i kobiety, mężowie i żony, byli cokolwiek bardziej szczęśliwi ode mnie.

Wniosek: To, że ktos jest obok ciebie, nie oznacza, iż przestajesz być samotny.

14 sierpnia. I chyba nie jestem dewiantką … pociagają mnie mężczyźni. Rano spotkałam jednego takiego, bardzo przystojnego. Zabrał mnie na Orlą Perć. Pierwszy raz w życiu tyle się nagadałam. Orla Perć to dobre miejsce dla kobiety i mężczyzny, szczególnie, gdy cię tak przyciąga jak tamten. Tyle ile było tam klamer, łańcuchów, drabinek i przepaści, tyle razy podał mi dłoń. Oj drżałam wtedy, oj drżałam i to raczej nie dlatego, iż się bałam. Chyba nie dlatego. Ale … jest żonaty. No cóż … żonaci też chodzą po górach, jednak większość to ci, którzy szukają tu szczęścia, a góry są tylko okazją, pretekstem, romantycznym tłem dla poszukujących towarzyszki życia.

Czy ja szukam? Czy dla mnie góry też są tłem? Nie. Zdecydowanie nie.

15 sierpnia. Chwila w Dolinie Gąsienicowej nad Czarnym Stawem. Zostawiłam tam trochę łez, bo ruszam do domu.

Niestety, nie odpowiedziałam na pytanie: Kim jestem? Tatry nie pomogły. Nie teraz. Jestem bliżej … czuję.







28 lipca.  Miałam iść do Piątki ale stoję i siedzę u stóp Wielkiej Siklawy i płaczę  razem z nią.  Jakoś mi tak źle
Wiec stoję i płaczę. ... skąd we mnie tyle łez? Chyba musiałam się wypłakać za całe życie .... chyba nie tylko za siebie, za mamę, tatę, obcych braci i sióstr, i cały świat.  To nie żal. To na pewno nie żal, to współczucie.  Energia żalu jest inna. Nie mam żalu.  To serce mi drga. ... to współczucie i współodczuwanie świata, Tatr i mnie.




 1 września. Przyjechałam i czekam. Od trzech dni leje. Zbuntowałam się, bo wszyscy wokół mówili nie - ubrałam pelerynę i ruszyłam. Chociaż nigdy nie wjeżdżam wyciągiem, coś we mnie powiedziało : jedź!


 I ....
Mój najpiękniejszy dzień w życiu.  Moje najciekawsze spotkanie z Tatrami. Nad  Kasprowym głęboki błękit a poniżej morze chmur.
Jaka piękna metaforą życia, iluzji, które widzimy? Te chmury to nasze myśli - zasłaniają nam boskość.  Niebo - serce i dusza czyste, spokojne, radosne, a głowa chmurna,  smutna, zalękniona,  pełna problemów, wisielczych myśli - myśli o samotności.  Czuję się aniołem .. przeleciałam w chmurach od Kasprowego przez Czerwone Wierchy aż do Ciemniaka. Przeleciałam na nogach, jak na skrzydłach, delektując się każdą chwilą, celebrując każdą chwilę, każdą chwilkę chwili, każdy krok, każdą intencję każdego kroku. Moje stopy były zatopione we mgle, tak ze ścieżka była ledwo widoczna. Gdy zeszłam przez Tomanową i w Kościeliskiej wzdłuż potoku ... ten już niósł moje łzy szczęścia. Na dole cały świat płakał. .. tylko ja się radowałam. ... tak mają anioły.
Wniosek: nie zawsze oczy to dobry przewodnik. Świat płacze a w niebie się radują, bo tak jest w  naszym niebie wewnątrz nas, w naszej ludzkiej naturze: serce i dusza się raduje, a głowa i oczy płaczą.  Nieba doświadcza się sercem i duszą, a nie głową, nogami i oczami. W tym przypadku moje ciało też było w niebie,  hihihi.


10 września. Dolina Białego, Sarnia Skała, Dolina Strążyska, Giewont. Poszłam tak wcześnie, że mogłam posiedzieć pod szczytem, przed ścieżką ku  wierzchołkowi z krzyżem, z pół godziny całkiem sama. Przyszło tu pytanie: Czy wędrując po górach nie uciekam od gór i dolin życia? Odpowiedź była wcześniej niż pytanie. Tak chyba jest zawsze, pytanie pojawia się w nas, gdy mamy już gotową odpowiedź. Nie jest ucieczką wędrowanie po górach. Wręcz przeciwnie, jest okazją do spotkania siebie. To poza górami uciekamy od siebie, znajdujemy zajęcia, wymówki, by nie być sobą, by grać, by tworzyć problemy i je rozwiązywać, by myślami zapełniać pustkę, by działaniem, marzeniami i wspomnieniami uciekać przed teraźniejszością.

...

2 sierpnia. Przełęcz Krzyżne. Wchodzę od strony Hali Gąsienicowej przez Dolinę Pańszczyca, z szarości, z ciasnej, zamkniętej przestrzeni, wynurzam się w bezkres widziany z Przełęczy. Jestem tak oczarowana, iż zapominam się, znikam, nie ma mnie. Chyba pierwszy raz w życiu, czuję się TU i TERAZ. Siedzę długo nieopodal przełęczy i wpatruję się w … życie, jego góry i doliny, chmury, wodospady, uczestniczących w tym ludzi i w siebie. Czym jest życie stąd widziane? Samotną wędrówką ku swojej prawdzie, ku wewnętrznym górom i dolinom, ku wewnętrznemu bezkresowi.


15 sierpnia. Deszczowy dzień. Ulewa nie pozwoliła pójść w góry. Od lat nie byłam na Krupówkach, więc gdy później, pogodnym wieczorem tędy spaceruję, odkrywam: Boże, iluż tu samotnych ludzi?

 

7 sierpnia. Dzisiaj, po raz dziesiąty weszłam? na Rysy. W drodze wspominałam wszystkie poprzednie wejścia, a szczególnie to pierwsze. Wspominałam tych, którzy wtedy tu ze mną byli i niestety … znowu oceniałam. Oceniłam ich miłość do gór, lecz już teraz w domu, zdałam sobie sprawę, że rozważałam tylko wypowiadane przez nich słowa, a je przecież rozwiał wiatr …

42 lata temu, tam na szczycie, jeden z obecnych ze mną mężczyzn, powiedział: „Kocham góry, ale najbardziej na świecie kocham ciebie”. I wtedy to, chyba po raz pierwszy, poznałam wartość wypowiadanych słowem uczuć, tych do gór i do mnie. Od tamtej chwili, poznałam te wartość – słowa są niczym. Pod nimi jest treść. Tym samym słowem można wyrazić prawdę i można kłamać. Treść jest z serca, a forma z głowy. W głowie nie ma prawdy, prawda jest w sercu i jeszcze głębiej.

Tak, trzeba wejść na najwyzszy szczyt, by to zrozumieć, by to dostrzec.

Otóż: Parę kroków przed szczytem zatrzymałam się i nie postawiłam ich już w górę. Popatrzyłam na wspinających się ludzi, na tych, którzy byli już na szczycie, gdy wsłuchałam się w ich słowa, gdy zdałam sobie sprawę, czemu mają służyć fotki, które robią … zrozumiałam, czemu ja tu wchodzę. Co chcę sobie udowodnić? Dlaczego ciągle zabiegam o powiększenie siebie? Czy moja miłość do gór jest prawdziwa, skoro wchodzę tu dla siebie, skoro nie jestem bezinteresowna, skoro istnieje cel, dla którego się wspinam, dla którego wędruję?

Wracałam z poczuciem winy i postanowieniem, iż muszę się wyleczyć z celów i z poczucia winy, i z … postanowień, z wyborów, z decyzji. Czyżby nadal bolała mnie samotność?



21 sierpnia. Szłam od Grzesia w stronę Wołowca. Przede mną szła para. Mężczyzna cały czas popędzał kobietę, że za wolno idzie, że nie zdążą „zrobić” planów przez jej marudzenie. Gdy ich wyprzedziłam usłyszałam za sobą: „Widzisz? W czym ty jesteś gorsza od tej babki? Ty jesteś szczuplejsza, a wleczesz się jak mucha w smole!” Przyspieszyłam jeszcze bardziej, by tego nie słuchać, bo: „to przecież nie do mnie” – tak pomyślałam. Ale później przyszło do mnie to, że nic nie dzieje się przypadkiem, że wiatr nie nosi przypadkowych słów.

Lecz tymczasem posiedziałam na Wołowcu bez myśli, bez zaangażowania w ludzkie i jakiekolwiek inne sprawy. Patrzyłam w słońce, w skrzące się nim poniżej, w dolinach, jeziorka. Minęło może pół godziny, gdy para, której uciekłam pojawiła się na szczycie i usłyszałam: „Widzisz, dałaś radę! Jesteś wielka! Kocham cię!

Podniosłam się i wydało mi się, że zupełnie spontanicznie, może nawet zdenerwowana tym, co słyszałam, ruszyłam ku Jarząbczemu Wierchowi. Po chwili jednak zrozumiałam, że wykalkulowałam tę trasę, bo uznałam, że ta para nie da rady tędy pójść, bo jest za długa dla nich. Nie oglądając się za siebie, w swoim tempie szłam i cieszyłam się tym, że nikt mnie nie pogania, że nikt nie udaje przy mnie swojej miłości do gór, nikt nie udaje miłości do mnie i że ja nie muszę tłumić tego, co tłumiła w sobie ta nieszczęśliwa kobieta. Cieszyłam się swoją wolnością od takich rzeczy, wolnością wyborów, decyzji, tempa marszu, tempa życia.

Gdy po raz kolejny usiadłam na szczycie, tym razem na Jarząbczym, usłyszałam w sobie głos: Racjonalizujesz swoją samotność!

Tak. Tak było w istocie. Gdy przyjrzałam się tym myślom, poszły sobie gdzieś. Może pognał je wiatr? Siedziałam i patrzyłam w dal, w stronę Kończystego i Starorobociańskiego. Słońce powoli spacerowało po moich plecach, a wiatr lekko popychał mnie tam, gdzie patrzyłam. Już miałam ruszyć, gdy usłyszałam za sobą kobiecy głos: Hej! Dogoniłam cię. Mój facet nie dał rady, poganiał, a za chwilę chwalił, a tak naprawdę bardzo mi przeszkadzał doświadczać gór. Poganiał, bo sam był słaby. Zostawiłam go, niech zdobywa swoje szczyty, niech gna, niech udaje supermana przed kimś innym, niech dalej udaje swoją miłość do kobiety i do gór, ale beze mnie. Wolę być sama, wędrować przez życie samotnie niż z aktorem.

Zainspirowałaś mnie swoją samotną wędrówką.

Tak, czuję, że nie lubisz mówić, że nie lubisz słuchać niepotrzebnych słów, że wolisz ciszę niż słuchanie swoich i cudzych myśli. Mam tylko prośbę, weź mnie w drodze wyjątku ze sobą, proszę. Nie znam tych gór i pewnie sama tu gdzieś zginę. Obiecuję, że się wyłączę i już nic nie powiem.

- Nie musisz. Mów, jeśli chcesz, wygadaj się, wiem, że tego potrzebujesz, a może i ja dziś potrzebuję czyichś słów. Jak chcesz, mów! Będziemy szły, a ty, jeśli chcesz, mów! Będę słuchała. – i tak, zaprzyjaźniłam się z inną samotnością, z samotnością człowieka w związku.

Tak: Człowiek jest z natury samotny i nie zmienią tego ludzie, żadem związek, żadna udawana i prawdziwa miłość.

Anna okazała się wrażliwą i prawdziwie kochającą góry osobą, prawdziwie kochającą siebie i dlatego nie poruszały jej czyjeś słowa, czyjeś nawet niesprawiedliwe uwagi. Nie poruszały jej pochwały i płytkie pocieszenia. Poruszały i poruszają ją: prawda serc i w ogóle prawda, a ta jest w słońcu, w górach i w ludziach. Jest w ludziach, lecz jest w nich głęboko, nie na powierzchni, tak jak słowa. Dlatego współczuła swojemu facetowi, lecz jej i jego drogi były inne, każde wędrowało po swojemu.

Zaprzyjaźniłam się z nią, zaprzyjaźniły się nasze dusze, mimo, iż już się więcej pewnie nie spotkamy.


31 lipiec. Przesiedziałam dzisiaj 10 godzin, prawie od świtu do zachodu słońca, przy Potoku Kościeliskim. Wysłuchałam jego mowy ciszy, albo on wysłuchał mojej.W mojej pewnie były jakieś cienie, jakieś ukryte cierpienie. Pewnie poukrywałam jakieś bóle, a tu wśród tej krystalicznej czystości i prawdy nic się nie ukryje. Chyba tak, tutaj, czuję, że ostatecznie, wyzbyłam się oczekiwań: wobec ludzi, wobec życia, wobec siebie. Moje oczekiwania spłynęły jak spływają suche liście w tym potoku. Poddały się prądowi, a jeśli coś je zatrzymuje to nie ich wola, tylko samo życie: głazy, kamienie, konary powalonych przez naturę w nurt rzeki, drzew. Zatrzymują wiry, lekko powstrzymuje przeciwny wiatr, ale ostatecznie płyną ku morzu. Chyba, że gdzieś po drodze utoną.

Napatrzyłam się, nasłuchałam i poczułam, czym, kim, jest człowiek bez oczekiwań. Jest jak ten potok, jak ta woda w nim: czystą, krystaliczną, prawdziwą ufnością.

Och jak mi lekko … a tak źle się zaczęło: czekałam na niego, wiele sobie obiecywałam. Nie przyszedł, bo …  materia okazała się ważniejsza niż ja.

Czego się nauczyłam od potoku? Tego, że to nie on – człowiek, był wyrachowany, jest wyrachowany, lecz ja. Właśnie przez moje oczekiwania objawia się moje wyrachowanie.

No i spłynęły ze mnie. Co do jednego. Jestem lekka, błoga, radosna, bo … wolna od oczekiwań. I ufna, jak każda z tych kropel w rzece. Bezwarunkowo ufają, że połaczą się z całością, z oceanem. Czuję, że moja ufność też taką się stała. Poddałam się życiu i płynę. I nie utonę, bo to w czym jest ufność nie tonie.


23 września. Pierwszy dzień jesieni, a tu w Pustej Dolince dopadł mnie śnieg. Miałam wejść na Kozią Przełęcz, lecz wycofałam się.

Pusta Dolinka. Kamienie, kamienie, kamienie. Trochę między nimi powietrza i ja. Pustka i ja. Samotne kamienie, samotne szczyty, samotna ja.

Wyszło słońce, szarość chmur zastąpił błękit i otworzyła się nade mną jeszcze większa, choć błękitna pustka – pustka nieba.

Siedziałam i przyglądałam się tak długo tej zewnętrznej pustce, aż poczułam ją gdzieś wewnątrz. Wystraszyłam się jej, chciałam gdzieś uciec, choćby ku zieleni kosówek, ku błękitowi Wielkiego Stawu, w stronę większej przestrzeni. Po chwili jednak przywędrowało do mnie odczucie, że tę pustkę będę już nosić zawsze i wszędzie. Skoro ją odnalazłam to już jest moja i że nie da się od niej uciec, gdzieś jej zostawić, ani niczym zapełnić. Nie pomoże tłum ludzi, jedzenie, rozrywki, książki, zabawa, żadne idee. Nie pomogą góry.

Rozsiadłam się tu na dobre, a ponieważ do końca nie pojawił się tu żaden inny wędrowiec, zostałam więc sam na sam ze swoją pustką. Oswoiłam się z nią. Wtedy strach mnie opuścił i tak już zostało.Wyszłam z Pustej Dolinki, przed zmrokiem, ale pustka już pozostała. I nie była mroczna lecz świetlista. Czuję i widzę jej światło. Nawet, gdy przyjdzie myśl o śmierci, widzę światło.  

Piszę to prawie rok po nieskończonej wędrówce ku Koziej Przełęczy, rok po tym, jak czuję się pusta. Jestem pusta - strach znikł. Znikły prześladujące mnie myśli i słowa (rzadko już piszę, rzadko mówię).

Zamiast słów czuję, a tego, co czuję nie potrafię przełożyć na słowa. To poezja, to radość i błogość, ale nie potrafię tego opisać. Milczę …



13 październik. Teraz bez strachu, moja ufność jest pełna.


14 październik. Siedziałam samotnie w ciszy Smreczyńskiego Stawu. To moje pożegnanie z Tatrami.

Wołam do Was, krzyczę, śpiewam, tańczę, przemawiam sercem i duszą, bo jestem z Wami ostatni raz. Przyjechałam do Was, moje ukochane góry, moje ukochane doliny, by się z Wami pożegnać. Nie bójcie się tak jak i ja się nie lękam. Będziemy trwać zawsze. Tak jak Wy trwacie zawsze i tak i ja będę.

Przyjechałam, przyszłam, przybiegłam, by wyrazić Wam wdzięczność. Wszystko, co ważne, istotne w moim życiu przyszło w Waszej obecności, z Waszej bliskości, z Waszej inspiracji, z Waszej ciszy, z Waszego zrozumienia …

Dziękuję! Dziękuję! DZIĘKUJĘ!


6 listopada. Znowu w ciszy Smreczyńskiego Stawu. Staw zamarznięty, a okolica pokryta śniegiem. Wszystko wygląda jak martwe, ale żyje. Czuję to. Śmierć to iluzja, to tylko umierająca myśl i trochę rozwianego wiatrem prochu, reszta jest wieczna. Ta istotna część jest wieczna.

 Darowano mi kolejne trzy tygodnie. Jeszcze raz dziękuję!


To był ostatni wpis. Natomiast notka z 13 października poprzedzona jest kilkunastoma pustymi kartkami. Pewnie nie zostały zapisane, bo zniknęły z autorki pamiętnika słowa. Pewnie w miedzyczasie wiele się zdarzyło w kolejnych wędrówkach, lecz pozostaną już na zawsze tajemnicą życia, tajemnicą rzeczywistości, która się wydarzyła, lecz nie została zapisana.

Z całego bogactwa tych zapisków wybrałem kilka pokazujących dojrzałość, duchowość tej miłości.

Całość ukazuje rozwój, kolejne etapy wzrastania tej dojrzałości, zrozumienia, miłości, odkrywania prawdy, przede wszystkim prawdy o sobie samej.

Ten pamiętnik to prawie sześćdziesiąt lat tatrzańskich wędrówek, sześćdziesiąt lat bycia, intensywnego, kolorowego życia pełnego uważności, marszu przez dwa światy, ten zewnętrzny i wewnętrzny. To 60 lat trwająca medytacja.

A dla Ciebie tarzański wędrowcze przekazuję to bez żadnych oczekiwań wobec Ciebie. Po prostu jest to historia miłości jednego z milionów istnień … piękna historia, a piękno jest po to, by się nim dzielić, miłość jest po to, by się nią dzielić. Dzielę się tak jak i ze mną się podzielono.

Dla wielu ( i dla mnie) góry są klimatem do takiego wzrostu, do takiego dojrzewania, więc bywaj w nich. Bywaj!


Piotr Kiewra