niedziela, 30 grudnia 2018

Grześ


76. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*
Wczoraj rano miałyśmy iść na Grzesia. Nie doszłyśmy, bo … moja koleżanka rozpłakała się. Była w stanie cokolwiek powiedzieć dopiero po jakimś kwadransie, jak już cała ścieżka spłynęła jej łzami. Powiedziała wtedy: „że już doszła tam, gdzie miała dojść.”
 Popatrzyłyśmy więc na obiekt jej westchnień z pobliża schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Siadłyśmy na łączce obok przepięknego szałasu przy ścieżce i opowiedziała mi swoją historię.
Kiedyś, zanim skończyłam studia, zanim rozpoczęłam swoją pracę nauczycielki, ktoś, mój pierwszy chłopak, pięknie opowiadał mi o górach, o Tatrach, o swoim tam wędrowaniu. Ta magia, która płynęła z jego duszy udzieliła się mi. Zapragnęłam jej doświadczyć.
Zaczęliśmy planować naszą wspólną, pierwszą wyprawę i kilka dni przed wyjazdem … zginął w wypadku.
Nie mogłam się otrząsnąć z tego przez długi czas.  Wtedy postanowiłam, że i tak tam pojadę i odwiedzę go … Grzesia. Tak miał na imię mój chłopak. Tak sobie wymyśliłam, że go odwiedzę, Grzesia – szczyt w Tatrach. On na pewno, jego duch tam, gdzieś wędruje …
Kilka lat coś zawsze stało na przeszkodzie, ale Grześ czekał i czekał.
I spotkałam ciebie. Nikt nie opowiada o górach tak jak ty. Przypomniałaś mi mojego Grzesia. Poprosiłam ciebie, byś mnie tam zaprowadziła, znalazłam w tobie, część duszy mojego Grzesia. Chyba, wy wszyscy wędrowcy macie coś wspólnego. Jest w was ten sam duch. Więc wybrałam ciebie za przewodnika, moją mistrzynię, która mi pomoże się oczyścić ze wspomnień, która mnie obudzi ze snu, w który zapadłam po śmierci mojego chłopaka.
No i przyjechałam tu. Rozedrgana cała wstąpiłam w ten zaczarowany świat gór i dolin, w mój magiczny świat znany z opowieści Grzesia. Tu dział się realnie. Jego opowieść, jego słowa, jego opisy materializowały się. Lecz tu, gdy ujrzałam ten szałas …
I nagle, gdy doszłyśmy do tego szałasu, Grześ do mnie wrócił. Naprawdę poczułam, że znalazł się przy mnie. Otóż, Grześ podarował mi kiedyś fotkę, jedyną fotkę, jaka mi po nim została. Na niej był on, uśmiechnięty, szczęśliwy, prawdziwy on, a obok był ten szałas. Dlatego, gdy tu dotarłyśmy, naprawdę go zobaczyłam, jak tu stoi i uśmiecha się do mnie.
Emocje tak mnie osłabiły, że nie mogłam już postawić kroku. Możemy tu przyjść jutro? Dokończymy naszą wycieczkę.

Przegadałyśmy więc następną godzinkę i popatrzyłyśmy w ciszy na góry i na Grzesia do wieczora.
Dzisiejszego ranka ponownie ruszyłyśmy, by spełnić marzenie koleżanki. Na szczycie, obok szlakowskazu, zostawiła małą wiązankę łąkowych, zwykłych kwiatów, zebranych, gdzieś wśród stadka pasących się owiec. Gdy na nią spojrzałam, widziałam, że to nie są zwykłe kwiaty. Te były magiczne, jak całe Tatry, jak ludzkie wspomnienia, jak dziewczęca pamięć.
Posiedziałyśmy tam z godzinkę. Wiem, że od tej chwili, zaczęła się jej własna górska opowieść. Wkroczyła w ten magiczny świat prosto z marzeń i wspomnień, w rzeczywistość.
Poszłyśmy dalej Długim Upłazem w stronę Wołowca, w stronę przygody, w stronę prawdziwego życia.
*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra

czwartek, 27 grudnia 2018

Istnieją tylko trzy rzeczy

Z okazji jubileuszu, czy w jakiejś publicznej  dyskusji, zaintrygowani jego śmiechem uczestnicy zapytali starca:
- Powiedz nam, czemu się ciągle śmiejesz?

Oto co im odpowiedział, w typowy dla siebie sposób:
- Śmieję się z siebie. Śmieję się, bo kilkadziesiąt lat mojego życia robiłem tylko dwie rzeczy, a wydawało mi się, że robię ich tysiące.  
Wszyscy inni ludzie też robią tylko dwie rzeczy, pozostałe rzeczy mają tylko inne nazwy, ale są tymi dwiema. Jeśli dobrze się przyjrzysz to to zauważysz i też będziesz się śmiał.  

A więc robisz tylko dwie rzeczy: uciekasz przed sobą i poszukujesz siebie. Nic innego nie robisz.

A trzecia rzecz, to ta, o której wszyscy mówią, a nie robią.  Ona przychodzi, gdy jesteś na tyle świadomy, że nie robisz tamtych dwóch.  Ta trzecia to miłość .... niezwykle rzadkie zjawisko.

Gdy przestałem gonić i uciekać ona się pojawiła, ale niech cię nie myli ta nazwa, wszyscy jej używają w innych znaczeniach, lecz są nieświadomi tego, czym ona jest naprawdę. Kochać można tylko będąc sobą. Gdy odnalazłem siebie, przestałem gonić i uciekać, a zacząłem kochać. A gdy kochasz, to się śmiejesz. I tylko dlatego się śmieję.
Śmiech to objaw miłości, współczucia.

Gdy kochasz to niemożliwy jest smutek, cierpienie, strach, jakikolwiek lęk, nienawiść, zazdrość, tęsknota, zło …
To wszystko odchodzi w niepamięć.
Gonitwa i ucieczka od siebie są jednoznaczne z czasem. To synonimy. Jeśli postrzegasz czas, to nie możesz kochać. Miłość pojawia się tylko wtedy, gdy czas znika. Śmiech też istnieje poza czasem. Czas jest pomysłem, wyobrażeniem. Nie istnieje.

A więc istnieją tylko trzy rzeczy, a właściwie jedna. Słowa też nie istnieją i myśli nie istnieją …

No i śmialem się razem z nim. Bo tak naprawdę nie ma nic innego do roboty. Hihihihihihihihi

A pozostali? Uśmiechali się,  ale bardziej im było do płaczu.

Piotr Kiewra

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Tatrzańskie świąteczne choinki


75. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*

Spośród wspomnień zawartych w pamiętniku jest kilka spisanych z okazji świątecznych, Bożonarodzeniowych pobytów w Tatrach. Oto te zapiski:

Idealna świąteczna choinka to ta przystrojona czapami śniegu, gdzieś w Dolinie Strążyskiej, Chochołowskiej, Kościeliskiej, lub gdzieś wzdłuż Drogi pod Reglami.

Taka choinka stała się dla mnie tradycją. Urywałam i urywam się ze świątecznej gorączki w Tatry, choćby na te dwa, trzy dni, by pobyć w tym klimacie, w tej scenerii, w tym duchowym – religijnym nastroju samej ze sobą.

Ta świąteczna cisza, wśród tatrzańskich dolin zasypanych śniegiem jest nieporównywalna z żadną inną ciszą. Wtedy nie potrzeba mi długich marszów po szczytach, wysokogórskich wspinaczek, wystarczy tu być.

Tu gdzieś u podnóża Tatr idąc po skrzącym się w słońcu, skrzypiącym od mrozu śniegu, lub brnąc w zadymce, jest mi ciepło, gwieździście, świątecznie, wzniośle na sercu i duszy.

Tutaj się odnawiam, na nowo się rodzę.

Tutaj prawdziwy Święty Mikołaj obdarowuje mnie nie materialnymi, lecz duchowymi darami. A ja obdarowuję jego, obdarowuję małego Jezusa, obdarowuję cały świat swoim szczęściem, radością.

Tutaj obserwuję jak inni się cieszą, szczególnie górale z udziałem swojej muzyki, śpiewu. Czasem jestem z nimi, uczestniczę w ich modlitwie stojąc gdzieś w kącie kościoła, nucąc z nimi kolędy.

Tutaj doświadczam dziwnych zjawisk, gdy w dwudziesto, czy nawet trzydziestostopniowym mrozie czuję się jak latem w upale. Tutaj tak mnie rozgrzewa jakiś wewnętrzny płomień, że nie potrzebuję szalika, czapki.

Ta zimowa, świąteczna przytulność tatrzańskiej przestrzeni okrytej śniegiem jak pierzynką, jest tak przyjazna, tak miękka, delikatna, czysta … Naprawdę czuję się tu jak w raju, jak w niebie. I tak chyba wygląda raj, tak chyba naprawdę jest w niebie.

Dzisiaj, w Wigilię Bożego Narodzenia, co prawda w samo południe, nie o północy, spotkałam jelonka, a chwilę później liska. Oba zwierzątka chwilę popatrzyły na mnie, a ja na nie. Ja do nich przemówiłam ludzkim głosem, a dla nich było chyba za wcześnie, hihi. Chociaż chyba przemówiły do mnie uczuciem i przyjaźnią, bo nie uciekły, póki się nie nagadały nasze serca i dusze.

Naprawdę nie mogę się napatrzeć na tatrzańskie drzewa: świerki i jodły, uśpione na białych poduszkach, przykryte grubymi, śnieżnymi kołderkami. Śpią tak wdzięcznie, tak lekko, a ja czuję ich ledwo widoczne i słyszalne oddechy. Wydają się tak małe, tak grzeczne … A gdy się obudzą, gdy rozszumią swoją melodią, swoją poezją … Gdy z wiatrem zaczną szeptać tajemniczo …

Dzisiaj przeżyłam burzę śnieżną na Drodze pod Reglami. Nie pozwoliła mi wejść gdzieś głębiej do Parku. No i dobrze, nie było mi to potrzebne. Tak naprawdę to przeszłam może jedynie ze sto metrów, bo wiatr i śnieg razem próbowali zamienić mnie w śnieżnego bałwanka, no i bawili się ze mną w przepychankę, a w odpowiedzi na każdy mój krok do przodu, spychali mnie o dwa do tyłu. To była moja najpiękniejsza zabawa od czasów dzieciństwa.

Spaceruję wzdłuż Potoku Kościeliskiego nie mogąc się nadziwić jego artystycznej kreatywności, nie mogąc się nadziwić Matce Naturze. Tyle różnych arcydzieł, tyle wizji, tyle chwilowych i bardziej trwałych form, że żałuję, że nie fotografuję, bo brak mi słów, by móc to zatykające dech piękno, oddać choćby w małej części.

Jeszcze nigdy nie widziałam Strążyskiej tak świątecznie przystrojonej przez naturę. Jestem zdumiona. Co za kreacje świerków, potoku, tej ścieżki? Człowiek nie jest tak pomysłowy. Ludzie tylko małpują naturę, małpują jeden drugiego, kobiety się malują, by dorównać jedna drugiej, lub by się choć odrobinkę wyróżnić. Tu żadne drzewo, żaden zakątek nie podejmuje takich wysiłków, dostaje wszystko od Natury. Człowiek jest głupi, bo wierzy, że jest mądrzejszy. Wierzy, że potrafi stworzyć równie wspaniały świąteczny nastrój bombkami, cukierkami i światełkami. Daremny trud, to tylko małpowanie.
Tu jedna śnieżynka spadająca z nieba jest większą artystką niż tysiące ludzkich rąk.

A Giewont? Dzisiaj obudzony, w rozmowie ze słońcem, z wiatrem, z chmurką śnieżnego pyłu nad nim i wokół. Rozmarzony, królewski, wspaniały, lecz nie wyniosły, duchowy. Naprawdę jak król nad swoim królestwem. To król łączący dwa królestwa: nieba i gór. Szłam Strążyską wpatrzona to w niego, to w drzewa, to w swoje serce i duszę. Czuję jak się to wszystko brata ze sobą, jak w modlitwie. To najswspanialsze Święta!

Te zimowe i świąteczne Tatry to nie tylko moja duchowa strawa, materialne jadło dające energię mojemu ciału, to miliony, miliardy tajemnic i w każdej śnieżynce i w każdym promieniu słońca, i w każdym moim oddechu i w każdej mojej komórce, w każdej chwili …

Tutaj patrząc na to, co mnie otacza, rozumiem: świat to Boże Królestwo i ja też w nim jestem. Nie muszę nigdzie iść, nie muszę niczego i nikogo szukać. Jestem tu, w tej chwili i to wystarczy. Znalazłam i zostałam znaleziona. Jestem spełniona.

Dziękuję!

*Teksty napisane na podstawie notatek zawartych w pamiętniku prowadzonym przez kobietę wędrującą samotnie po Tatrach przez prawie sześćziesiąt lat. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce, z sugestią by go wykorzystać w pisanych przeze mnie opowiadaniach.

Piotr Kiewra
 

niedziela, 23 grudnia 2018

Niepokój w ogrodzie duszy


Człowiek jest tym bardziej dojrzały im mniej myśli.
Z opowieści dojrzałej kobiety  

Kiedyś na jednej z wycieczek znalazłem się w pięknym ogrodzie. Chodziłem jego alejkami i nie mogłem – nie chciałem z niego wyjść. W jednym z najpiękniejszych miejsc, na wzgórzu z widokiem na cały ogród, stałem jak zaczarowany. Obok zatrzymała się kobieta i powiedziała do mnie:
- To jest raj.
- Tak. – przytaknąłem i dodałem: - Tak, to raj, nasz prawdziwy dom. To ogród duszy.
Kobieta na dźwięk tych ostatnich słów rozpłakała się. Gdy spytałem: - Co się stało? – odpowiedziała:
- Przypomniał mi się mój ogród duszy. Długo go szukałam i w końcu znalazłam, w miejscu, w którym nie spodziewałam się go znaleźć. Ale to długa historia …
- Życie to niekończąca się historia, to tysiące historii, a skoro już zaczęłaś ją opowiadać … Mam czas.
- Zgoda. Usiądźmy tutaj. – powiedziała. Przesiedzieliśmy na ławce z widokiem na raj, pół dnia. Mówiła, a ja słuchałem. Nie zadałem żadnego pytania, nie udzieliłem żadnej porady. Po prostu wysłuchałem. W jej opowieści było trochę chaosu, ale wiem, że takie jest życie, w wielu przypadkach jest chaosem. I tak było u niej. Właśnie o tym chaosie mi opowiedziała.

„Któregoś dnia, gdy już miałam wszystkiego dość, gdy nie widziałam już żadnego rozwiązania, żadnej drogi, którą jeszcze nie wędrowałam, spojrzałam przez okno. No dobrze, ale od początku …
Od kiedy pamiętam, rosłam i żyłam w niepokoju, w chaosie myśli, w zamieszaniu w głowie i w ciele. Wydawało mi się, że siebie znam, że taką mnie stworzył świat. Wydawało mi się, że potrafię kochać, że potrafię zaufać, że jestem silna, że jestem szczęśliwa, bo mam dom, piękne córki. Wiele rzeczy mi się wydawało.
Dopiero wiele lat później odkryłam, że ja tylko tak myślałam. Zrozumiałam, że świat moich myśli i prawda, to dwa zupełnie różne światy.
Świat moich myśli był mi dobrze znany. Identyfikowałam się z nim. I to uznawałam za prawdę.
W jaki sposób odkryłam, że tak nie jest? Pomógł mi niepokój.
Tak. Teraz wiem, że nieszczęście, cierpienie, lęk, są w życiu potrzebne. Pomagają w odkrywaniu prawdy. Tak długo i uparcie życie nas nimi doświadcza, aż zrozumiemy, że jest inna droga, niż niekończąca się seria nieszczęść, cierpień i strachu. Póki z nimi walczymy, stawiamy opór, próbujemy zmieniać siebie, dopasować się, uciec, problemy, kłopoty, ból, mnożą się.
W końcu to zrozumiałam. Gdzieś wewnątrz mnie, w najdalszym zakątku istniała nadzieja, wiara, że gdzieś istnieje ogród duszy i że go w końcu znajdę i wtedy będę szczęśliwa.
Szukałam go więc na różne sposoby, wiele się zmieniło i ja sama, jednak jedno było niezmienne w moim życiu: mój niepokój.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że był lekiem, więc starałam się go wyrzucić. Szukałam jego źródeł, a w międzyczasie leczyłam objawy. Szukałam wraz z moimi terapeutami.
Długo mogłabym opowiadać o tym, skąd się wziął taki, a nie inny obraz siebie.”  
Tu opowiedziała mi o faktach swego życia. O ojcu, matce, siostrach, bracie, babce, mężu, jej męża i jej przyjacielu, o jednej i drugiej córce. Opowiedziala mi o swoim dziecinstwie, dorastaniu, małżeństwie, o samotnej matce  podróżującej po wzburzonych morzach życia. Opowiedziala o ciężkiej pracy, o braku środków do życia, o swoim mieszkanku, czyli o przeszłości i przyszłości. Opowiedziała o wszystkim, co mogłoby być źródłem jej niepokoju, wszechobecnego niepokoju.

„Zagubilam się tak, że przestałam w cokolwiek wierzyć.  Stałam się jak dziecko.
I to jest dobry stan. Dopiero wtedy coś się zdarzyło.
Rosłam wśród wyobrażeń i myśli innych ludzi i brałam je za swoje. Identyfikowałam się z tym, co widziałam i słyszałam wokół. Wierzyłam, że rzeczywistość jest taka, właśnie taka. Potwierdzało to wszystko: widziane z daleka życie ludzi, bardziej z bliska, mojej bliższej i dalszej rodziny, oglądane filmy, teksty wyśpiewywane przez Renatę, Kasię, Justynę i Czesława.
To wszystko potwierdzało, że świat jest nie tylko dziwny, ale i okrutny.
Spełniały się wokół mnie różne moje i innych osób wizje, lecz od większości uciekałam. Jedne chciałam zachować, a nawet pokochałam, drugich się bałam. Poznałam skrajności: miłość i strach, euforię i przygnębienie, a nawet depresję.
Przez wiele lat żyłam wśród takich emocji. Wzbudzały je wspomnienia: mojej babci, mamy, ojca, brata i sióstr, mojego chłopaka, a później męża, oraz  wieloletniego przyjaciela.
Chwilowo pomagały, lecz zawsze niepokój wracał. Żadną metodą, żadną przedeptaną ścieżką, żadną ucieczką, cudzą podpowiedzią, wyczytaną „mądrością” nie byłam w stanie tego wyleczyć. Nie byłam w stanie tego zwalczyć, pokonać. A miałam siebie za silną, waleczną, za twardzielkę.
Po prostu, po chwilach walki, zabawy, tańca, wiary w obietnice, w efekty przebytych szkoleń, moj prześladowca wracał, a nawet się wzmacniał.
I tak to trwało i trwało. Mijały lata.
Ugruntowałam w sobie przekonanie, że siebie znam i że wiem skąd „to” mam. Uwierzyłam, że każdy jest ukształtowany przez dzieciństwo i że pracą nad sobą można to zmienić. Motywacja miała pomóc, bo bez niej mogłabym skończyć tak jak „ten”, czy „tamta”.
Nadal więc uciekałam i liczyłam, że to się zmieni, że przyjdzie chwila i nastanie spokój. Lecz ta wiara była coraz słabsza, wraz z wiekiem nadzieja nikła jak wypalająca się świeca. Uwierzyłam, że takie jest życie, od czasu do czasu przerywane krótkimi chwilami przyjemności i szczęścia, że nie ma w nim nadziei. Trzeba się po prostu zestarzeć, rozchorować i umrzeć. I wtedy nastanie spokój, że nie ma innej drogi. Muszę trafić do nieba, by zaznać chwil błogości. Ziemskie życie to tylko taki poligon, pole bitwy, na którym niebo możemy wywalczyć.
I tak to się toczyło.
Któregoś dnia rozstroiłam się  zupełnie.
Rano nie wyszłam na spacer z domu, bo wiatr, śnieg z deszczem. Włączyłam telewizor, lecz po chwili nacisnęłam guzik, by zamilkł. – Tu też wiatr, tu też on jest – pomyślałam. W You Tube rozdrażniła mnie Agnieszka Chilińska swoim własnym, wielkim niepokojem i uciekłam od komputera.
Spojrzałam znowu przez okno, na załzawiony, płaczący, niespokojny świat podblokowego, późnojesiennego podwórka i ogrodu.
Nagie gałęzie olch, a tuż obok zielonoigły świerk walczyły z porywami wiatru. Uginały się, to wracały na swoje miejsce, by za chwilę znowu poddać się jego sile. Tam nie mogłam uciec. Nie było słońca – żadnej nadziei za oknem, tylko “on”.
- Ugotuję zupę. Córka wróci, to zje coś gorącego w ten ziąb. – pocieszyłam się.
Gdy zaczęły wrzeć warzywa, spojrzałam na nie i … tak, nawet w garnku go znalazłam.
Przykryłam go pokrywką i znowu podeszłam do okna. Drzewa nadal się kołysały zamaszyście. Najniżej, już na granicy ogrodu płynęła rzeczka – jak zawsze rwała gdzieś do przodu. Patrzyłam na nią bezmyślnie, jakby jej tam nie było, jakby mnie tu nie było. I poczułam chwilę ulgi. Naprawdę … lecz po chwili otrząsnęłam się w poczuciu winy, że nic nie robię, że nie walczę, że się nie naprawiam, że się nie zmieniam.
Czułam się jak między młotem i kowadłem. Z jednej strony to poczucie winy, a z drugiej pytanie: A co mogę jeszcze zrobić? Gdy siedziałam i nic nie robiłam, było poczucie winy, a gdy zamiast coś robić myślałam, roztrząsałam to i owo, pisałam coś w pamiętniku, robiłam postanowienia - było jeszcze gorzej. Robiłam więc cokolwiek, aby uciec od myśli, od ich kołatania.
Ale gdzie uciekałam? Od jednych myśli w inne. Gdy męczyły mnie wspomnienia, gotowałam, sprzątałam, myślałam o problemach córki, innych bliskich mi ludzi. Wysłuchiwałam telefonicznych wywnętrzeń dawnego przyjaciela. On też siał we mnie te same, czarne ziarna.
Tak, tam, gdzie chciałam uciec on już na mnie czekał. Był wszechobecny. I na siłowni, i w rozmowie z córką, w górach, na niektórych fotkach mojej twarzy - wszędzie się czaił. Podstępny, uparty, nieustępliwy, bezlitosny, okrutny.
Gdy się spotykałam ze swoją starą przyjaciółką odnajdywałam go w niej.  
Robiłam, tak jak wszyscy, tysiąc różnych rzeczy, wpatrywałam się w świecę, czytałam, aby tylko nie zostać chwilę samej ze swoimi myślami, bo wtedy uderzał najmocniej.
A i jeszcze jedno mi się wydawało. To jedna z moich największych iluzji. Otóż ubzdurałam sobie, że być z samym sobą to … rozmawiać ze sobą.
Owszem, z książek i od przychylnej mi osoby, słyszałam często: „Tylko medytacja jest lekiem. Nic innego ci nie pomoże.” Spróbowałam i odrzuciłam po jakimś czasie. Lecz echo jego słów cały czas wracało. Powtarzał to wiele razy
Mówił: „Kiedyś to poczujesz. To twoje myśli tworzą niepokój. Tak naprawdę to on nie istnieje.”
On ufał, że tak będzie, a ja nie wierzyłam. Tak się przyzwyczaiłam do aktorstwa, do różnych gier, w które grali ludzie wokół, że nie uwierzyłam. Nawet byłam zła na niego. Denerwowały mnie jego słowa. Gdy mi przypominał, zamykałam się.
Owego dnia, przy oknie pojawiło się takie dziwne pytanie: Czy on czemuś służy?  Po co istnieje? I kto go podsyła?
Z książek wiedziałam, że mój wewnętrzny przewodnik musiał mnie zaprowadzić na skraj przepaści, bym zobaczyła, że tu droga się kończy, że dalej podążać się nią nie da.
Ale wtedy, pierwszy raz zrozumiałam, jak przez mgłę, dotarło do mnie, że to czemuś służy.
Ale czemu?
Skąd się bierze? To niepewność ego tworzona przez moje myśli. Ego boi się chwil, gdy jestem sama ze sobą, bo przypadkiem mogę odkryć prawdę, więc każe gonić, zdobywać, odnosić sukcesy, rozwijać pasje, myśleć o tysiącu różnych spraw. Każe być w tłumie ludzi, robić pożyteczne rzeczy, aby tylko nie pozostać na chwilę bez myśli, aby tylko nie pozostać w medytacji ... bo medytacja to zguba dla ego i jego tworów, dlatego się jej bało. Dewizą ego jest: myśleć, myśleć, myśleć, a „myślę, więc jestem”.
Natomiast dla mnie nie. Przecież jestem czymś więcej niż tylko myślą. Skąd bym wiedziała, że jestem, gdyby nie to „coś” więcej. Skąd bym wiedziała o swoim niepokoju, gdyby nie mój przewodnik, moja intuicja, moja dusza?
Tak, to wszystko kiedyś wyczytałam w mądrych książkach, ale ta mądrość nie uczyniła mego życia i mnie mądrzejszą.
Nadal odczuwałam pustkę w bezczynnosci, w bezmyślności, w nicnierobieniu.
Tłumaczyłam się przed samą sobą: „Łatwo się mówi, trudniej zrobić. Ja tego nie potrafię. Taka już jestem”. I cały czas uważałam, że „to” trzeba zrobić, że trzeba dokonać w sobie jakiejś zmiany, że to jest wysiłek, walka, proces, leczenie. To wymaga pracy. Taki był mój pogląd, tak myślałam.
Ale jednak ziarno zostało zasiane. Nie wiem, kiedy wzeszło, ale chyba wykiełkowało, bo owego, szarego dnia coś się zmieniło.
Ale czy wtedy coś zrobiłam? Nie. Po prostu, byłam tak zmęczona, tak „dobita” i rozbita, tak zamieszana, tak słaba, że już chyba nie starczyło energii by myśleć i wtedy właśnie, coś gdzieś pękło. Zostałam sam na sam, bez towarzystwa myśli i to było „to”.
Wszystko wokół słyszałam, widziałam, czułam, nawet rozumiałam, ale nie myślałam. To nie była obojętność, odrętwienie, jakaś drzemka, to było coś „zupełnie innego”.
Następnego dnia, w taką samą pogodę, jakaś siła wyrzuciła mnie z mieszkania do ogrodu. Może coś zabłysło w wodzie, w rzeczce i poszłam to sprawdzić. To nieistotne, po prostu znalazłam się nad rzeczką i coś zrozumiałam. Nie głową, nie myślą – sercem, duszą. Ten ogród i ta rzeczka odkryły mój wewętrzny ogród duszy. Wtedy to przyszło we mnie poruszenie, wezwanie, by odszukać źródeł swego niepokoju. Dostałam zadanie, by dotrzeć do korzeni. Po raz pierwszy było odwrotnie - zamiast uciekać od mojego wroga miałam się w niego zagłębić najmocniej jak się tylko da.
Co takiego było w rzece, że mnie zatrzymała, najpierw przy oknie, a później nad jej brzegiem? Absolutna bezmyślność.
Od tamtego dnia, rzeczka pod moim domem często mi się śniła. Zastanawiałam się jak to wyjaśnić. Teraz wiem: sen kończy to, co zaczęłam i nie skończyłam w dzień. Wtedy moja bezmyślność była medytacją, więc rzeka we śnie mi przypominała – patrz na mnie, medytuj, skończ, co zaczęłaś!
No i zaczęłam płynąć przez życie. Zdarzyły się dwie rzeczy, jedna wynikła z drugiej: ufność i oczyszczenie – totalne oczyszczenie – katharsis.
Od tamtej chwili nie tylko szukałam, ale miałam wniknąć aż do korzeni.

No i zaczęłam drążyć. Wspomniałam kolejne etapy mojej walki z niepokojem.
Najpierw terapeuci pracowali ze mną bym się rozliczyła z przeszłością. Później, ponieważ nadal pozostał, pracowałam nad przyszłością, szczególnie nad materią, nad zapewnieniem stabilności materialnej. W końcu i ta sfera, na jakiś czas, została ustawiona na dobrym dla mnie poziomie, a ten nadal dokuczał.
- Może ludzie wokół mnie potrzebują mojego zaangażowania, mojej pomocy, by ustabilizować swoje życie, emocje, sprawy uczuciowe, zdrowotne? – pytałam sama siebie. Okazało się, po czasie, że nie, bo gdy sprawy się ułożyły, problemy rozwiązały, a ten jak istniał, tak istniał. Może coś z moim zdrowiem jest nie tak, może jakieś ukryte choróbsko się rozwija, a ciało woła o ratunek. Przebadałam się i poza nerwicą, stresem odczuwanym na co dzień, lekarze nic nie znaleźli. Skorzystałam z pomocy psychologów i psychiatrów, by rozprawić się z emocjami, ale poza tabletkami, które mnie zatruły i paroma radami, które słyszałam już wcześniej, nie pomogło na dłuższą metę. Poszłam do księdza, by się wyspowiadać, by się zbliżyć do Boga, ale i to nic nie zmieniło. Poszłam jeszcze dalej pracując z motywacją, afirmacjami, wizualizacją … e, tam. Nic z tego.
Przeszłość - zagłębiałam się w niej, bo przynajmniej ta była pewna. Nie było w niej słodko, bo tu poznałam strach, ale tu przynajmniej wiedziałam, że nic mi nie grozi. Poznałam jej wszystkie kąty i doskonale pamiętam, choć starałam się ją zabić, zapomnieć. Tak było wcześniej. Teraz, gdy ją brałam pod „lupę” zaczęła być bardziej mglista i mniej dotkliwa. Powoli gasła. Wspomnienia nie znikały, ale nie wzbudzały już tej emocji.
A przyszłość? Ta jest bardziej niepewna, bo może zabraknąć pieniędzy, bo córka może być nieszczęśliwa, bo nie układa się jej z chłopakiem. Bo może znowu nie będzie pracy. Takie oto scenariusze życia sobie pisałam myślami i tak tworzyłam niebezpieczeństwa. W tak magiczny sposób budowałam jego podwaliny.
Przyszłość i myślenie o niej kreowały nowe jego obszary. Możliwość utraty zdrowia, choroba kogoś w rodzinie lub kogoś ze znajomych automatycznie rodziła moje obawy o moje zdrowie. To, czego się obawiałam, to gdzieś we mnie rosło, pobolewało. A emocje tylko napinaly pewne struny: to żołądek, to coś tu, to tam. Tak rodziłam każdego dnia nowe źródła.
Trudno się dziwić, że tak było. Przecież wolałam piosenki z niepokojem w muzyce i tekstach, wyżej ceniłam twórców niepokoju, ich trud życia przekładany na melodię i słowa piosenek. Pociągał mnie niepokój w filmach, w życiu moich przyjaciół. Wielu z nich jakby czuło, że chłonę wszystko z tej dziedziny, więc się nasłuchałam i napatrzyłam: u moich sióstr, mojej córki, mojej mamy, mojej starej przyjaciółki. A we mnie się to już nie mieściło.
Tak, myśli potrafią go stworzyć z niczego, a przecież życie nim nie jest. Jest harmonią. Jest huśtawką między skrajnościami . A gdy spojrzeć głębiej, to jest spokojem. Niepokój to tylko brak spokoju, tak jak ciemność brakiem światła, a strach brakiem miłości.  
On wypływa z braku ufności.  Gdyby rzeka była nieufna, zatrzymałyby ją jej własne myśli.  Stałaby rozmyślając o zakrętach i wszystkim, co się może przytrafić. Nie uwierzyłaby w opowieści o morzu i oceanie.  Tak samo jak ja nie mogłam uwierzyć w spokój, ciszę, błogość, radość, miłość, bo myśli mnożą zakręty, ślepe zaułki, pustkę i czarne dziury. Przyszłość była bardziej niebezpieczna. Tam jest walka, tam są ofiary, cel niepewny, tam śliski grunt, obietnice, niezrealizowane marzenia i doświadczenie, że to i tak nie uszczęśliwi, nie przyniesie spełnienia. W niej jest ryzyko.
Tak było do tej pory: gdy walczyłam, przeciwstawiałam się, stawiałam opór, to zasiewałam w sobie zamieszanie, dysharmonię. Wtedy we mnie, tak jak za oknem dmuchał wiatr, tak jak te gałęzie, wszystko we mnie uginało się, napinało i bolało. Poddawałam się, by za chwilę znowu się podnieść i walczyć .
Ale o co?
Czy istnieje cel tej walki? Co pragnę osiągnąć?  A jeśli to osiągnę będę szczęśliwa i radosna? Czy będę spokojna?  
Przecież już walczyłam i tyle wywalczylam. I na jak długo to starczyło?  Już doświadczyłam zrealizowanych marzeń, osiągniętych celów: domu, rodziny i ... co z tego zostało?  Co zostanie ze zrealizowanej mojej pasji? Czy to przyniesie mi spełnienie?
Co oznacza? Czy to tylko powrót myśli o ojcu, matce, siostrach, bracie, chorobie mogącej zabrać życie, o wydarzeniach z życia wywołujących łzy, o ludziach, którzy zawiedli. O ludziach, którzy dużo obiecywali, a nic nie dali, bo nie mogli.  Nikt nie może nic dać, bo nikt nic nie ma do dania. Ja też nie mam. Co mogę dać innym?

Nieufność. Tak, gdy nie ufam to się boję, jestem niespokojna. To moja nieufność do siebie samej, do mojego przewodnika, do serca, do mojej ciszy.
Jak to się stało, że potrafiłam zaufać wojownikowi, którego ze mnie zrobiono, a nie potrafię zaufać sobie takiej jaką naprawdę jestem?  Tak, bo ufność nie jest myślą. Skoro myśli nie odzwierciedlają rzeczywistości to i myśl o ufności jest też nieprawdą.
Co we mnie jest prawdziwe, a co nie jest?

Niepokój nie jest prawdziwy, bo strach nie jest prawdziwy.  Stworzylam go, bo boję się, że moje pragnienia się nie spełnią.  A czy one są takie ważne i czy prowadzą mnie dobrą drogą do właściwych drzwi?
Czy to ważne, co o mnie pomyślą inni?  No tak, przecież to nie siebie chcę zaspokoić, lecz innych. Chcę im coś udowodnić, a po co? Co zyskam udowadniając? Czy naprawdę da się zasłużyć na dobrą opinię o sobie u innych? Przecież oni widzą w nas siebie samych i to, co chcą zobaczyć. Nigdy nie będę ich gwiazdą …
Czego naprawdę potrzebuję? Uwolnienia się od rzeki myśli. To myśli tworzą niepokój, psują mi zdrowie – znowu przypominał mi przychylny mi człowiek.
I najgorsze to poczucie winy, że jeśli czegoś nie zrobię,  to wszystko przepadnie, że zawiodę innych, że udowodnię swoją bezwartościowość …
A nic nie muszę. Jest nawet odwrotnie. Działając z poczucia obowiązku psuję, dodaję sobie ciężaru, powiększam niepokój.  
Naprawdę nie jestem za nic odpowiedzialna, ani za swoje życie, ani społeczeństwa, ani dzieci, rodziny, przyjaciół.  Gdy jest miłość odpowiedzialność nie jest potrzebna. A to poczucie odpowiedzialności tworzy tego typu emocje. Miłość nie jej nie tworzy.  Miłość prowadzi do ogrodu duszy. Do ogrodów dusz innych ludzi. Wtedy cieszymy się obecnością w tych ogrodach. Nic więcej nie trzeba. Poczucie odpowiedzialności to tylko myśl … to tylko ciężkie myśli, od których ciało staje się ociężałe i chore.
Odpowiedzialność zaszczepili mi ludzie nieświadomi, że dają coś innego niż miłość.  Pomylili jedno z drugim. Gdy jest miłość dajemy wszystko, co najlepsze i nie czujemy w tym obowiązku, a to przynosi nam radość.  Gdy dajemy coś z poczucia obowiązku dajemy ciężar, nawet dziecko to czuje i przeciwstawia się. Przyjęcie tego też staje się obowiązkiem, grzecznością.  Niczym więcej.
Tak moje myśli - tylko one go kreują.  Gdy jestem sobą nie może być tego we mnie, bo nie sprzeciwiam się boskim planom.  Bóg mnie stworzył taką - i taka mam być. Nic nie muszę zmieniać. Będąc sobą i kochając jestem zharmonizowana z boskim planem.
I wystarczy medytacja, by tak było. W końcu stanęłam w tym miejscu, a było to tak:
Mijały lata. Minęła czterdziestka, zbliżała się pięćdziesiątka, a tu ciągle to samo, a może i bardziej coś we mnie kołatało.
W końcu doszłam do wniosku, że tak już musi pozostać, że to jest moją cecha, moja właściwość, jest częścią mojej „urody”, że wszyscy ludzie tak mają. Lecz, gdy spoglądałam na jednego z przychylnych mi ludzi – on był uosobieniem spokoju, czyli jednak nie jest to przekleństwem całej ludzkości, lecz tylko, co bardziej pechowych jej przedstawicieli. On mi mówił: - Nie jesteś pechowa, tylko taki program realizujesz w swoim wewnętrznym komputerze i nic się nie zmieni, póki nie zmienisz programu. Musisz się oczyścić z wirusów, a tymi wirusami są twoje myśli.
Zrobiłam sobie rachunek sumienia, podsumowałam wszystko, co robiłam i czego jeszcze nie robiłam i z mojej matematyki wyszło, że:
- to, co do tej pory robiłam latami, a nawet przez dziesiątki lat nie pomogło,
- z rzeczy, których nie robiłam, nie pozostało nic … tylko medytacja.
No i stanęłam w obliczu wyboru – pogodzić się, że już nic mi nie pomoże, albo medytować. Nie miałam wyboru.
Wtedy odświeżyłam dawno temu przeczytane książki na temat medytacji, szczególnie Osho.
To on mi wytłumaczył, że musi być tego przyczyna, że moje istnienie domaga się, chce mi coś powiedzieć, chce bym coś ze sobą zrobiła, chce bym wreszcie była sobą … A ja cały czas sądziłam, że kto jak kto, ale własnie ja jestem sobą, że to inni mają z tym kłopot.
Powiedział też, że identyfikuję się ze swoją myślą, uważam, że „myślę, więc jestem”, a prawda jest odwrotna, właśnie dlatego, że myślę, nie jestem obecna. Że moja dusza, gdzieś zamknięta w jakimś moim ciemnym kącie domaga się światła, stąd niepokój.  Chce wreszcie dotrzeć do ogrodu duszy, czyli całej mnie. A moje myśli jej to uniemożliwiają – one są barierą.
I na koniec, że medytacja to prawda, to „ja”, to styl życia, a nie środek do celu, czy jakieś ćwiczenie. Mam po prostu medytować, nie spodziewając się po niej niczego. No może po trzech miesiącach, może po roku … zobaczymy, co będzie.
Nie pocieszył mnie w ten sposób. Ale … nie było wyboru.  Pojawiło się ale, wielkie ale – nie pomogła. Próbowałam, chyba z miesiąc, albo dłużej i nic. Żadnej poprawy. „Następna ściema, następny fałszywy trop.” – pomyślałam.
No i wróciła do mnie … medytacja. Wrócił ten temat. Zdałam sobie sprawę, że owego dnia przy oknie ona się wydarzyła. Przyszła spontanicznie, nie musiałam się wysilać, siadać w określonej pozycji, starać się kontrolować oddech i starać się być w ciszy. Nic z tych rzeczy, to się wydarzyło bezwysiłkowo, samo z siebie. Przyszła, gdy nie walczyłam, gdy się nie starałam, gdy o niej nie myślałam, a nawet jakby na przekór mnie. Przecież ją odrzuciłam, na sam dźwięk tego słowa niedobrze mi się robiło. Medytacja wydobywa ze mnie prawdę, miłość i wynikające z nich działanie.  
W tej jednej chwili poczułam błogostan bycia w medytacji i ta chwila już we mnie została. Teraz wracała łatwo. Nie musiałam chcieć, działać, czekać na odpowiednią chwilę, przeznaczać na nią wolnego czasu. Po prostu zaczęła się wydarzać, coraz więcej było chwil z nią. Stałam się medytacyjna. Stałam się. W tych chwilach zaczęłam poznawać siebie, kim naprawdę jestem, albo bardziej precyzyjnie, kim nie jestem.
Myśli wydobywają chaos i różne fałszywe filozofie, między innymi tę o odpowiedzialności, tę o mnie. Myślałam, że jestem taka to a taka. Nie było w tym prawdy. To co myśli mi dawały to właśnie filozofię samej siebie, a ta była fałszywa, wymyślona – tak, dokładnie, byłam wymyślona. I co gorsze, wszystko wokół było wymyślone. Między innymi, niepokój.

Teraz rozumiem, że on jest dobry. To mój przewodnik - mój przyjaciel, on mnie prowadzi.  Pokazuje mi, co istotne, a co nie ma znaczenia. On mi mówi: nie popełniaj tych samych błędów, zapukaj do innych drzwi, bądź inteligentna, uważna. Zrozum, czym są myśli, to tylko twoi słudzy. Myśl nie jest panem, jest sługą.  On pcha mnie do źródła, a nie po to bym się w nim pławiła, bym dziesiątki lat wypłukiwała łzami oczy.
Tak, nagromadziłam myśli jak moja stara przyjaciółka rzeczy w swoim mieszkaniu.
Czas wysprzątać głowę z tych śmieci ... czas na medytację. – powiedziałam sobie samej. Początkiem była moja bezmyślność w obserwowaniu rzeczki.
Ubrałam więc pelerynę i poszłam na spacer w deszczu.  W kałużach pod nogami odnalazłam spokój. Dopiero moje kroki go zaburzyły. Lecz po chwili spokój w nich wracał. Dokładnie tak samo jest w głowie: moje myśli to jak nogi w gumiakach zakłocające spokój kałuży.
W wietrze odnalazłam spokój. Wszędzie wokół jest spokój. Wystarczy patrzeć, a się go widzi, czuje.  Niepokój nie istnieje. Gdy patrzę na myśli jest tylko spokój.To takie proste, a tak się tego bałam. Myślałam, że tylko ja tego nie rozumiem, że wszyscy inni to rozumieją. A tego nie trzeba rozumieć. Spokój nie wynika z rozumowania, ale z nieużywania rozumu. Rozum jest do czego innego niż stałe, niepotrzebne rozumowanie. On jest potrzebny, by przejść na drugą stronę ulicy, by nie popełniać dwa razy tego samego błędu. Rozum jest po to, by pomagał ciału, by poznawać świat zewnętrzny, by się komunikować, ale tylko w części. Bo lepsze w komunikowaniu się jest serce.
 Patrzyłam na płynącą rzczkę i  jej ufność. Przecież ona nie zna drogi, ale ufa. I od niej się jej uczyłam. To natura uczy nas ufności.
Tak. Niepokój jest dobry ... On mnie kieruje ku sobie samej ... On mnie prowadzi ... musiał być tak dokuczliwy, tak bolesny, że wreszcie wróciłam do tańca, do medytacji, bo nie ma innej drogi.
To nowa droga życia.  Nowe narodziny.
Do tej pory nie mogłam zrozumieć jak może się przydać medytacja, a chciałam to zrozumieć. Jak medytacja może pomóc w ustąpieniu myśli skoro, gdy tylko myśli będzie obserwować to one przyjdą, całe ich tłumy? A jednak było odwrotnie. Teraz, gdy tylko spojrzę na którąś z myśli ta stopniowo znika. Gdy tylko zapomnę o tym, że mam być widzem – wraca. Więc nie bywam już aktorką.
W końcu zrozumiałam, że medytacja jest zabawą w kotka i myszkę. No zaczęłam się naprawdę bawić. Niepokój zaczął znikać. Na chwilę, na drugą i trzecią.  A z tych pojedyńczych stała się jedna, długa chwila spokoju. Rozbłysło słońce - wszędzie i na zawsze. Rozbłysło w dzień i w nocy, wokół i we mnie.
Odkryłam, że szarość jest piękna, że wiatr i deszcz ze śniegiem są piękne, że piękno jest wszędzie, nawet w niepokoju.  To tylko kawałek drogi, niewłaściwej drogi.
On jest przewodnikiem. Ma coś do przekazania. Mówi zmień drogę, pójdź tędy. Zaufaj! Nie lękaj się! Jesteś bezpieczna - nic ci nie grozi!

Życie w magiczny sposób przyniosi to, na co jestem gotowa. Dostaję to, co jest mi naprawdę potrzebne. Niczego więcej nie trzeba ... tylko ufności.  Tak. Nic nie trzeba robić. O niczym rozmyślać. Nie trzeba tworzyć scenariuszy, planów, celów. Wystarczy siedzieć i żyć, patrzeć jak myśli spacerują ... a wiosna i tak sama nadejdzie i trawa sama wyrośnie.  Naprawdę nic nie potrzeba.
A przecież próbowałam różnych rzeczy: motywacji, afirmacji, wizualizacji, lecz to wszystko zawiodło. To wszystko tylko manipulowało moją myślą. Zamieniło jedną na inną. Gorszą na lepszą. Nic więcej.
Motywacja to psychiczny bicz. To tylko porównywanie się, wzbudzanie zazdrości, powiększanie siebie w głowie. Czasem też stosowałam afirmację. Próbowałam w ten sposób ukształtować moją prawdę, ją zmienić - mnie zmienić. Chciałam dopasować się do wzorca, do idola. Chciałam być taka jak, np. jak Justyna, nie tylko ciałem. No i już sama myśl, że mogę być kimś innym, niż jestem jest głupia, szkodliwa, mordercza. To jest prawdziwe źródło niepokoju: kiedy jesteś – kiedy uważasz się za kogoś innego niż jesteś, nie możesz być spokojna. No jak miałoby to się zdarzyć? Przecież to powolne zabijanie, to mordowanie siebie. To zabijanie z premedytacją. Rozłożone w czasie, często na całe życie. Stąd zamieszanie, strach, niepokój przez całe życie.

Próbowałam też, wg książkowych teorii siebie pokochać, zaprzyjaźnić się ze sobą. I znowu, ale … To znowu tylko myśl. Jak głowa może pokochać? Jak w głowie, pełnej śmieci, mogłoby się narodzić coś tak czystego? Jak mogłoby narodzić się uczucie?
W głowie są tylko słowa, słowa i słowa. Nic więcej. Nie ma tam śladu uczucia. I znowu jest odwrotnie: by pokochać trzeba się opróźnić z myśli. Tak, tylko medytujący może pokochać. Może pokochać siebie, więc i cały świat.   
Wcześniej to cały czas nie byłam ja, to były myśli o mnie. Taką siebie widziałam, namalowałam. To był zlepek różnych wizji, obrazów innych ludzi, bajek, tekstów piosenek, a przede wszystkim moich rodziców, ograniczały mnie nadal przekonania ludzi z mojego życia, jak jakieś ściany domu. Nawet uzmysłowiłam sobie, że stałam się przeciwieństwem tego, kim chciałam być. Tak chyba jest zawsze: to, przed czym uciekamy, czego się boimy, rośnie w nas. Chowa się w podświadomości. Nieświadomie mówimy jedno, a prawda jest inna. Przed światem gramy szczęśliwych, a naprawdę jesteśmy nieszczęśliwi. Jak mielibyśmy być, skoro udajemy, skoro to nie jest nasze?
Karmilam się myślami i miałam niestrawności. Teraz wiem, że nie muszę pasować do żadnych swoich wizji, ani tym bardziej do cudzych. Do żadnych społecznych norm, do czyichś seksualnych snów.  Nikt nie pasuje do spoleczeństwa, wszyscy udają, grają swoje role i myślą, że wszystko jest ok., ale czują się podle.

Nauczyłam się wracać uparcie i cierpliwie ze zgiełku myśli do ogrodu swej duszy. I te powroty i trwanie jest moją medytacją.  
Teraz śmieję się i sama pytam siebie: no gdzie ten niepokój, no gdzie?
Gdzie jest ogród duszy? Czy trzeba go daleko szukać? Czy był daleko?
Więc na to pytanie: kim jestem, nie mogę odpowiedzieć - nie wiem, kim jestem. Jestem tajemnicą w tajemniczym ogrodzie duszy. I to wszystko. Tym była moja medytacja, drogą do ogrodu dusz.
I po co niepokój się pojawił. .. bym tak cierpiała, by w końcu odważyć się wejść do ogrodu dusz.  Tylko po to.
By tam wejść trzeba się odważyć. A by być na tyle odważnym trzeba dojrzeć.
Co to jest dojrzałość?
Dzisiaj wiem: Nie jesteś dojrzała, póki nie jesteś gotowa porzucić swojego bólu, swojej przeszłości i przeszłości.
Jesteś nieobecna i zamieszana i wszystko wymyka ci się z rąk, bo nie jesteś jeszcze dojrzała.
Dojrzałość oznacza, że masz już dość. Tak jak drzewo, dojrzeje jesienią, to opuszcza swój ciężar, owoce spadają z niego, liście spadają, stare, martwe gałęzie. Uwalnia się. Nasza dojrzałość jest tym samym – uwalnianiem się.
My ludzie lubimy cierpieć, maltretowac siebie. Uważamy cierpienie za typowo ludzkie, przypisane człowiekowi, wręcz uważane za religijne przykazanie.
A przecież to jest kwestia wyboru, to jest kwestia dojrzałości – gotowości, by zostawić swoje nieszczęście.  
Być dojrzałym to rozumieć, że masz wybór, że możesz nadal cierpieć i żyć w kłopotach, zamartwiać się, albo możesz to porzucić.  Gdy to porzucisz będziesz innym człowiekiem: lekkim, zdrowym, wolnym, kochającym. Wiesz, że tak będzie, ale też wiesz, że wtedy też coś tracisz: swój ból, argument, za który cię „lubiono”, litowano się nad tobą, pomagano ci.  Odczuwasz, że nie dostaniesz już współczucia, już nie wypłaczesz się towarzyszom niedoli.
Im się twoja zmiana nie spodoba.  Wiąże się to ze zmianą ludzi. Doświadczyłam tego. Odejdą twoi świadkowie bólu. Musimy być tego świadomi.
Musimy wiedzieć jednak, że przyjdą lepsi, bardziej dojrzali świadkowie naszej radości.  
To jest twój wybór.  Wybór dotyczy nieba i piekła.  Tak naprawdę mamy taką władzę. Tylko dojrzałość pozwala to przeskoczyć.
Myśl nigdy nie jest dojrzała.  Jej środowiskiem jest bałagan, przysłowiowe gubienie kluczy. Dlatego tak trudno jest się zdecydować i wytrwać w drodze do ogrodu duszy.
Tylko, kto ma podjąć tę decyzję? Głowa? Przecież to ona jest źródłem niepokoju. To myśli tworzą niepokój, więc jak przy pomocy myśli mielibyśmy to zrobić? To niemożliwe.
Zrozumienie tego, nie mentalne zrozumienie, lecz przy udziale „czegoś” głębiej w nas, jest pierwszym krokiem ku dojrzałości. To tylko jeden krok. To nie jest długa podróż.  To tylko jeden krok, jedna decyzja, by ruszyć.
Tylko dojrzali odkrywają ogród duszy i są zaskoczeni jego bliskością jego urokiem, obecnym tam spokojem, miłością i współczuciem wobec tych, których tam jeszcze nie ma – dawnych naszych towarzyszy niedoli.
Tak, dzisiaj im współczuję: siostrom, matce, córce, przyjacielowi i innym bliskim mi osobom. Bliskim, rodzinnym powiązaniem, ale i bliskim w przyjaźni, w znajomościach, w pracy. Szczególnie współczuję mojej starej przyjaciółce, ma tak wiele lat, a nie potrafi się zdecydować, jeszcze nie jest na tyle odważna. A kiedy będzie?
Ale nic nie mogę dla nich zrobić. Nie chcą mojej rady. Narzekają nadal na swój los, na świat, na ludzi. Narzekają na mnie, że się oddaliłam, a tak nie jest.  Ja dzisiaj bardziej je kocham, są mi bardziej bliskie, mogę zrobić znacznie więcej, ale zanim nie dojrzeją, nic z moich wysiłków.
Każdy musi dojrzeć sam. Każdy musi postawić ten ostatni krok sam. Każdy musi jak najniżej upaść w niepokoju, chorobie, bólu, by mógł się wznieść ponad to.
Tak, wszyscy mają to samo piekło myśli. Lecz wszyscy też drogę do wolności mają cały czas otwartą.  Każdy ma te same klucze. I oni też się boją tak jak ja się bałam.
Mówią, że wierzą w ogród duszy, ale tylko mówią.  Bo co tam słowa? Można mówić, wypowiadać, gadać ich strumieniami, ale one wszystkie są puste. Liczy się dojrzałość, a nie ilość słów.  
Dojrzałość to gotowość, by zaufać - oddać się  - powierzyć, bez żadnych wentyli bezpieczeństwa, bez możliwości powrotu. Decyzja ma być ostateczna - albo ogród duszy, albo pieklo niepokoju. Nie ma nic pośrodku.
I w pewnym momencie stałam się dojrzała.  Zrobiłam ten krok, zaufałam.
Co takiego się zmieniło? Co się wydarzyło, że byłam gotowa? Nie wiem. Coś we mnie pękło. Było mi już wszystko jedno. Wszystko, czego się tak mocno trzymałam do tej pory, puściłam. Puściłam wszystkie sznurki, łańcuchy naraz. Puściłam wolno swoje lęki, swój ból, swoje myśli.
No i tego dnia, szarego, burego, grudniowego poranka z wiatrem, deszczem, śniegiem, spojrzałam przez okno i w podblokowym  ogrodzie, tuż nad rzeczką, która tam płynie, w zupełnej bezmyślności, „zobaczyłam” ogród duszy. Trwałam tak może z godzinę, a może i dwie. Słyszałam tylko swój oddech. Nawet ze spokojem mogłam liczyć te wdechy i wydechy. Nic więcej nie było. Tylko ogród, rzeczka i mój oddech. A po raz pierwszy nie słyszałam myśli. Nawet tego na początku nie zauważyłam. Na zewnątrz wiatr wyginał gałęzie drzewom, rzucał kroplami deszczu i płatkami śniegu o szybę, za mną, na piecu, wrzała zupa, na dole płynęła rzeczka, martwe liście przeskakiwały z jednego krańca ogrodu w inny – to wszystko widziałam, słyszałam, lecz nic tego nie zakłócało. Spodobała mi się taka obecność w tym wszystkim.
Co się wydarzyło? Na chwilę opuściły mnie myśli. Naprawdę, po raz pierwszy, przytrafiła mi się bezmyślność. Później, zdałam sobie sprawę, że przydarzyła mi się medytacja.
Myśli oczywiście powróciły, ale ja już miałam otwarte drzwi, w każdej chwili mogłam wejść do ogrodu i wszystkie je zostawić przed drzwiami. Tego dnia patrzyłam przez okno jeszcze wiele razy, aż do wieczora i za każdym razem zamiast myśli słyszałam mój oddech. To była wspaniała zabawa.
I tak, zupełnie spontanicznie odkryłam medytację. Przed laty jej próbowałam, lecz wtedy nic się nie wydarzyło. Wtedy też obserwowałam swój oddech, lecz już po kilku chwilach o tym zapominałam. To mnie frustrowało. Porzuciłam ją, bo wydawało mi się, że to nie dla mnie, że ja tego nie potrafię. A to nie jest kwestia umiejętności, ani waleczności, ani techniki, to jest kwestia dojrzałości.  
Tak. Jeśli się boisz medytacji, to nie jesteś jeszcze dojrzała.
Gdzie znalazłam ogród duszy?
W moim ogrodzie za oknem? Nie. On jest we mnie. Był tam cały czas, lecz ciągle były chmury, ciagle padał deszcz ze śniegiem, ciagle wiał wiatr moich myśli. To one były chmurą, deszczem, wiatrem. To one mnie niepokoiły i utrzymywały w cierpieniu, w nieszczęściu. Tak robiły, bo im pozwalałam. Rozpuściłam je tak jak są rozpuszczone, bezpańskie psy: szczekają i szczekają.
Człowiek jest tym bardziej dojrzały, im bardziej odważny, by porzucić swój niepokój, swoje cierpienie, swoje nieszczęście.
Zrozumiałam: To nie świat, inni ludzie, rodzice, to myśl jest matką i ojcem moich emocji.  Emocje są dziećmi moich myśli.
Kiedyś wyczytałam, że cokolwiek mogę zaobserwować, poznać, czy na zewnątrz, czy w sobie, nie jest moje, nie jest mną. Teraz dopiero to zrozumiałam, bo doświadczyłam, że myśl nie jest moja - nie jest mną. Więc wszystko, co z niej wynika nie jest moje, nie jest mną. Świadomość tego daje wolność. Jest owym katharsis – oczyszczeniem.

Gdy znalazłam ogród duszy płakałam, bo zrozumiałam, że całe życie sama tworzyłam swoje cierpienie - swoją myślą. Wiedziałam to wcześniej, ale czym innym jest wiedzieć, a czym innym doświadczyć i poprzez to zrozumieć - poznać prawdę.  
Mój niepokój był moim dzieckiem.
Gdy się wypłakałam, śmiałam się.  Od tej pory śmieję się. Dzisiaj pierwszy raz od lat zapłakałam, gdy spotkałam ciebie.  To był znak, że znalazłam człowieka, który też rozumie.

Ogród duszy to miejsce, gdzie mogą się spotkać ci, którzy poznali swoją prawdę, tajemnicę.
I to tyle o moim ogrodzie duszy, o mojej ścieżce do niego. Jest naprawdę piękny, tak jak ten tutaj.
I jeszcze jedno: nie niepokoi mnie dzisiaj to, iż nie ma tu razem ze mną, moich bliskich. Nie niepokoi, bo ufam, że tu i tak się w końcu znajdą. Nie teraz, to później.
Nie niepokoi, bo muszą doświadczyć swojej ścieżki do tego ogrodu. Mogę im pomóc, lecz nie mogę niczego zrobić za nich. Muszą doświadczyć sami siebie. Nie chcę i nie mogę być ich idolem.
Śmieję się. To mój znak, świadectwo powrotu do ogrodu duszy.”

A na koniec kilka innych ważnych sentencji, kilka jej spostrzeżeń, kilka doświadczeń ujętych bardziej skrótowo:
W człowieku mogą być albo myśli, albo medytacja.
Myśli tworzą napięcie, niepokój, choroby, chaos, nieprawdę. Medytacja to prawdziwy ty.
Myśli czynią z ciebie aktora, medytacja widza.
Myśli to ego. Medytacja to stan bez ego.
Myśli chcą byś „robił”. Medytacja do niczego cię nie zmusza.
Myśl prowadzi cię do celu. Twój wewnętrzny przewodnik oczyszcza cię z celów.  
Cele to miraże, ułudy, wyobrażenia, fałszywe ścieżki.
Tylko jeden cel jest osiągalny: ty.
Ego każe ci słuchać opinii innych i mieć opinie.  Przewodnik oczyszcza cię z opinii i z wszelkiej wiedzy.  
Ego chce byś miał wiedzę, byś osiągał sukcesy, byś był kimś innym niż jesteś. Przewodnik oczyszcza cię z wszelkich pragnień, chce byś był sobą.
Afirmacja próbuje zmienić moją prawdę, mnie zmienić, a medytacja odkrywa mnie prawdziwą - poznaję siebie.  Nic nie zmienia. Pozostaję taka, jaka jestem, taka, jaką mnie Bóg stworzył.
Afirmacja zakłada maski, a medytacja je zdziera.
Kim jestem? Po co pojawia się to pytanie i związany z nim niepokój?  By na ścieżce życia odkryć prawdę.

Człowiek, który nieustannie zagłębia się w myślach nie może znać siebie i nie może siebie poznać.  
Jeśli czegokolwiek szuka w myślach nie znajdzie,  jeśli szuka tam Boga ... nie znajdzie.
To myśli są przyczyną kłopotów, niepokoju, nieszczęść, cierpienia, więc jak miałyby znaleźć rozwiązanie.
Prznaczeniem myśli nie jest dominować i utożsamiać człowieka z myślą o nim samym.
Myśli powinny być mostem między ogrodem duszy a rzeczywistością. W innym przypadku zasłaniają ogród jak chmura niebo.  Wtedy są bezużyteczne, a nawet szkodliwe. Tak się dzieje u większości ludzi. Nie ma znaczenia czy one są pozytywne, czy negatywne. I te i te są chmurą.

Niepokoju nie możesz porzucić, nie możesz nic z nim zrobić - sam odejdzie, gdy dojrzejesz do spokoju.  
Niepokój jest jak ciemność ... znika, gdy pojawi się światło, gdy wkroczy spokój.
Spokoju nie odnajdziesz.  Gdy będziesz gotowa sam się pojawi.

Wysłuchał i spisał: Piotr Kiewra