wtorek, 26 grudnia 2017

Zdobyć najwyższy szczyt, czyli tworzyć drogę idąc


Każdego roku chodził po Tatrach kilka dni. Kiedyś planował, teraz był spontaniczny, to zależało od nastroju, od pogody, ot, po prostu, szedł, gdzie oczy i nogi poniosą.

Gdy tylko w sierpniu wyczekał dobrej prognozy na kilka dni wędrowania, wsiadł w pociąg.

W wagonie obserwował przez okno szybko mijaną letnią dojrzałość na polach i w lasach. Wspomniał aniołki i ostatnią z nimi wędrówkę.

Ostatni raz, gdy chodził z nimi po Czerwonych Wierchach zapewniały: - Piotrze, w przyszłym roku o tej porze, znowu razem wyruszymy, znowu nas oprowadzisz, dobrze? Odezwiemy się. Na pewno!

Następnego roku czekał na wiadomość, a w kolejnych już nie. Zapomniał o obietnicy, o ich obietnicy, a one może zapomniały o nim, o duszy gór, o Tatrach.  Mijały lata. Owszem odwiedzał ścieżki, które z aniołkami przewędrował. Wtedy wracały ich obrazy, ich fascynacje tym miejscem, ich łzy, nauki, które wspólnie tutaj od gór czerpali.

Chodził sam. Bywało, że kogoś spotkał i oprowadził po jakiejś ścieżce. Szli wtedy w ciszy, lecz ludzie nie lubili ciszy, chcieli mówić. Wtedy się rozstawali.

Rankiem dojechał na miejsce i po kwadransie już ruszył w góry. W Kuźnicach chwilę poobserwował ludzi ruszających na szlaki. Niewielu, kilka osób. Postanowił pójść tam, gdzie nie pójdzie nikt. I tak zrobił.

Trzy godziny później siedział już na Przełęczy po Kondracką Kopą i patrzył w głębię Doliny Cichej. Za towarzystwo w tej przestrzeni miał słońce, wiatr i chmury. Gdy podnióśł wzrok wyżej ujrzał dwa orły i uronił łzy. Krążyły nad nim, nad górami i dolinami kilka godzin. U schyłku dnia, gdy gdzieś zniknęły skończył swoją medytację, wstał, by ruszyć w dół. Wtem coś zagrało w telefonie.

Otworzył wiadomość: W Tatrach, w tym tygodniu ma być ładna pogoda. Czy możemy się spotkać? Proszę, daj znać! Aniołki.

Od razu odpowiedział.

Dwa dni później stał przed wejściem do parku. – Wiele się tu zmieniło. – zauważył w myślach.

Opustoszały parking, droga … Kiedyś to miejsce, jedno z najbardziej zatłoczonych w kraju, teraz zdziczało. Wokół żywego ducha. Nie ma busów, konnych wozów, sprzedawców oscypków, bileterów w kasie … Tylko ta elektroniczna bramka z kamerką, świadectwo zmiany, a reszta … droga zasypana igliwiem, nieuprzątniętymi gałązkami, a na niej nikogo.

Opustoszały góry, opustoszały ścieżki, schroniska. Czasem przyjdzie jeszcze ktoś taki jak on, stary wędrowiec. Takich już mało. Pamięta jak stały tu wielosetmetrowe kolejki po bilety, stąd wyruszało się pieszo, lub konnym wozem. Dziś można pojechać elektrycznym wózkiem, lub pójść - jak on, jak zawsze pieszo. Wózki stoją zasypane kurzem, lecz droga do jednego z najpiękniejszych miejsc na ziemi, pusta. Gdzie te dawne tłumy? Postarzały się, odeszły, a nowe pokolenie wychowane w świecie wirtualnym, ma wszystko na ekranie, nie chodzi po górach. 

Czy ktoś ich jeszcze nauczy Tatr? Czy będą mieli od kogo się nauczyć obecności w rzeczywistości?

Ta droga to odpowiedź.

Czekał. Podjechał bus, wysiadło z niego paru staruszków z przewodnikiem, też staruszkiem. Wsiedli do dwóch elektrycznych wózków i odjechali. Chwilę wpatrywał się w ich ślady.

Z dala ujrzał dwoje biegnących ludzi. Minęli jego i elektroniczną bramkę, zostały kolejne ślady.

Na parking wjechał samochód. Wysiadł z niego mężczyzna. Po chwili podjechał następny, tym razem wysiadła z niego kobieta. Podeszła do mężczyzny, lecz wnet zawróciła i skierowała się w stronę bramki.

Powiedział do siebie: - No cóż, spóźniają się. Poczekam. – patrzył dalej w stronę ponownie opustoszałej drogi.

- Cześć! Jestem! – usłyszał za plecami. Odwrócił się. Odpowiedział niepewnie:

- Czeeeść. - przed nim stała kobieta, która przed chwilą wysiadła z samochodu. Teraz poznał, to był „aniołek”, ale, który aniołek?

Odezwała się widząc jego zakłopotanie:  - Jestem Monika, młodszy aniołek. Teraz wyglądam jak moja mama, gdy ją widziałeś dwadzieścia lat temu. – podała mu rękę na przywitanie, lecz po chwili przytuliła się do niego i zapłakała. 

– Przyjechałam sama, chciałyśmy przyjechać obie, ale mama … mama … mama jest zbyt słaba. Jest chora. Umiera. – rozpłakała się jeszcze mocniej i mocniej wtuliła. Trwało to ładnych parę chwil, a on nie śmiał się z tego uścisku wyzwolić, wręcz przeciwnie, mocniej ją przytulał, jakby chcąc jej tym ulżyć, zabrać choć część cierpienia, smutku.

- Tęskniłyśmy przez cały ten czas za górami, za tobą, za naszymi rozmowami, za tym klimatem, górskim wiatrem, za twoim głosem przypominającym szept gór. Tęskniłyśmy za wspólną wędrówką. Tęskniłyśmy przez te wszystkie lata. Ale … ale … Nie wiem, co powiedzieć. Gdy mama się rozchorowała, zapomniałyśmy o wędrówkach, chciałyśmy pokonać chorobę. Mama jest silna, walczy. Tak, cały czas walczy.

Gdy się ostatni raz widzieliśmy, tam na Czerwonych Wierchach, wiedziała już o chorobie. Nic nie powiedziała, nie chciała psuć nastroju. Chyba tylko nasze dusze to już wtedy wiedziały …

Tamte rozmowy jej pomogły. Dlatego jest tak silna … zaufała. Powierzyła się życiu. Powiedziała sobie i światu, że cokolwiek się ma zdarzyć, akceptuje to. Poczuła, że oprócz tego, co widzi, oprócz tego, co można dotknąć, z czym można się zidentyfikować, jest coś trwalszego, wiecznego, nieprzemijającego, bezkresnego.

W ogóle mama, od kiedy parę razy spotkała się z tobą, uwierzyła w rzeczy, w energie, których wcześniej nie znała, nie zdawała sobie z nich sprawy … O jej, przepraszam! Tak mi dobrze w twych ramionach, tak poczułam się bezpieczna, taka radość mnie wypełniła, że zapomniałam, po co tu przyjechałam. Przepraszam! – oderwała się od niego, choć to ona mocniej go ściskała, mocniej go trzymała i chciała, by to trwało jak najdłużej. Wytarła łzy i powiedziała:


- Chciałam pójść z tobą na Rysy. Chcę zdobyć ten najwyższy szczyt … bo wiele jeszcze zostało do zrozumienia. Chyba nie tylko dla mnie, pewnie i dla mamy. Ona jest za słaba, by tam wejść. Zrobię to dla niej, wejdę za nią, za jej chore ciało, ale wspólnie z jej duszą. Pewnie ona to poczuje. Zaniosę jej później tę nowinę, to zrozumienie, tę radość spotkania z górami i tobą.

Piotrze możemy ruszać.  – wysłuchał, skinął głową. Poczuł w sobie lekkie drżenie, a w okolicy serca poczuł każde jej słowo i każdą przestrzeń spomiędzy słów.

- Tak, idziemy! – potwierdził.

-  Chciałam podziękować. Dużo się od pana nauczyłyśmy, wiele zrozumiałyśmy. Jest pan naszym mistrzem. Mama pana pokochała, inaczej, nie tak jak kiedyś pokochała innego mężczyznę. I kocha cały czas i tęskni. Ja też pokochałam i też tęsknię. Ale jakoś obie musiałyśmy sobie poradzić ...

Dzięki naszej wspólnej wędrówce w Tatrach, dzięki temu, co tam zrozumiałyśmy, coś w nas wykiełkowało, nauczyłyśmy się kochać inaczej - nie pragnąc. Nauczyłyśmy się być samotne. Wiem, czuję, że gdyby pan był obok, gdzieś blisko nas, może byłoby inaczej, łatwiej, nie wiem … Czasem mi się zdawało, iż mama nie zbliżyła się do pana, ze względu na mnie, bo czuła, że jest pan w moim sercu i to raczej nie, jako mój tata, ale mężczyzna. Może mój mistrz, nauczyciel, ale jednak mężczyzna. Gdy jej o tym powiedziałam, poprosiła, bym nigdy, przenigdy nie miała poczucia winy, bym zaakceptowała życie takie, jakie jest i bym nie próbowała o nic walczyć, niczego zmieniać, coś robić dla kogoś, ustępować, iść na kompromis, oddając swoje na rzecz kogoś innego, choćby na rzecz matki. Powiedziała: Nigdy tak nie myśl. Nie wolno ci!

Jest pan, …  jesteś Piotrze, naszym mistrzem. Czy tak mogę, Piotrze? – spojrzała na niego, sama zdziwiona takim przypływem szczerości, tego, że tak łatwo z niej wylewają się takie dość osobiste treści. Poczuła, że jej hamulce puściły, że serce bierze górę nad głową i nie dba o to, co ktoś pomyśli - to, co w sercu, to na dłoni, to w świecie.

- Tak, aniołku. Już dawno oddałem władzę i nad światem, nad kimkolwiek i nad sobą samym. Nie jestem panem i nie jestem mistrzem. Nie jestem nim, bo przy mistrzu niczego się nie uczysz, wręcz odwrotnie, zapominasz, oduczasz się wszystkiego, czego się nauczyłaś. Jestem zwykłym nauczycielem, może takim, który zrozumiał, że nauczanie, to jest taka szkodliwa działalność i nie powinien nauczać, bo i tak nikogo i niczego nie zmieni, a może tylko kogoś oddalić od bycia sobą. Ale cóż … czasem … może rzadziej niż kiedyś … ale się zapędzam … no cóż … słaba ze mnie istota … powiedział z szerokim uśmiechem. Mówiłem to, co czułem.

I jeszcze inna jest w tym tajemnica. To zrozumiałem po rozmowach z wami: To ja się przy was uczyłem. Sam byłem zdziwiony, że tu, w waszej obecności, w obecności gór, mówiłem takie rzeczy. Przecież nigdy wcześniej nie były one przedmiotem mojej kontemplacji, nie układałem sobie tego, co mam powiedzieć, nie umieszczałem tego w jakichś katalogach w umyśle.

Wtedy moje słowa tworzyła chwila, inspiracja płynęła z otaczających nas gór i dolin, z przelatujących nad nami orłów, z wiatru, który szeptał nam coś do ucha, który bawił się z trawami tam na szczytach Czerwonych Wierchów, który tańczył nam na twarzach, który wplatał się w wasze włosy. A ja patrzyłem na was i widziałem w was anioły, które mi życie postawiło na mojej drodze. Byłem wdzięczny życiu, że doświadczyłem tak pięknego zjawiska jak wy obie, że mogę coś wam powiedzieć, że mnie wysłuchacie, że jestem dla was ważny. Serce moje zakochało się w was od pierwszego wejrzenia. Zakochało się też inaczej, niż wcześniej. Dzięki tej miłości poczułem, że kocham cały świat, wszystko, co mnie otacza i wszystko, co jest we mnie. Też zdałem sobie sprawę, że jestem, że istnieję w tym świecie sam, że ta samotność jest naturą człowieka, że tu nic w tej kwestii nie można zmienić. Oczywiście mógłbym się starać o to, by być bliżej was, może nawet razem, ale to i tak niczego, by nie zmieniło, nie polepszyło, nie naprawiło, nikogo by nie uszczęśliwiło. Zrozumiałem, czym jest tęsknota, że to nie serce tęskni, nie dusza, lecz coś na powierzchni i że trzeba sobie z tym poradzić, bo nie da się inaczej żyć.

A da się żyć. Nauczyłem się tę swoją tęsknotę obserwować, zagłębiać w nią, szukać, gdzie ona mieszka i znalazłem jej dom, tę piwnicę, w której się ukrywa. Tak, tęsknota nie ma nic wspólnego z sercem. To mi pomogło, na trwałe pomogło.

Tak, że jak widzisz, wy też byłyście i jesteście moimi mistrzyniami, a ja waszym uczniem. Życie jest, jakie jest, ma swoją tajemnicę, wszędzie gdzieś podsyła ludzi, zdarzenia, rzeczy i uczucia, emocje, by poznawać, by brać to wszystko jako lustra, które odzwierciedlają nas samych. Znasz już to, poznałaś już wiele z tych tajemnic, a im więcej poznałaś, tym więcej ich poznajesz, tym więcej kolejnych ci się pojawi na ścieżce.

Tworzysz ją idąc, tworzysz swoje życie wędrując. Tak to się właśnie dzieje, taka jest nasza kreacja, taka jest nasza nauka, taka droga do zrozumienia, do poznania siebie. Taki jest cel życia, tak jak powiedział kiedyś jeden z moich wielkich mistrzów, by: „Tworzyć drogę idąc”.

No i widzisz? Jaki ze mnie mistrz? Nauczałem was o miłości, o strachu, tyle się uczyłyście i nauczyłyście, ale niewiele porzuciłyście, a więcej miałyście porzucić, niż się nauczyć. By zrobić w sobie miejsce na piękno, na miłość i wolność, na akceptację, na zdrowie i harmonię, potrzeba coś z siebie wyrzucić, wyrzucić śmieci. A jak to zrobić? Otworzyć się. Zatrzymałyście w sobie strach, to widzę. Tworzyłyście swoją drogę, lecz był obecny w niej strach. Oczekiwania, choćby jedno najmniejsze pragnienie go tworzy. Nie wyzbyłyście się ich, ani mama, ani ty.  Nie obrałyście tych cebul do końca, chyba dopiero zaczęłyście je obierać. Może wystraszyłyście się tego płaczu, który przy tym się przydarza. A lęk, jak cebula, ma wiele warstw. Wiele jeszcze zostało, jeszcze daleko do ostatniej. Jeszcze wiele wędrówek przed wami, wiele szczytów do zdobycia. Może ten jest ostatni, któż to wie.

Aniołku, zdobądźmy w takim razie ten szczyt. To jest nasza dzisiejsza droga, a to, co się tam przydarzy na niej, co spotkamy, co zobaczymy w lustrze, niech będzie tajemnicą, póki się nie zdarzy. To, co nam potrzebne, to uważność. To otwartość, to ufność. Potrzebna uważność, by nie przegapić czegoś istotnego.

Powiem ci jeszcze jedno, bądźmy w tych chwilach, w tej drodze na szczyt, na ten najwyższy szczyt … bądźmy obecni. Bądźmy tu, a nie w głowie, nie w myślach. Bądźmy bez pragnień, nawet bez jednego, nawet tego by być bez pragnień.

Dotrze i przepłynie przez ciebie tylko to, na co jesteś gotowa. Pozostawi w tobie ślad, nasionko. Jeśli nie będziesz gotowa, prawda będzie musiała zaczekać. Może, może w tej chwili jesteś gotowa na kłamstwa, na piękne słowa, bo jesteś zamknięta, nieobecna, wystraszona. Dlatego mówię: Bądź obecna! Obecność to gotowość na zmierzenie się z prawdą, to gotowość na porzucenie kłamstw i strachu. Bądź obecna. Jeśli jesteś obecna, teraz, w tej chwili, to nie wracasz do przeszłości by szukać tam źródeł lęku, nie biegniesz w przyszłość, by pragnieniem tworzyć nowe lęki, to odrzucasz tę całą cebulę, bez płaczu i bólu. Poczujesz różnicę: zdarzy się albo płacz, albo radość.

Jedyna prawdziwa droga, którą odnajdujesz, którą tworzysz, to ta w obecności, w twojej obecności. Jeśli będzie choć jedno pragnienie, jedna najbardziej subtelna myśl, nie będziesz obecna, nie będzie cię tu i teraz. Jeśli będą w tobie słowa, dużo słów, to obecność się nie zdarzy.

I jeszcze jedno: we mnie nie ma słów. Od kiedy ostatni raz się widzieliśmy, ubywało ich z każdą chwilą. I dlatego cię proszę, nie wymagaj ich ode mnie. Trzeba zmienić kierunek poszukiwania – nie poprzez słowa, poprzez świat, nie przeze mnie, nie poprzez mamę, nie poprzez wczoraj i jutro, nawet ty musisz zniknąć – twoja głowa i całe związane z nią utożsamienie.

Tylko serce musi pozostać. Jeśli umrze w tobie, co nieprawdziwe, zostanie tylko prawda – serce. Tylko ono jest prawdziwe. Więc tylko jego głosu słuchaj. Porzuć mnie i moje słowa, te z teraz i te z dawna w tobie obecne, porzuć mamę, porzuć siebie, a zostaw serce.

Cisza serca to twoja droga. Ono nie krzyczy, nie woła, nie mówi, jest ciche. By usłyszeć ten szept ciszy, bądź cicha, bądź obecna.

Jesteś sobą, będąc przy sercu. Niech droga na szczyt przyniesie ci porozumienie z nim, przyniesie ci jego bliskość. To jest moje przesłanie. Nie są nim moje słowa, lecz cisza twego serca.

Rozumiesz?  Zgadzasz się aniołku, zgadzasz się Monika? – zaproponował.

– Tak. Tego właśnie pragnęłam, pełnej obecności, obecności i dla siebie i dla mamy. – od razu przytaknęła. Na co od razu zareagował:

- Dla mamy? To jest rozmowa o tobie, o twojej drodze, a nie o mamie. Tak naprawdę ty potrzebujesz poznać prawdę, a nie twoja mama. Mama poszukuje prawdy inną drogą.  Może jest tam więcej nieszczęścia, cierpienia, choroby, smutku, samotności, ale to jej droga. Mimo, że jesteś przy niej, że jesteś blisko, to nie macie wspólnej drogi, mama ma swoją, a ty swoją. Zrozum to.

Nie żyjesz dla niej, żyjesz dla siebie. Niczego dla niej nie pragnij, ani niczego dla siebie nie pragnij. Wolność nie dotyczy materii, polityki, przestrzeni. Wolność to czystość umysłu. Twój duch taki jest, ale umysł masz skażony, właśnie pragnieniem. Teraz masz kolejne dotyczące twojej mamy. I nieważne, kogo ono dotyczy, czego dotyczy, czy miłości, czy wolności, czy przyziemnej materii – gdy jest, nie jesteś wolna. Jesteś obciążona strachem. Pragnienie i strach to nierozłączni partnerzy.

Tak jak mój ulubiony mistrz powiedział: „Wolność nie oznacza wolności dla siebie, ale od siebie.” Rozumiesz? Póki pragniesz, to nie jesteś wolna, gdy porzucasz swoje pragnienie, jesteś wolna nie tylko od pragnienia, lecz i od siebie. Znikasz, stajesz się nikim. Jesteś nikim, lecz otwartym na wszystko. I wtedy wszystko – pełnia w ciebie wpływa.

To trudne. Muszę ci to przekazać słowem, inaczej nie potrafię. Nie jestem mistrzem, ja ci to tylko mówię. Nie mogę ci dać, przekazać, w jakiś sposób oświetlić tych paru kroków przed tobą.

Twoja droga jest twoją drogą. To ty ją tworzysz. A mama tworzy swoją. Pokrzyżowałyście swoje drogi. Nie zrozum mnie źle: Nie mówię o ścieżkach życia, mówię cały czas o świadomości, o drodze jaką jest świadomość. A na tej drodze leży, blokuje ją na całej szerokości, umysł, czyli myśli, pragnienia. To tak, jak ta góra blokuje drogę do przestrzeni za nią. Tam za nią jest jakaś dolina, może równina, może ocean, lecz nie możesz ani tego zobaczyć, ani tam pójść prostą drogą. Tak jest z umysłem. Cały czas coś blokuje, zatrzymuje, coś zamyka, coś zaciemnia. I póki sobie z nim nie poradzimy, nie zrozumiemy jak funkcjonuje, to życie jest jedną wielką męką, pełną absurdów i śmieci, chorób i smutku, pełną strachu. To jest nieobecność, to jest sen.

Gdy się spotkaliśmy pierwszy raz, prawie czterdzieści lat temu, widziałem ten strach w twojej mamie. Nie pozbyła się go do dziś. Może zamieniła ten na inny, lub tamten na coś innego. Może boi się o ciebie, lecz nadal on jest w niej. Gdy się wspinaliśmy na Zawrat, cieszyła się, że się go pozbyła, lecz pewnie, gdy wróciłyście do domu, wrócił strach. Może związałyście się na powrót z tym, który na czas gór zostawiacie w domu, w czterech ścianach. Zrzuciła tylko pierwszą łupinkę cebuli.

W tobie, gdy byłaś dzieckiem go nie było. Pamiętam cię jako beztroskie dziecko, ufne, spontaniczne, w którym nie było żadnego lęku, bo nie było żadnego pragnienia. Lecz pewnie współczując mamie, będąc przy niej, nauczyłaś się od niej bać o siebie i bać o nią. Nauczyłaś się miłości, w której się pragnie, nauczyłaś się pragnąć miłości. Może to moja wina, może coś zrobiłem nie tak. Może nie byłyście gotowe, by zagłębić się w przestrzenie między słowami, nie byłyście gotowe do wchłonięcia ciszy, do odnalezienia jej w sobie. Miłość odkrywa się w obecności ciszy, ciszy serca. Dlatego idźmy w ciszy, pozwólmy sercu mówić!

Lecz widzę, że jesteś uzależniona od moich słów. Wielu ludzi jest przywiązanych do swoich słów, ty zaś do moich.



Tak, nie jestem dość twardy, by cię popchnąć w tę przepaść bez słów, byś została sama ze sobą. Chyba też się dopiero uczę tego, tej twardości skały, jaką ma mistrz wobec swojego ucznia. Tak, tylko skała może być niewrażliwa na słowa, nawet, jeśli to jest prośba aniołków. No cóż, czuję, że też potrzebuję się wdrapać na te Rysy. Moja cebula jeszcze nie jest naga, coś z niej zostało. – na chwilę zamilkł. Ona zaś patrząc na niego, poprosiła:

- Piotrze, wiem, jest w tobie tyle współczucia, w żadnej skale tyle nie ma. I to prawda, że jestem uzależniona od twych słów, od ciebie. Mówiłam o tym, takie jest to moje zakochanie, lecz i takie jest to twoje. Nie potrafisz popchnąć, bo jakże mógłbyś popychać coś, co kochasz, jak mógłbyś odpychać to, co akceptujesz takie, jakie jest. Jest w tobie jedynie TAK, nie ma „nie” i dlatego odpowiadasz, znosisz naszą ignorancję, znosisz nasze oddalenia i zbliżenia, znosisz nasze przywiązanie, znosisz to, że jesteśmy bardziej przywiązane do twoich słów, niż do twojego serca i duszy. Tak jest, bo jesteśmy słabe, bo jesteśmy ludźmi, słabymi, nieświadomymi, śpiącymi, pełnymi przywiązań, uzależnień i pełnymi słów.  

Dwadzieścia lat temu, gdy schodziliśmy z Czerwonych Wierchów, już na końcu naszej wycieczki, czułam, że posmutniałeś. Czułam, że mama niesie swój strach, lecz, ty też niosłeś swój. Czułeś, że obiecujemy obecność, a się oddalimy. Nic nie powiedziałeś. Pytałam mamy, ale ona już się bała, a ty o tym wiedziałeś. I tak nawzajem pozarażaliśmy się lękiem. Nieważne, od kogo on pochodził.

Może potrzeba dwudziestu lat, by coś, co zostało zasiane wzeszło.

Na pewno coś zostało zasiane, dzisiaj to widzę.

Wtedy chciałam coś zrobić, znowu coś powiedzieć, by coś zmienić, by oddalić twój smutek. Ale co mogłam zrobić? Co ty mogłeś zrobić, by mama przestała się lękać? Znowu pofilozofować? Znowu wygłosić piękną mowę z wysokich szczytów? Co by to dało?

Wiedziałeś, że trzeba czekać.  

Tak, trochę uwiesiłyśmy się na tobie, zaufałyśmy tobie, twojej uzdrowicielskiej mocy, a zapomniałyśmy, że prawdziwe zaufanie zaczyna się w nas samych. Zaufanie samemu sobie, powierzenie się sobie, a później egzystencji, tej rzece, tej drodze, która nas niesie, którą tworzymy. No właśnie, to też trzeba zrozumieć: swoją drogę nie tworzymy działaniem, myśleniem, kreowaniem zakrętów, lecz wręcz przeciwnie: siadamy wygodnie w łodzi bez wioseł i płyniemy. To jest nasza kreacja. Tak jak tu na tej drodze, idziemy i patrzymy: na drogę, na siebie i nic nie robimy.

Nie angażuję się, akceptuję zakręty, droga mnie prowadzi, nie muszę się martwić. Mogę zamknąć oczy. Tak samo, gdy pojawią się wiry na rzece. Co będzie to … będzie. Nie oglądam się za siebie, nie czekam na to, co będzie za zakrętem. Idę, płynę, jadę. Po prostu wędruję. Tak ją tworzę. Nie ma woźnicy, nie ma decyzji, nie ma mnie, a jest podróż, jest wędrówka, jest życie.

To jest prawdziwa twórczość. To jest najwyższy szczyt.

Problem, że nie mogę na ten szczyt wskoczyć jednym skokiem, mogę wejść w iluś tam krokach, a każdy z nich to wyższy poziom zrozumienia. A najciekawsze, że gdy już wchodzę, to widzę, że … możliwy był skok. Lecz żaden mistrz mi tego nie powie, bo nie jestem gotowa, bo mogłoby mnie to przerazić i na tysiąc lat bym zrezygnowała z górskich wędrówek. Więc co to jest tych dwadzieścia lat? Dla tęskniących myśli dużo, lecz dla serc i dusz?

Czasem mówię do siebie: - Tak to aniołku jest z tą drogą, ze strachem, z pragnieniami. Lecz wiem też, że jestem w drodze, że się nie zatrzymałam, bo czuję, iż ta droga mnie cieszy.

Widzę w sobie lęk. Czuję. To widać w słowach, we łzach, w oczach, w pytaniach, w tym pragnieniu wejścia na szczyt, w pragnieniu spotkania z tobą. Od jakiegoś czasu, zdałam sobie sprawę, iż jest obecny i był obecny w tobie, w mojej mamie, w ludziach. Coraz więcej rozumiem, bo poznałam swój własny lęk i swoją miłość.

Wiem też, że klucz, to moja mama.

 Jeśli żyję dla niej, a ona dla mnie, to się obie unieszczęśliwiamy, tworzymy sobie nawzajem nieszczęście, wpędzamy się w niewolę. Nie mówię tu o materii, o wspólnych ścianach domu, mówię tu o mentalnym zaangażowaniu, o pozorach bycia sercem przy sercu. Tak naprawdę stworzyłyśmy dziwne życie, sądzimy, że nauczyłyśmy się samotności, ale tak naprawdę, to tylko miraż, bo ja zabijam jej samotność, a ona moją.

Niczego się nie nauczyłyśmy, odsunęłyśmy tylko innych ludzi ze swego życia, ale pozostałyśmy dla siebie nawzajem ostoją. To jest ta mamy choroba i to jest ta moja choroba.

Gibran w Proroku mówi do mnie: zadbaj o siebie. Mówi: Przez mamę przychodzisz, lecz nie od niej. I chociaż jest z tobą, to do niej nie należysz. Jesteś córką Życia, a nie jej córką. Może dać ci miłość swoją, ale słów swoich dać ci nie może. I tak samo jest na odwrót. Trochę niedokładnie to zacytowałam, ale rozumiem tego sens.

Wiem, mama tworzy swoją drogę, a ja swoją. Już dawno nadszedł czas, by rozluźnić swój chwyt, tak jak to robi liść jesienią i odpada od gałęzi drzewa. Niczego mamy nie nauczę, nie zmienię jej drogi, nie włożę niczego do jej zrozumienia, póki czegoś nie dodam do mojego zrozumienia.

Wiem też, iż właśnie w tym, co przynosi jej życie jest pewien wielki dar, dar umierania ze zrozumieniem.  Może mama jest gotowa, by poprzez śmierć zrozumieć wieczność istnienia. To samo dotyczy mnie. Nie chciałabym, by ktoś ingerował w moją drogę, w mój sposób wędrowania, by mnie dezinformował, by odbierał mi boskie dary, tylko po to, by mnie zatrzymać, bym nadal była jego niewolnikiem.

Musimy się nauczyć rozumieć, czym jest nasza własna samotność. Nigdy, tak naprawdę jej nie zaznałam. Nigdy nie byłam i dlatego mama odchodzi, bym się tej jednej części życia nauczyła, bym zrozumiała, żem z natury samotna.

To bardzo głęboka rzecz, mój i mamy związek jest natury emocjonalnej, to związek dwóch umysłów, dwóch ciał, to mentalne przywiązanie, a powinniśmy obie zrozumieć, że jesteśmy połączone inaczej, że owszem mamy dwie formy, widzimy dwie krople w lustrze, lecz jesteśmy jedną duszą, jedną kroplą, jednym oceanem. Gdy to do nas dotrze, poczujemy się lepiej, łatwiej się będzie nam żyło.

Mama podświadomie chce zrobić mi miejsce, chce zwolnić mi przestrzeń, chce zerwać wreszcie pępowinę, bo stałyśmy się jednym ciałem, jednym umysłem, a to jest niezgodne z naturą, z zamysłem stwórcy. Nie uda mi się zabić jej samotności, bo samotność jest stanem naturalnym. 

Rozumiem, jej umieranie jest jej własną wędrówką i nie mogę zamykać drzwi.

Moja bezradność, z punktu widzenia tych, którzy żyją obok nas, z punktu widzenia mojego ego, jest piękna i pożyteczna, taka typowo ludzka, lecz świadczy o niezrozumieniu, o mojej niedojrzałości, o spoglądaniu na świat z najniższego poziomu, z najgłębszej doliny.

Muszę pozwolić umrzeć temu związkowi, tej chorobie, która nas łączy. Może to ją uratuje, może to uratuje mnie.

I dlatego kiedyś w jakimś śnie, usłyszałam słowa, chyba były twoje, bo zapragnęłam się z tobą spotkać. Tak sobie ubzdurałam, że ty je potwierdzisz, że powiesz tak: „Aniołku, to chyba są twoje Rysy, to jest twój najwyższy szczyt. Nie miej o to do mnie pretensji, bo chcę być z tobą szczery: Stworzyłyście z mamą enklawę, swój własny prywatny raj, i na zmianę pełnicie w nim funkcję Boga i ludzkości. To nie jest prawdziwy świat, to jest świat wirtualny. Nic wam się nie może przydarzyć, bo nie ma tam prawdziwych przepaści, droga nie jest tak naprawdę śliska, żadne zwierzę was nie pogryzie, nie zgubicie ścieżki, bo to wszystko to tylko światła i cienie, same fatamorgany. Idź w prawdziwe góry!” Taki miałam sen i uświadomił mi, że nawet na jawie śnię. Minęło parę chwil i oto się zrealizował, jesteś tu, ja tu jestem, jest ta droga.

I teraz, gdy się rozglądam tu wokół idąc do Morskiego Oka, a stamtąd mam ruszyć na Rysy, to chyba też jestem we śnie, ale też wiem, że trzeba się przebudzić. Czuję, że to się stanie, że ujrzę wreszcie rzeczywistość.  – na chwilę przerwała, bo właśnie dotarli do miejsca skąd otworzył się widok na jezioro, na Rysy, na pozostałe szczyty. Zaniemówiła na dłuższą chwilę. Uszły z niej kolejne łzy. On nic nie mówił, tylko patrzył. Ona czuła, że on obserwuje i ją, i siebie, i otoczenie, i że nie chce zakłócać odkrywania jej drogi, że on dopasował się do niej, że będzie szedł za nią, że będzie tylko jej ubezpieczeniem, takim przyjaznym, współczującym duchem, dodającym odwagi, ale pilnującym by prowadziło ją własne serce i by słowo, szczególnie jego słowo nie zakłócało ciszy, jej ciszy. Nie prosiła więc o nic, nie zadawała pytań.

Zaś jej słowa … to takie oczyszczenie, wyrzucenie tego, co się nazbierało przez dwadzieścia lat. Każde z nich to był krok, to był krok z mniejszym ciężarem. Nie starała się ich zatrzymać, bo i tak musiały wyjść, znaleźć ujście. Czuła, że nie musi się o to winić, on to akceptował, to było ćwiczenie, które jej zadał. Pewnie przyjdą za chwilę kolejne zadania, ćwiczenia, o których on nie powie, ale przyjdą, ona to poczuje. Spojrzała na niego, w jego oczy, a tam błysły światła, odbite słońce. Lecz po chwili uzmysłowiła sobie, że jest tam, w jego oczach, więcej wilgoci, niż zwykle, że musiały się tam urodzić jakieś łzy. Zapytała: - Co Cię tak wzrusza? Możesz mi to wyjawić?

- Tak. Jestem tu może setny raz, ale jakby pierwszy raz. To jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Jeszcze kilkanaście lat temu, chadzały tędy miliony ludzi, teraz jestem tu tylko z tobą, a przed nami, tam w dole na kamieniach siedzi paru staruszków. Czuję, że przyjechali, by popatrzeć na Morskie Oko ostatni raz w życiu, bo pewnie szykują się do „odlotu”, a poznali to miejsce dawno temu, w młodości i to miejsce, ten czar w nich pozostał na całe życie.

I wzruszyłem się, współczułem im, ale też poczułem współczucie do tych, których tu nie ma i nigdy nie będzie. Kto ich nauczy piękna? Kto pomoże im nauczyć się miłości? Kto im pomoże porzucić strach? Kto im pomoże poznać siebie? Kto im pomoże się obudzić? Kto im pomoże poznać rzeczywistość? Kto im pomoże poznać prawdę – góry i doliny życia? Kto ich poprowadzi do tajemnic? Czy oni kiedykolwiek będą tworzyć swoją drogę?

Współczułem, ale po chwili zrozumiałem, że to nie moja sprawa, by się tym przejmować, że drogę na pewno znajdą i nią pójdą i że będzie ona inną drogą, nie poprzez doliny i góry. Będzie inna, ale na pewno będzie, bo taka jest natura rzeczy.

Patrzyłem na nich i zobaczyłem  - ich droga jest już niedługa, lecz szukają tego samego co ty, co twoja mama, co ja. Więc nie mamy się czym przejmować. To tyle. – uśmiechnęła się słysząc te słowa i dodała:

- Tak, też poczułam, tak jak oni, duszę tego miejsca, tę magię, tę energię natury, to boskie dzieło, nieporównywalne z niczym. Człowiek przez tysiące lat kreowania rzeczy, nie wymyślił, nie skonstruował choć namiastki tego, co tu dotykamy. To naprawdę dotyka głębi, prawdy.

Dlaczego, dlaczego tak głęboko? Bo to jest prawdziwe, żyjące, tętniące i umierające. Za miliony lat będzie w tym miejscu, być może, pustynia, lub inne, piękniejsze miejsce, ale to miejsce żyje, bo jest tu natura, są tu dusze, tu jest całość, tu jest prawda i tu jest … tajemnica. Przy komputerze, w książce, w mówionym czy wysłuchiwanym słowie nie ma tajemnicy, tam nic nie jest ukryte, niewytłumaczalne, nielogiczne. Możesz dojść w każdej chwili jak po nitce do kłębka do sedna, ale niczego nie zyskujesz oprócz wiedzy, tu zyskujesz poznanie siebie. Miedzy wiedzą o świecie, a poznaniem siebie, jest ogromna różnica: gdyby nie to poznawanie siebie, życie by się nie utrzymało we Wszechświecie dłużej niż jedno pokolenie, nie byłoby po co żyć.

Wszechświat można zbadać szybko, można dotrzeć do jego tajemnic, a gdzie nie da się dotrzeć ciałem, czy szkiełkiem, to można dotrzeć wyobraźnią. Później można to wszystko przy pomocy logiki i filozofii wytłumaczyć i już po celach, już „po ptakach”. Od tej pory wiałoby tylko nudą. Pozostałyby tylko same książki o tym - właściwie, to jedna, dobra książka, by wystarczyła.

Ale ty jesteś głębszy, ja jestem głębsza, ci starcy są głębsi: mają w sobie więcej tajemnic niż wszystkie wszechświaty razem wzięte, przynajmniej o jedną więcej. I tylko dlatego warto żyć. Dlatego, mimo, że to ich ostatnie kroki na ziemi, przychodzą się cieszyć. Pewnie umierając też będą przeżywać ekstazę, bo to będzie szczyt poznania.

Tak, za chwilę poznam te cuda jeszcze inaczej. Za parę godzin popatrzę na to z góry, z wyższej perspektywy i przede wszystkim doświadczę tego. Moje marzenie, to tylko marzenie, to tylko jakiś obraz i parę słów, a doświadczenie jest czymś innym, jest prawdą.

Czuję, że ten asfalt, te dziewięć kilometrów asfaltu to był czas słów, to była jakaś namiastka życia, to był tylko sen o górach, że dopiero teraz, gdy się skończą słowa, zdarzą się góry, zdarzy się prawda. Czasem płaczemy, bo chcielibyśmy zabrać ze sobą innych, takich starców, moją mamę, ale nie możemy i dlatego płaczemy.

Chcesz byśmy byli obecni, by nie rodziły się w nas słowa, bo przegapimy tę drogę, ten najwyższy szczyt. Mówię więc do siebie: „Aniołku, nie masz innej misji, niż ten najwyższy szczyt zrozumienia, niż bycie sobą, niż słuchanie swego serca. Nie masz innej misji niż tworzenie swojej drogi w zgodzie z sercem. Tylko to jest moją misją.” – przerwała, by się wypłakać wśród „kosmicznego” piękna. Patrzyli w górę i w odbijane w lustrze jeziora szczyty. Mimo łez i poprzez łzy mówiła:

- Rozumiem, chłonę, ale nie potrafię nic powiedzieć, nie potrafię, brak mi słów. Szkoda, że tu nie ma mamy, bo nie będę jej tego potrafiła opisać … - teraz to już był szloch. On spojrzał na nią karcącym wzrokiem i natychmiast zrozumiała, co jej tym spojrzeniem przekazał.

Siedzieli na kamieniach nad stawem i rozmawiali dalej, patrząc w wodę, w odbicia w niej, oraz na Rysy, stąd niepozorne, wcale nie najwyższe, ale ona czuła, że to tylko pozory, że to tylko taka gra, takie wrażenie. Za chwilę pozna prawdę, przekona się na własnej skórze, na własnych nogach, przekona się swoim doświadczeniem, obecnością, czym są Rysy, jaki jest ich zapach, jak smakują, czego wymagają i co dają w zamian.

Zrozumiała, co Piotr ma na myśli, mówiąc o obecności, dlatego chciała, by wszystkie słowa, by wszystkie pytania i odpowiedzi na nie, zdarzyły się zanim wyruszą, zanim będzie się działo prawdziwe życie, a nie słowa, nie ta wirtualna gra w życie, lecz samo życie. Chciała go zapytać patrząc na tych zmęczonych życiem starców, lecz w chwili, gdy w ich oczach dostrzegła zdumienie, zatrzymała się. Pewnie zobaczyli coś, czego wcześniej nigdy tu nie widzieli. Co to mogło być? Co taki starzec mógł zobaczyć, co mogło wywołać w nim zdumienie? Co powstrzymało ich od gadania? Zna wielu starców, wszyscy dużo mówią, jakby chcieli zdążyć z wypowiedzeniem wszystkich słów świata przed śmiercią. Ci starcy nie mówili nic, lecz w ich oczach … to ją zaintrygowało.

I nagle uświadomiła sobie: - Zobaczyli śmierć, swoją własną śmierć. Natychmiast jej płacz ucichł i jakby z przekory, zupełnie nielogicznie, a nawet nieprzyzwoicie pojawił się uśmiech, jakaś wewnętrzna radość. Chciała zapytać:  – Piotrze, czy muszę coś wiedzieć, zanim rozpoczniemy wspinaczkę?  - lecz zanim to z niej wyszło, już odpowiedziała sama sobie, tak jakby to on powiedział:

- Nie, nie jest ci potrzebna żadna wiedza. Zaakceptuj i Rysy i siebie, a reszta niech się dzieje. Po co ci wiedza? Chcesz się odgrodzić nią od gór, od życia, od tajemnic? Zaufaj, poddaj się, płyń w pełnej uważności. To tyle. Aaaa … jeszcze coś, pamiętaj, że jak patrzysz na życie, jak się nim delektujesz, to jest jeszcze druga jego część, jest śmierć. To ona właśnie, jej tajemnica, jej pamiętanie coś w tobie obudzi. Nie chcę ci wyjawiać szczegółów, bo to twoja droga, … i idź nią sama. – lecz znowu przyszło pytanie:

- Czy mi to pomoże? Jak mogę pomóc mamie? – znowu pytała, bo czuła, że to ją dręczy. Tak sobie jakoś wmówiła, że albo góry jej pomogą, albo Piotr. Pytała więc, ale natychmiast za tym poszła jej własna odpowiedź, znowu jakby z jego ust:

- Nie wiem, ja nic nie wiem. Ty zawierasz wszystkie pytania i odpowiedzi, więc nie szukaj ich u mnie. Jak coś będę wiedział, to ci powiem. Ja wcale nie jestem mądrzejszy od ciebie, tylko to sobie ubzdurałaś. Mogę ci tylko powiedzieć: przyjrzyj się śmierci, wchłoń ją, poczuj tę ciemną stronę, tę otchłań, tę pustkę. Poznaj też smutek, też strach. Wszystko, tak jak kij, ma dwa końce. Nie trzymaj się kurczowo jednego końca, poznaj ten drugi. Poznaj. Nie masz wyboru, przecież chcesz pomóc … Twoja mama też szuka, wydaje się jej, że nie daje rady, stąd zapadła się w jakaś dziurę. Pomóż więc sobie, a pomożesz jej. Pomóż sobie … to jest twój kierunek. Zapomnij o mamie, to się samo naprawi.

Zapomnij o niej, idź na ten szczyt sama, nie dźwigaj jej. Zostaw też swoje pragnienie, jakiekolwiek ono jest i kogokolwiek dotyczy, choćby te najbardziej skryte, zostaw je. Zostaw też siebie. Niech idzie tam twoja dusza i ciało, siebie zostaw, zapomnij o sobie. Przede wszystkim zostaw mamę. Zostaw … ona i tak jest przy tobie … jeszcze tego nie rozumiesz? 

Czasem, a nawet często, a właściwie zawsze trzeba doświadczyć tego, czego się najbardziej boisz, tego, co cię najbardziej przeraża, tego, co jest twoim największym lękiem, gdy w ten sposób pokonujesz ten najwyższy szczyt, poprzez obserwację, zajrzenie mu w oczy, pokonujesz też wszystkie inne. Wtedy, po raz pierwszy, doświadczasz chwil bez lęku, bez smutku . Tak tworzysz swoją drogę idąc.  
To samotna wędrówka. ... to wspinaczką bez pomocnych dłoni ... bez asekuracji. Im więcej niebezpieczeństw, tym więcej poznania i zrozumienia, tym bliżej jesteś tej chwili i siebie. Zawsze, gdy jest zagrożenie, jesteś bliżej siebie, niż innych. Więc idź tam bez mamy. Teraz też martwisz się o siebie, a mniej o mamę i nie miej z tego powodu poczucia winy ...

Jezus mówił, by znienawidzić ojca i matkę, by móc być jego uczniem. To metafora i rozumiesz ją teraz. Prawda? – a drugi głos w niej odpowiadał:

- Tak, ale to wszystkie takie trudne. Wiem, chcę to zrozumieć intelektualnie, ale to nie ta droga, tędy się nie da. Wiem, ale jakoś cały czas te myśli się pchają, a im je usilniej odsuwam, tym je bardziej wzmacniam.

Od czasu naszej pierwszej wspólnej  górskiej wyprawy, od czasu, gdy głęboko weszły we mnie twoje słowa o miłości, a przecież byłam małym dzieckiem, to hasło stało się najważniejszym słowem. Wręcz kluczem. Ale wtedy było tylko troje drzwi, do których ten klucz pasował: mama, góry i ty. Ty byłeś obcy, ale cię pokochałam, bo nauczyłeś mnie najważniejszej w życiu rzeczy, pokazałeś palcem jak można kochać.  Tak, najpierw dotarły do mnie tylko słowa, a później przez wiele lat patrzyłam na twój zapamiętany wizerunek, kogoś, kto kocha i to zadziałało mocniej i dopiero wtedy zaczęłam odczuwać.  Byłeś mistrzem, od którego ta energia płynęła. Teraz wiem, że w różnych kierunkach, płynie we wszystkie strony świata.  Teraz czuję, że odejście mamy jest taką próbą prawdy mojej miłości. Czy jest przywiązaniem, czymś płytkim, posiadaniem rzeczy, choćby w osobie mamy, czy też jest energią, prawdą? 

Tak, to próba. 

Gdyby mama nie zachorowała, gdyby nie szykowała się do odejścia, nic by się nie zmieniło, a tak nadarza się okazja na wielką zmianę we mnie. Powinnam być wdzięczna mamie, a nie opiekować się swoim żalem i mieć pretensje do niej, że mnie opuszcza.

To wszystko wiem, ale co z tego, że wiem. Mówiłeś, że wiedza nie jest warta nawet funta kłaków, ale jak ją wyrzucić, przecież tyle jej mam. Duża część pochodzi od ciebie, ty mnie zainspirowałeś jej poszukiwaniem i szukałam. Teraz to jest moje obciążenie. Tyle tego nazbierałam. Próbuję, czasem nawet uciekam od siebie, próbowałam nawet na wszystko zobojętnieć, ale wtedy ciagle płaczę. Czuję, że obojętność to też ucieczka, że stosuję same ucieczki. Myślałam o założeniu rodziny, o zakochaniu się, ale ja już jestem zakochana, … i nie jestem w stanie tej miłości wyrzucić. – patrzyła na starców, a ten pierwszy głos mówił:

- Dużo mówisz aniołku, bardzo dużo. Dobrze. Dam ci ćwiczenie. Zrób je teraz. Ruszymy w naszą drogę ku Rysom, ale zanim obejdziemy Morskie Oko, zanim dotrzemy na szczyt, zrób to ćwiczenie. Zmień diametralnie całe swoje nastawienie. Ty cały czas wyobrażasz sobie świat bez mamy, teraz wyobraź sobie świat bez ciebie.

Zobacz, jak funkcjonuje świat po twoim odejściu. Jak ja nadal chodzę po górach bez ciebie. Jak mama rano sobie popija kawkę, a ciebie nie ma przy stole, jak gotuje zupę tylko dla siebie, jak ci wszyscy, którzy koło ciebie tak biegali, żyją sobie spokojnie bez ciebie. Zobacz, jak szybko zapomnieli o tym, że istniałaś, jak szybko zapomnieli, że bez ciebie nie będą mogli normalnie żyć, a przecież ci to mówili, obiecywali. Zobacz świat bez ciebie, zobacz, że nawet mama będzie musiała się z tym pogodzić. Zobacz mamę, która zaakceptowała twoje odejście. Zobacz to wszystko. Zrób to ćwiczenie teraz. – gdzieś wewnątrz niej te słowa przeleciały szybko, tak jakby Piotr wypowiadał je znużony jej „marudzeniem”, przywiązaniem do schematów myślowych, które cały czas wracają zmieniając jedynie swoje mundurki.

Piotr wstał, dał hasło do wymarszu i ruszyli. Znowu się coś w niej uśmiechnęło, bo poczuła, że jest coraz bardziej zharmonizowana ze światem, że jej wewnętrzny dialog „słyszą” też inni, że Piotr słyszy i akurat w tym momencie wstaje i mówi. Poczuła, że drży, że jakaś energia, której nie znała do tej pory obudziła się w niej. Może nigdy na nią nie zwracała uwagi, a teraz przez przypadek ją odkryła. 

Zadała sobie najtrudniejsze w życiu ćwiczenie. Niby patrzyła na ścieżkę, na cudny świat obok niej, nad nią, ale nie było w tym jej duszy i serca, pochłonęły ją myśli. Piotr obserwował ją i wierzył, że za kilka chwil przebudzi się z myśli, bo one muszą umrzeć po takim szoku, jakim jest marsz tą górską ścieżką.

Widział na jej twarzy smutek, przerażenie, ale już po paru chwilach trochę się rozluźniła, powoli znikała powaga, a pojawiał się uśmiech.  On nie znał powodu tych zmian, natomiast ona zaczęła się bawić światem bez siebie, bez jej w nim udziału. Już przy podejściu na Czarny Staw, gdzieś powyżej limby stojącej tam od wieków roześmiała się głośnym śmiechem.  Nie interesowało ją to, czy ten śmiech ktoś widzi, czy ktoś się nim przejmuje, coś w niej puściło. On się zdziwił, bo teraz było inaczej niż zwykle, nie było płaczu, lecz śmiech.

Nic nie mówił, tylko obserwował świat gór i jej świat. Jeszcze parę razy posmutniała, parę chmurek przepłynęło przez jej twarz i oczy, ale za każdym razem po tej chwili smutku, czy nawet strachu, pojawiała się wesołość, uśmiech, a nawet głośny śmiech. Okrążyli w międzyczasie Czarny Staw i zaczęła się już stroma ścieżka. Ona spojrzała na niego uśmiechnięta i podniosła w górę kciuka, a za chwilę oba ramiona w geście radości. Ułożyły się one w kształt literki V, w symbolu zwycięstwa. W tym momencie wróciła jej obecność.

Szli od tej pory krok za krokiem, ona pierwsza, on drugi.

Nie padło żadne słowo, jakby przez nich nie przepływała żadna myśl. Nie było żadnego strachu, żadnego słowa o pięknie i groźbie otaczającego ich świata gór, ale to połączenie z tym pięknem było, to się czuło. Teraz góry i ta para: mistrz i jego uczennica, mistrzyni i jej uczeń, powoli zbliżali się do najwyższego szczytu.

Gdy stanęli na szczycie, obok żelaznego krzyża, popłynęły z niej to na przemian łzy płaczu i radości, smutku i ekstazy. W końcu trudno było rozpoznać, jakie było ich źródło.

Stąd rozejrzeli się wokół. Zobaczyli inne szczyty, doliny, jeziora, majaczące w oddali miasta, ludzi, którzy, nie wiadomo skąd znaleźli się obok nich. Zobaczyli to, co w oddali, ale też i w głębi siebie. Wtedy wypowiedział do niej przesłanie, a ona uważnie go wysłuchała:

- Pamiętaj! Nie wierz we mnie, ani w to, co powiedziałem, nie wierz niczemu, czego sama nie doświadczysz.

Chwilę później doświadczyli tęczę widoczną z oddali, gdzieś daleko hen nad równiną. Gdy rozpłynęła się w promieniach słońca, ruszyli w dół.

Nie rozmawiali, nie wyrazili słowem wdzięczności, lecz czuło się, że tym, co ich przepełnia jest właśnie wdzięczność.

Czy wdzięczność, była owym zrozumieniem? Czy było jeszcze inne zrozumienie?

Czy to był tylko szczyt górski? Czy tylko ten szczyt dziś zdobyli? Czy odczuli, że już wyżej się nie da?

Czy można było rozdzielić ten skalny szczyt od tego, który osiągnęli, a nie był tu widoczny?

Czy można tu było cokolwiek rozróżnić: co jest życiem, a co śmiercią, co jest górą, a co doliną, kto jest tu kim, kto jest mistrzem, a kto uczniem?

Czy można poznać, co tu jest strachem, a co miłością?

Czy można tu zauważyć jakąkolwiek granicę? Czy taka istnieje?

Czy od tej pory i matka, i córka, dwa aniołki, odczuły, jak piękną częścią miłości jest samotność? Czy potrafiły się rozdzielić, przerwać pępowinę i cieszyć się sobą? Czy znalazły odpowiedzi na dręczące je pytania?

Czy u obu aniołków zniknęły pragnienia i towarzyszący im strach?

Czy umarło w nich poczucie siebie, czy ich dusze uwolniły się od blokującego je  „ja”? 

A któż to wie? I po co wiedzieć? Co można zyskać, wiedząc? Można tylko stracić: i miłość, i obecność, teraz i tutaj. Można też wdrapać się na najwyższą górę i nic stamtąd nie wnieść do serca i duszy, można nie pomnożyć wartości, można niczego nie odkryć.

Czy warto się wtedy wspinać?

Warto. Warto, bo zdobywając najwyższe szczyty, nie ma gwarancji, że się coś otrzyma, albo coś straci. I na tym polega piękno.

Tym jest ufność: nieoczekiwaniem, niepragnieniem, drogą serca.

 Nie rozmawiali już w dalszej drodze, ani o mamie, ani o miłości, ani o śmierci, ani o górach.

Wrócili do domów bez lęku, bo patrząc ze szczytu na życie w ufności, wznieśli się ponad śmierć. 


I miłość, i śmierć są czymś zupełnie innym niż to, o czym myślimy.

 

P.s. Dokładnie rok po tej wędrówce z aniołkiem na najwyższy szczyt dostał wiadomość tej treści:

Przepraszam, iż tak długo czekałeś na wiadomość, wybacz proszę … prosimy (płaczę z radości). Gdy opowiedziałam mamie o Twoich i moich słowach „na szczycie”, usłyszała pewnie jeszcze coś innego, może coś, co było między naszymi słowami, coś, co popłynęło z gór i dolin, z Twojego i mojego serca i duszy, zniknął w niej lęk, a pojawiła się akceptacja, głęboka ufność.

Od czasu naszej zeszłorocznej wędrówki, w moim i mamy doświadczaniu życia, były dwa wielkie wydarzenia: W mamie umarło to, co nieprawdziwe, tego nie byłam świadkiem, lecz po owocach, tj. jej ciszy „to” rozpoznaję. I drugie: narodziło się prawdziwe, pojawiła się tęcza (pamiętasz ten znak na szczycie?).  Jestem „tego” świadkiem.

Od tego czasu ciało mamy zaczęło zdrowieć … oto tajemnica życia, oto tajemnica życia i śmierci. Świętujemy każdą jego chwilę, każdą jego tajemnicę. Płynie … przepływa przez nas radość i wdzięczność dla Ciebie, dla gór i dolin, dla wszystkiego.

Teraz rozumiemy i doceniamy wielkość twego serca – od pierwszego naszego spotkania wszystkie twoje słowa to była mantra, w której dawałeś to, co zawsze miałyśmy: prawdę i miłość, a zabierałeś to, czego nie miałyśmy: strach. On nie istnieje, wymyśliłyśmy go i opiekowałyśmy się nim.

I póki ten fałsz nie zniknął, póki deszcz strachu nie opadł, to, co prawdziwe – tęcza prawdy i miłości, schowana wśród chmur myśli, nie mogła się wznieść.

By to zrozumieć musiałyśmy przejść wiele gór i dolin. Dziękujemy, że na tych najważniejszych szczytach byłeś z nami. Tak, wierzymy tylko temu, co doświadczamy. Nasze doświadczanie tworzy naszą drogę.To droga serca.

Dziękujemy, że jesteś.

I jeszcze jedno: mama mieszka tam, gdzie do tej pory, a ja mieszkam za granicą, lecz ona nas nie dzieli. Mimo dużej odległości nie jesteśmy samotne, bo nie potrzebujemy niczego, co by tę samotność zabijało.

Jeszcze raz dziękuję!

P.s. Może kiedyś … i śmieję się. Ty też pewnie się śmiejesz, nieprawdaż?

 

Posłowie.

Trzy lata później dostał list. Gdy go otworzył, w środku znalazł zdjęcie, bardzo stare zdjęcie, zrobione gdzieś w Tatrach. Widoczną w tle halę wypełniały fioletowe kwiaty, wierzbówka kiprzyca, kwiaty, których nazwy kiedyś nie mógł zapamiętać, ciągle gdzieś umykała. Wśród kwiatów były trzy postaci. Zwrócił uwagę na dwie: kobietę trzymającą za rękę małą, może pięcioletnią dziewczynkę. Tak, rozpoznał w nich aniołki.

Gdy odwrócił zdjęcie znalazł ręcznie zapisany maczkiem tekst:

Witaj, Piotrze! Oglądałyśmy z córką nasze stare górskie albumy, zdjęcia z naszych wędrówek po Tatrach. Wśród nich były te, które ona zrobiła w czasie wspólnych wypraw z Tobą. Wspominała swoje ostatnie zdjęcie na Rysach, trzy lata temu, to było w ogóle ostatnie zdjęcie z gór. Odszukałyśmy nasze pierwsze i jakież było nasze zaskoczenie…  Gdy to odkryłyśmy płakałyśmy tak długo, aż wypłakałyśmy wszystkie łzy. Otóż ta fotka z naszego pierwszego wyjazdu w góry, pięć lat przed pierwszą wyprawą z Tobą, nad Dolinę Cichą … patrzymy na nią i widzimy tam oprócz nas … Ciebie. Spójrz, ten fotografujący góry i kwiaty mężczyzna, to Ty. Spotkaliśmy się z Tobą i tego nie wiedziałyśmy i Ty też nie wiedziałeś. 

Przyjrzyj się Piotrze, to na pewno Ty. I jeszcze jedno: to jest jedyne wspólne zdjęcie z Tobą, jedyne, gdy w trójkę jesteśmy razem. Dokładnie 45 lat temu byliśmy w górach razem, w tym samym miejscu, a tylko życie o tym wiedziało, taki był jego plan. Zostało to uwiecznione przez osobę, która sprawiła mi mnóstwo przykrości, ale z powodu tej jednej, jedynej fotki, jestem mu niezmiernie wdzięczna. 

Och życie, jakież jesteś cudowne! Pozdrawiamy i przesyłamy powiększoną odbitkę na pamiątkę.

Aniołki   

 

Piotr Kiewra

czwartek, 21 grudnia 2017

Dusza Czerwonych Wierchów

Czwarta część opowiadania: Aniołki nad Doliną Cichą


Dostał maila, szybko na niego odpowiedział, spakował potrzebne rzeczy i godzinę później był już w pociągu.

Przez okno obserwował oblane słońcem pola, lasy, mijane wsie i miasta.


Wspomniał swoje dawne, letnie podróże w Tatry: powiew upalnego powietrza wpadający przez otwarte okna, rytm wybijany przez koła, zatłoczone przedziały i korytarze, ruch, rozmowy, zapach gotowanych jajek – obowiązkowego menu niektórych pasażerów. Teraz siedział sam w klimatyzowanym wagonie, wokół cisza, nawet koła i szyny nie rozmawiały ze sobą.

 Wrócił myślą do otrzymanego maila. Ucieszyły go zawarte tam słowa:

Czy masz wolny jakiś tydzień w sierpniu na Tatry? Jesteśmy w Tatrach od tego poniedziałku. Nasze serca i dusze tęsknią za wędrówką i spotkaniem z Tobą. Aniołki.”

Trzy dni chodził sam, czwartego, wczesnym rankiem, jak przy pierwszym ich spotkaniu, przysiadł na głazie u brzegu stawku w Kuźnicach. Wpatrywał się w wodę i odbicie gór w rozkołysanych falach.

Na chwilę tylko odwrócił wzrok w stronę chodnika i ujrzał dwie kobiece, czerwono ubrane, postaci. Zbliżały się w jego stronę i już z daleka, podbiegając z otwartymi ramionami, przywitały się z nim, uściskami.

Przyglądali się sobie nawzajem bez słowa, przez dobrą minutę, jakby chcąc ocenić, co w ich postaciach zmieniło się przez tych dziesięć, czy więcej lat, od ostatniej wspólnej wędrówki. I jakby na potwierdzenie, starsza z aniołków powiedziała:

- Nic się nie zmieniłeś. To wspaniale. – nic nie odpowiedział, tylko lekko się uśmiechnął, co zastanowiło starszą z kobiet. I wnet zapytała, również z uśmiechem, lecz lekko zabarwionym jakąś obawą, oczekiwaniem jakiejś nie do końca dobrej wiadomości:

- A my się bardzo zmieniłyśmy? Tak bardzo, iż nie chcesz nam powiedzieć?

- Odpowiem wam po drodze, ruszajmy. Nie powiedziałyście jednak w mailu, gdzie chciałybyście pójść. Gdzie idziemy? Coś na rozruch, czy może już jesteście gotowe, na większe wyzwanie? – zapytał.

- Panie Pio … Piotrze. – zaczęła z lekkim zawahaniem. On natychmiast zauważył w myślach - to już nie było dziecięce: „panie Piotrku”, to było poważnie brzmiące: „panie Piotrze”. Słuchał dalej: - Jesteśmy gotowe. Od trzech dni, aklimatyzujemy się. Pamiętamy, pamiętamy o pana nauce,. – odpowiedziała młodsza z aniołków, teraz już dorosła kobieta i dodała. – Mama i ja również, chciałybyśmy, na pamiątkę naszego pierwszego spotkania i wspólnego marszu po Tatrach, pójść tym samym szlakiem, co wtedy, dziesięć lat temu. Możemy?

Piotr nie odpowiedział, skinął głową, a gdy zobaczył w matce i córce chwilę zawahania, zakomenderował:

- Prowadź mały aniołku! Chyba pamiętasz tę drogę, twoją pierwszą miłość do gór?

Obie ochoczo na to przystały i ruszyli. Kamienny, szeroki chodnik ku Kalatówkom piął się lekko pod górę. Szli obok siebie, co chwilę spoglądając, to on na nie, to one na niego. Później, gdy minęli Kalatówki, szli w milczeniu: on na końcu, pierwsza córka, a za nią matka. Po kilku minutach zorientował się, że ich oddechy coś zakłocało, nie były miarowe: - Aniołki płaczą. – pomyślał, lecz nie wypowiedział ani słowa, lekko tylko zwolnił. Po dobrej chwili, matka nie odwracając się, zapytała: - Piotrze, za szybko?

- A on na to: - Tak, zwolnijcie, nie chcę byście się zakrztusiły łzami.

Jak na komendę, odwróciły się z pytaniem: - Skąd wiesz? Skąd pan wie?

- Czuję, dziewczyny. Czuję, nie muszę widzieć. Nie musicie się wstydzić swoich emocji, mnie też one dopadły i odebrały mi słowa. Cieszę się z tej wędrówki, z tego, iż jestem z wami, z tego, co czuję, z tego, co widzę. Wy dwie na tle tych gór, to … No właśnie, słowa gdzieś zniknęły. - obie słysząc to, podeszły bliżej, całkiem blisko, jakby chciały pokazać te łzy, jakby chciały się nimi podzielić, bo obie, w tym samym momencie, cmoknęły go jedna z lewej i druga z prawej w policzek. Wtuliły swoje główki w jego barki i trwali tak chwilę.

On przerwał to, mówiąc: - Ok., ok., aniołki. 

Cała trójka zwolniła na chwilkę trochę i po dłuższym marszu, zobaczyli skąpaną w słońcu Halę Kondratową, a na jej przedzie schronisko. Całość ozdobiona fioletem wierzbówki kiprzycy, jakby czekała na nich. Usiedli na ławkach na zewnątrz schroniska, a gdy już nacieszyli wzrok widokiem hali, usiedli naprzeciwko siebie i wpatrywali się: on na aniołki, aniołki na niego. Po kilku minutach, młodszy z aniołków, z aparatem w dłoni poszła pstrzyknąć parę fotek, wtedy starsza powiedziała:

- Piotrze, chyba wiem, co chciałeś nam powiedzieć, tam na dole: że nie liczy się zmiana na powierzchni, ważne, co przez te lata, zmieniło się w nas, w środku, jak wzrosła nasza miłość. Tak? Nieważne czy urosły, czy nie, nasze aniołków skrzydła, lecz czy urosły nasze serca, czy się otworzyły na oścież, czy spadły zasłony i kraty? To chciałeś nam powiedzieć, tak to czuję.

- Dokładnie Monika, dokładnie aniołku. – potwierdził.

- I co czujesz, odnośnie naszych serc? – zapytała.

- Monika, odpowiedź przyniosą góry, przyniesie duch gór, przyniosą wasze dusze. Nie pytaj mnie, o to, co dotyczy twego serca i duszy. Nie mogę wyrazić tego, co tyczy mego serca, a ty mnie prosisz o opinię w sprawie waszych serc. Moje serce milczy, ono gra bardzo cichą muzykę uczuć, delikatną, niesłyszalną dla nikogo, nawet dla mnie. Czuję tylko wibracje, żadnego znaku, żadnego słowa, nic, tylko cisza i wibracje. Tak mnie ta muzyka fascynuje, tak raduje, iż nie śmiem mówić, nie śmiem w jakikolwiek sposób jej zakłócać. To, co wiem, rozumiem … że nie mogę tego interpretować, przekładać na słowa.

Stąd, być może, nieznośne dla innych, moje milczenie, mój brak słów. Kto rozumie, ten rozumie. Kto nie rozumie, prowokuje mnie do gadania, zadaje pytania, stara się za wszelką cenę, coś ode mnie wyciągnąć, tak gra … jakby prosząc o pocieszenie. Mogę, oczywiście mogę, pocieszyć, ale nie robię tego, bo pocieszenie to trucizna, bo pocieszenie buduje to, czego nie należy budować, wręcz przeciwnie, czemu z czułością i ze zrozumieniem należy się przyjrzeć, by znikło, by się rozpłynęło.

- Tak Aniołki! – zwrócił się do obu kobiet, bo w międzyczasie, młodsza dołączyła do nich: - Wasze powierzchnie się nie zmieniły, widzę - są anielskie, jak wtedy, gdy pierwszy raz was ujrzałem, lecz o waszych sercach i duszach nic nie powiem, nie umiem nic powiedzieć. I jak mniemam, nie o to, bym się wypowiadał na temat waszej urody, ci chodziło?

- Tak. – potwierdziła. Wtem jej córka włączyła się:

- Panie Piotrze, coś usłyszałam o duszy. Czy używa pan tego określenia, jako metafory? Czy dusza istnieje? Czy jej pan doświadcza? Czy ją pan rozpoznaje, odczuwa? Jak to z nią jest? Wszyscy o niej mówią, a czy wiedzą, o czym?

- To raczej takie męskie pytanie, to mężczyźni mają więcej pytań, to oni są częściej, prawie zawsze filozofami. Kobiety czują bardziej, mniej pytają, są bardziej ufne i czekają aż odpowiedzi przyjdą – prosto do ich serc, nie w postaci słów. Chyba chcesz, by twoje poszukiwanie było szybsze, stąd pytania? Chyba stąd, ale cóż, odpowiem ci pytaniem: Czy potrafisz obserwować swoje myśli? – ona natychmiast:

- Tak. Często mam wrażenie, że stoję gdzieś z boku i się im przyglądam.

- Kto, lub co je obserwuje? Kto im się z boku przygląda? – pytał konsekwentnie.

- Jak to kto? Ja … - odpowiedziała niepewnie.

- A kto to, ta „ja”, patrząca z boku? Czy myśl może obserwować siebie samą? Czy może bezstronnie, bez oceniania, na chłodno przyglądać się sobie, jak przepływa, jak podtula ogon i znika, jakby się wstydziła być obserwowaną? Czy myśli potrafią być jednocześnie myślą i odbijającym je lustrem? – pytał.

- To dusza je obserwuje? Tak? – nieśmiało odpowiadała pytaniami.

- Tak ją nazywają. Zresztą różnie w różnych tradycjach: Świadomość, Boskość, Istota, Istnienie, Egzystencja, Życie, Bóg, Wszechświat, Całość … - wyjaśniał.

- To czymże jest miłość, serce? – drążyła.

- Gdy zadawano takie pytania Jezusowi, Buddzie, oni odpowiadali milczeniem, bo na ten temat: Boga, Prawdy, Miłości nic nie można powiedzieć, bo wszystko co powiesz nie będzie prawdą – tej nie da się wypowiedzieć. Ale ja nie jestem oświeconym mistrzem, mistykiem, więc … mogę cię okłamać, mogę ci nazmyślać niestworzonych rzeczy, mogę to ładnie opakować w ładną formę, ubrać w piękne słowa i … będziesz zachwycona, będziesz mi dziekować za „mądre” słowa, nawet może będziesz mnie podziwiać, czym nakarmisz moje ego. A muszę ci powiedzieć, że gdy piękne kobiety i to dwie na raz, mówią mężczyźnie takie rzeczy, to albo nogi mu miękną, albo rośnie w nim poeta i … dostaje Nobla. – śmiał się ze swoich własnych słów, a one mu wtórowały.

 – No tak, Piotrze, same na ciebie zagłosujemy, na twe krasomówstwo, przekonamy też innych, ale nam naprawdę to pomaga, czujemy, że trafiasz celnie do naszych serc, że znasz nas bardzo dobrze, może lepiej niż my znamy siebie, a to, co mówisz, to na co wskazujesz, uzdrawia. Nasze życie się zmieniło, od kiedy zwróciłeś uwagę, przekierowałeś nas z naszych głów do serc, a teraz budzisz nasze dusze. Pomagasz nam otworzyć nasze okna, zrzucić kraty, robisz przeciągi w naszych klatkach, wypuszczasz – pomagasz uwolnić z nich zniewolone dusze. Ale … przerwałyśmy tobie. Dziękujemy, cieszymy się, że jesteś. Mów,mów, tęskniłyśmy do tych barw, tych kolorów, tego wiatru, którym muskasz, tej ciszy, którą uspakajasz, za twą miłość do Tatr, którą nas obdarowujesz, którą nas uczysz obdarowywać. Dzięki tobie uwierzyłam w siebie, w miłość, odnalazłam zagubione piękno, ufność, radość z tego, co przynosi trud wędrowania po ścieżkach życia. To góry nas uczą, a ty jesteś tu przewodnikiem, tłumaczem, one mówią do ciebie, a ty przekazujesz to nam.

Rzadko się widujemy, ale wspominamy ciebie, twą otwartą na świat i na nas postawę i to wspomnienie wzmacnia. Uwierz! Tak naprawdę jest. Mój mały aniołek wydoroślał. Nie miał nigdy u boku ojca, mężczyzny, ale dzięki temu spotkaniu kilkanaście lat temu, temu, co od ciebie usłyszała, co poczuła, temu ciepłu i zainteresowaniu, którym nas – ją obdarzyłeś, poznała … tak, poznała, kim potrafi być mężczyzna. W pewnym sensie stałeś się dla niej jak ojciec, który uczy córkę miłości swoją obecnością, siłą, mądrością. Widziała cię krótko, ale to wystarczyło, by dojrzewało w niej to, co powinno dojrzewać w kobiecie. Pomogłeś jej przejść z dzieciństwa do kobiecości. Byłeś chwilę, ale to wystarczyło. Tak to czuję, tak to czuje mój aniołeczek. Chciałyśmy ci to powiedzieć. Chciałyśmy byś to wiedział. Dziękujemy. …

 O sobie? Co mam powiedzieć? Ty czujesz. Rozumiesz mnie bez słów. Wiem. Wiem też, że nie lubisz patosu, wielkich słów, jakichś specjalnych podziękowań. Naprawdę jestem wdzięczna i naprawdę … tęskniłam, tęsknię i pewnie będę tęsknić. Widzisz, czasem mi trudno takie rzeczy wypowiadać. … No dobrze. Mów dalej, mów … Przyjechałyśmy by cię wysłuchać, by się tobą nacieszyć, twoim słowem i energią, twoim uczuciem, twoja czystą duszą. Więc mów … Proszę!   - zakończyła z wielkim trudem, powstrzymując wzruszenie, powstrzymując łzy. Starała się powiedzieć, co czuje, lecz sama zauważyła, że to nie jest łatwe. Nie wiedziała, chyba nie wiedziała, z jakiego powodu, lub nie chciała wiedzieć, ale wiele słów, znacznie większych słów, po prostu przez nią nie przeszło, gdzieś uwięzły. Piotr obserwował ją, czuł, że wypłynęło z niej może pół, może tylko ćwierć tego źródełka, które wezbrało w niej przez te lata. Wystarczyło mu jednak jedno krótkie spojrzenie w stronę córki, by zrozumieć wszystko.

Na tych słowach nie zależało mu. Już dawno odkrył w sobie umiejętność odczytywania przekazów z ludzkich serc i dusz bez pośrednictwa słów. To, co miało do niego dotrzeć dotarło. Teraz on z kolei podszedł do nich, przygarnął te dwa serca, te dwie duszyczki do siebie, na chwilę przytulił i każdej z nich szepnął do ucha: - Ruszajmy aniołki. Czerwone Wierchy czekają. – po chwili, dodał:

- Tak, pamiętam twoje pytanie. Ale … - przerwał na chwilę, bo błysło w nim jakieś światło, jakaś podpowiedź intuicji. Odpowiadał do tej pory, ale czuł, że dziewczyna jest znacznie bardziej dojrzała, niż jego pierwsze wrażenie, niż by to wskazywały jej pytania. Czuł, że wkradła się w nią pewna nieśmiałość, to takie pierwsze koty za płoty … gdy się bardzo chce dobrze wypaść, to wychodzi gorzej. Czuł, że ona pyta, ale odpowiedzi już w niej są, że pyta, bo … no właśnie, czego ona pragnie, za czym tęskni? A  … a może obecność matki? To spostrzeżenie przyszło już po raz kolejny. … A … ? Teraz z kolei on złapał się na tym, iż gdzieś w nim trwają jakieś spekulacje, że ocenia i ta obserwacja zakończyła ten proces.

Znowu się pojawiły góry, znowu był obecny, a przed nim dwie Moniki, matka i córka, dwa aniołki. Spojrzał na nie uważniej, bardziej wgłąb i zobaczył prawdę, to, czego szukają u niego. Spojrzał na małego aniołka i nie mógł się nadziwić temu, co w niej dojrzał. Postanowił to powiedzieć.

- Powiedziałem: „Ale” i się zatrzymałem, bo coś zrozumiałem. Wiem, dlaczego mnie pytacie, prosicie o słowa, o takie, a nie inne tematy, o podzielenie się moim postrzeganiem gór i świata. Wiem, dlaczego chcecie to słyszeć. Wiem, mały aniołku, o tobie wiele, o twojej mamie też, obie czujecie, iż ja wiem. Czasem się nawzajem przed sobą krępujecie, czasem mi się wydaje, że nie mówicie o tym, co w was jest, bo mały aniołek patrzy na dużego, a duży na małego … stawiacie przed sobą jakieś bariery. Lecz nie o tym miałem powiedzieć.

Monika, mały aniołku, pytasz, szukasz odpowiedzi, a one już są. Są w tobie. Masz w sobie to wszystko, czego szukasz. Zróbmy mały eksperyment, a sama się przekonasz, że tak jest. Szukasz tego we mnie, liczysz na to, iż ja zaspokoję twoją ciekawość, twoją chęć poznania, lecz to moje źródło jest też w tobie, ono też jest twoim źródłem. Wszyscy mamy to samo źródło, to jest coś nam wspólnego. Pytałaś o duszę, odnalazłaś już ją w sobie, możesz z niej korzystać. Odważ się. Nie przerzucaj pytań, które masz odnośnie siebie, odnośnie twojego własnego źródła, na innych, na mamę, na mnie, na góry. Sięgnij w głąb siebie.

Tak. Dokończę to, o co pytałaś. Odpowiem, lecz proszę, zróbmy eksperyment: za chwilę zadaj mi pytania, które sobie przygotowałaś i coś ci wtedy powiem. Dobrze? – gdy zobaczył skinienie głową, małe, subtelne, nieśmiałe, lecz widoczne, zaczął, lecz czuł, że to, co ma powiedzieć, będzie tylko taką namiastką, bo resztę chce usłyszeć od niej. Tak od niej. Czuł, że ona to wie, że ma to w sobie i musi to z zakamarków duszy wyciągnąć. Kiedyś musi to zrobić, może właśnie w jego obecności, może tutaj, wśród tych szczytów i dolin, może tu przy mamie. Tak, na pewno musi to zrobić teraz. Tak, teraz. Odpowiedział więc krótko, najkrócej jak tylko mógł:

- Miłość to połączenie duszy ze światem, z tobą. To jej okna na świat. Serce to droga pomiędzy twoim istnieniem, a innymi istnieniami ... Hm …

Znowu prosicie mnie o zdefiniowanie niedefiniowalnego. Popatrzmy na te szczyty, na tą ścieżkę w ich kierunku, na te kwiaty, na te chmury, na te błękitne niebo, które tam za nimi jest, a jest bezkresne w dal i bezkresne w głąb, bezkresne w każdym kierunku i takie samo niebo jest w was i we mnie, w tych górach. Nie ma ich wielu, jest jedno, nasze wspólne, i nasze, i gór. Jedno niepodzielone, na wewnętrzne i zewnętrzne, niepodzielone na twoje i moje, niepodzielone na „ja” i „ty”. To jest właśnie miłość. To wspólne niebo, odczuwanie go, to jest właśnie miłość. To nie rzecz, to dzianie się, to przepływanie. To jest miłość. Czyli jak widzicie, wiem, że nic nie wiem.  – skończył.

- Rozumiem, czuję. A to tak, więc nasze myśli, nasz umysł, nasza wiedza to kraty, zasłony, szyby w tym oknie? – tym razem sama już odpowiadała, choć były to pytania, ale chyba bardziej do siebie niż do Piotra. On tylko dodał:

- To chmury na niebie.

Wtem wtrąciła się mama: - Moi drodzy! Rozchmurzmy więc nasze nieba, otwórzmy okna naszych dusz, rozsuńmy zasłony, zdejmijmy kraty i … chodźmy dalej! Nasze serca i dusze na to czekają. Czeka też dusza Cichej Doliny.


Ruszyli w stronę Przełęczy pod Kopą Kondracką.

Parę kroków przed przełęczą, zapytał: - Wiecie, co się wydarzy, pamiętacie? -przytaknęły i weszły na przełęcz, na te szeroko rozwarte ramiona pobliskich szczytów, a tam uderzył w nie wiatr. Rozrzucił ich czarne, długie włosy, chwiał ich postaciami, tarmosił plecakami, połami ich na szybko założonych, czerwonych kurtek. Piotr obserwował je pod słońce i te wszystkie zjawiska: słońce, góry i doliny, poruszane wiatrem i emocjami dwie mu bliskie kobiety – odczuł jako jedno zjawisko, jeden proces łączenia się, jako jedność. Poczuł w tym też siebie, że jest tej jedności nierozłączną częścią.

Zastygł w bezruchu, bez żadnej myśli, bez żadnego słowa.

Gdy dziewczyny się napatrzyły, napłakały, gdy uspokoiły swoje emocje, gdy nacieszyły się głaskaniem wiatru, dotykiem i światłem słońca, gdy pozwoliły duchowi Doliny Cichej wniknąć w ich serca i dusze, gdy nacieszyły oczy widokiem, dobrze zapamiętanym, głęboko utkwionym, nie tylko w pamięci, ale też gdzieś znacznie głębiej w nich samych, spojrzały na Piotra. Starsza z nich drgnęła, jakby poczuła wreszcie to, o czym godzinę temu powiedział.

Młodsza podeszła do niego bliżej i zapytała, lecz wiatr zagłuszył jej słowa. Piotr chcwycił za dłonie obie dziewczyny i pociągnął w górę, w stronę Kondrackiej Kopy. Poszli w sobie dobrze znanym kierunku.

Goniły ich chmury i dogoniły. Po chwili zasłoniły całe góry. Widzieli się tylko nawzajem i kilka kroków do przodu, tuż pod nogami.

 Minęli pierwszy szczyt, Kopę Kondracką, zeszli ścieżką biegnącą jej zboczem, a po kilkunastu minutach szybkiego marszu, jakby w wyścigu z chmurami, ze wspomniem sprzed kilkunastu lat, jakby chcąc dogonić tamten czas, tamtą atmosferę, tamten czar, weszli na Małołączniaka. Tam, na kamieniach, jak kiedyś, usiedli. Jedli, pili, a młodsza Monika zapytała:

- Panie Piotrze, mówił pan, dobrze to pamiętam, to była piękna nauka o miłości do gór, ale i do ludzi … Chciałam zapytać, bo … - zawahała się jakby się lekko krępując: - Po czym poznam, czy ktoś mnie naprawdę kocha, czy to jest miłość, czy tylko pożądanie? I czy można kochać kogoś, a jednocześnie, kogoś innego nienawidzić? Czy taka wybierająca miłość istnieje, czy to raczej tylko przedsionek miłości, małe, zasklepione jej nasionko? Czy zazdrość zaprzecza miłości? Czy jest ona świadectwem raczej jej braku, czy świadectwem chęci posiadania, zniewolenia? Czy ktoś, kto jest zazdrosny, w tym, co nazywa miłością, traktuje jej obiekt przedmiotowo? Proszę …  - odczekała chwilkę i dała wyraźny znak, że nie ma już pytań, że oczekuje odpowiedzi.

Wtedy on wstał, przysunął się bliżej do obu kobiet. Usiadł dokładnie naprzeciwko i powiedział. Pytasz mnie, więc teraz zróbmy ten eksperyment, o którym mówiłem wam na dole. Zadaj te same pytania sobie i odpowiedz tak, jakbym to ja odpowiadał. Powiedz to za mnie. Powiedz to moimi słowami, powiedz to, co ja powiedziałbym. Dobrze? – młodszy aniołek od razu zaprotestował:

- Ależ ja nie wiem, co mam powiedzieć. Pytam, bo nie wiem, nie potrafię, mam pustkę, … boję się. – w końcu tego zdania, gdy wymawiała ostatnie słowo, to nie był jednak lęk, to była nieśmiałość. Piotr to zauważył i tylko dopowiedział:

- W takim razie poproś góry, by ci opowiedziały, a później przenieś tę ich ciszę na nasz język. Bądź po prostu tłumaczem. Nikim więcej. Chetnie z mamą wysłuchamy, co góry mają do powiedzenia w tych typowo ludzkich tematach. – żartował. To ją rozluźniło. By nie krępować jej, zarówno on, jak i jej mama, krótkim spojrzeniem i prawie niedostrzegalnym mrugnięciem oka dali sobie sygnał, by się odwrócić, nie patrzeć na nią. On się położył na trawie, podsunął ręce pod głowę i spoglądał na chmury, na nisko przesuwające się obłoki. Jej mama, okryła się swoją czerwoną kurtką i patrzyła przed siebie, jakby chcąc przeniknąć szczelną zasłonę chmur, zasłaniającą to wszystko, co pamięta sprzed wielu lat. I chyba tam odleciała, w tę zasłoniętą chmurami i mgłą pamięci przestrzeń. Córka poczuła się swobodniej. Nikt na nią nie patrzył, tak jakby każda z tych bliskich jej osób udała się w swój własny świat, w jakiś inny wymiar. Poczuła jakby była sama. Chmury okrywające tajemnicę gór też jakby dodały jej pewności siebie, jakby stanowiły gwarancję, że to, co za chwilę z niej wypłynie nie usłyszy nikt niepowołany. Przemogła się, sama była ciekawa, co się w niej skryło. Piotr przecież mówił, że to nie on mówi, że to coś, te słowa pochodzą spoza niego. Posiedziała chwilę w ciszy. Nikt na nią nie nalegał, nikt niczego nie oczekiwał, nawet sama od siebie niczego nie oczekiwała. Chyba nawet zapomniała, że tu jest, gdzieś odpłynęły myśli, odpłynął lęk, opustaszała ze wszystkiego: z oczekiwań, z pytań, z obecności w niej innych ludzi, z przeszłości i przyszłości. I wtedy, gdy znikło ostatnie słowo, ostatnie obce słowo, pojawiło się pierwsze jej własne. Zaczęła tłumaczyć na słowa swoją własnę ciszę:

- Miłość to nie wiedza, to doświadczenie.  Pisarze, poeci nigdy nie mówią tak naprawdę o miłości. .. Oni piszą o swojej tęsknocie za nią, o jej braku. .. jeśli coś opisują, to na pewno nie miłość, lecz chęć posiadania kogoś  ... Bo jakże można wyrazić słowami, coś słowami niewyrażalnego, coś, czego głowa, jako twórca słów nie rozumie. Głowa, umysł, nie rozumie miłości, to nie jej język.

Miłości nie można opisać, w jakikolwiek sposób wyrazić słowami, bo to doświadczenie. Tak naprawdę nic nikt nie wie o miłości, ja też nie. Czuję, lecz nie wiem o niej nic. Może inaczej – mój umysł, nie wie o niej nic, nie potrafi nic o niej powiedzieć, choć mówi i mówi. Gada o niej. Umysł poety też gada, choć na pewno piękniej. Moja mama o niej mówi, Piotr pięknie o niej mówi, góry i doliny o niej wyśpiewują pieśni, tak jak ptaki, mistrzowie miłosnych pieśni.Te są autentyczne, bo są z serca, są z duszy, nie są skażone pragnieniem miłości.

Tylko u człowieka … tylko człowiekowi to się przydarza: zatruwa tę łączącą nas z boskością nić płynącej energii oczekiwaniem, pragnieniem miłości. Im ono jest większe, tym mniej tam miłości, tym więcej strachu, tym więcej nienawiści, gdy się jej nie znajduje. Nie znajduje się, bo się nastawia ręcę, bo się chce ją zagarniać do siebie, bo się chce ją mieć na własność. Gdy się nie jest odpowiednio wrażliwym i tej nici się nie czuje, nie odbiera się jej drgań, jej wibracji, to przynajmniej chce się przygarnąć jakiś obiekt, jakieś piękno, coś, co ma uosobić miłość. Chcemy przygarnąć kobietę, mężczyznę i mieć tylko dla siebie. Tak rodzi się nie tylko lęk, z niego wyrasta zazdrość, zaborczość, kłamstwo, agresja, zło, brzydota, nieszczęście, cierpienie i strach przed … miłością. Boimy się jej, bo poznaliśmy tę nieprawdzidziwą, i brzydzimy się nią, lecz z głębokiego poczucia niespełnionego pragnienia, z poczucia osamotnienia, mimo to, chcemy to coś brzydkiego, nieatentycznego, zagarnąć. Bierzemy na chwilę, i za chwilę ze wstrętem to odsuwamy i szukamy, i dalej, i dalej. Zmieniamy ludzi, środowiska, zmieniamy kanony piękna i szukamy, z otwartą głową, lecz z zamknietym sercem, ze szczelnie okrytą duszą. Ona jest szczelnie okryta pragnieniem ubranym w pożądliwe myśli, w wyobrażenia, oczekiwania, w piękne słowa.

I to na te słowa się nabieramy, wierzymy w nie i kojarzymy miłość z takimi właśnie pięknymi słowami. Ale to nie to.

Ona jest doświadczeniem, ona po prostu jest ... jest zawsze ... możesz jej nie widzieć, możesz jej nie czuć, bo masz serce zasłonięte lękiem i przepełnioną głowę myślami, a to właśnie myśli zasłaniają miłość.

Możesz mieć, albo miłość, albo myśli. .. więc miłość po prostu jest. A jeśli, ktoś o niej mówi, to chyba dlatego, że za nią tęskni, że jej szuka, że liczy na to, iż ktoś ją da, ale tak naprawdę jeszcze jej nie odkrył, bo … o niej myśli, a jeśli myśli, czeka, pragnie, tęskni, to … nie odkryje.
By ją odnaleźć ... trzeba opróżnić głowę ze wszystkiego, co wiesz, ze wszystkich słów i pragnień, a przede wszystkim z pragnienia miłości, a usłyszysz język serca: ciszę. To jest język miłości. Jest uniwersalny. Służy wszystkim i wszystkiemu.

Bez zwykłych słów można żyć, bez języka miłości, życie byłoby niemożliwe, nie byłoby porozumienia, nie byłoby sensu, nie byłoby … niczego nie byłoby. Tylko miłość istnieje. Jeśli cokolwiek dostrzegamy, to właśnie miłość. Jeśli kimkolwiek jesteśmy, to właśnie miłością. Jeśli istnieje Bóg, to on właśnie jest miłością. Jeśli istnieje dusza, to właśnie ona jest jej źródłem, ona jest tą miłością, dlatego ona wszystko łączy, wszystko jest wtedy wspólną modlitwą dusz. To jest miłość. Taką widać wszędzie. Gdzie się nie odwrócisz, czy przed siebie, za siebie, czy pod nogi, czy hen daleko w niebo, na krańce wszechświata, to ona, to ta energia tam jest. Stamtąd płynie i tam płynie.

Jeśli nie ma w tobie miłości, to widzisz jej brak u innych, jej brak w świecie. A jeśli ona w tobie jest, a jest, choć nie zawsze ją widzisz, bo pozwalasz ją własnymi myślami zakryć, zasłonić, stać się niewidzialną, nieobecną, wtedy w błogości swego istnienia widzisz ją wszędzie, i wszędzie ją wysyłasz, i wszystko cię cieszy, bo wszystko ci ją oddaje.

Gdy ona w tobie tętni, to widzisz ją wszędzie, nawet w grzesznikach, nawet we wcieleniach zła. Może nie widzisz jej wszędzie na powierzchni, ale widzisz ją w głębi, czasem na dnie.

Jeśli ją masz, to ją czujesz. Potykasz się o kamień, a w nim odnajdujesz miłość. Właśnie, potykając się, skomunikowaliście się tym językiem, doceniliście się nawzajem, zaintersowaliście się sobą, krążącymi w was energiami. Ktoś cię kopie, nawet zabija, jak Jezusa na krzyżu, a ty w swoim oprawcy widzisz miłość. On jej nie widzi, lecz ty widzisz.

Taki jest kontakt ze wszystkim. Gdy ktoś na nas krzyczy, złości się, to też jest to energia miłości, lecz przemieniona, to ta druga jej strona, ta przesłonięta słowem i myślą, lecz ona tam jest, to jest ta sama energia. Wrażliwi to widzą i szanują, akceptują taki sposób jej przejawiania.

Tak, miłość to akceptacja, to zaufanie, to powierzenie się. To akceptacja całości, to ufność do całości i do siebie, to bezgraniczne powierzenie się całości. W miłości nie ma walki, nie ma zazdrości, nie ma pragnienia, nie ma samotności, nie ma „JA” i „TY”, nie ma dwóch rzeczy, jest jedno, jest CAŁOŚĆ.

W miłości jest tylko TAK, „tak” na wszystko, dla wszystkich, nie ma w ogóle „nie”.  

W miłości nie ma słów, nie ma myśli. Nie ma nic innego, jest tylko miłość. Miłość jest prawdą, a prawda miłością. Tylko ona istnieje i wszystko, co postrzegamy, to jest właśnie modlitwa – istnienie pełne miłości.

Tylko miłość. – spojrzała na mamę zdziwiona. Mama na nią i dziwne się zdarzyło, naprawdę było to dziwne i to właśnie obie zauważyły, że nie płakały, że jest w nich coś, jakaś radość, jakaś siła, moc, magia, która sprawia, że płacz, smutek owszem istnieją, ale się nie przejawiają. Odnalazły ten mały fragment rzeczywiśtości, tę małą szczelinę, przez, którą nie wnika nic, co ma źródło poza sercem i duszą. Ta przestrzeń to TERAZ. Poczuły ją, ale jeszcze jej nie nazwały, jeszcze nie weszły w nią całą swoją przestrzenią, zbyt kurczowo trzymały się jeszcze dwóch otaczających TERAZ przestrzeni.   

Popatrzyła na Piotra. Popatrzyła starając się nie okazać, iż oczekuje jakiegoś komplementu, docenienia, za tę odwagę, którą okazała, za tę otwartość, którą odkryła, za dojrzałość. I tak samo on. Też nie chciał, by w jakikolwiek sposób nakarmić jej pragnienie bycia docenionym za słowo, za myśl. Ona też zauważyła pewną rzecz: do tej pory denerwowało ją to, co słyszała od mężczyzn na temat swojej urody, na temat przymiotów jej charakteru, pochwał za jej inteligencję, itp. A teraz dostrzegła w sobie to.

Do tej pory pilnowała się, by ktoś nie karmił jej ego, a teraz dostrzegła, że ona sama je karmi, że oczekuje by, ktos je nakarmił, być może w jakiś ukryty, delikatny, subtelny sposób, ale jednak oczekuje. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że … obserwuje ego. Stała się świadkiem samej siebie. Powiedziała sobie w duchu: - Dobrze, przynajmniej już tyle wiem o sobie, poznałam granice. - postanowiła jednak nie chwalić się swoim osiągnięciem. Starała się nie patrzeć już w stronę Piotra. To on się do niej odezwał:

- Cieszę się twoimi odkryciami, wszystkimi odkryciami. Naprawdę się cieszę.

- Skąd pan wie? – zapytała zaskoczona, nawet zmieszana, bo poczuła, że musiała się jakoś zdradzić swoimi myślami, że to było chyba zbyt widoczne.

- To proste. To, co odkrywasz u siebie, wdzisz u innych. Mój mały aniołku, jesteśmy jedną duszą, dwiema kroplami oceanu dusz. To, co w jednej kropli, to i w drugiej.

A te twoje pytania …

W górach ... w te góry i doliny, w większości, jeżdżę sam, bo gdy zabierasz kogokolwiek, to zabierasz najczęściej część społeczeństwa, przed którym musisz udawać kogoś, grać swoją rolę, dla której coś, zdobywasz , starasz się coś udowodnić, albo siebie powiększyć, albo pochwalić się wiedzą, choćby o miłości. Chcesz, by odebrano cię jako poetę, to chyba pragnienie wrażliwych mężczyzn. Ci mniej wrażliwi wolą okazać siłę, jakąkolwiek, ale siłę.  
 Jeżdżę więc sam … Nie zrozum mnie źle, sam, to znaczy opróżniony ze wszystkiego, z pustą głową, bez ludzi, bez słów, bez myśli o ludziach, o czymkolwiek.

Teraz jestem z wami, lecz tak naprawdę jestem sam, jestem samotny, to znaczy, że nie mam was w głowie.  Jesteście w moim sercu i duszy. Jestem z waszymi sercami i duszami, lecz bez myśli o was. Rozumiesz? – raczej rzucił to pytanie jako oddech, jak małą przerwę między słowami. Po chwili dodał:

- Czuję Monika, że masz jeszcze jakieś pytanie, na które chciałabyś odpowiedzieć.

Ona uśmiechnęła się, bo faktycznie było, a teraz już wiedziała, że przed nim nie jest w stanie niczego ukryć, postanowiła je zadać i sama na nie odpowiedzieć:

- Gdy doświadczę miłości do kogoś, do czegoś, do gór, czy powinnam, czy muszę to tej osobie wyrazić, temu czemuś, górom, w jakikolwiek sposób okazać?

Wiem, jeśli wyróżniam, dzielę, na kochane i nie kochane. .. to nie miłość. .. to tylko fantazje z głowy.  I wiem, że moje istnienie wyraża miłość, ja nią jestem.  Tak, słowa są zbyt płytkie ... nie dają świadectwa obecności, głębi, prawdy.

Jeśli ktoś tego nie zauważa, nie czuje, nie rozumie sercem i duszą, to jest na zupełnie innym poziomie, daleko mu do serca i duszy. Jest niedojrzały, na tyle się nie nacierpiał. Nie zrozumiał, że cierpienie jest okazją, przybliżającą do zrozumienia i do odkrycia miłości, do oddalenia się od głowy.

A z drugiej strony, po co mi to? Co miałabym osiągnąć? W miłości nic nie można osiągnąć. Miłość się po prostu daje. Jeśli kocham, to ta miłość się rozprzestrzenia na wszystko. Jeśli ktoś, jeśli ty, chcesz brać, bierz, lecz nic ode mnie nie chciej w zamian.

Jeśli dajesz, nic nie chciej. Jeśli ten ktoś daje i coś chce, to znak, że jego miłość nie jest prawdziwą, że jeszcze do niej nie dorósł, że jeszcze nie pozwolił sercu i duszy wyjrzeć zza krat, spoza zamkniętego okna. Jeszcze jest ta miłość zamknięta, jeszcze jest niewolnikiem. Myśli i słowa trzymają ją na uwięzi, bojąc się o swoją wielkość, bo tak jest – miłość wszystko przyćmiewa, a na pewno właśnie myśli i słowa. One przy niej są niczym, nic nie znaczą, nie są warte nawet tego, by być w jej pobliżu.  
I dlatego nie uwierzę w ani jedno moje słowo, w niczyje słowo, bo zaufałam i oddałam się sercu i duszy, swojemu sercu i duszy. Tak naprawdę tylko to mam, tylko to jest moje, na zawsze moje, moje w mojej samotności. Niczego więcej  mi nie potrzeba. – skończyła i szybko się odwróciła, jakby coś chciała ukryć. On to zauważył, zrozumiał i współczuł, ale co miał powiedzieć, co miał zrobić. Nic z tym się nie da zrobić i wiedział, że ona to rozumie i jej mama to rozumie i że nie ma powodu się smucić, że to tylko jej może pomóc, że to tylko przyspieszy pożegnanie się z cierpieniem. Więc powiedział:

- Tylko rozchmurz duszę i serce … tak jak rozchmurzyła się teraz Dolina Cicha. - powiedział z uśmiechem.  Dosłownie kilka sekund wcześniej cała zasłona z chmur i mgieł, gdzieś  zniknęła i ujrzeli znowu głębię doliny. Ponownie spoglądało na nich słońce.

W oczach obu aniołków ujrzał łzy. W oczach młodszego całe ich potoki. Te oczy zaszkliły się tak, że odbiły się w nich góry i doliny. Odbiła się Dolina Cicha i błękitne, bezchmurne niebo nad nią.

- Aniołku, mały Aniołku, nie pytaj. Ty wiesz, ty poznałaś już odpowiedzi, one już w tobie są. Ty pytasz, a ja w pytaniu znajduję już odpowiedzi, gotowe, dojrzałe. Po drugie: kierujesz pytania w niewłaściwą stronę: moja i twoja głowa nie odpowiedzą ci. Pytaj – wpuść to zapytanie, a lepiej uczucia w te miejsca, gdzie jest ich źródło. Stamtąd dostaniesz cichą odpowiedź, poczujesz to … to właściwie wszystko. Na temat pożądania – fizycznej miłości, chęci posiadania i jej przejawu, zazdrości, już wiesz, sama to rozumiesz, nie pytaj. Zresztą źródło jest to samo. Aniołku, słuchaj głosu serca, w ten właśnie sposób bądź sobą, autentyczną, prawdziwą, tak jak te góry, tak jak ich miłość. Powiedziałaś wszystko, to co jest w tobie, jest we mnie, w twojej mamie, we wszystkim.

Dzisiaj poznałaś źródło całej wiedzy. Od nikogo niczego nie możesz się dowiedzieć, bo to wszystko, czego szukasz już masz, żadna księga, żaden człowiek, nawet Bóg, nic nie może dodać do tego, co masz i nikt ci tego nie może ująć.

Góry są tylko klimatem sprzyjającym sięganiu do źródła, częścią twojej pokuty i ja też jestem takim klimatem, takim lustrem i twoja mama, też. A ty jesteś dla mnie i twoja mama też jest, obie jesteście moimi lustrami.  

Myślimy, że możemy poznać siebie patrząc w szklane lustro. Nie, jest zupełnie odwrotnie, możemy ujrzeć siebie tylko wtedy, gdy nie myślimy.

– i ucichli oboje. Ucichły w niej emocje. Zastygli w obserwowaniu gór. Mama Aniołka, przyjrzała się czule swojej córce. Gdzieś w duchu uśmiechnięta, czuła, że te kilkanaście lat dały jej dorosłemu już dziecku wiele, gdy usłyszała wtedy słowa, których, być może, jej młode życie jeszcze nie rozumiało, lecz zasiane wtedy ziarno wykiełkowało. Trafiło na podatny grunt i urosło, zakwitło i teraz jest gotowe, by poznawać inne tajemnice z solidną bazą, jaką jest umiejętność kochania, obdarowywania, a przede wszystkim umiejętność kochania siebie.

Ten moment kontemplacji, przerwał Piotr pytaniem:

- Czy słyszycie muzykę gór, ich szept, ich ciszę?

-  Opowiedz! Powiedz jak słuchać, może i my usłyszymy?  – prosiły Aniołki

- Powiem wam o muzyce gór, o muzyce duszy Doliny Cichej! To muzyka Doliny Cichej i jej braci i sióstr. Tu pod nami jest już inna dolina, siostra Cichej – Tomanowa, ale jej muzyka jest taka sama. Te doliny, góry i doliny grają ją razem. Nasze dusze też w tym są, też mają tam swoje miejsca, istnieją we wspólnocie. Dlatego tak błogo się tu czujemy, dlatego czujemy jedność, czujemy radość, czujemy się orkiestrą, jednym muzycznym zespołem. Dlatego tak nas tu ciągnie. Bo tu są tajemnice, nasze tajemnice, tu poznajemy góry, ich dusze, a je poznając poznajemy siebie, swoje własne dusze. Właściwie to inaczej – poznajemy, iż jesteśmy duszami, obserwatorami, a nie myślami.

Czy jest jakiś sposób, by tę muzykę słyszeć, by śpiew naszej duszy docierał, by się przebijał przez hałasy życia, przez wiatr, przez gwar tłumu, przez tumult myśli?

Już wam o tym mówiłem, już same o tym mówiłyście:  Trzeba otworzyć okna, rozsunąć zasłony, szyby, zdjąć kraty – otworzyć się i stanąć z boku i przyjrzeć się myślom. Ich hałas i gonitwa ucichnie. Wtedy pozostanie tylko muzyka: cisza, głęboka cisza, spokój, harmonia, zrozumienie, miłość. Znikną słowa … no właśnie … póki są w nas słowa, nie usłyszymy muzyki gór, muzyki Doliny Cichej, nie usłyszymy naszych serc i dusz. Słowa to kraty, zasłony, szyby w oknach naszych dusz, to chmury na naszym wewnętrznym niebie. Poobserwujmy je, bez słów!

Długo w ciszy obserwowali, nie tylko góry, ale i siebie, góry i doliny wewnątrz nich samych. Obserwowali też później w marszu przez pozostałe Czerwone Wierchy.

Pod ich nogami chrzęścił żwir, w uszach powiewał wiatr, uderzając swoim i gór, natury, rytmem. W tym to rytmie i rytmie oddechów, brzmiała muzyka: muzyka gór, ich serc, ich istnień. Brzmiała jak modlitwa, jak podziękowanie, jak ich bycie, jak ich miłość.

Piotr nie mógł się nadziwić, temu duetowi, który poruszał się bardzo kobieco, zgrabnie i cicho, pięknie. Nie mógł się nadziwić temu, iż te dwie bliskie mu kobiety okraszały tę wszechoobecną muzykę gór, szczytów i dolin, smreków, krzaków malin i jagodników poniżej, swoimi łzami. Te łzy, jak nutki kapały na ścieżkę, jak nutki płynące z ich wrażliwych dusz zostawiały na zawsze ślad ich istnienia wśród gór, ślad uczuć. Choć wokół trwała naturalna cisza, to w nich grała ta głębsza, bezdźwięczna, wibrująca błogością na ich trójkę i na cały Wszechświat. Piotr czuł to i też gdzieś wewnątrz niego coś łzawiło, acz radośnie – płynęło jak rzeka, jak chmury na niebie, jak orły w locie nad przestrzenią gór, i trwało – jak góry w wiecznym trwaniu, majestatycznie, tajemniczo, cicho.

Gdy szli w ciszy, gdy minęli Krzesanicę, przeszli krawędzią jej przepaścistej, północnej ściany, gdy schodzili z Ciemniaka w stronę Tomanowej i schroniska pod Ornakiem, gdy mijali widoczne z dala hale oświetlone słońcem, gdy obserwowali biegające po nich cienie, gdy patrzyli w słońce, byli tam.

Cieszyli się tą wspólną wędrówką i obecnością. Cieszyli się szumem potoków biegnących gdzieś szybko w stronę równin, może w stronę morza. Cieszyli się, gdy mijali mosty i bramy Doliny Kościeliskiej i ostatni fragment ich ścieżki, już na samym dole.  

W tej radości ich serc i dusz, Piotr tylko na chwilę postawił sobie, gdzieś w myśli, pytanie: „Kiedy znowu będziemy tak razem świętować życie?” i od razu jakby na zawołanie, jakby ta myśl została odczytana przez małego aniołka, usłyszał jej pytanie:

- Mamo, za rok przyjedziemy tu znowu, prawda? Znowu się spotkamy i będziemy tu milczeć i tylko obserwować. Tak mamo? –mama odpowiedziała córce: - Tak, przyjedziemy i będziemy tu milczeć. Tak na pewno zrobimy. Tak, chcę by tak było. – młodsza z aniołków od razu podekscytowana:

- Tak, przyjedziemy, spotkamy się. Obiecujemy!

Piotr uśmiechnął się. W głosie starszego aniołka usłyszał zapewnienie, obietnicę, ale gdzieś głębiej usłyszał niepewność, trwogę, jakiś lęk, coś, co od początku dzisiejszej wycieczki, od pierwszej chwili, gdy spotkali się na dole, w niej było. To był jakiś mały, bardzo subtelny cień, lecz on go poczuł. Nie wiedział, co z nim ma zrobić, czy ma o to zapytać, czy poczekać? Tak, poczeka, przecież życie wszystko samo okaże. Wszystko się okaże, co wiatr przywieje, co strumień przyniesie, o czym Czerwone Wierchy zawołają, gdy przyjdzie na to pora.

Gdy wsiadły do samochodu o zachodzie słońca i odjechały, stał przez dłuższą chwilę patrząc za znikającym pojazdem, za pasażerkami w czerwonych kurtkach, za aniołkami. Patrzył, gdy samochód już dawno znikł za zakrętem i jeszcze chwilę po tym, jak ognista kula całkowicie znikła za horyzontem. Ten dzień dobiegł końca, słońce zakończyło swoją podróż po górach i dolinach.

Piotr zamknął ten rozdział swojej wędrówki postanowieniem, że nie będzie myślał o dalszej wędrówce. I tak się stało. 


Piotr Kiewra