środa, 9 sierpnia 2017

Przewodnik w sandałach


Dróg jest miliony.
By odnaleźć drogę, tę właściwą drogę - w każdej chwili, trzeba być uważnym, całkowicie zaangażowanym, w pełni oddanym i ufnym, tak by nie przegapić właściwego początku: znaku, doświadczenia, cierpienia, lub tej właściwej osoby – przewodnika.

Trzeba jeszcze jednego – być gotowym do wędrówki – gotowym do poznawania tego, co na powierzchni i w głębi.

Oto opowieść o początku takiej wędrówki. Usłyszałem ją kiedyś na jednym z tatrzańskich szczytów, od człowieka, który patrzył na góry poprzez łzy. Nie były to jednak łzy smutku, czy cierpienia. Były to łzy ekstazy.


Wraz z grupą znajomych i przyjaciół wybraliśmy się w góry, w Tatry, bo najwyższe, bo podobno najpiękniejsze, bo to i tamto.

Była to, dla większości uczestników, pierwsza górska wyprawa. Dla mnie trzecia, nie licząc tych szkolnych, rutynowych wycieczek, gdzie biegało się za nauczycielem i wynajętym przewodnikiem. Słuchało się tysięcy jego słów, patrzyło bez specjalnego zaangażowania na wskazane palcem rzeczy. Wszystko widziało się i czuło spoza jego pleców, spoza pleców i hałasów innych uczestników wycieczki. W ten sposób gór się nie dotyka, choć coś gdzieś w nas może się poruszyło, może coś, … ale, to minęło, uśpiło się.

Ruszyliśmy.

Znowu poczułem się jak na szkolnej wycieczce. Tak niewielu nas, a tyle hałasu: śmiechów, krzyków, tysiące głośnych słów na dziesiątki różnych tematów. Co chwilę zdjęcia: to na tle dolinki, to jakiejś górki, drzewa, skraju przepaści i różnych takich widoków, w dużej części przesłoniętych naszymi postaciami.

Spośród naszej piątki jeden kolega był szczególnie wygadany. Był w górach może piąty lub szósty raz, więc między słowami o polityce, o sukcesach i nieszczęściach, o wzlotach i upadkach materialnego, i mentalnego życia, chwalił się swomi górskimi zdobyczami.

Z jego to opowieści wnioskowaliśmy, iż pasja gór to ilość zdobytych szczytów, zaliczonych trudnych szlaków, szalona odwaga, która pozwala bez wahania przejść po jakichś tam klamrach, łańcuchach i drabinach, lub bez lęku zawisnąć nad przepaścią. Wg niego, góry to dostarczyciel emocji, adrenaliny, sprawdzian dla ciała i sposób na budowanie odwagi, no i może trochę widoków dla pochwalenia się fotkami wobec potomnych (oczywiście ze sobą, na pierwszym planie).

Największy wśród nas znawca gór prowadził nas szybko, ciągle poganiając, no, bo przecież mieliśmy zdążyć, by się wspiąć gdzieś wysoko. Sapaliśmy więc okrutnie, nogi mdlały, niektórym już odechciało się gadać. Nawet nasz samozwańczy przewodnik zamilkł. Dlatego, co parę minut, zatrzymywaliśmy się dla złapania oddechu.

Na jednym z takich postojów zwrócił naszą uwagę starszy mężczyzna o siwych, rzadkich, lecz długich włosach, który szedł powoli, krok za krokiem, wydawało się – zbyt wolno - jak dla nas, lecz mimo to, któryś raz z rzędu nas mijał. Gdy ruszaliśmy ostro pod górę, szybko go doganialiśmy, wyprzedzaliśmy i … robiliśmy postój. A on znowu, wolno idąc, przechodził obok.

Przypatrzyliśmy się mu wtedy baczniej: szedł w jakiś niemodnych, krótkich spodenkach i koszulce oraz narzuconej na nią flanelowej, kraciastej koszuli, z podwiniętymi rękawami, rozpiętej, lecz zawiązanej z przodu za dolne poły. Na plecach niósł mały, stary plecaczek. Na stopach miał sandały.

No i oczywiście te sandały stały się przedmiotem żartów moich towarzyszy, bo gdzież w sandałach w góry? Bezpieczeństwo, itd., itd. … mądrowali się wielcy znawcy gór, lecz, gdy ten stary człowiek dotarł pierwszy do kolejnego zakrętu ścieżki i poszedł bez odpoczynku dalej, miny moich towarzyszy zrzedły. Dogoniliśmy go kolejny raz zziajani, spoceni, na miękkich nogach, a on? A nic, spokojnie, kroczył bez pośpiechu, z miarowym oddechem - jakby na spacerze po miejskim deptaku.

I tak jeszcze kilka razy mijaliśmy się na naszej górskiej ścieżce, aż za którymś razem, dogoniliśmy go, gdy się zatrzymał. Stał już powyżej granicy lasu, blisko krawędzi urwiska i wpatrywał się w dal: w głębię doliny, na okoliczne szczyty. Stał nieruchomo jak posąg i patrzył.

To patrzenie, tak to zapamiętałem, było niesamowite: był tak zaaobsorbowany, tak zaangażowany, tak oddany, że aż … zjednoczony z tym, na co patrzył.

Wlepiłem w niego oczy, aż mnie przebiegł dreszcz, coś we mnie drgnęło. W tym momencie przestały mnie interesować opowieści moich kumpli, ich drwiny, ich żarty ze starego człowieka. Poczułem jego wyjątkowość, jego indywidualność i jeszcze coś innego, coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Otóż wtedy, po raz pierwszy, poczułem góry: patrząc na niego, na jego sposób patrzenia, poczułem Tatry.

Chyba dotarło do mnie to, co on czuł, bo gdy sam na nie spojrzałem, to zobaczyłem zupełnie coś innego niż do tej pory. Zobaczyłem góry i doliny, słońce i chmury, ludzi w tych górach. Zobaczyłem to oczami, ale zobaczyłem też coś inaczej, czego nie mogłem i nie mogę do dzisiaj wyrazić słowami.

Tak sądzę, że było to patrzenie sercem - moje serce okazało mi swój język: odczuwanie.

Nie wiem, czy da się to inaczej nazwać. Jest tajemnicze, pociagające, silne, piękne, głębokie. Niektórzy nazywają to miłością, jeszcze inni inaczej, ja nie potrafię tego nazwać, więc pozostawiam nienazwanym.

Postanowiłem za nim pójść, a może nawet pójść razem z nim. Nie śmiałem jednak mu przerywać jego patrzenia, jego oddania górom, więc pomyślałem, iż poproszę go później, w dalszej drodze.

Gdy oznajmiłem to moim kumplom, wyśmiali mnie, powiedzieli, że zwariowałem.

I wtedy chyba zrozumiałem, że oni nie są i nigdy nie będą moimi przewodnikami i faktycznie nigdy już nie byli. Z tego, co wiem, co zaobserwowałem później, góry ich nie pochłonęły, nie wkradły się w ich serca i dusze, bo gdy zdobyli parę kolejnych szczytów, gdy nacieszyli się chwałą ze zdobycia najwyższych, stracili zainteresowanie nimi, poszli zupełnie innymi drogami. Gdy do nich wracają, to tylko po to, by zrobić kolejne zdjęcia, i by pokazać nowym adeptom to, co kiedyś stało się ich udziałem, zdobyczą. Ot i tak.

Szedłem za nim, krok w krok,ale w pewnej odległości i … nauczyłem się chodzić po górach. Zrozumiałem, na czym polega tajemnica jego niesamowitej kondycji, nie musiałem go o to pytać. Przyszło samo.

 Później wszystko zaczęło przychodzić samo, nie tylko na tej wycieczce, ale w ogóle, wystarczył ten jeden raz, to pierwsze zrozumienie, to spojrzenie na niego i to stawało się moim udziałem. Z niego przeskakiwało na mnie. To było coś duchowego, niewyrażalnego słowem, ale było na pewno, czułem to.

Gdy zobaczyłem jego niewidoczną na zewnątrz radość, cichy, nieokazany poryw serca, sam to odczułem.

O nic nie pytałem, bo doszedłem do wniosku, że obserwowanie wystarczy, nie musiałem zadawać pytań, by się dowiedzieć. On, nie zwracając się do mnie słowami, stał się moim przewodnikiem, wystarczyło obserwować, czuć.

Zaskoczył mnie w dalszej drodze wiele razy. Kolejny raz, gdy w przepięknej dolinie, tuż obok ścieżki, położył się i patrzył z twarzą przy ziemi na mały kwiatek.

Pomyśłałem, że to dobrze, że kumple ze mną nie poszli, bo śmialiby się znowu ze mnie, że znalazłem człowieka niespełna rozumu za przewodnika.

Gdy nie oglądając się za siebie poszedł dalej, położyłem się i ja, i spojrzałem z poziomu trawy, nagiej skały i żwiru na kwiatek.

Nagle zrozumiałem: on spojrzał na świat z poziomu innego istnienia, w tym przypadku z poziomu kwiatka, małego, skromnego kwiatka, na którego do tej pory nikt nie zwrócił uwagi. Nikt, oprócz niego.

I co zobaczył? I co ja zobaczyłem? Inny świat. Inny wymiar. Inną rzeczywistość. I nawet nie ważne, co zobaczyłem, ważne, co zrozumiałem: wielowymiarowość, różne punkty widzenia. Zobaczyłem górę Kościelec z punktu widzenia kwiatka … i znacznie więcej: pojąłem, jaki jest cel patrzenia, obserwowania, poznawania.

Zrozumiałem też, czym jest oddanie, radość angażowania się całym sobą w poznawanie punktów widzenia różnych istnień, choćby tak małych, wydawałoby się, tak mało istotnych jak ten mały, biały kwiatuszek. Wtedy przyszło do mnie najważniejsze: co, tak naprawdę, jest przedmiotem poznania.

Coś we mnie błysło, a jeszcze większy rozbłysk pojawił się później, gdy weszliśmy na Kościelec, a on patrzył na to, co się wokół roztacza i patrzył na innych patrzących. No tak, ale jak patrzył?

Tak, że widząc go czułem jego współczucie, jego miłość, jego pełnię zrozumienia, bycia gdzieś wewnątrz nas, naszych serc i dusz.

To było tak, jakby widząc całość, widział każdego z nas, każdego członka tłumu obecnego na szczycie, a wraz z tym, coś wysyłał, czymś nas obdarowywał. Obserwował i współodczuwał góry i doliny wokół, ale i te wewnątrz nas - ludzi, jednoczył się sercem z tym na co patrzył.

W końcu sam zacząłem tak obserwować i zobaczyłem prawdziwe góry i doliny, prawdziwych ludzi, i poznałem coś, co z tego obserwowania wynika, sposób na poznanie tego, który poznaje. Oczywiście, nie tak do końca, bo to odkryło się nie od razu, był to proces, ale zaczął się wtedy, tam na górze, wśród tłumu, rozgadanego, rozemocjonowanego, zachwyconego, dumnego z siebie, ze swego dokonania, ze swego dzieła.

Tak, sam odczuwałem ten zachwyt przestrzenią, obecnością w niej szczytów, dolin, połyskujących w słońcu jezior, jak i samego słońca na tle błękitu. Zachwyt kolorami - różnorodnością kolorów i odcieni, zachwyt bogactwem wszystkiego, ale przede wszystkim zachwyt nowoodkrytym postrzeganiem wielowymiarowości, różnic w punktach widzenia. Zachwyt ludźmi, tłumem ludzi i wszystkim, co ich wypełnia, zachwyt samym sobą.

Gdy jeszcze później zeszliśmy w dół, usiedliśmy nad Czarnym Stawem, a on zadziwił mnie kolejny raz: najpierw bawił się kroplami wody czerpanymi dłońmi ze stawu,pozwalał im spływać po swoich przedramionach, nogach i głowie. Rozmawiał z nimi. Rozmawiał w ich - w języku kropel wody, nie w ludzkim. Później jeszcze, kawałek dalej, ponownie położył się na ścieżce nad strumieniem spływającym ze stawu i nasłuchiwał co ten szepce. Zanurzył w rwącym potoku swoje ręce aż po łokcie, po czym nogi w sandałach, aż po kolana. Gdy skończyłi poszedł, dalej, wypróbowałem to na sobie.

Nie znałem języka wody, lecz zdało mi się, że potok dotykając mnie dzielił się ze mną swoją historią i poznawał w ten sposób moją. Ten kontakt z naturą, czystą, górską naturą, oczyścił mnie, sprawił mi wielką radość. Dalej poniosłem tę radość i noszę do tej pory. Potok też coś zyskał … pewnie do dzisiaj mnie pamięta, tak jak ja pamiętam jego.


Poczułem, że mogę już zostawić swojego przewodnika, że już mi wskazał początek drogi, że już mi pokazał, czym są góry i doliny, czym są Tatry, te w materii, te skalne, ale i te wewątrz nas, niematerialne, te z zupełnie innej energii. Odkryłem nie tylko początek, ale przede wszystkim cel wędrówki.

Byłem mu niezmiernie wdzięczny, ale nie odważyłem się podejść i mu tego powiedzieć. Zresztą, po co? To wszystko się wydarzyło wewnątrz mnie, nie było to jego kosztem, jego udział był mimowolny, zresztą prawdopodobnie on nawet nie wiedział, iż wybrałem sobie go na mojego przewodnika, na mojego mistrza.

Patrzyłem na jezioro, na głębię zieleni jego toni, na postrzępioną grań szczytów wokół, na cienie rzucane przez nie, na ludzi.

I gdzieś tu, nad Czarnym Stawem, w tamtej chwili, zdarzyło się coś, co miało i ma największą wartość - cisza.

Tak, cisza, nieakustyczna cisza. Mimo obecności rozgadanego tłumu wędrowców, mimo wiatru, mimo głośnego  szumu mówiącego swoim językiem strumienia, zdarzyła się cisza. Później powoli zaczęło do mnie docierać, czym ona jest, a właściwie nieobecnością czego, ona się staje.

Tak, dzięki tej wycieczce po Tatrach i dzięki staremu przewodnikowi w sandałach, zdarzyło się TU i TERAZ.

Czułem się jak nowonarodzony, odświeżony, spokojny, cichy.

I w takim nastroju, bez pośpiechu, po kilku godzinach siedzenia nad stawem i kontemplowania ciszy gór i ciszy samego siebie, zszedłem na dół innym niż wcześniej szlakiem.

Już na dole, w Kuźnicach, w stawku utworzonym przez spływający z gór potok, przemyłem w zimnej wodzie dłonie i twarz. Gdy tak patrzyłem w wodę, ujrzałem kątem oka, pół kroku ode mnie, na sąsiednim głazie, stopy obute w sandały.

Mój wzrok podążył wyżej, w kierunku twarzy mojego przewodnika. Zobaczyłem uśmiechniętą twarz i wpatrzone we mnie oczy.

Zrozumiałem: to on mnie wybrał, a nie ja jego. Skinęliśmy bez słowa głowami i każdy poszedł w swoją stronę.


Piotr Kiewra